Bronisława Biel „Baśka Fornalska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się obecnie Bronisława Biel, w czasie Powstania miałam nazwisko Baśka Fornalska i należałam do Wojskowej Służby Kobiet. Naszym [dowódcą], przed którym składałam przysięgę, była „Aniela B”. Tak się złożyło, że w czasie wojny miałam jeszcze inne nazwisko.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Ukrywałam się od 1942 roku, bo zrazu w 1939, jak tylko Niemcy weszli, to myśmy już zaczęli urzędować. Znajdowałam się wtedy na prowincji. Przyjechała młoda osoba z Warszawy i nas wprowadziła. Teraz podziwiam, jak myśmy byli odważni, bo przecież to było małe miasteczko, wszyscy ludzie się znali, a my tak bezczelnie od razu obok Niemców takie spotkania [organizowaliśmy]. To się zaczęło w Rawie i tam była większa wsypa. Ponieważ była bardzo duża, to musiałam uciekać. I w 1942 roku, w czerwcu już się ukrywałam. Bardzo mi pomogli ludzie z okolicznych majątków, przeważnie Treuhänderzy. To było ziemiaństwo. Naprawdę gdyby nie oni, to nie wiem, jakby to się skończyło. Przewieźli mnie do Warszawy. W Warszawie też miałam wyrobione papiery na inne nazwisko. Tak się złożyło, że spotkałam znajomego, jeszcze ze szkoły i on mi pomógł zmienić nazwisko, bo pracował w Zarządzie Miejskim.

  • Może pani podać to nazwisko?

Tak. To było w 1942 roku, bardzo szybko papiery dostałam, bo tak się dobrze złożyło.
Początkowo to pracowałam (jak ukrywałam się) jako pomoc domowa, ale to mi się szybko znudziło, bo nie bardzo się nadawałam na tą pomoc. Chciałam koniecznie robić coś innego. Nie mogłam bardzo wychodzić, bo tu było blisko. Uciekłam z Rawy Mazowieckiej, a Rawa była blisko Warszawy i przed wojną Rawa była powiatem, który należał do województwa warszawskiego, i masę Niemców się tutaj kręciło. Dużo osób właśnie w Rawie wtedy wpadło [w ręce] Niemców, aresztowania były duże. Natomiast po mnie przyszli, a mnie się udało, bo nie zastali mnie w domu. Potem mi pomogli właśnie ziemianie, to była cała wędrówka.
Przyjechałam do Warszawy, w Warszawie na razie jak dostałam papiery, to pracowałam jako pomoc, a potem w Zarządzie Miejskim. To się nazywało oficjalnie Zarząd Gospodarczy, a naprawdę to był wydział kultury, tam masę już ciekawych ludzi przychodziło. Przychodziło dużo literatów, malarzy, rzeźbiarzy, aktorów, w ogóle było szalenie ciekawie. Przychodził Horzyca, Schiller – po prostu na obiady. Kucharką naczelną była żona Schillera, jedna z aktorek. Muszę powiedzieć, że te nazwiska pamiętam, bo są głośne, ale nie wszystkie dobrze pamiętam, bo zawsze bardzo przekręcałam wszystkie nazwiska. To już mój taki feler życiowy, nie przywiązywałam nigdy do tego [wagi], tak że z nazwiskami jest gorzej. Ale kto tam był jeszcze, to będzie wiedział, że tam naprawdę było masę… Sami literaci. Był ciekawy literat, który napisał do teatru, to nie była żadna właściwie ani tragedia, ani komedia – „Polacy nie gęsi, bo swój język mają” coś takiego, nie pamiętam dobrze, jak on się nazywał. Wystawiane to potem było w polskim teatrze. W każdym bądź razie takie towarzystwo było.
Przed Powstaniem miałam wyznaczony punkt na Koszykowej 33 w zarządzie. Niestety jak wyszłam z biura, musiałam pójść na Natolińską, bo już było bardzo gorąco. Już było przed samym wybuchem Powstania, zanosiłam jakieś papiery, w jakimś wielkim salonie to było, aż było przykro, że to wszystko potem poszło, zniszczone. Zanosiłam te papiery, na razie to było to, że byłam gońcem – tu zaniosłam, tam przyniosłam, nie bardzo wiedziałam nawet co, bo to się nie mówiło o tych rzeczach, tylko widziałam ruch naszych chłopców w butach wojskowych, w szynelach. To śmieszne było, myśmy się orientowały, już miałyśmy na [kwaterze] i jedzenie, wszystko, żeby tam czekać, ale niestety nie doszłam, bo od razu jak wybuchło Powstanie, trzeba było robić… Znalazłam się pod [numerem] trzydziestym trzecim, bliżej, vis-à-vis i żeśmy musieli od robić razu barykadę. Nie doszliśmy, ale byliśmy dumni i w ogóle pełni entuzjazmu. Była taka pogoda, człowiek był taki szczęśliwy wtedy.
Pierwsze dni to musieliśmy się wszyscy znaleźć, połączyć jakoś, więc miałam punkt. Znalazłam się na Hożej, to była Hoża 23 albo 27. Tych, co podejrzewało się, co zdradzali, to zatrzymywali na Hożej, vis-à-vis był taki rodzaj więzienia. Nie wiem, czy to naprawdę ci ludzie zrobili, czy nie. Był jeden Murzyn, który się kręcił, stale nam coś pomagał niby, ale był wielki jednak.
Myśmy byli radośni, myśmy czekali, bo tutaj Śródmieście jeszcze nie tak bardzo dostało w skórę. Najgorszy to był wolny strzelec na kościele Zbawiciela. To było okropne, tam nie można było przejść, a bardzo często trzeba było. A tak to jeszcze tacy się znajdowali niebezpieczni na Mokotowskiej. Też jak przechodziłam (nie lubiłam chodzić lochami, piwnicami, bo były wszędzie od razu porobione przejścia) piwnicami, strasznie tego się bałam i chodziłam wierzchem, a to było wtedy niebezpieczne i w ogóle człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego niebezpieczeństwa. Teraz się dziwię, że ludzie się czegoś boją. Myśmy wtedy nie zawsze się tak bali, dlatego że to wydawało się, że to jest naturalne. Pamiętam, jak znalazłam się róg Wilczej i Mokotowskiej, jak nas przenieśli, jak vis-à-vis w tym dużym gmachu runęła bomba, to dopiero jak już ta bomba była na dole, to zeszłam z góry niżej. W ogóle to nie bali się bardzo akowcy – nie wiem, cywile się chowali, gotowali, pomagali na pewno. Tutaj może było bezpieczniej stosunkowo, ale nie było bardzo jedzenia. Stale była tylko kasza „pluj”, od „Haberbuscha” co przynosili, i cukier. Cukier i kasza to była. Na Hożej jeszcze stały dwie szkapiny, to potem końskie mięso było. Vis-à-vis w ogrodzie, gdzie są niewidomi, to stamtąd pamiętam, dostałam na imieniny pomidora – jakież to było nadzwyczajne. Były takie momenty, że trzeba było przynieść, zanieść… Na Pięknej była mniejsza PAST-a, nie ta duża, tam chłopcy wtedy stali, trzeba było im zanieść jedzenie, to trudno było dojść, bo znowuż na Skorupki były dwa identyczne domy. Teraz jeden stoi, a drugi jest już wyburzony, bo zniknął. Akurat szłam z jedzeniem, a „krowy” zaczęły ryczeć, bomby waliły, nie można było bardzo przejść, dopiero jak się uspokoiło, to przyszłam do nich, ale oni jakoś tego jedzenia… to dla nich było nieważne. Właśnie ich podziwiam, że oni nie dbali o to, czy mają coś, czy nie mają, tylko tam stali.
Najlepsi to byli mali chłopcy, tacy dziesięcio- czy dwunastoletni. Oni nam pocztę roznosili. Przynieśli nam pocztę do punktu i przychodzi taki mały i mówi: „Proszę pani. Zbyszek to już jest ranny”. [Mówił to] z taką dumą, że on [Zbyszek] już jest ranny, a on jeszcze nie. On to z podziwem mówił, że on już jest ranny – z taką dumą. Był znowuż taki mały chłopiec, matka go trzymała w piwnicy i skarżył się, bo był głodny, więc myśmy mu tam podsuwały… Miał suszone ziemniaki, a usłyszał, że ktoś mówi o ziemniakach i mówi do matki, po cichu: „Mamo, ja bym tak zjadł tego ziemniaka”. Matka mówi głośniej: „Czekaj, może ja zdobędę”. A on taki oburzony: „Musisz to wszystkim opowiadać?”. Jak to, on głodny, mały chłopiec, miał może z sześć lat. W ogóle taki zuch był…
Najgorsze momenty to właśnie były wszystkie przejścia niebezpieczne, bo niestety jak wyszłam na Śniadeckich po wodę (bo tutaj już nie było), to masę trupów [leżało]. To było okropne. Potem znowuż w bibliotece też była cała masakra, też pełno było i jak chłopcy już wychodzili ze Starego Miasta, to wychodzili kanałem aż w Aleje Ujazdowskie i mniej więcej naprzeciwko Wilczej. Myśmy przychodzili do nich pomagać im ich wyciągnąć i to… Sama się wybierałam kanałem, bo miałam iść na Malczewskiego, ale wtedy kiedy myśmy już na Malczewskiego się wybierali, to już Malczewskiego była cały zajęta i już szybko weszli Niemcy. Już zaraz niedługo koniec był Powstania.
Byłam [w Powstaniu] od pierwszego dnia do ostatniego. Wyszłam dopiero z Warszawy 7 [października]. Dlatego nie poszłam z powrotem razem z Powstańcami, tylko prywatnie, bo za dużo się ukrywałam. Miałam tak dosyć Niemców, że miałam przed tym dwa lata po cudzych domach, pod zmienionym nazwiskiem, stale niepewność i stale oni. Jak był zamach na Kutscherę, to rano przechodziłam bramką Ujazdowskimi, bo codziennie nas przecież legitymowali Niemcy, ponieważ Koszykowa była blisko Ujazdowskich, to myśmy to wszystko słyszeli. Jak były gazety, kurier akowski [„Biuletyn Informacyjny” ? – red.], to też mówił, myśmy wszystko… Widzieliśmy, jak się odnoszą Niemcy do swoich pracownic, mieli jakieś Żydówki, bo vis-à-vis był ten dom.
Najgorzej przeżywałam wszystkich zabitych po podwórkach. To było najgorsze. Chodziłam też po szpitalach. Byłam na Wilczej, cała masa [rannych]. Potem był [szpital] na Mokotowskiej we wgłębieniu, to mniej więcej vis-à-vis klubu studenckiego, we wnęce. To się robiło… Było słońce, człowiek jeszcze nie był stary, podchodził do tego… Myśmy wierzyli, że to się tak źle nie skończy. Jak już weszli Sowieci na Pragę, wiedzieliśmy, że już nie da rady, to wtedy dopiero troszkę było smętniej. Nasi przechodzili, nawet mój znajomy zginął też (nawet niejeden zginął), jak na drugą stronę Wisły przeszli do nich, żeby z nimi jakoś się porozumieć, ale to nie dawało żadnego wyniku, wprost przeciwnie. Przeważnie ci, co się wybierali, to poginęli. Tutaj była taka nasza żandarmeria na Poznańskiej, to właśnie stamtąd też chodzili. To były dopiero smutniejsze, cięższe dni. Jak były zrzuty – Boże, jak myśmy się cieszyli tymi zrzutami, że może nam pomogą? Do ostatka człowiek wierzył w to [że zwyciężymy]. Dużo było naiwności niestety. Ale jakoś to wszystko przeszło.
Jeszcze byłam pod nazwiskiem zmienionym w Wieluniu, ale to się nazywało Pfaistad [??] . Dopiero jak Niemcy wyszli, niby koniec wojny, to na pieszo już wróciłam. Mieszkałam początkowo troszkę w Łodzi, ale bardzo krótko, potem pojechałam do Wałbrzycha. Wróciłam do Warszawy, bo w Warszawie kończyłam liceum. Dla mnie Warszawa była wszystkim. Nie wyobrażałam sobie [życia poza Warszawą]. Usłyszałam, że w Warszawie coś budują albo coś postawili, to nie wytrzymałam, musiałam wrócić, bośmy tęsknili za Warszawą. Potem zostałam w Warszawie już cały czas.
Jeżeli chodzi o Powstanie, to początek był bardzo radosny, bardzo człowiek był szczęśliwy po prostu. Mnie się wydawało, że jestem w Polsce, że wrócę do tej Polski.

  • Jakie panowały nastroje wśród ludności cywilnej?

Nastroje wszyscy na początku mieliśmy nadzwyczajne. Wszyscy się cieszyli. Myśmy się po prostu cieszyli. Nam się wydawało, że będzie już koniec tego koszmaru, że coś nam trochę pomogą i my zostaniemy i to wszystko będzie [nasze]… Najgorszy to był koniec, że trzeba wychodzić.

  • Czy w czasie Powstania miała pani dostęp do prasy powstańczej?

Miałam. Właśnie pracowałam na Wilczej, gdzie były gazety wszystkie przynoszone. Miałam legitymację powstańczą, którą musiałam po drodze [ukryć], bo się znalazłam w obozie takim, że by od razu mnie wykończyli. Wyłapywali wszystkich Powstańców. Zielona była legitymacja. Gazetki to w Warszawie do nas przynosili najpierw na Hożą, a potem na Wilczej już mieliśmy punkt… Cały czas była Hoża, gdzie te gazetki były. Na Wilczej miałam swój punkt, z którego […] musiałam przechodzić przez barykadę codziennie do pracy, która jest na Mokotowskiej. To było tak, że przez Mokotowską szłam prosto Kruczą do punktu, czyli szłam na Hożą. Na Wilczej – co było na Wilczej, że wychodziłam z Wilczej… Przenieśli nas pod koniec na Wilczą róg Mokotowskiej, ale to już pod koniec Powstania, a tak to raczej było na Hożej. Był punkt, gdzie była cała korespondencja powstańcza. Legitymacje, wszystko to tam było, dostawałam… Ale tak to wyglądało.
  • Może pani opowiedzieć coś o życiu religijnym? Uczestniczyła pani w mszach świętych w czasie Powstania?

Specjalnie kontaktów dużych nie miałam, miałam koleżanki z Powstania, to z nimi miałam kontakt. Dostałam krzyż… […] Jak się jedzie na lotnisko, to jest jakiś garnizon czy coś takiego i tam myśmy dostawali te krzyże. Kontaktów bliskich nie utrzymywałam, dlatego że jak wróciłam, to tylko z tymi najbliższymi [się kontaktowałam]. Nie chciałam w ogóle [utrzymywać znajomości], od razu żeśmy się [rozdzieliły]. Chciałam tylko papiery swoje akowskie, żeby mieć, raczej dbałam o papiery akowskie. Z Powstania miałam tylko parę przyjaciółek, taką Grażynę… Myśmy miały [pseudonimy], to nawet trudno powiedzieć, jak się kto nazywał, ale żeśmy się spotykały. One twierdziły, że byłam w „Miotle”, a ja nie byłam w żadnej „Miotle”, tylko byłam w Wojskowej Służbie Kobiet, a że potem byłam i z tymi, i z tamtymi, bo to tak było, [to co innego]. To była jedna mieszanka. Nawet podziwiam, skąd tak wszyscy wiedzieli, gdzie byli, bo to jest niemożliwe. Jeżeli ktoś naprawdę tak pracował, to nie mógł tak od razu wiedzieć. Chłopcy to wiedzieli, bo oni należeli do tego czy innego plutonu, to wiedział gdzie jest. Właśnie pan, o którym mówię, jest w Szwajcarii, on podchorążówkę kończył przed Powstaniem, brał udział w Powstaniu, on i jego brat. Oni wszystko wiedzieli. Mam papiery trochę od niego i teraz z tych związków zostaje. On został. Potem był wywieziony, szczęśliwie mu się udało, że się znalazł we Francji. Nawet studia skończył we Francji, bo w Polsce zaczął, a tam skończył. Jego brat był też we Francji, mieszka teraz w Szwajcarii. Był stomatologiem.

  • Jak się nazywał?

Rupp Kazimierz. […]

  • Jak wyglądał wymarsz z miasta?

Jak była kapitulacja, nawet sobie nie zdawałam sprawy, że jest kapitulacja, bo mnie się wydawało… Byłam jeszcze na Wilczej i jeszcze na coś się czekało. Jeszcze człowiekowi się nie wydawało, że to już jest koniec, że to jeszcze coś może będzie, ale już nic. Już trzeba było coś z sobą robić. Tak to wyglądały te rzeczy. Początek Powstania to było jedno wielkie święto, jedna wielka radość. Człowiek się starał co rusz, w ogóle nie zdawał sobie sprawy, czy źle, czy się boi – nie, to trzeba było [zrobić] i to było bardzo proste. Marszałkowska była najbardziej niebezpieczna na chodzenie, bo „gołębiarz” siedział na dachu i strzelał do ludzi, ale człowiek musiał iść. Trzeba było, nie było mowy. Nikt się nie opierał i każdy zdawał sobie sprawę, że to jest potrzebne, i koniec. Ja tak do tego podchodziłam i myślę, że większość [Powstańców] i moje koleżanki też tak do tego podchodziły wszystkie. Myśmy wszyscy uważali – co nam karzą robić, to trzeba robić i nie ma mowy. Tu wysłać, tu zanieść, tu podać – tak to wyglądało.

  • A po Powstaniu była pani w obozie?

Po kapitulacji wywieźli mnie od razu z ludnością do obozu, do Szczakowej. I z tego obozu udało mi się zwiać. Wyrzuciłam kartkę po drodze. Moi znajomi widzieli tą kartkę i oni przekupili… to był taki Polak-Ślązak, który niby w tym obozie był jakimś pilnującym. Oni mi tylko powiedzieli, co mam robić, wtedy przejdę koło niego o jakiejś porze. Tak mi się udało zwiać. Jak już stamtąd poszłam, to potem się starałam… Bałam się do mojego miasta pojechać, bo tam miałam wspomnienia, że za każdym rogiem stoi jakiś szwab, który mnie może złapać. Niestety musiałam zwiewać stamtąd i bardzo długo się bałam tam znaleźć, pomimo że wiedziałam, nie to, że się bałam, ale wydawało mi się, że on mi się tam znajdzie za rogiem i będę musiała pójść z nimi. Ostatnio pracowałam przed tym [to znaczy przed Powstaniem] na poczcie. To była niby polska poczta. Pracowałam przy telefonach. Stanęli za mną żandarmi i pilnowali mnie, kogo łączę, z kim łączę, a ja jak na szpilkach. Tutaj jeszcze było getto żydowskie, przychodzili biedni Żydzi, chcieli rozmawiać, to ich [łączyłam]. Musiałam brać za jedną rozmowę, żeby mieć się czymś legitymować, a potem mogli se mówić ile chcieli, tylko się rozejrzałam, czy nie ma jakiegoś Niemca, bo też przychodzili, przeglądali. Właśnie z tej poczty musiałam zrezygnować, bo oni się później zorientowali. Z poczty sporo osób zwiewało. Miałam ciekawą drogę, bo tą, którą uciekałam, to przede mną wywozili pierwszą panią Andersową, pomagali jej. Potem się tutaj znalazłam. Nawet mam zdjęcie Andersa, jak był już po wojnie. Bardzo lubiłam Andersa i teraz jak pomyślę, że jak to wojsko już na koniec wojny defilowało, a Polaków nie było – jak jego musiało to wszystko boleć okropnie. Byłam też w Londynie, ale nie poszłam do naszych, nie brałam drugiej legitymacji, bo po co, jak mam tą. Wprawdzie jest powiedziane, że jak ktoś może się legitymować, to zawsze dostanie, ale po co, jak jest jedna. Mnie nie zależy na legitymacjach.

  • Jak poznała pani generała Andersa?

To był cudowny człowiek. Nawet mam fotografię jego z panem Ruppem, o którym mówiłam. To nie ja poznałam, tylko ten mój znajomy bardzo blisko był i on mi bardzo dużo opowiadał. On mi tak zaimponował, że tylu Polakom pomógł, że tylu wyprowadził, może bardziej jak generał Sikorski. Zresztą mam żal do generała Sikorskiego.

  • Dlaczego?

Że tak sobie wszystkich tych piłsudczyków na bok… Taki Wieniawa – chciał być zwykłym żołnierzem, to on się zemścił – Nie! On do wojska go nie przyjmie! Jak można było? To była wojna, mógł go nie lubić, ale nie w ten sposób. Do Sikorskiego nie mam nabożeństwa, to był pyszałek. Jak on mógł tak robić?

  • Ma pani jakieś negatywne wspomnienie związane z Powstaniem?

Negatywnego nie mam.

  • A pozytywne?

Pozytywne to było to, że ludzie sobie pomagali, ostatkiem się dzielili. W ogóle nie mogę jednego słowa powiedzieć negatywnego na ludzi w czasie Powstania.

  • Pamięta pani wydarzenie, które szczególnie utkwiło pani w pamięci?

Konkretne wydarzenie to było takie, jak już były naloty, to wszyscy myśmy się cieszyli, że może coś rzeczywiście [się zmieni], jak te zrzuty różnie padały, nie zawsze tu, gdzie potrzeba, ale jednak były. Z Włoch, zdaje się, te samoloty były. Zawsze nad nami przelatywały, to wtedy nocowałam u takiej pani, która nie należała do AK, ale która się dzieliła wszystkim, czym mogła, i pomagała. Potem też na Kruczej wszyscy, znajomi, nieznajomi – wszyscy byli wtedy znajomi, pomagali, dawali sobie.. Jak żeśmy wychodzili z Powstania i ubrania… Nic dziwnego, że dawali te ubrania, bo co było z tym robić, ale z drugiej strony były różne takie… Ludzie mieli przecież cenne rzeczy, to w kasach zamykali i myśleli, że może się wróci. Do niczego się nie wróciło. Niektórym się udawało, że coś nawet i zdobyli. Ci co na przykład gdzieś pod jakieś potłuczone szkło podłożyli swoje rzeczy, to potem wygrzebali. Różnie to było. W czasie Powstania – co ja mogę powiedzieć negatywnego – nic, a dobre to tylko mogę powiedzieć, że wszyscy się cieszyli, byliśmy zadowoleni i w ogóle człowiekowi się wydawało, że był w Polsce. To było najważniejsze przeżycie, że człowiek przez cały sierpień był naprawdę w Polsce. Potem po sierpniu trochę zaczynało się coś tracić, to już było troszkę gorzej. I tak nic nie mogę powiedzieć negatywnego. Dobre to samo to, że miałam to szczęście, że może tak… I nawet jak pracowałam, co przyjmowałam pocztę, przychodzili do mnie mali chłopcy, przychodziły też łączniczki, młode dziewczyny. One starały się wszystkie pomóc, przynieść. Byłam ranna w nogę – to czy wodę przynieść, czy coś podać –naprawdę mogę tylko najlepsze rzeczy powiedzieć.

  • W jaki sposób została pani ranna?

Niestety trafiło mi się w nogę kawałek odłamka, dlatego miałam trochę kłopot z tą nogą, ale jakoś przeszło.

  • Może chciałaby pani coś dodać od siebie?

Nic ciekawego nie mogłam opowiedzieć, bo nie uważam, żebym robiła jakieś nadzwyczajne rzeczy. Robiłam to, co wszyscy robili. Trzeba było zanieść, to się zaniosło, trzeba było podać, to się podało, trzeba było przyjąć… Dla mnie to było normalne wszystko może dlatego, że nie brałam udziału bezpośredniego na barykadach.

  • Czy w czasie Powstania ktoś z pani rodziny też był wówczas w Warszawie?

Nie mam rodzeństwa. Nikogo bliskiego nie było. Ukrywałam się [w czasie okupacji] po cudzych domach, gdzie miałam samych przyjaciół. Miałam masę przyjaciół, chociażby z tego względu, że byłam w AK od samego początku. Miałam bardzo szerokie kontakty. Potem, jak znalazłam się w Powstaniu, to [znajomi] z moich kontaktów przeważnie byli na prowincji. Prowincja bardzo myślała o tym, żeby pomóc. Przetrwał mój znajomy chłopiec, który zresztą (a, to są całe bajki do opowiadania) [pochodził] z rodziny, gdzie jego dziadek był generałem w wojsku rosyjskim, białym. Jego stryjowie byli potem w niemieckim wojsku, a ojciec był majorem, pułkownikiem lotnictwa w polskim wojsku. Jeden brat był w kadetach, a on należał do AK, był w Skierniewicach i chciał koniecznie pomagać w Warszawie. Chłopak zginął drugiego [dnia Powstania], tam był rozstrzeliwany i skończył. Ci inni… ten starszy jego brat, to go od razu zabrali Sowieci i takie miałam różne [przeżycia]… Takie życie. Trudno mi jest się skupić, jeżeli chodzi o samo Powstanie, to mówię – byłam zadowolona, szczęśliwa, że jestem w Polsce, że nareszcie czułam tę Polskę taką, jak był przed tym. Już teraz takiej nie poczuję pomimo wszystko. Nie narzekam, bo uważam, że jeszcze jest wszystko cudownie, ale nie jest to, co było. Jestem już mocno starszą osobą i bardzo żałuję, że się zgodziłam, bo trzeba było od razu powiedzieć…





Warszawa, 20 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka
Bronisława Biel Pseudonim: „Baśka Fornalska” Stopień: łączniczka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter