Danuta Olszewska „Dusia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Olszewska, mój pseudonim „Dusia”.

  • Jak wyglądało pani życie przed wybuchem II wojny światowej, przed rokiem 1939?

Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam, ale chodzi o...

  • Co pani robiła, zanim zaczęła się okupacja niemiecka?

[W czasie okupacji] uczyłam się, chodziłam na komplety zorganizowane przez panią chyba Lucynę Kalinowską, która była przed wojną dyrektorką w szkole i gimnazjum, bo to była taka pensja (wychodziło się z maturą), pani Zofii Kurmanowej, na Brackiej 5. W tej chwili już ten budynek nie istnieje, coś innego tam wybudowano. Skończyłam pierwszą licealną do momentu zakończenia działań wojennych. Z tym że jednocześnie ten sam komplet zorganizowany był jako sekcja sanitarna. Mieściło się to na ulicy Nowogrodzkiej 16, na parterze, i żeby było zabawniej zięć pani właścicielki mieszkania był policjantem. A jednocześnie tam ciągle odbywało się w kuchni jakieś pranie, bo z tego te panie żyły, i był ciągły ruch, tak że spotkania były w miarę bezpieczne, bo się ciągle ludzie zmieniali. Nie wiadomo, kto wchodzi, kto wychodzi. To tak trwało do momentu wybuchu Powstania. Pierwszego sierpnia zostałam zawiadomiona, że mam się zgłosić na punkt na ulicę Nowogrodzką. Zawiadomiła mnie matka mojej koleżanki, która mieszkała w Śródmieściu i była wcześniej zawiadomiona, z tym że nie wiedziałam, że Powstanie wybuchnie, tylko że mam się zgłosić, że coś się będzie działo. Nawet były takie pogłoski, że zostaniemy gdzieś do partyzantki wywiezione. W związku z tym zebrałam te swoje sanitarne sprawy, które miałam ukryte gdzieś po szufladach, i oczywiście mama nie puściła mnie, tylko towarzyszyła mi i razem z nią tak maszerowałyśmy.
Wybuch Powstania zastał nas na placu Zbawiciela, to znaczy już na Marszałkowskiej przy Litewskiej coś się działo. Tam było zagrodzone wejście do alei Szucha, tam były jakieś... ale ja nie wiedziałam co. Coś się działo, więc uciekałyśmy stamtąd. Na placu Zbawiciela sanitarka wojskowa krążyła wokół z jakąś (nie pamiętam, z jaką) melodią, ale polską, wojskową melodią. I tak dotarłyśmy Mokotowską do Koszykowej. Już dalej nie można było, bo był duży odstrzał. Zatrzymałam się z matką i z tą panią, która była w bramie. Tam szybko zorientowałyśmy się, że dalej nie można iść, i byłyśmy przygarnięte przez panie, mama i dwie córki, których mężowie walczyli na Woli. Po kilku dniach dotarłam na Nowogrodzką, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Tam się nie mogłam wiele dowiedzieć, tyle mi powiedziano, że prawdopodobnie na Sadybie powinnam się zgłosić. W sumie mi to bardzo odpowiadało, ponieważ mieszkam na Podchorążych, Sadyba, to chciałam się mamy pozbyć, żeby wróciła do domu. Samo przejście to jeszcze trwało kilka dni, bo musiałam załatwić jakąś przepustkę, żeby przejść na Sadybę. No ale przez te kilka dni miałam kilku rannych, taki chrzest bojowy był. Pierwszy to był na dachu ranny człowiek. Mnie się wydawało wtedy, że jest dużo starszy ale jakiś czterdziestoletni, który obserwował coś na dachu i z PAST-y jakiś rykoszet był, w każdym razie [ten człowiek] upadł, złamana podstawa czaszki była i został odstawiony do szpitala polowego. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ ten człowiek w miarę przytomny jeszcze, krew się sączyła z ucha, wołał matki. Dla mnie to było... Dziewczyna, która miała siedemnaście lat, i ten człowiek, to było takie... bardzo, bardzo to przeżyłam.
Więc wybrałyśmy się dopiero, [właściwie] mogłyśmy się wybrać [na Sadybę] dopiero gdzieś około 15 sierpnia. Już dokładnej daty nie pamiętam. Czternasty, piętnasty, żeby dostać się właśnie na tą Sadybę. Z Koszykowej poprzez gimnazjum Królowej Jadwigi (w tej chwili ten budynek istnieje, odbudowano część, trochę spalony był) przez ogród, przez Instytut Głuchoniemych i tam jakiś ogród był, do Książęcej udało nam się w miarę szybko przedostać. Oczywiście [szłyśmy] pod jakimś obstrzałem, były przerwy w tym przejściu, ale jakoś [się udało]. Natomiast Książęca była pod ciągłym obstrzałem z mostu i dotarłyśmy do bramy na rogu Książęcej i chyba Czerniakowskiej, vis-à-vis szpitala, i tam musiałyśmy stać całą noc, dopóki [było] ciemno, jakoś przez tę jezdnię przemknąć. Dotarłyśmy do szpitala i tam nocowałyśmy na stertach papieru. Strasznie dużo ludzi tam było. Przez noc tam byłyśmy. Oczywiście złapałam... nie wiem, czy mówić o tym... ponieważ różny tam był element i wszyscy spali na tych [kartonach], tak że potem musiałam sobie włosy mocno czyścić za jakiś czas.
Ze szpitala następnego dnia wydostałyśmy się na Czerniakowską i tam nawiązałam kontakt z chłopakami, mówiąc im, że muszę się dostać. No tak, ale to była trudna sprawa, ponieważ na odcinku Czerniakowska, tam gdzie są pompy, byli Niemcy i przedostać się można było kanałami. W związku z tym czekałyśmy, jeżeli ktoś będzie z Powstańców szedł kanałami, to nas zabiorze ze sobą, ale trzeba poczekać, więc jakieś trzy, cztery dni, trzy chyba, czekałyśmy na przejście kanałami. To nie była przyjemna eskapada, ponieważ sama dzielnica [jest] źle zorganizowana, stare te kanały i te wszystkie odchody, które tam były... Jeden odcinek był okrągły, siedemdziesiąt na siedemdziesiąt, więc trzeba było się czołgać. Z góry słychać było te jazdy, maszerowanie butów żołnierskich, jazdy pojazdów i tak dalej. Tak dotarłyśmy do ulicy Nowosieleckiej, próbując wyjść. Na wprost były koszary zajęte przez Niemców i bunkier, ale nie wiem, to była łaska boska, że cała nasza grupa wyskoczyła, ręce do góry podniesione oczywiście, ale ani jeden strzał nie padł. My z mamą wpadłyśmy gdzieś tam w jakieś podwóreczko (to była niska zabudowa wtedy) i tam się mogłyśmy troszeczkę obmyć po tych obrzydliwych sprawach.
Stamtąd ja do domu miałam niedaleko. W momencie kiedy przyszłyśmy, to tam byli Niemcy i ojciec likwidował to, co mógł, z mieszkania, ponieważ trzeba było cały ten czworobok Podchorążych (obecnie Gagarina i tak dalej) opuścić. Musiałam pomóc w tym i z tobołkami na ulicę Czerską, z płachtą białą, udało nam się we trójkę przejść. We trójkę, bo tylko nas troje było. Tam ciotka mieszkała i tam rodzice zostali. Ja się po prostu tak pętałam. Z przykrością muszę przyznać się, że nie udało mi się dotrzeć na Sadybę i w ogóle nie wiedziałam, byłam zagubiona strasznie, nie wiedziałam, co dalej ze sobą robić. W związku z tym trochę pomagałam w szpitalu na Chełmskiej, popularnie zwanym... To była taka carska stara budowla, w dzielnicy „prijut” na to mówili. Prowadziły to siostry zakonne i Niemcy ciągle rzucali ulotki, że jeżeli chociaż jeden partyzant znajdzie się w tym szpitalu, to [szpital] zostanie zbombardowany. Oczywiście dotrzymali słowa i podpalili, zbombardowali i to było straszne, bo bardzo chorzy ludzie z pięter na materacach skakali, żeby się ratować. Wtedy był koniec sierpnia chyba, nie pamiętam daty, w każdym bądź razie siostry zadecydowały, że z osób ocalałych w nocy trzeba ewakuować szpital, bo po prostu... Zresztą Niemcy za chwilę tam, jak się dowiedziałam, bo ja z rodzicami też opuściłam Warszawę, bo już nie wiedziałam, co ze sobą robić i tak skończyłam swoją „karierę” powstańczą.

  • A jak ją pani zaczęła? W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?

To już wspominałam, chodziłam na komplety i właśnie cała nasza grupa była zorganizowana. Ja dołączyłam do tego, moje koleżanki się wcześnie zorganizowały jako grupa sanitarna i te spotkania były na Nowogrodzkiej pod szesnastym.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała Niemców z czasów Powstania? Czy miała pani może z nimi jakiś kontakt?

Ja miałam przygody, bo byłam na Majdanku.

  • A w czasie Powstania, w Warszawie jeszcze?

W Warszawie? To jak cała młodzież, jak można było... Nie wiem, nawet nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Ponieważ tak: po pierwsze przeżyłam bardzo aresztowanie swojego stryja, który został wywieziony do Oświęcimia, miał określony wyrok, to znaczy ileś miesięcy, chyba około dziesięciu. Pracował w Dyrekcji Tramwajów i nieopacznie zjawił się na jakimś zebraniu, które organizowane było przez Niemców, i zapalił papierosa. Nie wiedział o tym, poszedł tam przez ciekawość, co tam się będzie działo, nie wiedział o tym, że przed rozpoczęciem tego spotkania zakomunikowano, żeby nie palić papierosów. A on w trakcie [zapalił] i tak za kotarą... Dostał za to wyrok Oświęcimia. Wrócił, a ponieważ był zdolnym malarzem rysownikiem, to tam udało mu się projektować meble, coś, zresztą w czasie Powstania zginął na Starówce. Jest jego nazwisko tutaj na tablicy wymienione. Bałam się Niemców. Z koleżanką zostałyśmy wywiezione na Majdanek w czterdziestym trzecim roku i dzięki staraniom rodziców jakoś nas wyciągnięto z tego, z tego obozu po kilku tygodniach.

  • Jak pani się znalazła na Majdanku?

W czasie łapanek. Na ulicy Hożej były łapanki, a właśnie ta przyjaciółka mieszkała na Hożej. Wyszłyśmy, idąc do szkoły zawodowej, bo trzeba było mieć legitymację, więc to była jakaś szkoła kapelusznicza i tam się wybieraliśmy, ale już nie dotarłyśmy. Byłyśmy trzy dni na Pawiaku, a potem w nocy nas wywieziono na Majdanek. Rodzice koleżanki zostali zawiadomieni, dokąd nas wywożą, bo w momencie plombowania wagonów kolejarz zbierał karteczki, ponieważ ulica Hoża była w Śródmieściu, była łatwiejsza, to podawałyśmy ten adres. W ten sposób rodzice się dowiedzieli, bo to piękna sprawa ze strony kolejarzy, że mnóstwo tych karteczek zostało jednak doprowadzonych na odpowiednie adresy.

  • Jak rodzicom udało się wydostać panią z Majdanka?

Jak to wyglądało?

  • W jaki sposób się pani wydostała z Majdanka?

No więc dotarłyśmy tam po trzydziestu paru godzinach. Na bocznicy: Raus, weg i tak dalej. To było wszystko dopiero organizowane, szklone, tak że my jakieś sienniki musiałyśmy sobie jakąś słomą... napełniać. Ponieważ wiedziano, gdzie jesteśmy, no to za wszelką cenę rodzice jedni i drudzy starali się, żeby nas wydostać. Moja mama chodziła codziennie w aleję Szucha, miała w mufce kawałek chleba, żeby przegryzać coś. Zatrzymywała Niemców i mówiła, że: „Jeżeli zabraliście mi dziecko, to proszę powiedzieć, co ja mam zrobić, żeby ją odzyskać”. To było: Raus, weg. Któregoś dnia trafiła na Ślązaka, chyba na Ślązaka, który wysłuchał i powiedział: „Słuchaj, ja jutro mam dyżur, to przyjdź, przynieś świadectwo lekarskie, że jest chora, że jest jedynaczką, że ma tyle i tyle lat, bo ja ciebie rozumiem. Moja matka straciła na froncie wschodnim dwóch braci, dwóch synów”. Więc matka przez jeden dzień zorganizowała to wszystko, znaczy rodzice plus lekarz zaprzyjaźniony. To trzeba było jeszcze przetłumaczyć, tłumacz przysięgły musiał to jeszcze załatwić. Złożyła to, a jednocześnie dotarli rodzice jeszcze do jakiejś kochanki jakiegoś gestapowca, nie wiem, która ewentualnie miała jechać i za pieniądze wyciągnąć. Jeszcze jedno źródło było – człowiek, który współpracował z Niemcami, tak na obie strony. To znaczy prawdopodobnie był w organizacji jakiejś, ale nie wiem, musiał mieć układy. W każdym bądź razie jakiś czas po złożeniu przez matkę tych papierów na apelu pierwsze nazwisko, jakie wywołano, to było moje i do tej pory właściwie nie wiem, które papiery zadziałały, kto zadziałał. Na pewno ta kochanka nie, ponieważ mama nie zdążyła dostarczyć. Oni się wysprzedali i mając pieniądze, mieli skontaktować się z tą osobą, ale ja już wtedy wróciłam. Ja byłam [na Majdanku] około cztery, pięć tygodni.
  • Co się stało z pani przyjaciółką, która tam była?

Przyjaciółka też została zwolniona. W tej chwili nie wiem, co się [z nią] dzieje, bo po Powstaniu [...] dostała się do niewoli. Była w obozie, tam wyszła za mąż po wyzwoleniu i wyjechała do Kanady. Tak że na początku miałam z nią kontakt listowny, a potem to wszystko się urwało.

  • Wrócimy jeszcze do Powstania. Jaka atmosfera panowała w Warszawie, gdy wybuchło Powstanie?

W Warszawie jaka atmosfera? Po pierwsze wierzyliśmy i nasłuchiwaliśmy, co się dzieje za Wisłą. Były jakieś salwy armatnie, to już Rosjanie nas za chwilę wesprą i Powstanie się zakończy i zwyciężymy. Na początku taka była atmosfera, wszyscy wierzyli, że to się wszystko dobrze zakończy, że to będzie tak, jakby to miał być co najmniej koniec wojny. Niestety później było coraz gorzej, było coraz gorzej z jedzeniem, coraz więcej ludzi ginęło.

  • W jaki sposób zdobywaliście żywność w czasie Powstania?

Ja miałam to szczęście, że po drugiej stronie ulicy Chełmskiej były działki i to był ten okres, kiedy na tych działkach były jarzyny, więc w nocy trzeba było się zakradać i na plecach przynosić to, co tam można było zerwać. Coraz mniej tego było, bo wszyscy tam chodzili. Natomiast taką ciekawostkę powiem, że w Wilanowie rezydowali przyjaciele wtedy Niemców – jednostki węgierskie. I Węgrzy broń, naboje na działkach (one się ciągnęły aż do Wilanowa) jakoś tak podrzucali Polakom. Tak że to była taka dość przyjemna sprawa ze strony, bądź co bądź, wrogów, a jednocześnie rozumiejących to, co się dzieje w tym mieście.

  • W jaki sposób zdobywa pani środki opatrunkowe?

Przydział dostałyśmy. Przydział: lniana torba, wojskowe opatrunki, zielone ze znakiem czerwonego krzyża, łupki (to takie paski tektury grubej) i jakieś podstawowe bandaże, jodyna, takie rzeczy odkażające, woda utleniona. Niewiele tego było. Niestety musiałam to zostawić na Czerniakowskiej, wychodząc do kanałów, bo nie było innej rady, ale tam się na pewno bardzo przydało to wszystko.

  • Czy przypomina sobie pani, jaki pani miała taki najcięższy przypadek rannych jako sanitariuszka?

Tak. Nie wiedziałam, co robić. Dziewczyna wyszła siusiu zrobić i podnosząc się, dostała w pęcherz strzał i potem nikogo tam nie było. Upadła, krew, ale ja nie wiedziałam, że ona ma przebity pęcherz i tam zorganizowałam o tyle, że ją do szpitala na drzwiach zaniesiono, żeby nie ruszała się. Ale to była wyjątkowa bezradność z mojej strony, bo ja byłam nastawiona na to, co robiłam, na bandażowanie, odkażanie i tak dalej, a to była taka wewnętrzna sprawa, z którą nie wiedziałam, jak opatrzyć, co zrobić. Natomiast wracając jeszcze na Koszykową, tam między biblioteką a bramą, gdzie myśmy się zatrzymały, była barykada i rów taki wykopany. Można było swobodnie jakoś tak przebiegać i też chłopak był ranny, a ja wiedziałam, że w tym budynku, gdzie się zatrzymaliśmy, jest lekarz i postanowiłam zawiadomić go, żeby pomógł coś zrobić. Niestety nie wyszedł z mieszkania. Znam nazwisko, pewnie już go nie ma.

  • Nie wyszedł, bo się bał?

Nie, nie wyszedł. Natomiast położna się zjawiła, tak jakby z nieba spadła, i miała większe doświadczenie ode mnie w wielu sprawach i pomagała. Tak że później tak byłam zawiedziona tym lekarzem, że po Powstaniu (a ta oficyna ocalała na Koszykowej) poszłam sprawdzić, czy pan doktor istnieje. Istniał, no ale już to nie były te czasy, żeby pójść do niego i powiedzieć mu, co się myśli. Natomiast chciałam podziękować tym paniom, u których nocowaliśmy kilka nocy w momencie wybuchu, ale okazało się, że one są z Poznania, i wróciły, wróciły po prostu tam na swoje stare śmieci.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych? Widziała pani uliczne rozstrzeliwania?

Świadkiem? Nie wiem, czy to można nazwać, że byłam świadkiem, ale na Nabielaka przy Podchorążych (to wtedy, teraz to jest Gagarina) byli rozstrzeliwani ludzie i ja wracałam akurat do domu i musiałam się zatrzymać w bramie, bo cały trójkąt, bo to akurat na zakręcie, był obstawiony przez Niemców. I druga sprawa to poszłam zobaczyć, ponieważ syn sąsiadów mówił, mój rówieśnik został powieszony w grupie dużej, bo tam było kilkanaście osób mężczyzn powieszonych, gdzieś tam vis-à-vis Sądów. To też była masakra, patrząc na to.

  • Proszę powiedzieć, czy podczas Powstania czytała pani prasę, słuchała radia?

Tak, to ojciec to organizował. Radio było ukryte w takim dużym narożnym piecu, kafle były wyjęte i radio tam [włożone], to słuchaliśmy, tak.

  • Czym się zajmował pani ojciec w czasie okupacji, podczas Powstania?

Mój ojciec pracował przed wojną w fabryce Norblina. Cała rodzina tam pracowała.

  • A w czasie wojny?

W czasie wojny jakieś dorywcze prace brał, ale ponieważ mama prowadziła pracownię krawiecką, w związku z tym tak się nie odczuwało tego za bardzo, że ojciec jest bez pracy. To taki zawód, że zawsze parę groszy wpadało.

  • Pani wspomniała o tym, że przychodziła kanałami razem z mamą. Jak duża była grupa osób, która z wami przechodziła?

Było trzech Powstańców i nas dwie. Dwóch szło na początku, a później mama, później ja i zamykał pochód jeszcze jeden Powstaniec.

  • Oprócz tego fetoru, który był tam w kanałach, co tam jeszcze było najgorszego, czego się pani najbardziej bała, będąc w kanałach?

W kanałach? Ja nie myślałam o tym, czego się bałam. Szło się do przodu w takich warunkach, jakie były. Warunki były takie, że miałam na nogach takie mokasyny, półbuty dość mocne, a jak wyszłam z kanału, one były... wszystkie szwy popękane. Chyba bałam się szczurów.

  • Ile czasu przechodziliście?

Nie wiem, ile czasu tam mogło być. Godzina? No bo tak się człapało. Najgorszy był odcinek chyba pod samymi pompami, bo to przekrój był owalny, natomiast odcinek był okrągły i trzeba było iść na kolanach i prawie na łokciach. To było dość ciężko, zwłaszcza mojej mamie, która była osobą niedużą, ale pulchną. No i straszny smród, sztywne włosy, oblepione, ubranie oblepione, w każdym razie nie chciałabym drugi raz tak iść, ale wtedy to człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego. Idzie, musi.

  • Kiedy Powstanie właściwie już się kończyło, jak wtedy wygląda Warszawa? Czy pani wiedziała, że Powstanie ma się ku końcowi?

Tak, obserwowałam. Ponieważ zatrzymałam się na Wolicy, trochę wyżej położona jest ta wieś, to sobie siadałam i patrzyłam, jak dymi, dogorywa.

  • Kiedy zostaliście wyprowadzeni z Warszawy?

Nie do końca Powstania, pod koniec sierpnia.

  • Gdzie trafiliście?

Właśnie najpierw na Wolicę. Szliśmy w nocy. Jeszcze z nami siostry zakonne szły i one się zatrzymały gdzieś przy kościele Służew chyba, na Służewie, Służewcu, a myśmy poszli dalej. Najpierw na Wolicę, a potem w Piasecznie. Na Wolicy [mieszkaliśmy], dopóki [nie przyszła] zima, bo w stodole nocowaliśmy. Później trzeba było starać się o jakieś lokum. Dotarliśmy do Piaseczna i tam u... Nazywałam tą panią rezerwistką, bo mąż jej gdzieś w wojsku był. Pokój nam wynajęła i tam byliśmy właściwie do samego wyzwolenia.

  • Kiedy wrócicie z powrotem do Warszawy?

Natychmiast, jak tylko się dało.

  • Wasze mieszkaniu ocalało?

Ocalało. [Było] vis-à-vis Łazienek. Tam byli Niemcy. To był taki budynek, który w tej chwili jest odbudowany, bo był pod kątem, pod opieką... W każdym razie zachowany był jako zabytek budowania proletariackiego. I w tej chwili został odbudowany.

  • Proszę mi powiedzieć, czy po wojnie doświadczała pani jakiś represji z tego powodu, że była pani w AK i walczyła w Powstaniu Warszawskim?

Nie, nie ujawniałam się z tym. Na uczelni była nas cała grupa i żeby było śmieszniej, nie używałyśmy właściwych imion, tylko pseudonimy. Ale nikt nas nie szykanował, może dlatego że to najpierw była Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych, a później Akademia i tam była trochę inna atmosfera niż gdzie indziej. W każdym razie do tej pory jak spotykam kogoś [z uczelni], to nie używam jego właściwego imienia, tylko pseudonim.


Warszawa, 8 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Danuta Olszewska Pseudonim: „Dusia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, Obwód V Mokotów Dzielnica: Śródmieście Południowe, Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter