Dariusz Kruze „Janek”
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września byłem w końcowych dniach wakacji w Józefowie pod Warszawą.
- Gdzie chodził pan do szkoły?
Do szkoły podstawowej [imienia] Zamoyskiego. Wtedy kończyłem szóstą klasę.
Zdawałem do gimnazjum Mickiewicza.
- Pamięta pan, jaka atmosfera panowała w szkole między kolegami przed 1 września?
Nie miałem z nimi kontaktu, bo byłem wtedy dwa miesiące bez przerwy na wakacjach w Józefowie. Przed wakacjami tego roku, właściwie poza tym, że dawaliśmy na Fundusz Obrony Morskiej, na temat wojny wśród młodzieży w moim wieku nie było rozmowy.
- A gdzie państwo mieszkaliście?
Na [ulicy] Żurawiej pod 15.
Tak, brata starszego o półtora roku i młodszą siostrę.
- Jaka atmosfera panowała w rodzinie?
Przed wojną…Wydaje mi się, że było poczucie niebezpieczeństwa, ale też pewność, że wyjdziemy z nacisku niemieckiego.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Bombardowanie stacji kolejowej w Józefowie, nalot niemiecki. To było 1 września. Rano Niemcy rzucili dwie czy trzy bomby w pobliże stacji kolejowej Józefów.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Kilka dni po tym nalocie wracaliśmy do Warszawy. Był to nawet dosyć dramatyczny moment. Jechaliśmy z ojcem, samochodem ojca do Mostu Poniatowskiego. Wtedy był alarm, Niemcy robili nalot na Warszawę. Nawet robiono trudności z puszczeniem nas przez most, ale ojciec mówi: „Ryzykuję!”. Nacisnął gaz i na most. I w moich oczach, siedziałem obok ojca, obok kierowcy, widziałem bomby spadające do Wisły, a te, które trafiły w most, przebiły się, nie wybuchając, może wybuchły później na dnie Wisły. Nam się udało szczęśliwie przejechać i dojechaliśmy na ulicę Żurawią.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji, przed Powstaniem?
Chodziłem do szkoły handlowej, gdzie mieliśmy legitymacje, a jednocześnie uczęszczałem na tak zwane komplety tajnego nauczanie, które były organizowane przez gimnazjum imienia Adama Mickiewicza.
- Proszę coś opowiedzieć o tych kompletach?
Odbywały się w naszym mieszkaniu na [ulicy] Żurawiej 15. Wiem, że na piątym piętrze, numeru mieszkania nie pamiętam. To były komplety na dwie grupy. Brat był starszy o półtora roku, ale chodził o rok wyżej, jego komplety odbywało sześciu, czy ośmiu uczniów. Druga grupa była moja, która miała normalne lekcje uzupełniające do przedmiotów w szkole handlowej, a więc historia, geografia, język polski. To były przedmioty, których, Niemcy nie pozwalali [uczyć], nie było [ich] w programie szkoły handlowej. Ciekawostką było to, że tuż przed Powstaniem brat, z całą grupą, zdawał tajną maturę. Ja skończyłem pierwszą [klasę] licealną.
- Czy ta matura odbywała się w domu?
Tak, odbywała się w naszym mieszkaniu na [ulicy] Żurawiej.
- Z czego się państwo utrzymywaliście?
Ojciec był dynamicznym człowiekiem, pracował w firmie Szumilin i jakoś sobie dawał radę. Zasadniczo poza tym, że był czarny chleb od rana do wieczora, białego chleba żeśmy prawie nie widzieli, to biedy i nędzy nie odczułem. Były chwile napięcia... Pamiętam, że ojciec kiedyś przechowywał Żydów w mieszkaniu kilka dni. [...] Przy okazji muszę powiedzieć, że mój ojciec uratował około trzydziestu Żydów.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Ojciec publikował, w różnym okresie czasu, w różnych miejscach. Nawet po wojnie ojciec był zaproszony, żeby posadzić drzewko. Dostał order, czy odznaczenie „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”.
- Zna pan późniejsze, powojenne historie tych Żydów? Czy udało im się przeżyć?
Tak, większość przeżyła. Niektórzy zostali w Polsce, ale większość wyjechała, część do Stanów, część do Szwecji. W tej chwili oczywiście większość nie żyje.
- Kontaktowali się z ojcem jeszcze po wojnie?
Tak. Na wniosek, tych Żydów, którzy wyemigrowali do Szwecji, ojciec dostał odznaczenie.
- Czy pan w jakiś sposób pomagał w ich ukrywaniu?
Nie. Tyle, że grałem w szachy z jednym z ukrywających się w naszym mieszkaniu. Jak odtwarzam w tej chwili zachowanie tego człowieka, jego napięcie, to jedna wielka napięta struna nerwowa, przez cały okres kilku dni, kiedy był u nas w mieszkaniu.
- Gdzie mieszkał ten człowiek przez te kilka dni?
W naszym mieszkaniu na [ulicy] Żurawiej.
Tak.
- Proszę powiedzieć, kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Na przełomie lat 1942–1943 wstąpiłem do organizacji podziemnej, do tej samej drużyny, do której należał już mój brat i jego koledzy z kompletu tajnego nauczania. Może wymienię kilka nazwisk. Poza bratem, który miał pseudonim „Radek”, był Stefan Markowski, mieszkał w Alejach Jerozolimskich, Stanisław Barański, pseudonim „Wacek”, Bolesław Gąsiorkiewicz, pseudonim „Zygmunt”, jeden z ważniejszych żołnierzy naszej grupy, co się okazało podczas walk – Jańczak, pseudonim „Wójcik”. Oni byli w tej grupie, może było jeszcze więcej osób, których nie odtwarzam. Byliśmy w drużynie, która należała do plutonu 167.
- Co pan robił w konspiracji?
Spotykaliśmy się dwa, trzy razy w miesiącu. To były spotkania z naszym drużynowym o pseudonimie „Mróz” i były wykłady na temat broni, jakie są pistolety. Pistolety były przynoszone na te spotkania, musieliśmy umieć [je] rozebrać. Tak musieliśmy wyćwiczyć rozbieranie, że nie patrząc na pistolet, mogliśmy go rozłożyć i złożyć. Pamiętam, że jednym z pierwszych pistoletów był Vis po jakimś czasie demonstrowano nam Parabellum, później pistolety maszynowe. Z pistoletów maszynowych został przyniesiony tylko ten, z którym mieliśmy do czynienia. Później, po jakimś czasie, kilka miesięcy przed Powstaniem postanowiono, że nasza drużyna zostanie drużyną saperską. Zaczęły się wykłady z tej dziedziny, a więc o lontach, o detonatorach, niszczeniu lokomotyw, o podkładaniu dynamitu... Było to raczej teoretyczne, ale zdziwiło nas jak kiedyś instruktor przyniósł materiał wybuchowy, podobno przyszedł z Anglii, tak zwany plastik. Wyglądało to jak szkolna plastelina. Można było uformować każdy kształt. Można było to podpalić. Paliło się małym ogniem. To był materiał wybuchowy, do którego trzeba było włożyć detonator i to wybuchało.
- Te wykłady odbywały się w domu?
Tak w domu. Kilka tygodni przed Powstaniem polecono nam przygotować butelki samozapalające. Polegało to na tym, że w butelki mniej więcej półlitrowe wlewało się benzynę, wlewało się kilka mililitrów stężonego kwasu siarkowego, korkowało się butelkę, następnie normalny, drobno zmielony cukier, jakiego używamy do kawy, herbaty mieszało się z chloranem potasu, tak zwany kalichlorek, wsypywało się do papierowej torebki, do torebki wkładało się butelkę i owijało się spiralnie sznurkiem, w ten sposób żeby proszek był rozłożony na całej długości butelki. Po wyprodukowaniu kilkunastu takich flaszek i kilkuset torebek, chcieliśmy zrobić próbę. Wzięliśmy małą flaszeczkę – 100 mililitrów, została zrobiona tak, jak podałem, wynieśliśmy wszystko z łazienki, rzeczy płócienne – ręczniki i tak dalej i wrzuciliśmy do wanny. Efekt fantastyczny! Zapaliło się od razu, buchnęło płomieniem! To cały czas była konspiracja. Rodzice nie wiedzieli, że należymy do konspiracji, a ja nie wiedziałem, że ojciec należy do swojego oddziału. Mama dziwiła się skąd ten dziwny zapach. Wytłumaczyliśmy, że gaz wybuchł i stąd był ten zapach. W każdym razie [butelki] działały rzeczywiście fantastycznie, w porównaniu do tych, które trzeba było podpalać, z knotem, był to postęp, o stopień wyżej.
- Mieliście państwo jakieś inne wykłady? Gdzieś poza Warszawą?
Raz. Wtedy niestety byłem chory, ale grupka pojechała na ćwiczenia w okolice Celestynowa. [...]
- Robił pan coś jeszcze w konspiracji?
Nie. Może jeszcze z ciekawostek.
Zebrania odbywały się z częściowym drylem wojskowym. Jak przychodził drużynowy to była komenda, jednego z nas – baczność, meldunek do drużynowego, że drużyna przygotowana do zajęć, później – spocznij. Pewne elementy drylu wojskowego były utrzymane. Poza sprawami wojskowymi związanymi z doszkalaniem, dyskutowaliśmy o sytuacji na froncie. Rodzice mieli adapter, patefon, ale taki bardziej nowoczesny, zmieniacz dziesięciopłytowy, lampowy. I mój kolega z [gimnazjum] Mickiewicza, taki radioamator, dorobił do niego przystawkę, składająca się z dwóch lamp, i jak się przyłożyło te dwie lampy to miałem radio. Później chowało się tylko dwie lampy... Polakom nie wolno było mieć radia, nie mogli słuchać Londynu, a my dzięki tej przystawce słuchaliśmy BBC i na spotkaniach naszej drużyny dyskutowaliśmy o tym, co usłyszeliśmy.
- Pamięta pan którąś z tych rozmów?
W szczegółach nie. Wiem tylko, że dowcipkowaliśmy sobie na temat polityki wciągania. Każdą porażkę Anglików, dla podtrzymania ducha, musieliśmy jakoś [sobie] wytłumaczyć, więc powstała tak zwana teoria wciągania. Ktoś kiedyś powiedział: „Będą tak Anglicy wciągać Niemców, aż do Kanału Panamskiego”. [...]
- Gdzie chowaliście państwo ten odbiornik?
Latem do pieca, a zimą to już nie mogę odtworzyć. To były dwie lampy, nawet gdyby Niemcy znaleźli… To w końcu były lampy, zwykłe radiowe lampy, ale wiadomo, że dwie radiowe lampy nie mogą grać.
- Rodzice wiedzieli o tym radiu?
Tak, to rodzice akceptowali. Z resztą sami nieraz słuchali.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania… Byłem na to przygotowany. Alarm był pięć czy sześć dni przed 1 sierpnia. To był pierwszy alarm. [...] Był system tak przygotowany w naszej drużynie, że było dwóch, którzy byli punktami kontaktowymi na telefon. On był zawiadomiony i leciał cały sznurek. Jeśli pierwszy dzwonił do drugiego, a drugiego nie było, to dzwonił do trzeciego, drugi, jeśli nie było trzeciego, to do czwartego. W ten sposób była skonstruowana sieć. Przyszedł rozkaz: „Stawić się wieczorem na ulicę Jasną”. To było cztery czy pięć dni przed Powstaniem, ale już Powstanie mogło się zacząć. Poszliśmy tam, posiedzieliśmy wieczorem, pospaliśmy trochę w nocy i alarm został odwołany. Broń żeśmy złożyli do łóżka czy do tapczanu w budynku jakiegoś banku Jasna przy Świętokrzyskiej i alarm został odwołany. [...] I wróciliśmy do domu. 1 sierpnia rozkaz znowu przychodzi, tą samą siecią został rozprowadzony po całej drużynie. O godzinie siedemnastej [ulica] Marszałkowska przy [ulicy] Rysiej, numer domu był podany. Marszałkowska, za Świętokrzyską idąc na północ. Ojciec przyjechał, no i pożegnanie z mamą, bo przecież trzech mężczyzn wychodzi z domu, siostra zostaje, a mama zostaje z nią sama. Wyszliśmy z ojcem. Ojciec nas podprowadził nas na Marszałkowską, a sam poszedł na Stare Miasto na Miodową. Byliśmy tam około godziny szesnastej, tam już sanitariuszki szyły opaski. Major czy rotmistrz Leliwa wypowiedział do żołnierzy dwa słowa i punktualnie o godzinie siedemnastej wychodzimy do pierwszego ustalonego punktu, który mamy atakować. Już w czasie konspiracji było wiadomo, że mamy iść na MZK. Przygotowanie saperskie było między innymi po to, żeby rozwalać drzwi, mury i tak dalej. Ale tego dynamitu nie dostaliśmy, tylko mieliśmy potężne cęgi do cięcia krat i [poszliśmy] do budynku MZK, to był róg [ulicy] Marszałkowskiej i [ulicy] Świętokrzyskiej. Niektórzy mylą ten budynek z budynkiem PKO, a budynek PKO był na rogu [ulicy] Jasnej i [ulicy] Świętokrzyskiej, o sto metrów bardziej na wschód. I ten budynek zajęliśmy właściwie bez oporu. Była taka zabawna scena. Niektórzy dostali broń. Ja nie dostałem broni, jako najmłodszy. Wpadamy do jednego z pokoi, kilku Niemców, może jakaś Niemka, czy może
Reichdeutsche czy folksdojcze, w każdym razie nie czyści Polacy – ręce do góry, mnie zostawili „filipinkę”, żebym ich pilnował. Ich pięć czy sześć osób i ja jeden mały, drobny chłopak, dopiero wtedy zaczynałem rosnąć, z tą „filipinką” ich trzymałem. Oni się chyba nie zorientowali, padli i zostali odprowadzeni do podziemi. Ciekawy szczególik, że kilku Niemców zamknęło się w windzie i ustawili się między piętrami, więc nie można było ich ściągnąć. Nasi mechanicy coś zrobili i wyciągnęli Niemców z windy. W windzie znaleźliśmy pistolet, żaden z Niemców nie chciał się przyznać, że to jego. Przypuszczam, dlaczego nie chciał się przyznać, bo on strzelał przez drzwi windy do Polaków. Myślał, że za karę go rozwalą, ale wszyscy poszli na dół do podziemi, w MZK były pomieszczenia przynajmniej dwa, trzy pietra w dół, i w budynku PKO tak samo. Budynek został obwarowany, worki z piaskiem, skrzynie z piaskiem, bo tam były podziemia z filarami i czekamy, co dalej. To był pierwszy dzień Powstania.
Jeśli można chciałbym jeszcze kontynuować mój pobyt w MZK, bo tam się wydarzył bardzo przykry wypadek. Mianowicie dostaliśmy polecenie ze Stefanem Markowskim, który był członkiem naszej drużyny, wspomniałem o nim uprzednio, pseudonim „Stefan”, żeby wyjść na patrol. Wracając z tego patrolu, to był trzeci, czy czwarty dzień Powstania, szliśmy wykopem, róg [ulicy] Świętokrzyskiej i [ulicy] Marszałkowskiej, po przekątnej od MZK. [...] Idąc tym wykopem usłyszeliśmy strzał. „Stefan” wyprzedził mnie o kilkanaście, czy kilka metrów i pierwszy dobiegł do rogu [ulicy] Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, i tam była budka. [Dobiegłem] zaraz za nim i widzę, że on się składa, żeby strzelać z karabinu, i w tym momencie pada. Były cały czas strzały, a my byliśmy w wykopie i nie wiedzieliśmy, skąd one pochodzą, słyszeliśmy też chrzęst przejeżdżającego czołgu. W momencie, kiedy dobiegam, widzę „Stefana”, który leży i mówi: „Trafili mnie!”. Wyglądam zza budki, która służyła uprzednio do handlu warzywami, wychylam się i widzę dwóch rannych czy zabitych Niemców. A „Stefan” pokazuje na nogę, która jest w bardzo złym stanie, bo kula, która go trafiła, przeszła przez drewnianą ścianę i poszarpała nogę, tak jakby to była kula „dum dum”. „Stefana” przenieśliśmy na ulicę Sienną, do szpitala imienia Korczaka. Tam go odwiedzałem ze dwa, trzy razy, przynosiłem mu trochę papierosów, bo on palił i trochę żywności. Ostatniego dnia, kiedy go widziałem powiedział: „Jutro będę operowany”. Potwierdziła to pielęgniarka, jak również lekarz. Kiedy przyszedłem następnego dnia, potwierdzili, że amputowali mu nogę, ale zmarł na skutek ogólnego zakażenia. Tak trafiony w pierwszych dniach Powstania, bardzo lubiany kolega. MZK zaczął się takim przykrym akcentem.
Jeśli chodzi o inne akcje, to chciałbym wspomnieć o „Cafe Clubie”. To była właściwie moja jedyna, bezpośrednia walka z Niemcami. Jak sobie wyobrażam, na wojnie raczej nie ma kontaktów twarzą w twarz, a to było jedyne spotkanie z nieprzyjacielem z bardzo bliska. Poszliśmy tam z Witoldem Jańczakiem, pseudonim „Wójcik”, wyszliśmy nocą („Cafe Club”, to była restauracja z kawiarnią na rogu [ulicy] Nowy Świat i Alej Jerozolimskich,
Nur für Deutsche), podeszliśmy względnie blisko budynku, poinstruowano nas co atakujemy, że będą dwa karabiny maszynowe, jeden od [ulicy] Pierackiego (obecnie Foksal) wzdłuż Nowego Światu, drugi od Brackiej wzdłuż Alej Jerozolimskich, że saperzy zrobią otwór, my nim wpadniemy i mamy opanować budynek. Takie było nasze zadanie. I rzeczywiście, jak się świt zaczął nastąpił potężny wybuch, [...] z dachu pospadały kawałki dachówek, czy cegieł i jedna skaleczyła mnie w rękę. To była jedyna „rana”, jaką odniosłem w ciągu całego Powstania, owinąłem ją chustą i po wybuchu był rozkaz: „Naprzód!”, i [ruszyliśmy] naprzód. Były dwie dziury o średnicy około półtora metra, bardzo nisko od ziemi. Do pierwszej od lewej wpada Jańczak, ja zaraz za nim. Inna grupa wpada do dziury z prawej strony. Wpadamy i widzimy jakaś postać w bieliźnie, krzyczymy:
Hände hoch!, ona się nie zatrzymuje, strzelamy, pada. Przelatujemy obok niego, miał hełm, bagnet w ręku, lecimy dalej. I tu Jańczak (dzisiaj nazwalibyśmy go Rambo), tam były drzwi, które łączyły pomieszczenia kuchenne z salą restauracyjną, tak jak na westernach w restauracjach kowbojskich, drzwi wahadłowe, on je rozrzuca, i skacząc ślizgiem, to znaczy głową do przodu, trzymając Bergmana, [...] szczupakiem leci pod stoliki i ślizgając się jeszcze strzela do jakiegoś Niemca na prawo! Widzę, że inny Niemiec też dobiegł do okna, chce przeskoczyć przez okno na drugą stronę, były niskie parapety, a on go ściąga tym pistoletem. Pierwszy raz widziałem taką bezpośrednią walkę, to co się nieraz widzi na filmach. Pomagam mu, a nagle za bufetem pokazuje się grzbiet w mundurze, celuję bardzo dokładnie. Po strzale grzbiet się chowa! Nie jestem pewien czy go trafiłem. Lecimy dalej, na lewo jakiś Niemiec wylatuje po schodach z lewej strony, strzelamy, on nam się turla prawie pod nogi. Nagle słyszę rozkaz: „Brać jeńca żywcem!”, schodzę bardziej na lewo, gdzie schody prowadzą do piwnicy. W górę tymi schodami idzie zupełnie pijany Niemiec, coś bełkocze, łapami wymachuje, trzyma w ręku pistolet. Wytrącam mu ten pistolet, a drugi z kolegów daje mu dobrego ciosa w szczękę i odprowadzamy go do dowodzącego akcją. Pistolet [wkładam] do kieszeni, jako broń zdobyczną, bo w czasie Powstania broń miała dużą wagę, a szczególnie osobista, którą można było zachować dla siebie. Schodzę do kuchni, są tam kafelki, okna są pozabijane, ale pod koniec okna jest szpara. Słyszę rozmowę po niemiecku i nagle widzę, że tą szparą został rzucony granat, widzę go jak się turla, chowam się za jedną z kolumienek, a on wybucha. Patrzę dalej – drugi leci! Był razem ze mną kolega z plutonu, czy z kompanii – pseudonim „Stolarski”, i mówię: „Kryj się!”. Kryjemy się i drugi wybucha. Drugi wybuch zerwał mi hełm z głowy, ale nam nic się nie stało, bośmy chowali się za te kolumienki. Nie wytrzymaliśmy nerwowo. Wracamy na górę i okazuje się, że jest pożar. Druga grupa, która tam wpadła albo żeby wykurzyć Niemców, albo dlatego, że rzuciła granat, spowodowała pożar. Płomienie zaczęły buchać i okazuje się, że sięgają do pomieszczenia, gdzie był skład amunicji. Następują wystrzały, tak jak się amunicja pali, w sposób nieskoordynowany strzał za strzałem, wybuchają nieregularnie. Słyszę rozkaz: „Wycofujemy się!”. Wycofaliśmy się prawdopodobnie dlatego, że nie mogliśmy ugasić pożaru, szczególnie że Niemcy z BGK, atakowali „Cafe Club”. Po wyjściu z budynku tą samą dziurą, którą weszliśmy, widzę grupkę jeńców. Wracamy na Pocztę. Tak zwycięsko zakończył się „Cafe Club”.
- Proszę powiedzieć jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Mogę powiedzieć tylko o tych, z którymi miałem bezpośredni kontakt, tych, którzy zostali wzięci do niewoli. W PKO poza tym, że byli jeńcy – cywile, których myśmy wzięli do niewoli z budynku MZK, byli też różni jeńcy, dużo wojskowych. W trzecim, czwartym, czy piątym dniu Powstania wyznaczono mnie do pilnowania jeńców. To było dwa, czy trzy piętra w podziemiach. Przy okazji powiem, że na poziomie drugiego piętra MZK miało połączenie z budynkiem PKO przy [ulicy] Jasnej. Byli tam trzymani Niemcy z różnych części Warszawy. Wydano mi polecenie i pilnowałem ich tam pół dnia, czy kilka godzin. Byli tam też cywile, ale przeważali żołnierze Wehrmachtu, esesmanów nie widziałem, prawdopodobnie byli oni przetransportowani do Śródmieścia Południe, za Alejami Jerozolimskimi. Była tam specjalna komenda, gdzie esesmanów traktowano specjalnie. Poza Wehrmachtem byli jeszcze z Luftwaffe, piloci albo pracujący dla lotnictwa niemieckiego. Byli strasznie zastraszeni, pamiętam, że jeden prosił mnie, żebym go prowadził do ubikacji i pytał mnie: „Czy wy nas wszystkich zabijecie?”. Widać było grozę w oczach pozostałych, że czekają tylko na śmierć. Rzeczywiście zginęli, ale z rąk własnych, z rąk swoich pobratymców. W czasie jednego z nalotów, już w późniejszym okresie Powstania Warszawskiego, ten budynek został zbombardowany i jeńcy zginęli zasypani gruzami. Wśród żołnierzy, którzy walczyli byli i własowcy, ale dryl i całą dyscyplinę wprowadzali wyżsi oficerowie, a przede wszystkim żołnierze SS.
- Czy był pan świadkiem popełniania zbrodni wojennych przez Niemców, lub przez członków formacji wschodniej?
Nie, nic co się nazywa ludobójstwem nie widziałem.
- Proszę powiedzieć, jak Polacy odnosili się do jeńców niemieckich?
Nie atakowali ich bezpośrednio fizycznie. Może któryś splunął, może wygrażali się pięściami, ale nie widziałem aktu, żeby któryś z Polaków, żołnierzy, czy cywili uderzył Niemca. Wygrażali się do nich, szczególnie jak żołnierze niemieccy wychodzili z PAST-y i była ich duża grupa, ale nie widziałem scen, żeby się nad nimi znęcali.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o walkach w budynku PAST-y?
Z PAST-y pamiętam tylko fragmenty. Jeden z nich, to przed głównym atakiem, który zakończył się niepowodzeniem, musieliśmy się wycofać, ze stratą, bo jeden z naszych kolegów został ranny. Do bramy budynku dostaliśmy się w nocy, od ulicy Próżnej. Była tam wysoka barykada, przygwoździli nas gęstym ogniem, wtuliłem się w coś miękkiego – jak się później okazało był to zabity człowiek. Nie wiem kto to był, Niemiec, Polak. Dwóch z naszych uniosło się i rzuciło parę granatów obronnych. Bezpośrednio po ich wybuchach wycofaliśmy się. To był jeden atak na PAST-ę, podobno z drugiej strony, od innej bramy tego samego budynku też miał być atak, ale w porównaniu do silnej obrony i niedostępności nie mieliśmy najmniejszych szans. Wydaje mi się raczej, że dowództwo tylko próbowało jak silna jest obrona. Słyszałem kiedyś, że nie chciano spalić PAST-y, bo chciano zdobyć całe, niezniszczone urządzenia, które się tam znajdowały. Dlatego próbowano wykurzyć stamtąd Niemców, a PAST-ę zdobyć. Drugi, to był sławny atak 20 sierpnia, z różnych stron. Zaczął się w nocy wybuchami ścian. To się nie udało. Polacy tam wchodzili, wycofywali się, uciekali. Nad ranem byłem tam z Jańczakiem na ulicy Zielnej od Świętokrzyskiej i nagle zobaczyłem motopompę, która pracuje i ładuje olbrzymi strumień ropy, czy benzyny do budynku po przeciwnej stronie na PAST-ę. Niestety, duża część, większa cześć tej ropy spadała na jezdnię, a tam się paliło i ropa zapalała się od płomienia, który był na chodnikach i też tych Niemców podgrzewała i fajczyła. Rzeczywiście, po jakimś czasie Niemcy przestali strzelać z okien, cofnęli się od okien frontowych w głąb i można było tam podejść. Można było podejść do frontowej strony budynku od [ulicy] Zielnej. Któryś z naszych saperów wrzucił dwie olbrzymie wiązki granatów do bunkra przez szparę. Bunkier bezpośrednio dotykał murów PAST-y i on wrzucił tam te dwie wiązki. Cofnęliśmy się do bramy. Wybuch był potężny, rozwalił bunkier, rozwalił ścianę do piwnicy i rozwalił mury, tak że można było wejść przez okna na parter. Jańczak oczywiście pierwszy poleciał w dół do piwnicy, słyszałem strzały. Ja nie wchodziłem. Po jakimś czasie Jańczak przyszedł, wrócił i oznajmili: „Ciemno, Niemcy się wycofali”. I wylazł. Weszliśmy na parter, żar potężny, nie do wytrzymania w pierwszym pomieszczeniu od ulicy Zielnej. W głębi, z klatki schodowej słychać jęki. Niemców nie widać, ale okazuje się, że gdzieś są, bo strzelają. Sanitariuszka leci do wołającego o pomoc, pada. Za nią leci jakiś żołnierz, też pada. Później przestają krzyczeć, prawdopodobnie płomień, bo tam się też paliło, spalił tych ludzi. To był właściwie początek końca PAST-y. Kazano mi przyjść od strony Bagna, a więc od zachodniej strony budynku, postawili mnie przy jakimś oknie i mówili: „Jak zobaczysz tu jakiegoś Niemca to strzelaj!”. Rzeczywiście, ściana szczytowa od strony zachodniej miała wielką dziurę, nie wiem czy to Polacy, którzy tam wleźli parę godzin wcześniej, zrobili tę dziurę uciekając, bo nie mogli wyjść, czy ktoś PIAT-em zrobił?... Pod tą dziurą, na wysokości mniej więcej drugiego piętra, była wielka góra gruzu. Pokazał się w niej ktoś w mundurze niemieckim, zeskoczył na gruz z drugiego piętra, ale gruz sięgał prawie tej dziury i chciał gdzieś się schować. Ale nie zdążył, nim dobiegł do jakiejś osłony już go nasi wykończyli. To taki drugi obrazek, który pamiętam, ale to już był koniec, ostatnie chwile walk. Po południu wszyscy Niemcy się poddali i wzięci do niewoli. To, jeśli chodzi o PAST-ę. Jedna jeszcze z innych akcji, w której brałem udział to był budynek [ulica] Królewska 14/16. Któregoś razu na ochotnika zgłosiłem się do akcji, dowiedziałem się, że mamy iść na [ulicę] Królewską 14/16. W ogóle nie wiedziałem, o co tam chodzi, czy to takie ważne, ale była potrzeba, żeby ktoś poszedł na ochotnika, grupka się zebrała, poszliśmy. Z Poczty Głównej, bo z MZK zostaliśmy przeniesieni na Pocztę Główną, szliśmy podziemiami, piwnicami. O tym pewnie wszyscy wiedzą, że większość Śródmieścia była połączona piwnicami. Można było przejść kilometry odległości piwnicami. Doszliśmy tak mniej więcej do [ulicy] Zielnej, przy ulicy Próżnej. Wyszliśmy na wierzch, przechodzimy przez jakiś ogródek, odwracam się do tyłu, a ta piekielna PAST-a stoi nade mną, ktoś mówi: „Cisza, bo oni strzelają”. Noc była, nie widzieli, co odważniejsi skakali do ogródka, zrywali pomidory. Idziemy dalej prosto, dochodzimy do muru z bramą, który jak się okazuje biegł wzdłuż ulicy Królewskiej. Mamy przejść na drugą stronę, w nocy bez problemu, do budynku przy ulicy Królewskiej 14/16. Obok, z prawej strony jest zrujnowana, zniszczona giełda, a nasz posterunek jest na [ulicy] Królewskiej 14/16. To był punkt blokujący. Blokował między innymi, co było bardzo ważne dla tych, co chcieli zdobyć PAST-ę, blokował ewentualną pomoc do PAST-y. Żeby dostać się do PAST-y, to albo od [ulicy] Świętokrzyskiej przez Zielną, albo tutaj od Królewskiej. Ten budynek przeszkadzał Niemcom w kontakcie z Ogrodem Saskim, bo Ogród Saski był w rękach niemieckich, i z Ogrodu Saskiego Niemcy mogli dawać posiłki, zmiany, żywność... Jak się okazuje później z pamiętników żołnierzy wziętych do niewoli z PAST-y, że u nich był bunt, tak że morale każdego dnia coraz niższe. Ten budynek na [ulicy] Królewskiej blokował dojście jak również wejście bardziej na Bagno. Zmieniliśmy część załogi, jest noc, dostałem posterunek na parterze razem ze „Stolarskim”, ktoś się usadowił na balkonie na pierwszym piętrze. Ja z karabinem, tamci mają broń maszynową i tak czekamy. Godziny mijają, cisza nic się nie dzieje, co jakiś czas pojedyncze strzały. Nagle widzę jakieś sylwetki poruszające się od giełdy, skradają się, ledwo widać, parę osób tu leci. Niemcy, po kształcie hełmu, na pewno Niemcy. Mówię szeptem do tych na górze – uważajcie. Czekamy. Jak oni doszli do giełdy i jeszcze kawałeczek bliżej do nas, ktoś z nas dał ognia i zaczęliśmy strzelać. Niemcy po kilku seriach wycofali się. Nie wiem czy to był atak na ten budynek, czy tylko rekonesans, czy ktoś chciał sprawdzić, czy my jeszcze obsadzamy ten punkt. Następnego dnia rano zmiana, przychodzi druga grupa, cofamy się, dochodzimy do ulicy Królewskiej, w ciągu dnia taka zmiana zawsze jest związana z ryzykiem, bo ostrzał od Ogrodu Saskiego, Niemcy mogą zawsze posłać serię i kogoś zniszczyć. Pojedynczo, bardzo szybko, jak tylko możemy. Kilku przeleciało, ja też przeleciałem, za mną ma biec tak zwany Marynarz, bo pracował na statkach na Wiśle. Leci, przeleciał połowę jezdni [ulicy] Królewskiej, już jest w drugiej części i nagle przy jego stopach pokazują się błyski serii, strzelają do niego, patrzymy, kiedy on zaraz dostanie i padnie?! On nie padł, a linia kul odbitych od bruku, błysków, prawie do chodnika! On wpada, odetchnęliśmy. Później patrzymy, całą sytuację, odtwarzamy i okazuje się, że on miał Stena. Lufę Stena miał opuszczoną w dół, i w tym napięciu pociągnął spust i strzelał sobie sam pod nogi. Śmiechu było, co nie miara, ale ten śmiech trwał niedługo. W każdym razie takie wypadki się zdarzają. Niedługo mogliśmy się śmiać z naszego Marynarza, bo nagle słyszymy chrzęst, czołg jedzie. Od Ogrodu Saskiego czołg jedzie [ulicą] Królewską... Nagle nie wiem skąd tam się znalazło dwóch z PIAT-em, wskoczyli na gruzy obok muru i oddali jeden strzał, drugi, trzeci. Czołg stanął, oddał jedną, czy dwie salwy i cofnął się... Czy dlatego, że się PIAT-a przestraszył, czy dlatego, że bał się dalej jechać? W każdym razie wycofał się. Po tym epizodzie wróciliśmy na Pocztę. To był akcent humorystyczny wyprawy na [ulicę] Królewską 14/16. […]
- Jak zapamiętał pan reakcję ludności cywilnej?
W pierwszym okresie, spontanicznie, dawali wszystko, co mogli. Później głód, bombardowanie, zagrożenie życia i zdrowia... Animusz i entuzjazm zanikł. Były nawet takie wypadki, szczególnie jak się przechodziło piwnicami, padały głosy byśmy dali im spokój. Ludność cywilną, za ich zgodą, wykorzystywaliśmy do transportu. Tam gdzie były zakłady Haberbuscha między ulicą Towarową i Żelazną, było dużo różnego ziarna, a głód już nam zagrażał, zjedliśmy już wszystkie psy i koty. [...] Całą grupą z workami szliśmy na Towarową, oni ładowali ziarno do worków, a następnie konwojowani przez nas, donosili do Śródmieścia, koło [ulicy] Brackiej. Dostawali swoją porcję, dziesięć czy piętnaście procent tego co przynieśli, a reszta szła na kuchnię żołnierską. Nie było żadnego oporu z ich strony, żeby taką akcję przeprowadzić.
- Jaka atmosfera panowała w pana grupie?
Jak zaczęło nas ubywać i ogarniało nas zmęczenie, wiele nie przespanych nocy, to entuzjazm się zmniejszał. Ale gdyby był rozkaz: „Walczyć!”, to byśmy nawet do końca roku walczyli, chyba żeby nas Niemcy powystrzelali.
- Jak zapamiętał pan kapitulację?
Nasze oddziały, część Batalionu „Kiliński” została wyznaczona... Bo to była już kapitulacja, i Niemcy porozumieli się z Polakami, że Polacy dadzą pewne oddziały, tak zwane
Freiwillige Hilfskompanie, nazwijmy to „kompanie osłonowe”, które po wyjściu powstańców, będą pilnowały porządku w mieście, a nie Niemcy. Byłem w jednej z tych jednostek. Były takie wypadki, że Polacy cywile popili, porozrabiali, to Niemcy wzywali nas, żebyśmy zrobili porządek. Sami nie interweniowali. Dostaliśmy broń, Niemcy nam nasze opaski ostemplowali gapą, mieliśmy dodatkowo oczywiście także legitymacje akowskie, tak że formalnie Niemcy nie mogli nas ruszyć. Były takie sceny, że żandarmeria, z blachami na piersiach, oddział z bronią, my też z bronią i obok siebie przechodzimy. Tak że porozumienie było respektowane. Przy jakichś nieporządkach, ewentualnych rabunkach, ci, którzy byli potencjalnymi przestępcami ze strony polskiej, wiedzieli, że jest jedna grupa Polaków, która pilnuje porządku. Po czterech, czy pięciu dniach zebraliśmy się wszyscy przed Politechniką, od Politechniki przeszliśmy na [ulicę] Koszykową, chyba Koszykowa 79, to są takie wojskowe bloki, na zachód od alei Niepodległości, pierwsza brama lewo. Weszliśmy tam z bronią, szpaler uzbrojonych Niemców, kazali nam zdać broń i stamtąd poszliśmy do Ożarowa.
- A czy będąc jeszcze w Warszawie, Niemcy was w jakiś sposób prowokowali?
Nie. Po kapitulacji nie.
- A ludność cywilna, jak się zachowywała?
Odwiedzałem swoich rodziców na ulicy Żurawiej, byli bardzo zniechęceni, strasznie zgaszeni, ale nie spotkałem się z tym, aby ludność cywilna rzucała jakieś wyzwiska pod adresem wojskowych.
- Spotkał pan swoich rodziców już po zakończeniu Powstania, czy jeszcze w trakcie?
W czasie Powstania też ich odwiedzałem. Rodzice mieszkali po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, które były ważną arterią, bo Niemcy starali się tą arterię dla siebie utrzymać. To im się z resztą nie udało, bo były barykady w dwóch miejscach, między [ulicą] Kruczą a Marszałkowską było przejście płytkim wykopem, później „luksusowy”, głęboki wykop, na wysokości [ulicy] Kruczej. Można było przejść wyprostowanym. Odwiedzałem rodziców kilkakrotnie.
Z takich szczególików dla mnie istotnych, to kiedy miałem służbę i między innymi pilnowałem barykady na [ulicy] Wareckiej. A na Nowym Świecie tuż przy [ulicy] Wareckiej był właz do kanału i z tego włazu wychodzili powstańcy ze Starówki. To była tajemnica.
Jeśli mówimy o tajemnicy, to w czasie okupacji w konspiracji, zasadniczo członek drużyny nie powinien znać nazwiska drugiego członka drużyny. W naszym przypadku było to niemożliwe, byliśmy uczniami tego samego gimnazjum, ale oczywiście nie znałem nazwiska drużynowego, dowódcy plutonu, kompanii, mowy nie ma. Oni przychodzili raz na jakiś czas, na inspekcję.
Byłem na poczcie i spałem. Ktoś mnie budzi, okazuje się, że to ojciec. Przyszedł ze Starówki, dowiedział się gdzie urzęduje moja kompania i odwiedził mnie na Poczcie Głównej. Wielkim przeżyciem dla mnie było spotkanie z ojcem. Największym uznaniem było dla mnie, jak mnie poczęstował papierosem. Siedemnastoletniego chłopaka, gdzie u nas w domu był patriarchalny system wychowania, częstuje mnie papierosem, znaczy uznaje mnie za dorosłego. Rodziców odwiedzałem chyba ze dwa razy, wyprowadzili się oczywiście z ostatniego piętra do sutereny, tam czekali do kapitulacji. Po kapitulacji wyjechali poza Warszawę.
- A z bratem utrzymywał pan kontakt?
Tak. Cały czas. Razem z bratem wyszliśmy do niewoli.
- A kiedy to dokładnie było?
Z dokładnością dwóch, czterech dni... Brat też był w kampanii osłonowej. Jak się 3 października skończyło Powstanie, to 8, 10 października.
- Pamięta pan jak wtedy wyglądała Warszawa?
W ogóle nie było Warszawy. Na przykład ulica Złota, to do drugiego piętra były tylko gruzy. Trudno to sobie wyobrazić, ja sobie nie wyobrażałem, że tak można zniszczyć miasto! A okazuje się, że można.
- Widział pan jak Niemcy niszczyli budynki?
Widziałem po kapitulacji. Z grupką kolegów w tym okresie przebywaliśmy u bliskiego kolegi na [ulicy] Chmielnej pod [numerem] 17. Wracaliśmy do siebie i widziałem jak „własowcy” podpalali [ulicę] Chmielną, budynki, które jeszcze ocalały. Na moich oczach podpalali. A dwóch innych rabowało jakąś komodę, szukało czegoś. Podeszli do nas i okazało się, co ich interesowało. [Pytali] czy nie mamy krótkiej broni, czy im nie sprzedamy. Jeden mówi:
Ein Stück Gold, że ma kawałek złota. „No to pokaż to złoto”. Wyjął dwudziestodolarówkę amerykańską i mówi, że za pistolet on to da. I do handlu doszło. I tak musielibyśmy złożyć broń wychodząc z Warszawy.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Do obozu z Ożarowa zostaliśmy przetransportowani do Mülbergu nad Łabą. Tam był olbrzymi obóz, kilkanaście tysięcy ludzi, wszystkie narodowości, z Amerykanami włącznie i stamtąd na tak zwaną komenderówkę,
Arbeitskommando pod Drezno. Tam we Freitalu pracowaliśmy w hucie. Jak już się front radziecki zbliżał, to przetransportowali nas bardziej na południe, to trwało około dziesięciu dni, nocowaliśmy w różnych stodołach. W ostatniej po kilku dniach doczekaliśmy się wyswobodzenia przez radzieckich żołnierzy.
- Jakie warunki panowały w obozach?
Było ciężko, ale to nie był taki głód, który wyniszczał śmiertelnie. Nie pracowaliśmy. Prawie nikt nie pracował w obozach. W
Arbeitskommando było gorzej, oni dawali prawie sześćset gram chleba na tydzień, ale trzeba było pracować. Poza tym od naszego podobozu były ponad trzy kilometry w dół do huty w Dreźnie, a potem trzeba było pod górę. Schudłem, pod koniec obozu ważyłem czterdzieści sześć kilogramów, tak że porządnie mnie wygłodzili. W obozie było lepiej, bo było więcej paczek. Były tak zwane mateczki wojenne, one je przysyłały... Z resztą od rodziców też brat i ja (bo cały czas byłem z bratem), dostaliśmy po wielkiej paczce. Tam była właściwie sama słonina i zdaje mi się, że jeszcze jakiś wysokokaloryczny pokarm. Był to dla nas dobry zastrzyk.
- A w jaki sposób skontaktowaliście się z rodzicami?
Listem. Dostawaliśmy blankiety i wysyłaliśmy je. Na jaki adres, to już nie pamiętam, w każdym razie ojciec tak się dowiedział. [...] Skąd rodzice wiedzieli, że my żyjemy tylko po wojnie jeszcze nie wróciliśmy. Bo radzieccy nas oswobodzili, ale myśmy poszli do aliantów. Przeszliśmy granicę demarkacyjną, gdzie z jednej strony stali Rosjanie, a z drugiej Amerykanie i poszliśmy do części, która była okupowana przez Amerykanów. Któregoś razu, w Mannheimie, do obozu byłych jeńców, byłych wojskowych, przyjechał Żymierski, agitować żebyśmy wracali do Polski. Też tam poszedłem. Koledzy pytali o różne rzeczy, czy są papierosy, czy jak wrócą to ich nie zaaresztują? [...] Nie pytałem się o nic, i nie chcieliśmy jeszcze wracać do Polski. Żymierskiemu towarzyszyła ekipa kroniki filmowej i robiła zdjęcia. Akurat w tym momencie stałem blisko Żymierskiego. Przy ulicy Pięknej 22 była gablota i tam ci filmowcy naklejali zdjęcia z komentarzem. Któregoś razu mój kuzyn szedł, rzucił okiem na gablotę, rozpoznał mnie na zdjęciu. Poleciał do rodziców, mówi (ja jestem Dariusz, ale w domu mnie nazywali Waldek), że „Waldek żyje, bo tam jest jego zdjęcie!”. To był taki kontakt przez filmówkę.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
Do Warszawy wróciliśmy razem z bratem i z kolegą Konradem Kazimierskim na początku maja 1946 roku. Jego rodzina była w Poznaniu, jechaliśmy przez Poznań i z Poznania do Warszawy.
- Dlaczego zdecydowaliście się państwo w końcu wrócić?
Uważaliśmy, że nasze miejsce jest jednak w kraju. Tam była wielka swoboda, szczególnie dla nas, kilkunastolatków, którzy w domu byli wychowywani w typowej dla tego okresu dyscyplinie, znacznie większej niż istnieje w tej chwili, ale doszliśmy do wniosku, że należy wrócić. Ten okres był z resztą bardzo ciekawy, to była zupełna wolność, zupełna swoboda. Służyliśmy w amerykańskich oddziałach pomocniczych, podlegaliśmy władzom amerykańskim, pilnowaliśmy między innymi jeńców niemieckich, esesmanów. Tak że role się odwróciły. Po powrocie zajęliśmy się nauką. Przygotowałem się do matury, którą jako ekstern zdawałem. Musiałem powtórzyć pierwszą licealną i zrobić drugą. Zdawałem we wrześniu, a potem egzamin na wyższą uczelnię.
- Może pan powiedzieć jak ci esesmani się zachowywali? Nadal byli butni?
Absolutnie jak trusie. Jak tylko się powiedziało: „Baczność!”, od razu [wykonywali rozkaz]. Oni byli od dziecka nauczeni być posłusznym przełożonemu. Traktowali nas jak przełożonych, oczywiście nie musieli nas darzyć sympatią.
- Czy po powrocie do kraju był pan represjonowany?
Nie chwaliłem się, że byłem w konspiracji. Mówiłem, że brałem udział w Powstaniu, przyłączyłem się, bo było Powstanie i jako Polak, się przyłączyłem. Poza tym moje pochodzenie, jako syna handlowca, a więc kapitalisty, też mi niczego nie ułatwiało. Po studiach starałem się o pracę w jakiejś dużej instytucji, kadrowy bardzo dokładnie mnie wypytywał, co ojciec robił, co ja robiłem i tak dalej. Wypytywał, żeby zobaczyć czy moje pochodzenie odpowiada pracy w tej instytucji.
- Mógłby pan jeszcze dokładnie powiedzieć, kiedy nastąpił atak na „Cafe Club”?
25 sierpnia 1944 roku, atak nastąpił świtem.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najgorsze wspomnienie… Jedno z najgorszych to była śmierć Stefana Markowskiego, a drugie, które okazało się na szczęście nieprawdą, to po ataku na kościół Świętego Krzyża, o którym nie wspominałem, była akcja na komendę policji. W tym dniu, jak się później dowiedziałem, mój brat razem z „Wackiem” byli w pałacu Staszica. Kazano [im] strzelać z balkonu do Niemców przebiegających z prawej na lewą stronę placyku przed Kopernikiem, którego już nie było. Strzelił do nich czołg. W momencie jak strzelał, to mojego brata, jak się okazuje, nie było na balkonie, ale „Wacek” dostał, później drugim strzałem został zabity. Jeden z kolegów z mojej drużyny, czy kompanii spotkał mnie na ulicy Świętokrzyskiej i powiedział: „Słuchaj, twojego brata zabili w pałacu Staszica”. To był jeden z najgorszych momentów, że straciłem brata.
- Szybko pan się później dowiedział, że to nie brat?
Tak, w ciągu kilkunastu, czy może kilku godzin.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze to chyba zdobycie PAST-y i to, że ojciec żyje i, że moja rodzina żyje. Ale z punktu widzenia wojskowego, to radość nieopisana! Gdy zobaczyliśmy te duże grupy Niemców, było ich ponad stu, wychodzili grupami, wychodzili jeńcy z rękami podniesionymi do góry, nie tam dwóch, czy trzech, ale wielka grupa! Wreszcie żeśmy im dołożyli!
- A coś, co najbardziej utrwaliło się panu w pamięci?
Wydaje mi się, że akcja w „Cafe Clubie”. Ta walka prawie pierś w pierś. To mi się utrwaliło, i z takimi szczegółami jestem w stanie to odtworzyć. Drugi atak na PAST-ę, drugi dla mnie... jakoś mi się pozacierało, a ten w „Cafe Clubie”, do tej pory bardzo ostro pamiętam szczegóły.
- Czy chciałby pan na zakończenie jeszcze dodać coś na temat Powstania?
Może ogólną Uwagę. Sens, to jest pytanie, czy się opłacało, czy się nie opłacało? Wydaje mi się, że to pytanie jest bez odpowiedzi. Był cały szereg negatywów, olbrzymie straty – dwieście tysięcy ludności cywilnej, dwadzieścia tysięcy żołnierzy... Zniszczenia nie do odbudowania w rozsądnym czasie, to z jednej strony. Ale z drugiej strony świadomość, nie jak Czesi, Norwegowie, nie jak Francuzi, my nie daliśmy się do końca. To chyba miało jakiś wpływ na nasze zachowanie w późniejszym okresie. Ludzie stali się bardziej dojrzali. Poza tym, żeby odpowiedzieć na to w pełni, to trzeba by mieć dowód [na to], co by się działo, gdybyśmy nie zaczęli Powstania. Są głosy, które uważają, że Powstanie wybuchłoby spontanicznie. Mamy przykład, na Żoliborzu, gdzie Powstanie wybuchło parę godzin wcześniej, Polacy już nie mogli wytrzymać, gorące głowy i wyskoczyli o godzinę, czy dwie wcześniej. Uważają, że Polacy widząc jak się Niemcy wycofują, sami, małe grupki, bez rozkazu uderzyliby i mogłoby się skończyć jeszcze gorzej. Tak że na to pytanie nie ma odpowiedzi. Stało się, jak się stało, straty wielkie.
- A czy żałuje pan czegokolwiek?
Nie.
- Czy mógłby pan jeszcze opowiedzieć o akcji w kościele Świętego Krzyża?
Pamiętam datę, to miało miejsce 23 sierpnia 1944 roku. Zebrała się grupka, byłem jako ochotnik, idziemy do kościoła Świętego Krzyża, dowódcą był „Bończa”, nazwisko Nestrypke, gdzie jesteśmy umówieni z księdzem. Idziemy na spotkanie. Ksiądz w sutannie prowadzi nas najpierw gdzieś w dół i idziemy podziemiami, są jakieś radiatory, rury, musimy się czołgać. Ksiądz pewnie prowadzi, zna drogę. Wreszcie wychodzimy w jakimś otworze, który prowadzi na posadzkę kościoła w lewej nawie. Wtedy ksiądz wyjmuje flaszkę białego wina, częstuje naszą grupkę pięciu, sześciu żołnierzy tym winem, popijamy a nastepnie przesuwamy się w stronę ołtarza. Wtedy po prawej stronie widzimy biegnących Niemców, w tym samym czasie w kościele pojawili się jacyś inni żołnierze, z prawej strony jest jakaś sień, dwóch z nich wpada, jakby się chciało chronić, czy może odpocząć. Wtedy nasi do nich strzelają i tych dwóch Niemców ginie. W okienku widzę, że jeszcze jacyś Niemcy biegają, na podwórzu, które łączy tył kościoła, tam gdzie jest ołtarz, z komendą policji. My podchodzimy w stronę drzwi, a więc w stronę Krakowskiego Przedmieścia, bo słyszymy chrzęst czołgu. Jak chrzęst się wzmógł, boimy się ataku na kościół, chociaż brama wejściowa jest zabarykadowana, [ale] boimy się, że Niemcy wtargną, chowamy się za kolumny gotowi do ich przyjęcia. Dwóch, czy trzech żołnierzy z PIAT-em, gdy upewnili się po tym chrzęście, że to są rzeczywiście czołgi, pobiegło na wieżyczkę. Po chwili czołg strzela raz, czy drugi w wieżyczkę, w drzwi, wtedy gruzy, czy odłamki trafiają w naszego dowódcę „Bończę” Nestrypke, który traci przytomność. Na tym właściwie atak się kończy... Chwytamy Nestrypke i niesiemy na pocztę, on jest nieprzytomny i okazuje się, że zmarł nie odzyskawszy przytomności. To był zastępca porucznika, dowódcy kompanii – „Sochy” Stanisława Brzosko. Na tym się skończył atak na kościół Świętego Krzyża.
Wydaje mi się, że celem tego ataku było niedopuszczenie, żeby jakaś pomoc przyszła do komendy policji, jak również przechwycenie ewentualnych uciekinierów z budynku komendy policji. To tyle, jeśli chodzi o kościół Świętego Krzyża.
Warszawa, 26 kwietnia 2005
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Kontynuacja nagrania z 12 kwietnia 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Marek Miller.
Nazywam się Dariusz Kruze, urodzony 19 grudnia 1927 roku w Warszawie. W okresie okupacji moja rodzina mieszkała na ulicy Żurawiej numer 15. Ojciec był mieszczaninem, prowadził firmy handlowe, mama była gospodynią całego domu. Rodzeństwo składało się z mego starszego brata (niewiele, półtora roku) Bolesława Kruze i młodszej siostry Lucyny Kruze.
- Jak pan się znalazł w konspiracji?
W konspiracji znalazłem się dzięki temu, że mój brat już był w konspiracji. Mój brat uczęszczał na komplety tajnego nauczania, tak samo jak i ja, tylko o klasę wyżej. Ta grupa kompletów tajnego nauczania utworzyła drużynę i się do tej drużyny przyłączyłem.
Przed Powstaniem dwa lata, jako bardzo młody chłopiec.
- Co pan robił w konspiracji przez te dwa lata przed wybuchem Powstania?
Chodziłem do szkoły handlowej na bliskiej Woli, żeby mieć legitymację. Natomiast jeżeli chodzi o przedmioty ogólnokształcące, to były na kompletach. Był język polski, była historia, była przyroda. Te komplety odbywały się bardzo często w naszym mieszkaniu przy Żurawiej. Zresztą w tym samym mieszkaniu odbywały się konspiracyjne zebrania naszej drużyny, Batalionu „Kiliński”.
- Co robiliście jako uczestnicy konspiracji?
Myśmy byli przeznaczeni na saperów, więc było oczywiście obchodzenie się z bronią. Co jakiś czas była przyniesiona jakaś broń, powiedzmy parabellum albo vis. Musieliśmy rozłożyć, złożyć ten pistolet, nie patrząc na niego. Najbardziej byliśmy zdziwieni, jak któregoś razu został przyniesiony na szkolenie tej drużyny materiał plastikowy, który był materiałem wybuchowym. Można go było podpalić, palił się. Natomiast jeśli włożyło się spłonkę, to wtedy wybuchał. Materiał był jak plastelina, można było robić kulkę, można było ciągnąć, jak się chciało, można było włożyć w dziurkę od klucza, tylko wymagał właściwego detonatora.
Materiał wybuchowy [znaliśmy] jako proszek, który można było spalić. Jeśli weźmiemy nabój od dubeltówki i proch wysypiemy, to wybucha od razu, natomiast to paliło się płomieniem świecy.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania Warszawskiego? Kim pan był, jaki miał pan przydział?
Oczywiście strzelec, pluton 172.
- Ile miał pan lat, kiedy wybuchło Powstanie? Do jakiego zgrupowania miał pan przydział? Gdzie pan był w Powstaniu Warszawskim?
Nie miałem ukończonych siedemnastu lat w roku wybuchu Powstania. Pamiętam dokładnie, jak był alarm tydzień przed Powstaniem, który został odwołany. Teraz nie mogę odtworzyć, jak znalazłem się później…
- Gdzie pan był, kiedy był próbny alarm?
Byłem w domu. Mieliśmy się zgłosić przy Prudentialu w portierni, tam był jakiś bank. Tam żeśmy się zgłosili i czekali. Przespaliśmy się. Już tam była broń nawet, rozdali karabiny kbk. Rano broń została pochowana (między innymi do tapczanu portiera) i poszliśmy do domu.
Odwołany. Jechałem wtedy ulicą Żurawią. Przypomniałem sobie, że wyszliśmy z domu we trzech: brat, ojciec, bo ojciec był też w konspiracji, aktywny działacz konspiracyjny, i ja (wzruszony teraz jestem).
- Przypomniał pan sobie sam wybuch Powstania?
Tak. Ale nie chodzi mi o sam wybuch, tylko o to, że matka zostaje z siostrą, a trzech mężczyzn idzie na wojnę: ojciec, brat i ja. To był moment wzruszający. Żeśmy we trzech poszli. Ojciec pojechał na ulicę Miodową. podprowadził nas na ulicę Marszałkowską, tam gdzieś przy Świętokrzyskiej jakiś bank był i tam był punkt zbiorczy. To była godzina czwarta.
- Ojciec coś powiedział, jak się z wami żegnał?
Chyba był też wzruszony i powiedział tylko jedno czy dwa słowa.
- Pamięta pan, co powiedział?
Nie.
- Jak mama was żegnała? Wszystkich synów oddała do Powstania.
Nie płakała. Może miała wilgotne [oczy], ale nie płakała.
- Nie pamięta pan, co powiedziała? Siostra została w domu?
Może zaszlochała, może powiedziała coś, że wszyscy, we trzech, ale dosłownie słów nie mogę zacytować.
- Wybucha Powstanie. Gdzie pan jest wtedy?
Była czwarta, może wpół do piątej. To był [budynek] za Świętokrzyską, jak idzie się w stronę Ogrodu Saskiego. Jakiś bank był na pierwszym piętrze. Stamtąd ruszyliśmy do ataku. Pierwszy nasz punkt to było MZK, budynek na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, który został zdobyty bez żadnego trudu. Myśmy byli przygotowani na wysadzenie drzwi i tak dalej, ale była taka sytuacja, że myśmy byli bez broni. Miałem w ręku „filipinkę”. Wpadamy do jakiegoś gabinetu, tam były sekretarki, niemieccy pracownicy i mnie zostawiają z tą „filipinką”, żebym trzymał w szachu Niemców. Śmieszne historie. Kierownik się zamknął w windzie, ostrzelali go, ranili w rękę. Dziwne sytuacje, ale bez najmniejszego oporu zdobyliśmy MZK.
- Jak pan się dowiedział, że będziecie zdobywać PAST-ę? Znał pan PAST-ę sprzed wojny?
W tamtych stronach w czasie okupacji nie bywałem.
- Czyli z PAST-ą zetknął się pan dopiero podczas Powstania?
Tak.
- Kiedy po raz pierwszy pan usłyszał, że jest problem PAST-y?
To było na Poczcie Głównej, [pytali], kto na ochotnika idzie zdobywać. Wtedy może padła nazwa PAST-y.
Szef kompanii, chyba „Drucik”.
- Powiedział, że potrzeba ludzi do zdobywania PAST-y?
Tak.
- Który to był dzień, który z ataków? Piątego sierpnia był duży atak.
To był, dokładnie pamiętam, ostatni atak bezpośredni, to znaczy bez palenia. To było z 10 na 11 sierpnia.
- Szef kompanii przychodzi do was, mówi. Co się dokładnie dzieje, co pan robi?
Jesteśmy na poczcie, grupa jest wyznaczona. Przedtem musiałem się uzbroić, pożyczyłem od jednego z kolegów, od Witolda Jańczka pseudonim „Wójcik” (czy od niego, to już w tej chwili nie jestem pewien) piękny pistolet, parabellum „dziewiątkę”, którą on chyba zdobył w jednym z hoteli niedaleko poczty. Nie miałem broni, a kbk nie chciałem brać. Pożyczyłem tę broń i z małą grupką przechodzimy do budynku na ulicy Próżnej.
- Dlaczego nie chciał pan wziąć kbk?
Jak się idzie piwnicami, przejściami, to jest niewygodny.
- Co się dzieje? Idziecie na Próżną.
Jest nas siedmiu, kilku kolegów z drużyny i jakiś starszy od nas, już dojrzały mężczyzna około trzydziestu, czterdziestu lat, ubrany w mundur, który niby przejmuje dowództwo. Czekamy na Próżnej, to jest róg Próżnej i Zielnej. Ten budynek przylega do PAST-y.
To była noc, chyba druga w nocy, może pierwsza. Po wycofaniu się jeszcze było ciemno.
- Jaką drogą idziecie na Próżną?
Nie odtworzę, piwnicami, podziemiami.
- Miał pan już wtedy świadomość, że jest ostrzał z PAST-y, że jest niebezpiecznie wokół budynku?
Cichutko, ani jednego strzału, cisza koło PAST-y.
- Co pan wie na temat PAST-y, jak pan tam idzie?
Nic.
- Ma pan jakąś świadomość, że trzeba zdobyć, że Niemcy tam są?
Nic nie wiem. Powiedziano nam tylko, że będziemy zdobywać ten budynek i z drugiej strony tego budynku przyjdzie inna grupa. To była prawda.
Od strony Bagna, ale nie powiedziano nam, że tam są dwie bramy, pamiętam ten szczegół. Myśmy ruszyli, żeby przez tę bramę zdobywać PAST-ę.
- Jesteśmy w momencie, kiedy idziecie na Próżną.
Czekamy w bramie budynku poprzedniego, bliżej Próżnej.
- Po tej stronie, gdzie stoi PAST-a?
Tak, budynki w całości się ze sobą stykają. Do tej bramy, do wejścia do PAST-y, to bez żadnej trudności, bo po cichu żeśmy szli. Ale w bramie do przodu iść nie można, barykada stoi. Po lewej stronie jakiś samochód, jakieś płyty chodnikowe, jakieś łóżka, meble. Nie ma dalej przejścia.
- Pan mówi o wyższej stronie PAST-y?
O tej wyższej. Po cichutku, gęsiego idziemy, jeden za drugim i tam wpadamy. Czy żeśmy rozmawiali za głośno, czy oni mieli jakieś możliwości obejrzenia, w każdym razie jak tylko żeśmy tam weszli, ostrzał z oficyny poprzecznej. Ale barykada, która stała w środku bramy (jedna trzecia od wejścia), to z kolei nas chroniła. Ale odpryski kul naokoło nas… Zupełnie przygwożdżeni.
- Skąd strzelano? Z góry czy bramy z naprzeciwka?
Z bramy z naprzeciwka.
Z oficyny poprzecznej.
- Oni strzelali z prawej strony, z naprzeciwka dokładnie?
Z naprzeciwka dokładnie. Nie mogli strzelać z boku, bo była barykada.
- Mieli karabin maszynowy ustawiony naprzeciwko?
Czy to był karabin maszynowy, nie wiem, może tylko pistolet maszynowy. W każdym razie gęsto. Że nas nie zabili tam… Ochrona tej barykady, bo za nami najwięcej było błysków od kul, które uderzały o bruk.
- Granatów żeście nie rzucali?
Tramwajarz, jeden z naszych kolegów, uniósł się lekko i [rzucił] granat obronny angielski, świetne granaty. Drugi [rzucił] drugi granat. Dwa wybuchy potężne, my wtedy w nogi. Z tym że pod sam koniec jeden z kolegów został ranny w nogę – Bolesław Gąsiorkiewicz „Zygmunt”.
- Dwa granaty rzuciliście na barykadę przy wejściu?
Tam z prawej strony była luka, że nie do samego sufitu.
W bramie, w tej barykadzie. Te dwa granaty poszły, dwa wybuchy. My szybko z powrotem.
Tak.
- Dlaczego po wybuchu granatów nie weszliście do środka?
Nikt nie mógł wejść, bo była barykada.
- To po co rzucaliście granaty?
Żeby się wycofać.
- Nie można się było wycofać, bo był ostrzał?
Tak, one zdusiły strzelców w jakiś sposób. Każdy leżał na płask. Ja na przykład się wtuliłem, jak się później okazało, chyba w nieboszczyka, inny w coś innego. W każdym razie błyski były naokoło od pocisków strzelanych z oficyny. Byłem kiedyś pytany, czy się bałem w czasie Powstania, jak przeżywałem strach. Po przeanalizowaniu doszedłem do wniosku, że właśnie wtedy się bałem pierwszy raz, a tak, to byłem bardzo napięty, skoncentrowany, zdający sobie sprawę, że jest ryzyko. Natomiast wtedy, jak wróciłem do budynku wyjściowego, patrzę: nie mam parabellum „dziewiątki”. Pożyczony pistolet (wtedy to była najcenniejsza rzecz) zgubiony. Wszyscy już są w bramie. Ja sam (ale jest cisza pod budynkiem PAST-y) idę znaleźć ten pistolet. On był w kaburze, wysunął mi się. Wtedy się strasznie bałem, ale musiałem po ten pistolet pójść, bo to pożyczona broń, tak cenna. Znajduję ten pistolet.
Wysunął się, pod murem leżał.
- W którym miejscu, przy samej bramie?
Nie, po drodze, jedną trzecią drogi do bramy. Oczywiście do kieszeni i szybko z powrotem.
Nie było strzału, może jakiś granat, ale nie we mnie, był rzucony dla postrachu.
- Nie gdzieś blisko pana, nie zagrażał panu?
Nie zagrażał mi.
- Jeszcze jakiś wybuch tam był?
Tak, jeszcze był. Wtedy rzeczywiście odczuwałem potężny strach. Później analizowałem, dlaczego tak się bałem strasznie, jak po ten pistolet szedłem – bo byłem sam, a tam byłem w grupie. Wtedy sobie uświadomiłem jako młody chłopak, co to znaczy grupa.
- Gdyby pan dzisiaj miał powiedzieć młodym ludziom: co to znaczy grupa?
Siła.
- Jaka była więź między wami?
Mała, koledzy, ale to nie byli przyjaciele. Człowiek w grupie podobnych sobie czuje się pewniej.
- Jak żeście tą akcję podsumowali. Żeście się wycofali. Jaka była ocena tego ataku?
Nikt na ten temat nie dyskutował. Nic się nie udało i koniec, wróciliśmy na pocztę. Dokładnie wiem, że to było 11 sierpnia, ostatni z ataków. Były dwie możliwości: albo próbnych ataków, albo podpalenia PAST-y. Zwyciężyła w pierwszym okresie forma ataku nękającego.
- Kto wtedy był w tej grupie, czy kogoś pan pamięta?
Ten, co został ranny, jego pamiętam.
- Pamięta pan sytuację, w jakiej on został ranny? Kiedy został ranny?
W momencie wycofywania się. Ciągnąłem go.
- Jak on się nazywał, jaki był jego pseudonim?
Pamiętam, tylko muszę uświadomić sobie, co było imieniem, a co było pseudonimem. Bolesław Gąsiorkiewicz, a pseudonim „Zygmunt”.
- Pamięta pan, jak on dostał tą kulkę? Jak to wyglądało?
Po ciemku nic nie było widać. On powiedział: „Złapali mnie” czy: „Ranny jestem”. – „Gdzie?” – „W nogę”. Myśmy [wzięli] go pod ramiona i ciągnęliśmy go.
Pod ścianą.
- Ilu was próbowało atakować PAST-ę?
Średnio było sześciu, ośmiu.
- Czy oprócz niego pamięta pan jakieś nazwisko, jakiś pseudonim?
Nie, tylko pamiętam Gąsiorkiewicza.
- Co się z nim stało, przeżył?
Szczęśliwie przeżył. Po wojnie pracował gdzieś na Śląsku. Wiem, że był żołnierzem naszej drużyny.
- Co pan powiedział swojemu koledze, od którego pożyczył pan parabellum, powiedział pan, że pan go zgubił?
Nie.
- Pamięta pan tę chwilę, jak pan zdaje sobie sprawę, że pan zgubił broń i musi pan wracać?
Odtwarzam ten moment, jak szedłem, wracałem tą drogą pod ścianą, [pamiętam], ile miałem strachu w sobie.
- Czy strach da się opowiedzieć, przekazać komuś taki strach?
To trzeba przeżyć. Ten, kto przeżył, jak inny opisuje, że bał się strasznie, to wie.
- Nie musiał pan mieć zgody dowódcy, żeby tam wrócić?
Nie.
- Nikomu pan nic nie powiedział?
Nic.
- Nie zauważyli, po prostu ciemno, noc?
Tak.
Ale to dla mnie osobiście.
- Była bardzo bliska odległość między PAST-ą a Ogrodem Saskim. To było około trzystu pięćdziesięciu metrów?
Blisko było, może trochę dalej, ale było blisko.
- Gdzie Niemcy byli w ogrodzie?
Absolutnie nie wiem. Raz byłem na Królewskiej 16, to był punkt oporu przed Giełdą. Wtedy widziałem, że przejechał czołg niemiecki od Ogrodu Saskiego.
Nad ranem.
- Raz czołg przejechał i dowiózł broń?
Nie, ten czołg nie dojechał do PAST-y. Ten czołg widziałem, będąc po drugiej stronie Królewskiej, na Królewskiej 16. Ten czołg jechał pomalutku, nie za szybko i się zatrzymał. Ktoś lufą zaczął wybierać cel, gdzie by strzelić. Po drugiej stronie Królewskiej 16, po stronie nieparzystej (to już było rankiem, tak koło siódmej, ósmej) ten czołg podjechał. Część z naszych przelatywała szybko z budynku [numer] 16, tam były ruiny i mur. Na tych ruinach, patrzę, dwóch naszych siedzi i ma PIAT-a. Nie wiedziałem, że to PIAT, bo z daleka nie widziałem. Ale widziałem, ustawiali się, myślałem, że karabin mają, a oni mieli PIAT-a. Strzelili raz i trafili ten czołg, ale nic mu nie zrobili, tylko pancerz… Czołg się wycofał. Ale to nie ma nic wspólnego z PAST-ą.
Wiem, że tam w nocy przechodziliśmy.
- Pamięta pan człowieka, który przyszedł po was, żeby was zabrać do ataku, dowódcę? Jak on się nazywał?
Nie pamiętam.
To było na ochotnika.
- Pan się zgłosił na ochotnika?
Na ochotnika.
- Ludzie zgłaszali się na ochotnika czy raczej się dekowali?
W pierwszym okresie Powstania za dużo nawet się zgłaszało.
Już i głód był, już o ten entuzjazm było trudniej.
- Co jeszcze pan pamięta, jeśli chodzi o PAST-ę? Najważniejszy jest ostatni atak, ale od momentu wybuchu Powstania do pierwszego ataku mija dziesięć dni.
W międzyczasie podobno były inne ataki. Byłem w tym ostatnim.
- Co pan słyszy o budynku PAST-y między rozpoczęciem Powstania a pierwszym atakiem?
Albo nic nie słyszałem, albo zapomniałem.
- W każdym razie żaden incydent z PAST-ą się nie zdarzył między 1 a 10 sierpnia? Nie ma pan żadnych skojarzeń z PAST-ą?
Z PAST-ą – nie.
- Co się dzieje dalej po pierwszym ataku? Wracacie na Próżną?
Na Pocztę Główną.
- Jeśli chodzi o PAST-ę, bierze pan udział w głównym ataku?
Nie, w ostatnim, przyszedłem pod koniec.
- To był 11 sierpnia, a atak główny jest 18 sierpnia.
Chyba o dzień później, w nocy z 19 na 20 sierpnia.
- Czy między tym 11 a tym 18 sierpnia też nic z PAST-ą się nie działo?
Nie wiem, mnie to nie interesowało, nie pytałem się, nikt nic nie mówią. Po prostu nic nie wiem, co się działo.
- Po pierwszym ataku PAST-a to już było coś konkretnego. Czy pan się nie interesował, co się dzieje z tym budynkiem? Wiedział pan, że w budynku PAST-y siedzą Niemcy. Rozmawiał pan z kolegami na ten temat, z kimkolwiek?
Nie. Raczej sprawy wyżywienia były ważne, transport żywności od Haberbuscha, Sawarowej, to były problemy dnia codziennego. Kontakt z rodziną, przelatywanie, bo rodzina na Żurawiej, a tu poczta.
- Czy kogoś z dowódców pan pamięta? „Szarego” na przykład, „Leliwę” widział pan na własne oczy?
„Leliwę” tak, jego widziałem w dniu zdobycia PAST-y.
- Jakie wrażenie na panu zrobił, jak wyglądał?
Zdziwiło mnie, że oficer jest kulawy. Przepraszam, teraz bym tak nie pomyślał, ale młody chłopak byłem. Taki oficer i kulawy? To takie śmiesznostki okresu młodzieńczego. Wyobrażałem sobie, że pułkownik to chłopisko. Może być malutki, a głowa pełna.
- Jeszcze jakieś wrażenia pan pamięta?
Czy to było na skutek wypadku na koniu, czy coś, dokładnie nie wiem. On był kawalerzystą, był olimpijczykiem.
- Jakie wrażenie na panu zrobił?
Człowiek, który wzbudza zaufanie, tak sobie młody człowiek wyobraża kogoś szlachetnego, ważnego, bohatera. To tak sobie mniej więcej mogłem wyobrazić.
Nie. Może widziałem, ale nie wiedziałem, że to jest „Szary”.
- A czy kogoś jeszcze z dowódców przy budynku PAST-y pan pamięta?
Nie.
- A dowódcę 2. kompanii, który żyje?
Oczywiście, pamiętam jego, ale on sobie nie może przypomnieć. On był któregoś razu na inspekcji na ulicy Żurawiej w czasie okupacji.
- Gdzie pan był, kiedy się pan dowiedział, że ma pan uczestniczyć w głównym ataku na PAST-ę?
Nie odtwarzam. W każdym razie wiem, że świtem… Nie byłem w momencie, kiedy zaczęto. Przyszedłem, kiedy już był świt.
- Która to mogła być godzina? Latem świt jest już o piątej.
Coś takiego. Czwarta, szósta, może trzecia.
Z 20 na 21 sierpnia znalazłem się na tyłach zachodnich PAST-y, w godzinach wczesnorannych. Już był dzień w każdym razie, między trzecią a piątą rano. Byłem tam z Witoldem Jańczakiem. Postawiono nas na stanowisku od zachodu PAST-y i kazano strzelać, jak będą Niemcy uciekali. Nikt nie uciekał. Słyszałem jakieś strzały, ale może tam były inne podwórka. W zasięgu mojego wzroku nikt nie uciekał. Natomiast zaintrygowała mnie dziura na szczytowej stronie zachodniej, bez okien, dziura na wysokości pierwszego piętra. Patrzę: w pewnym momencie w tej dziurze pokazuje się żołnierz niemiecki. Jak się później okazało, jakiś „ukrainiec”, ale w armii niemieckiej. Rzucił najpierw chlebak, coś jeszcze, był bez broni. Skoczył mniej więcej z wysokości pierwszego piętra, a jeszcze były gruzy. Zaczął biec. Kazano nam strzelać, to też strzelałem. Przeleciał chyba sto pięćdziesiąt metrów. Został ranny pod sam koniec i wpadł do jakichś drzwi, do jakiegoś domu. Cały plac przeleciał. Musiał dostać może jedną, może dwie, trzy kule. Tam wpadł i tam go dobili. Ale mnie później zastanawiała ta dziura. Dopiero po wojnie, po przeczytaniu informacji od innych osób biorących udział, dowiedziałem się, że tej nocy o drugiej trzydzieści nastąpiły dwa wybuchy. Jeden od strony Próżnej, znaczy od strony północnej, a drugi od strony południowej, gdzie poleciała cała ściana budynku cywilnego na Próżnej. Okazało się, że położyli dynamitu za dużo. Zamiast zrobić otwór, to cała ściana poszła. Przyłożyli tam drabinę i tam mała grupka ludzi wskoczyła. Niemcy starali się ich dopaść, oni się jakoś wybronili, ale szukali wyjścia. Tam była minerka „Basia”. To wszystko przeczytałem. Dlaczego o tym mówię? Bo tę dziurę wyjaśniłem, skąd dziura na szczytowej ścianie PAST-y. Nagle „Barbara” mówi do dowódcy, że ma trochę plastiku, ma spłonkę i kawałek lontu. „Dawaj!” – On miał orientację przestrzenną. – „Tu przyłóż”. Ona przyłożyła, wybuch i uciekli tą dziurą. Dowódca jeszcze popychał, żeby wyskoczyli. Ale o tym nie wiedziałem, myślę sobie: „Po cholerę ta dziura jest?”. Teraz połączyłem, że to była dziura zrobiona przez grupkę Polaków, którzy wyskoczyli z PAST-y i z tej dziury skorzystał „ukrainiec”. Myślał, że się uratuje.
- Widział pan, jak go dobili?
Nie.
- Skąd pan wie, że go dobili?
Bo buty mu ściągnęli.
Widziałem te buty. Wyciągali go jako nieboszczyka. Ale to jest początek.
- To są tyły PAST-y od strony Bagna?
Niby ulica Bagno jest prostopadła, ale Bagno się mówiło. W każdym razie dziura od zachodniej strony.
Od placu Grzybowskiego, tam była ta dziura.
- Wy obstawialiście ten kierunek, żeby nie uciekli?
Tam było dużo Polaków i innych, których nie widziałem. Później, jak strzelanina była, to jeszcze piętnastu czy dziesięciu chłopa tam strzelało z różnych stron do tego „ukraińca”.
- PAST-a była dokładnie otoczona?
Tak jest, była zabezpieczona, gdyby Niemcy chcieli uciekać od strony zachodniej.
- Jak to wyglądało, jak on się w tej dziurze pojawia? Gdzie pan się znajdował, jak pan go zobaczył?
Stałem w oknie budynku na zachód od niego, ściana szczytowa była na zachód, a ja te sto pięćdziesiąt czy sto metrów dalej w zabudowaniach.
- Jest pan na pierwszym piętrze?
Na pierwszym piętrze. Ale to nie były mieszkania, tam były jakieś budy bazarowe, pozamykane oczywiście. Galeryjka z oknami na stronę wschodnią. Z tyłu te bazarowe budki, ale pozamykane okiennicami, okno z przodu. Ktoś nas rozprowadzał, osoba mi nieznana. Było okno, za dwa metry następne okno, za pięć metrów następne okno, wszystkie w moim zasięgu były patrzące na stronę wschodnią, to jest na zachodnią ścianę PAST-y.
Tak. Nagle patrzę, że w tej dziurze (po długim, nudnym obserwowaniu podwórza i tej dziury patrzyłem, co jest pod tą dziurą, kupka gruzu) widzę żołnierza, który patrzy na dół, rzuca chlebak i jeszcze coś rzucił, dwa pakunki rzucił i skoczył. Chwycił to wszystko i zaczął biec w moim kierunku dosłownie, jakby na mnie.
- Kiedy padają pierwsze strzały do niego?
Po trzydziestu metrach już strzelali. Nim się zastanowiłem, żeby strzelać (jakieś miałem zahamowania, żeby strzelać, może z raz strzeliłem) on dobiegł dziesięć metrów od ściany budyneczku, gdzie patrzyłem przez okno. Wpadł w drzwi drewniane, które prowadziły do jakiegoś budyneczku, który przylegał do mojego budyneczku.
Nie, siedziałem, dalej patrzyłem, a za nim polecieli i tam go chyba dobili. Po jakimś czasie wyciągnęli. On może w nogę dostał, bo ktoś wydłubywał z buta, może mu obcięli nogę, nie wiem.
Stopę.
Oczywiście. Może on dostał w nogę i mu rozerwało.
- Już jako trupa pan go nie widział?
Nie oglądałem go.
- Co się dzieje dalej z panem?
Czy nam ktoś powiedział, czy sami postanowiliśmy? To z Wójcikiem było. Poszliśmy od strony frontowej, to znaczy od Zielnej, ale od drugiej strony, od niższej strony PAST-y. Wtedy zobaczyłem strumień ropy czy benzyny, który lał się na PAST-ę.
- Macie przydział. Jak to się stało, że chodzicie raz tu, raz tu?
To jest Powstanie.
- Dlaczego postanawiacie się stamtąd ruszyć?
Bo tam się znudziło i tam coś się dzieje. Widzę strumień ropy. Podobno jak były próby tej ropy, to do piątego piętra gdzieś na Moniuszki sikała, podobno „Leliwa” oglądał. To wyglądało znacznie mniej skutecznie. Mniej więcej dwie trzecie tej ropy…
- Którą stronę „PAST-y” ta pompa polewała, mniejszą czy wieżę?
Mnie się wydawało, że środek polewała. Duża część tej ropy nie osiągała budynku. Lała się na ulicę i wszystko się paliło, ale część wpadała czy na pierwsze piętro, czy na parter. W każdym razie nieduża część ropy wpadała na pierwsze piętro, ale nie na trzecie. Możliwe, że nim przyszedłem, to było większe ciśnienie, może polali tam.
- Pan widział na wysokości mniej więcej pierwszego piętra?
Tak. Osiągała budynek, bo leciała wysoko i spadała. Poczekaliśmy jakiś czas, przestali już ropę podlewać. Oczekujemy, co będzie dalej. Tam były dwa bunkry.
- Przy budynku mniejszej PAST-y czy przy wejściu do większej PAST-y?
Jeden był chyba przy części mniejszej, bo ta mniejsza część była dłuższa niż ta wyższa. Tego drugiego bunkra jakoś nie obserwowałem, a ten mnie zainteresował, bo się saperzy zaczęli kręcić i podkładali ładunki. Nagle wybuch. Coś robili przy kratach, bo tam przed Powstaniem Niemcy kraty wstawili czy tam też podłożyli ładunek dynamitu. W każdym razie po tym wybuchu (były dwa wizjery, oni jakoś przez to włożyli ładunek) część bunkra się rozpadła i tam przez szparę można było wejść. Myśmy z Wójcikiem tam poszli.
- Z którego punktu pan obserwuje, kiedy ogląda, jak podpalają PAST-ę?
Na rogu niższej PAST-y, po tej stronie, gdzie stoi PAST-a.
- Czyli się trzeba trochę wychylić, żeby zobaczyć?
Można było śmiało, bo tam było bezpiecznie, Niemcy nie strzelali.
- Rozkruszyli ten bunkier i co się dzieje?
Weszliśmy tam z Wójcikiem. Wójcik był starszy o półtora roku, to jako ten dyrygujący. Miał też zdobytego bergmana. Wchodzimy, dosyć ciemnawo, wejście do podziemi jest.
Kbk miałem, zdaje się. Jak strzelałem do tego „ukraińca”, to miałem kbk. On idzie pierwszy i mówi: „Będziesz mnie osłaniał”. Pamiętam te słowa, bo później, jak je odtwarzałem, to nie znalazłem w tym w ogóle sensu. Za nami nikogo nie było, musiałbym przez tą dziurę wyjść. Ale tak się mówiło: „Osłaniaj mnie”. Zostałem, tylko parę kroków zrobiłem, bo tam były schody. On poszedł. Ciemno w piwnicy, cisza, nic, tylko chlupot wody słyszę. Myślę: „Co za cholera?”. Okazuje się, że tam woda była, jak on szedł. Wrócił po piętnastu minutach. Miał wielkie szczęście, uważam, bo jak się później okazało, byli ukryci Niemcy w tych podziemiach. Ale on ich nie widział, oni go tylko słyszeli. Nie strzelali, bo się bali, że się zdradzą, że są. Ta zbieżność powodowała, że on szczęśliwie wrócił. Pytam się: „Co?”. – „Nic nie widzę”. Wtedy wróciliśmy na górę i już wyłamana była krata, i weszliśmy na parter mniejszej PAST-y.
Przez okno.
- To było na parterze wysokim?
Na wysokim parterze. Wyłamali w jakiś sposób: czy dynamitem, czy mieli jakieś nożyce, czy łamali. Nie pamiętam wybuchu, może równocześnie podłożyli ładunki i tu, i tu, dlatego słyszałem jeden wybuch. Po wąziutkiej, strażackiej drabinie weszliśmy i tam już byli nasi.
- Skąd oni się tam znaleźli, weszli przed wami po drabinie?
Jak my byliśmy w piwnicy, to oni po drabinie weszli.
- Co się dzieje, jak tam wchodzicie?
Odpoczywamy.
Nic się na razie nie dzieje. Część poleciała na górę, my nie mamy siły na górę. Na dole jest piekielny żar, temperatura pięćdziesiąt stopni, wszystko się leje, spalone częściowo te pomieszczenia, pot straszny. Co jakiś czas spadają kawałki gipsu z góry, ze sztukaterii. Mało tego, leje się chyba stopiona cyna, bo tam była centrala telefoniczna i ta aparatura była polutowana.
- Jesteście cały czas na parterze w pierwszym pomieszczeniu?
Podszedłem, gdzie były schody na górę.
- Jak wyglądały te pomieszczenia, w które wchodzicie, co tam jest?
Nie pamiętam tego.
Już kilkanaście osób wlazło. Część poleciała na górę. Nie widziałem, kto poleciał, bo jak weszli, to polecieli na górę, a ja wszedłem tam później. Oni odpoczywali, ja też byłem zadowolony, że mogę usiąść. Nawet zaczynam zdejmować hełm, pamiętam ten moment. W tym momencie kawałek sztukaterii spada i trafia mnie w ten hełm. Gdybym szybciej zdjął ten hełm, to bym teraz nie rozmawiał, bo sztukateria się rozbiła w kawałki i możliwe, że bym został zabity nie przez Niemca, tylko przez sztukaterię. Polecieli na górę i nagle słyszę jakieś głosy, że na górze nikogo nie ma.
- Dlaczego byliście zmęczeni? Weszliście przez bunkier, w bunkrze nikogo nie było. Pierwsza rzecz, to iść na górę, a wy siadacie i odpoczywacie.
Jakoś był człowiek zmęczony, bo tam był żar straszny.
- Nie mieliście ochoty wchodzić wyżej, tylko na razie jesteście na dole?
Byli tacy, co mieli ochotę.
- Co się dzieje później? Dzięki hełmowi nic się panu nie stało.
Nic nie odczułem. Poza tym, że czułem, że mnie walnęło coś w hełm, to żadnej szkody nie odniosłem.
Wychodzimy z tego pomieszczenia. Kręcimy się, wtedy właśnie widziałem „Leliwę”, jak stał na środku Zielnej, koło niego kilka innych osób.
- Czyli Niemcy już z PAST-y nie strzelali?
Już nie, zupełny spokój. W każdym razie wiadomość przyniósł ktoś z góry, że na górze Niemców nie ma. Nikt nie wyjaśnił, że tam były schody prowadzące do podziemi. Wtedy sanitariuszki wywiesiły na pierwszym piętrze flagę narodową. Jak żeśmy tę flagę zobaczyli na pierwszym piętrze PAST-y, żeśmy bili brawo, odruch taki był.
Już wyszedłem.
- Niemców pan cały czas nie widział?
Nie widziałem. Wiem, że wtedy jakiś rozkaz daje „Leliwa” do podchorążego Dębskiego, żeby zawiesił… Jeszcze przedtem może drobny szczególik, że w momencie kiedy myśmy wrócili pod PAST-ę z tych bazarów, to Niemcy wywiesili żółtą flagę i alarm, syrenę włączyli. Dawali jakiś sygnał dźwiękowy.
- Gdzie tę flagę wywiesili?
Na samym szczycie, żółtą. Ktoś mi mówił, że wisi, nie widziałem tamtej flagi. Widziałem jedną czy dwie, co sanitariuszki wieszały. Wiem, że dostał rozkaz podchorąży Zbigniew Dębski, żeby wywiesić flagę na górze. Z dwoma chyba ludźmi poleciał na górę i tam postawił. Nie widziałem jej, bo to zły kąt patrzenia, ale wiem, że wywiesił. W każdym razie Niemcy z Saskiego Ogrodu zaczęli ostrzeliwać. Widocznie go zobaczyli, flagę, zaczęli strzelać, ale on zszedł na dół bez żadnego uszkodzenia.
- Widzi pan, że sanitariuszki wywieszają na pierwszym piętrze flagę. Co się dzieje dalej, od razu wychodzą Niemcy?
Nie, była jakaś przerwa.
- Co pan robi w tej przerwie, gdzie pan jest?
Stoję, patrzę, gapię się.
Pod budynkiem.
W pewnym momencie otwierają się drzwi i wychodzą żołnierze niemieccy.
Drzwiami wychodzą jeden za drugim.
- Którymi drzwiami, z małej PAST-y?
Z małej PAST-y.
- Sami wychodzą czy nasi ich prowadzą?
Sami wychodzą.
- Jak to się mogło stać? Wyszła grupa z podniesionymi rękoma, ktoś ich wyprowadził stamtąd?
Widocznie. W środku był i wypędzał ich albo może szli z piwnicy.
- Ale to, co pan widzi na własne oczy, to Niemców wychodzących z drzwi małej PAST-y?
Tak.
- Jak wyglądali? W końcu osiemnaście dni ich dusiliście w tym budynku i w końcu ich widzicie na własne oczy.
Już byłem wtedy strasznie zmęczony. To był właściwie ostatni obraz, co widziałem. Powiedziałem do Wójcika: „Już idę”. Wychodzę. To ten moment, jak oni są w drzwiach i zaczynają wychodzić. Zostawiłem i poszedłem na pocztę.
- Na pocztę, gdzie mieliście swoją kwaterę.
Tak.
- Na tych Niemców rzucił pan okiem?
Rzuciłem, ale jakoś nie utrwaliło się.
- Coś jeszcze pamięta pan z PAST-y? Tam ktoś był ranny? Z Wójcikiem pan rozmawiał na temat PAST-y czy z panem rozmawiali, jak wrócił pan na kwaterę?
Nie odtwarzam.
- Potem, w dalszej części Powstania, wracał pan do PAST-y? Widział pan ten budynek w drugiej fazie Powstania, po zdobyciu?
Nie mogę sobie odtworzyć, kiedy był „Cafe Club”. Czy „Cafe Club” był przed zdobyciem PAST-y, czy po.
- Pamięta pan jakiś epizod z PAST-y, czy jeszcze pan tam wracał?
Nie. Już w tym czasie może starałem się być częściej nas Żurawiej.
- Gdzie pana zastaje koniec Powstania?
Też na poczcie.
- Gdzie pan wychodzi z Powstania?
Nasza kompania chyba cała została [niezrozumiałe], kompania osłonowa. To było dla mnie też wielkim przeżyciem, że byłem u rodziców, wracam na pocztę i dwóch żandarmów z blachami stoi w bramie z bronią. Ja też z bronią. Mam opaskę i na tej opasce biało-czerwonej jest „gapa” niemiecka. Rzeczywiście, Niemcy honorowali umowę. Tam gdzie były awantury, pijaczki, cywile rozrabiali, to nie szli tam sami, a wzywali kogoś z naszej grupy i tam się szło, żeby zrobić porządek wśród rozrabiających.
- Pan wychodzi z Warszawy na Pruszków? Co się z panem dzieje?
Broń składałem w budynku wojskowym, gdzie mieszkali chyba oficerowie. Jak się ulicą Koszykową idzie na Chałubińskiego, to po prawej stronie jest szpital w tej chwili, a po lewej stronie na skos były budynki, mieszkali wojskowi, były ich mieszkania. Tam żeśmy weszli w kompanii na podwórze i tam był dwuszereg Niemców z jednej i drugiej strony, a my w środek. Dostajemy rozkaz do składania broni i żeśmy składali broń.
- Jest pan wtedy bardzo młodym człowiekiem. Pamięta pan zmęczenie? Pan czuł, że ma pan wszystkiego dosyć?
Coś w tym stylu, już mnie wszystko zmęczyło. Nikt mnie tu nie potrzebuje, idę odpocząć.
- Zdarzały się panu po wojnie, jak zobaczył pan PAST-ę z powrotem, jakieś wspomnienia?
Nie.
- Jakie są pańskie dalsze losy?
[Poszedłem] do obozu, do Niemiec.
- Kiedy pan wraca do Polski?
Dosyć szybko.
W jednym z pierwszych transportów.
- Rodzice, brat przeżywają?
Tak.
- Co ojciec po Powstaniu mówił o Powstaniu? Jak żeście wspominali Powstanie? Czy warto było, czy nie? Czym po wojnie dla was było Powstanie?
Czy ja wiem? Czy Powstanie było takim ważnym tematem w późniejszym okresie czasu? Chyba nie. Mnie się wydaje, że sprawy dnia codziennego, sprawy mieszkaniowe, sprawy żywnościowe, sprawy na uczelni.
- Jak pan pierwszy raz przechodził po wojnie koło PAST-y, coś się panu przypominało, jakiś epizod?
Znajome miejsca, że tutaj… Jak pierwsze zebranie było, bo mam tam zebrania, składanie wieńców, to patrzę jak na coś znajomego. Na dom, w którym mieszkałem, podobnie bym patrzył, że to jest coś mi bliskiego. Nie to, że tu walczyłem. Coś bliskiego, jakbym przechodził koło domu, gdzie mieszkałem. Jakbym przeprowadził się z jednej ulicy do innej dzielnicy i koło wcześniejszego mieszkania bym przechodził.
- Jak pan patrzy na historię, to jakby pan określił rodzaj wspólnoty warszawiaków, Powstańców, często niezwykle młodych ludzi tak, jaka wtedy była? Pan miał siedemnaście lat. Czym to wtedy dla was było?
Dygresja [dotycząca] tego, co wczoraj słyszałem. Byłem na pogrzebie swojej macochy. Taki był układ rodzinny, umarła macocha starsza ode mnie o półtora miesiąca. Jechałem z jedną z uczestniczek, zaproponowałem, że podwiozę, bo samochodem tam byłem. Chodzi mi o tę wspólnotę. Nagle ta osoba, której nie znałem, chociaż nazwisko było mi znajome, mówi: „Ci Rosjanie fajnie wykończyli Polaków”. Z niektórymi ludźmi nie mogę mieć wspólnoty.
- W Powstaniu byliście wspólnotą?
Byliśmy. W czasie okupacji, aż do powrotu do Polski, myśmy byli Polakami. On był Polak, tamten był Polak i ja byłem Polak. Z Warszawy, Powstaniec, to jeszcze bliższy.
- To coś znaczyło. Myśli pan, że dzisiaj mniej znaczy?
Dużo mniej.
- Czego pańskim zdaniem nam na dzisiaj najbardziej uje, jak się porównuje do tamtej wspólnoty?
Rozumu.
Warszawa, 12 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Marek Miller