Eleonora Słońska „Irma”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani pamięta ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?

[Byłam dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia. Pamiętam, że dorośli kopali jakieś okopy]. Nigdzie nie byłam, byłam w Warszawie, na półkoloniach na Bemowie. [Byłam dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia. Pamiętam, że dorośli kopali jakieś okopy].

  • Czy była jakaś atmosfera, ludzie spodziewali się wojny?

[Tak, była atmosfera leku i obawy przed tym co się stanie]. Ludzie uważali, że to są alarmy próbne. Pamiętam, wyszłyśmy z mamą do krawcowej i naraz bombardowanie. Nam się zdawało, że to są próbne alarmy, bo było kilkanaście takich. A okazało się, że zbombardowali sąsiedni blok na Kole.

  • To był początek wojny?

To był początek wojny.

  • Gdzie pani przebywała w tym czasie?

Mieszkaliśmy [w Warszawie], na Kole.

  • Jak pani pamięta wybuchy, bombardowania?

[Bardzo się bałam], to było straszne. [Uciekliśmy z Koła na Powiśle do rodziny]. Cały czas były kanonady artyleryjskie, bombardowania z samolotów. Ponieważ wtedy byłam dzieckiem, panicznie bałam się burzy. Potem się modliłam, żeby Bozia dała burzę, to nie przylecą samoloty. Cały czas były bombardowania, bombardowane były mosty, dużo budynków, częściowo zamek, paliło się wszystko. Po kilku dniach wracaliśmy z Powiśla, bo tam było jeszcze gorzej niż na Kole. Jechaliśmy dorożką z moimi dziadkami. Postawiona była buda, żeby nie było widać, że cała Warszawa się pali. W dzień była taka łuna, że po prostu było czerwono.

  • Jak pani pamięta okupację niemiecką?

Okupację pamiętam tak, że ojciec mój już nie żył, tylko mama. Ale ojciec nie zginął, umarł przed samą wojną. Myśmy się co dzień żegnały, że się może więcej w życiu nie zobaczymy, dlatego że były codziennie łapanki. Brali po kilkadziesiąt osób, rozstrzeliwali. Sama byłam świadkiem egzekucji na Starym Mieście.[Niemcy otoczyli kordonem pzrechodniów na Nowym Zjeździe i zapędzili w jakąś boczną uliczkę na Starym Mieście]

  • Jak to wyglądało?

Przywieźli samochód mężczyzn. Sami mężczyźni [to] byli. Mieli zaklejone plastrami usta. Postawili ich pod murem i kanonada. Krew płynęła rynsztokami. Wrzucili zabitych na samochód i odjechali, tylko zostały ogromne kałuże krwi. Nas zmusili, żebyśmy na to patrzyli. Kordon Niemców nas otoczył i zmusili nas do patrzenia. Potem, jak krew płynęła, to ludzie klękali koło kałuż krwi i ustawiali znicze, kwiaty, kto co miał. Tak to wyglądało. Byłam świadkiem jednej takiej egzekucji.

  • Jak pani trafiła na Starówkę?

[Mieszkałam wtedy przy ulicy Łazienkowskiej, bo tam się przeprowadziłysmy z Koła]. Niechcący. Pojechałam z Łazienkowskiej do koleżanki, ot tak sobie. Weszłam na ulicę Miodową i jechał samochód niemiecki z karabinem maszynowym na wierzchu i strzelali bezpośrednio do ludzi. Wszyscy się rozlecieli do bram. […] Jeszcze w bramę strzelali. To było, jak syreny zawyły, piąta godzina. Jak syreny zawyły, wtedy wyjechali samochodem z karabinem. Żeśmy siedzieli z całą gromadą ludzi w jakiejś bramie (której już nie pamiętam, w każdym razie na Miodowej) dokąd się nie ściemniło. Dopiero jak Niemcy odjechali, poszliśmy dalej. Jak znalazłam się na Sapieżyńskiej (tam mieszkała koleżanka), tu radość niesamowita – sztandary, ludzie szczęśliwi, wolność mamy, śpiewali, tańczyli. Coś niesamowitego, taka była radość. Ale trwała bardzo krótko. Potem, jak zaczęli… Najpierw tak zwane szafy ryczały, to trzeba było się prędziutko chować, bo to było bardzo niebezpieczne, domy ścinało. Bombardowanie z samolotów cały czas. Poza tym pociąg pancerny stał przy Dworcu Gdańskim, jeszcze ostrzeliwali z Dworca Gdańskiego. Straszliwe wrażenie, że niesamowita ilość ludzi powariowała. Chodzili po piwnicach… Cała Warszawa piwnica przy piwnicy, były otwory i się przechodziło. Można było calusieńką ulicę przejść.[„Szafy” to były działa sześciolufowe. Nazywano je tak, dlatego że jak szykowali wystrzał, to był taki dźwięk, jak przesuwanej po podłodze ciężkiej szafy].
Chciałam koniecznie wrócić do domu, bo znalazłam się przecież w obcym miejscu, u koleżanki. Oni też mieli przecież problemy, jeść nie było co i chciałam koniecznie wrócić do domu. Nie było żadnej możliwości, żeby przejść przez Krakowskie Przedmieście. Bezpośrednio do człowieka strzelali. Kto się tylko ruszył, pokazał się, natychmiast padał. Ludzie bardzo sobie pomagali. Straszny deszcz lał w pierwsze dni. Część osób chciała koniecznie się dostać na Powiśle. Byłam z jakąś kobietą, miała ze trzydzieści parę lat, nie pamiętam, jak się nazywała, bo to już tyle lat. Ona mówi: „Nie chodź, bo zabiją cię! Lepiej, żebyś wróciła za pięć lat, ale żywa”. Nie pozwoliła mi iść, a też miała dzieci na Powiślu. Wróciłyśmy się stamtąd, poszłyśmy do jakiejś jej znajomej. To było na Koziej, tam, gdzie jest mostek. Tam Niemcy z Krakowskiego Przedmieścia rzucali zapalone szmaty nasączone benzyną i wszystko się paliło. W tym domu żeśmy były ze trzy dni. Było piękne, olbrzymie mieszkanie, [w którym] była staruszka ze służącą. Potem widzimy, że też nie mają co jeść. Pali się, zaczęło się palić na mostku, który jest nad ulicą. [Wszyscy], kto żywy za wiadra i gasić. Między innymi też stanęłam z wiadrem. Liznął mnie płomień z tyłu, miałam całe włosy spalone. Ale ktoś za mną stał z wiadrem wody, to na mnie lunął, nic wielkiego się nie stało.
Po kilku dniach żeśmy z tą panią poszły gdzieś dalej, żeby zostawić tę staruszkę ze służącą, bo nie było sensu przecież ich objadać, przecież zwyczajnie nie było co jeść. Jak żeśmy wracały na Stare Miasto, to widziałam, że z placu Teatralnego wyjeżdżały czołgi, do których były przywiązane kobiety i dzieci, żeby powstańcy nie strzelali do czołgów. […]
Byłam na Starym Mieście, siedziałam na klatce schodowej trzy dni, bo nie miałam się gdzie podziać. Nie mogłam przejść, nie miałam co jeść… Jeszcze wtedy nie było tak strasznie, bo Polacy opanowali Stare Miasto przez pierwsze dni. Przypadkowo spotkałam kolegę parę lat starszego ode mnie. Pyta mnie, co tu robię. Mówię: „Głoduję i siedzę na klatce schodowej”. – „No to chodź ze mną, pójdziesz na Stawki, tam magazyny zajęliśmy”. A on był już w mundurze, już był powstańcem. Zresztą w czasie okupacji też działał. Nawet byłam kiedyś na takim spotkaniu.

  • Jak wyglądał jego mundur?

To nie były mundury, to były panterki, takie tygrysie i wszyscy mieliśmy biało-czerwone opaski WP.
Nie wyszło z Krakowskim Przedmieściem, rozstałam się z tą panią. Piwnicami szłam, wyszłam na Sapieżyńską, bo tam miałam znajomych. Siedziałam na klatce schodowej.
Z kolegą poszliśmy na Stawki. Cały wór żywności mi dał. Wróciłam na klatkę schodową, ale przynajmniej miałam już co jeść. Spałam na siedząco oparta o framugę okna. Jacyś ludzie, których nie znałam w ogóle, małżeństwo było z dwojgiem dzieci – jeden chłopczyk sześć lat, a drugi był starszy ode mnie, miał z osiemnaście lat – pyta mnie się ten chłopak, co tu robię. Mówię: „Nie mogę wrócić do domu, przyszłam do koleżanki”. Ta koleżanka jak się potem okazało, to była żydowska rodzina i w ogóle nie chcieli ze mną nic mieć wspólnego. Bali się widocznie. Nie wiem, trudno powiedzieć. Jak się przechowali [też] nie wiem. Byli bardzo charakterystyczni. „Dlaczego tu siedzisz?”. – „Bo nie mam gdzie iść”. – „To mama zaprasza, żebyś przyszła do nas”. Wzięłam majdan z jedzeniem i poszłam do nich. Byłam u nich chyba z tydzień. Bardzo życzliwi ludzie. Akurat się okazało, że ten pan był fryzjerem, ostrzygł mi włosy, bo miałam wyskubane, spalone. Potem oni też nie mieli co jeść. Po prostu nie miałam sumienia z nimi siedzieć, bo moczyli suchy chleb (suchary z chleba) w wodzie i nic innego nie było. Kolega, który mi dał jedzenie, przychodził codziennie. Mówi: „Chodź do Powstania, to przynajmniej nie będziesz głodna. Tych ludzi nie ma co objadać, a w Powstaniu mamy trochę jedzenia”. Jak się okazało, to jedzenie było tragiczne. Z początku były konserwy, a potem już tylko kasza z marmoladą, coś obrzydliwego. No ale jak nie było nic.
Najgorszy z tego wszystkiego był wody. Jak się szło do studni, to był taki straszny ostrzał, że zanim się pół wiadra wody nalało, to trzeba było się z pięć razy przewrócić albo samemu przykucnąć, bo cały czas strzelali do nas. Chciałam sobie koniecznie umyć głowę, bo jak bombardują, jak dom się wali, to jest potworny kurz! Trzeba było chusteczki [lub] jakąś szmatkę z wodą trzymać przy nosie, bo człowiek by się udusił.
Poszłam do Powstania. Byłam w Ratuszu, jak Ratusz bombardowali. To była niesamowita historia, bo tam powstańcy rozbili skarbiec. Mieli pieniądze, biżuterię, Bóg wie co. I prawie większość z nich zginęła właśnie w Ratuszu. Jakim cudem się uratowałam, nie wiem, widocznie takie miałam przeznaczenie.
Potem [nosiliśmy] rannych… To znaczy ja nie niosłam, bo nie miałam siły, byłam dosyć wątłą dziewczyną, ale moi koledzy nieśli rannych z Ratusza. Szpital był chyba na Freta, gdzieś na Starym Mieście w piwnicach kościoła.

  • Jak wyglądała służba sanitarna?

Wyglądała tragicznie. Przede wszystkim Niemcy [strzelali] do ludzi miotaczami ognia. Ludzie mieli całe plecy popalone, rany… Polewali to jakimś płynem, ludzie krzyczeli wniebogłosy. Było strasznie dużo rannych. Walka potem już robiła się coraz bardziej beznadziejna. Tylko się trupy zbierało. Ja tego nie robiłam. Chodziłam z jakimiś dokumentami.
Miałam takie przeżycie, że Niemcy mnie z daleka wypatrzyli i puścili serię. Pamiętam do dziś, jak mi kule koło uszu świstały. Nie wiem, jakim cudem wyszłam z tego żywa. W każdym razie jakoś mi się udało.

  • Mogłaby pani opowiedzieć coś więcej o swojej pracy? Pani była łączniczką?

[Tak]. Po prostu nosiłam dokumenty. Tam działało przede wszystkim AK. Był zmotoryzowany oddział AK. Nie miałam wyboru, bo po prostu nie znałam się na tym, byłam jeszcze dzieckiem. Był AL, który został całkowicie zbombardowany, wszyscy zginęli, całe dowództwo. Na pewno, to jest fakt historyczny.
Jeszcze wrócę do tego, jak było przed Powstaniem. Były afisze porozklejane przez nasze podziemie i pisało tak: „Rodacy! Wzywamy wszystkich do walki, bo jeden wróg odchodzi, a drugi się zbliża!” – Niemcy uciekają, a zbliżają się Rosjanie. Ale Rosjanie, jak wiadomo, stali sobie spokojnie nad brzegiem Wisły. Nawet nie drgnęli.

  • Czy ludność liczyła jednak, że Rosjanie przyjdą z pomocą?

Tak, wszyscy liczyli na to. I dowództwo, i cywilna ludność. Wszyscy się modlili, żeby oni wreszcie coś zrobili. Nic nie zrobili, stali sobie spokojnie na Pradze. Podobno była jakaś umowa, zanim wybuchło Powstanie, że Rosjanie mieli pomóc. Ale jak takie napisali afisze, że drugi wróg się zbliża, a wiadomo kim był Stalin.

  • Czyli jednak ludność spodziewała się, że Rosjanie pomogą?

Tak, bardzo się spodziewała. Myśmy się modlili wszyscy o to, żeby Rosjanie wreszcie się ruszyli, ale się nie ruszyli.
Potem, jak się Powstanie już chyliło ku upadkowi, moi koledzy, z którymi byłam w oddziale [poszli na barykady]. Moja funkcja polegała na tym, że z jednego oddziału do drugiego przenosiłam papiery. Przecież do nich nie zaglądałam.

  • Ciężko było wykonywać tę pracę?

Jak serie puszczali [z karabinu maszynowego, to nie było łatwo. Instynkt życia jest silny].
  • Często była pani pod ostrzałem?

[Tak, bardzo często. Trzeba się było mocno schylać i chować po bramach i podwórkach]. Bombardowanie przede wszystkim było cały czas. Cały czas przecież „szafy” wyły. Cały czas tak było, nie inaczej. Byłam w kościele franciszkanów, w podziemiu, bo nie mogłam wrócić do swojego oddziału. Takie straszne bombardowanie było, że byłam w tym kościele, ale tylko jedną noc. Na golusieńkiej [ziemi] tam się spało. Co było potworne: całą noc nie spałam, takie były wszy. Coś potwornego, przecież mało człowiek nie oszalał, takie były straszne wszy. Nie można się było umyć. Z wielkim trudem z kolegą, z Heńkiem, przynieśli wiadro wody. Umyłam sobie głowę. Rąbnął pocisk i błoto na głowie – z kurzu. Wszyscy byli brudni. Myło się czubek nosa i na tym koniec. Jedzenia coraz bardziej nie było. Potem już się wszystko skończyło. Ludzie byli głodni, zagłodzeni w straszny sposób. Powstanie zaczęło upadać.

  • Jak wydostała się pani ze Starówki?

Niemcy nas wyciągnęli. Jak się dostałam nie wiem. Wierzę bardzo w przeznaczenie. Staliśmy, żeby się dostać do kanałów i na Śródmieście. Trzy noce i trzy dni. Spałam na stojąco. Nie wiedziałam, że to jest możliwe. Albo do tyłu, albo do przodu [upadałam]. Na stojąco się spało. Do kanałów już żeśmy się nie dostali, bo Niemcy zaczęli się zbliżać. Byłam tak potwornie zmęczona, że oparłam się o mur i przysnęłam. Moi koledzy krzyknęli: „Ela, obudź się! Idziemy bronić ostatniej barykady!”. I oni zginęli, nie wrócili ci, z którymi byłam.
Kiedyś poszło ze mną dwóch kolegów, jeden miał na imię Zbyszek, a drugi Rysiek. Nie wrócił żaden, bo potem się dowiadywałam. Poszli ze mną. Jeden z nich wszedł ze mną do pułkownika. Dałam jakieś papiery, a on w tym czasie ukradł pułkownikowi pół bochenka chleba. A chleba nie było w ogóle, przez cały miesiąc. Pamiętam, że nic lepszego w życiu nie jadłam, jak żeśmy ten chleb na trzy części połamali. Rarytas taki, że teraz jest nie do wyobrażenia, jakie to było dobre.
Poszli bronić ostatniej barykady. Zakładali sobie sznury z nabojami na szyję. Młode chłopaki, po osiemnaście lat przecież mieli. Jeden siedemnaście, drugi osiemnaście. Powiedzieli, żebym czekała w tym domu, że przyjdą. Zeszłam [do piwnicy], bo wszędzie w piwnicach spali ludzie, mieszkali po prostu, calusieńka Starówka to były same [zamieszkałe] piwnice…
Poza tym jeszcze bardzo dużo było zasypanych ludzi. Jak zbombardowali dom, nie mogli wyjść. Ci, co byli na zewnątrz, gołymi rękami cegły i gruz odsuwali, żeby ludzi wyciągnąć. Jeden z moich kolegów, który miał siedemnaście lat, trzy dni był zasypany. Mało się nie podusili. Chłopak, który miał siedemnaście lat, miał [grube] pasmo siwych włosów, jak wyszedł z tego. To było straszne, naprawdę było straszne. Nieraz mówię, że gdybym miała drugi raz to przeżyć, to bym wolała dzisiaj umrzeć.
Poszłam do piwnicy, patrzę – nikogo nie ma i jest cudowne posłanie. Byłam nieprzytomna ze zmęczenia, rąbnęłam się, usnęłam. Naraz jakiś chłopak zaczął mnie szarpać za ramię i mówi: „Wstawaj w tej chwili!”. Już nie byłam w panterce, tylko w normalnym swoim ubraniu i miałam opaskę tylko na ręku. On mi zerwał tę opaskę, rzucił ją, wyszedł ze mną z piwnicy i mówi: „Niemcy już są”. Oni do nas od razu z karabinami. Jego zabrali od razu, zaczęli wrzeszczeć: Bandit! Bandit! Tłum ludzi szedł i mnie wepchnęli do grupy wypędzonych z Warszawy. Tośmy szli przez całe Stare Miasto aż na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha. Akurat to był rodzinny [mój] kościół, bo moi dziadkowie tam brali ślub, rodzice, ja byłam tam chrzczona, moja siostra. Rodzinny kościół. Może dlatego jakoś udało mi się przeżyć. Władowali nas do kościoła z półtora tysiąca ludźmi. Wszyscy stali, bo nie było gdzie usiąść. Potrzeby fizjologiczne [załatwiali] przy drzwiach, więc można sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Jak nas było półtora tysiąca ludzi, to wyprowadzali po trzydzieści, czterdzieści osób i tylko serie się słyszało. Wszystkich rozstrzelali. Potem – Niemcy są bardzo zdyscyplinowani – godzina osiemnasta, fajrant. Przestali rozstrzeliwać. Zostało trzydzieści osób i w tym ja. Nie cud? Tylko tyle nas zostało. Przy wiadukcie na Bema leżały trupy do samych szyn. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Tyle trupów, to chyba nikt w życiu nie widział, co ja widziałam. Dlatego jak się ktoś skaleczy i mówi: „O Jezu, krew leci!”, dla mnie to jest nic.
Potem myśmy nocowali w kościele, a Niemcy poszli. Fajrant mieli, zostawili nas w spokoju po prostu. Byliśmy głodni, prawie umieraliśmy z pragnienia. To nikogo nie interesowało, absolutnie. Stamtąd nas piechotą pogonili do wagonów i do Pruszkowa. W Pruszkowie była zajezdnia kolejowa. Stały wagony towarowe na torach. To nie jechało, widocznie to była jakaś zajezdnia. Tam żeśmy byli trzy dni. Już nam dawali po kawałku chleba i po trochu wody, tylko tyle. Na drzwiach (to wyglądało jak jakieś hale produkcyjne) były wszędzie poprzyklejane kartki, że ci poszukują tych, poszukują dzieci, poszukują rodziców. Całe drzwi były pooblepiane.
Trzy dni żeśmy byli w Pruszkowie. Wpakowali nas w wagony towarowe, siedemdziesiąt osób co najmniej w jeden wagon, tak że usiąść nie było gdzie, tylko przeważnie na stojąco. Szparka tylko była, żeby powietrze trochę wchodziło. Wszyscy się załatwiali w puszkę, wylewał ten, co stał przy drzwiach. Ludzie mdleli, były makabryczne historie. Wtedy było bardzo ciepło, mimo że to był początek września – 1 września Starówka padła. Było bardzo gorąco. Wieźli nas trzy dni do Niemiec. Wagony stawały, pociągi jechały, potem znów stały. A jak stały, to mało żeśmy się nie podusili z gorąca. Jak żeśmy podjechali ileś kilometrów, to coraz kogoś albo nieprzytomnego, albo już nieżywego wyciągali z wagonów.
Jakoś dojechałam do Niemiec. Tam przychodzili [Niemcy i] kupowali ludzi. Był [to] targ niewolników. Trafiłam akurat dobrze, bo trafiłam do gospodarstwa rolnego. Gospodarstwo było olbrzymie, wspaniale zagospodarowane. Niemcy, u których byłam, jedni jedyni byli z Westfalii i nie mieli wrogości do Polaków. Gospodarz był sołtysem na wsi, ale jak przychodzili do niego i: Heil Hitler!, to Guten Morgen odpowiedział, bo [to] nie był hitlerowiec.

  • Była tam pani jako jedyna?

Troje Polaków i Rosjanin. Właściwie nie Rosjanin, to raczej Ukrainiec, bo był z Żytomierza. Ale pozytywni, pomagali mi, bo wszyscy byli ode mnie dużo starsi. Byłam tam najmłodsza. Jak wyszłam z Powstania, to pantofle mi się rozleciały, przecież latałam po gruzach z papierami, zresztą w ogóle – cały miesiąc były gruzy, wszystko było zasypane. Spódnica i bluzka nadawały się wyłącznie na śmietnik. Ale Niemka nic mi nie dała. Ludzie mi dawali, Polacy.

  • Jak wyglądały warunki?

Oni jak na Niemców nie byli źli. Rozkaz był z góry dla Niemców, że nie mogli siedzieć z cudzoziemcami przy jednym stole. Myśmy mieli oddzielny stół i Niemcy oddzielny. Ale Niemka przynosiła garnek i [dawała] to samo jedzenia nam, co i sobie. A druga dziewczyna w moim wieku, też była w Powstaniu, była u innej Niemki z Brandenburgii (oni mają wrogość do Polaków), to jej kazała ciężko pracować, jak mężczyźnie, który miał trzydzieści lat. Miała ręce, jakby kto nożem pociął. Żadnego wyjścia ani w niedzielę, ani [nigdy]. My żeśmy mieli bardzo dobre jedzenie, a tam był tylko chleb z syropem burakowym, a sami jedli zupełnie co innego. Akurat w Niemczech trafiłam nienajgorzej.
Potem, jak już wszedł rosyjski front, latały małe samoloty i robili tak jak Niemcy: Rosjanie strzelali bezpośrednio do ludzi. Byłam sto kilometrów od Berlina, pięćdziesiąt od Szczecina, w Prenzlau. Widziałam, jak bombardowali Szczecin, to u nas łóżko chodziło. Tak było rozświetlone jak Warszawa w czasie okupacji.
Rosjanie bombardowali w czasie okupacji Warszawę. My żeśmy mieszkali na Łazienkowskiej, na trzecim piętrze. Mama: „Ela, wstawaj, oświetlona Warszawa, jest nalot!”. – „Bardzo mi przyjemnie, mnie się spać chce!”. To co dzień było, co dzień! Ostatni rok, to dzień za dniem. Z góry Rosjanie, a na dole Niemcy bez przerwy ganiali się z Polakami, ciągle ranni byli i łapanki i strzelali. Jak się wychodziło, to nie wiadomo było, czy się wróci.
Pamiętam jeden okropny fakt. Przed samiusieńkim Powstaniem szłam z koleżanką Krakowskim Przedmieściem i naprzeciwko mijał nas Niemiec, jakiś żandarm, blachę miał [na piersiach]. Za nim szedł „nasz” z podziemia i strzelił mu prosto w głowę. Niemiec upadł pod nasze nogi. Nasze nogi dostały skrzydeł, nie wiem, czy żeśmy dwie minuty leciały na plac Teatralny. Tak żeśmy uciekały, bo zaraz jest łapanka. Rzeczywiście, za dwa dni już były listy. Sto osób rozstrzelali. Bogu ducha winnych ludzi łapali z ulicy i zabijali. Egzekucje były cały czas. Pamiętam, jak był zamach na Kutscherę. Cała Warszawa była zamknięta. Miałam czternaście lat i pracowałam w niemieckiej fabryce obuwia.

  • Jak tam wyglądały warunki?

Tam było dobrze. To była mała fabryczka, pracowało tylko siedemdziesiąt osób, a z tych siedemdziesięciu osób byłam najmłodsza, bo miałam czternaście lat. Wszyscy dorośli się mną opiekowali. Nie powiem, miałam tam dobrze. Niemiec miał z pięćdziesiąt pięć lat, przyzwoity człowiek był, bo nas nie gnębił, wręcz przeciwnie. Ja, taki dzieciak, strasznie chorowałam na żołądek. Z powodu jedzenia. Chleb to nie wiem, z czego był, na pewno nie z mąki. Był obrzydliwy. Już ojciec nie żył, mama sama – nas było dwie – pracowała u Niemców, w jakiejś [szwalni]. To było takie życie, że nie można było ani żyć, ani umrzeć, taka była bieda. Niemiec mi dawał pantofle, jakieś przydziały, jakieś materiały. Był bardzo dobry dla mnie. Zapraszał mnie codziennie na śniadania, [dawał mi jabłka i słodycze]. Miał młodą żonę, miała dwadzieścia parę [lat]. Może miał córkę taką? Nie wiem. W każdym razie tam nie miałam źle.
Dokończę, jak było w Niemczech. Praca w polu. Ja, dzieciak z Warszawy, nie rozróżniałam żyta od pszenicy, bo i skąd? Od razu mnie w pole, do zbierania kartofli za maszyną. Boże, całe noce nie spałam, z bólu kręgosłupa się pozbierać nie mogłam, tak strasznie ciężko mi było. Jeszcze ci, co przyzwyczajeni, starsi trochę… Ale mnie było potwornie ciężko. Już w zimie tak nie było. [Trzeba było pracować dwanaście godzin dziennie].
Na wiosnę zaczął iść front. Rosjanie robili to samo co Niemcy, strzelali do ludzi prosto z samolotu, z karabinów maszynowych. Wszędzie były pokopane zygzaki, okopy, tam żeśmy uciekali. Potem nas zmusili, żebyśmy razem z Niemcami uciekali – tych jeńców, którzy byli w Niemczech. Tośmy dojechali aż do Rostocku. To jest kawał drogi. Po drodze była gehenna, ale to już nie Niemcy, [to] Rosjanie.

  • Jak pani do Rostocku jechała? Pociągiem?

Furmankami takimi jak na filmach, westernach. Były olbrzymie, duże furmanki z dachami. Tam się i spało, i jechało, i jedzenie tam było, i ubranie, wszystko. Cała wieś musiała. Nie było tak, że ktoś nie chciał. Musiał, wszystkich nas zabrali.
Przeżyłam jedną potworną noc. To znaczy nie tylko ja, bo ze mną jechała Rosjanka, Polak i Niemka z dwojgiem dzieci, bo [jej] mąż już był na froncie. Jechaliśmy przez las, mostek tam był, a z lasu tylko krzyki kobiet się rozlegały. Paliło się wszędzie, nie wiem już co, bo pod budą się siedziało, ale wszędzie był ogień, wszędzie się paliło i cały czas grzmiały działa. Cały czas była kanonada. Rosjanie wyciągali z wozów dziewczyny, zabierali do lasu, gwałcili i zabijali. [Nasi] mało mnie nie udusili, tak mnie wsadzili pod wszystkie poduchy.

  • Patrzyli, jakiej narodowości są dziewczyny, czy nie?

Wszystko jedno kto, swoje ruskie też. Z tego co wiem, to pierwszy front, który szedł, to byli wypuszczeni z łagrów na wolność. Siedzieli tam po dziesięć, po piętnaście lat, to była straszliwa dzicz, nie można nazwać, że to człowiek.
Jak już po wojnie pracowałam w Ministerstwie Przemysłu Lekkiego i były jeszcze stalinowskie czasy (moja pierwsza praca), takie afisze wisiały: „Żołnierz radziecki – najkulturalniejszy żołnierz świata”. Myślałam, że ze schodów spadnę. Przecież widziałam, co oni robili.
To była duża wieś, bardzo bogata zresztą, tam mieli po sto hektarów ziemi, zmechanizowane niesamowicie. U nas dopiero teraz może tak jest, a to było sześćdziesiąt parę lat temu. Jak nas ruskie już ogarnęli, powiedzieli, że wojna się skończyła – to już był 2 czy 3 maja i możemy wracać. Wszyscy cudzoziemcy wyrzucili Niemców z wozów i zostawili w lesie. Ponieważ nasza Niemka rzeczywiście była porządnym człowiekiem, żeśmy ją zawieźli z powrotem. Zrobiliśmy naradę: „No jak? Co z nią zrobimy?”. Doszliśmy do wniosku, że z dwojgiem dzieci nie zostawimy jej w lesie, bo ona dla nas zła nie była. W każdym narodzie są i mordercy i przyzwoici ludzie. Wśród Niemców też trochę przyzwoitych ludzi się zdarza. Przywieźliśmy ją do tej wsi z powrotem.
My Polacy, nas było tylko dwanaście osób, zamieszkaliśmy w szkole. Na parterze mieli kwaterę Rosjanie, wojskowi, kilku ich tylko było, a my na pierwszym piętrze. Ale żeby nas nie okradali i nie gwałcili dziewczyn, to jeden chłopak całą noc stał na warcie z karabinem. Potem zrobiliśmy niesamowitą rzecz. Jak to wszędzie, był taki jeden, zarządzał całym „towarzystwem”. Mężczyźni, kobiety, w różnym wieku. Chcemy wracać do domu, a oni nas nie chcą puścić. Dopiero w lipcu [wróciliśmy].

  • Kto nie chciał puścić?

Rosjanie, bo mieli Polacy pilnować Niemców, jak w polu robią, sieją.

  • Ci, co poprzednio pracowali na polu?

Tak. Cudzoziemcy, nie tylko Polacy. I Francuzi, wszyscy byli, wszelka narodowość, jaka brała udział w wojnie. Serbowie, wszyscy byli. Jeńcy musieli pilnować Niemców. I taka była kolejność rzeczy: Rosjanie okradali Niemców, Polacy czy inni okradali Rosjan z jedzenia, a potem dawali Niemcom. I kółeczko się zamknęło. Tak że były nawet i takie zabawne historie.

  • Jak pani wracała do Polski?

Wracaliśmy furmanką, te dwanaście osób. To jeszcze nie wszystko, bo nas nie chcieli puścić. Mnie chronili, bo zawsze byłam wszędzie najmłodsza. Chronili mnie, kazali mi poowijać calusieńkie ręce bandażami, że mam jakąś chorobę. Nie miałam żadnej choroby, tylko tak było powiedziane ruskim, żeby mnie w pole nie wypędzili. Nie bardzo umiałam, ale jakoś gotowałam. Co umiałam, gotowałam. Oczywiście zamknięta na dziesięć zasuw, nikogo nie można było wpuścić, bo bardzo niebezpieczne było. Kiedyś poszłam po wodę, nie zdążyłam zamknąć drzwi, wszedł ruski żołnierz (ten co tam był) z pepeszą do mnie do piersi i do łóżka. A ja kartofle kopałam pod domem, poszłam po te kartofle i znalazłam granat ręczny. Umiałam się z tym obchodzić z Powstania, umiałam i strzelać, i z granatem się obchodzić, nauczyli mnie. Wzięłam ten granat, położyłam sobie koło łóżka na wszelki wypadek. Jak przyszedł z karabinem do mnie – pepeszę z kołem miał – złapałam granat, mówię: „Jazda stąd, bo cię rąbnę!”. – „To ty też zginiesz”. Mówię: „W Powstaniu nie zginęłam, to nie zginę, a ciebie szlag trafi”. – „A my żeśmy was wyzwolili!”. Mówię: „Dziękuję za taką wolność! Zjeżdżaj stąd, ale to już!”. Poskarżył się swojemu komendantowi. Nasz szef mówi: „Ela, co tu było?”. Mówię, że przyszedł ruski, chciał mnie zgwałcić, ukradł mydło. Mówię: „Ten granat już dawno znalazłam, tylko wcale nie mówiłam. Umiem się z tym obchodzić”. On mówi: „Granatem mu groziłaś? W tej chwili masz ten granat oddać!”. Ale on zawarł z nimi układ, że oddam granat, a oni dali karabin jemu, żeby ruskie na nas nie napadali. To jak szedł który wieczorem, to z daleka krzyczał: „Saszka idzie, Griszka idzie!”. Bali się, bo nasi strzelali pod nogi.
Tam żeśmy jeszcze dwa miesiące siedzieli. Ręce miałam poowijane. Ustalili sobie starsi, że pojedziemy do Prenzlau do NKWD i powiemy, że nas bezprawnie przetrzymują. Przecież mamy prawo wrócić do domu. To nie tylko Polacy, inni też byli. Ja jako chora pojechałam do lekarza. Dali nam ślepego konia, żeśmy jakoś dojechali. Żadnego lekarza nie potrzebowałam. Czekałam, a [Polak] poszedł, wszystko powiedział NKWD. Na drugi dzień przyjechało trzech enkawudzistów i Miszę pod ścienku, tego co chciał mnie zgwałcić, bo się okazało, że nie tylko o mnie mu chodziło. Rosjanki, Ukrainki, kogo się dało. Przyjeżdżały całe samochody ruskich i gwałcili kobiety. Tak że niech oni nie mówią, że to najkulturalniejszy żołnierz świata. [Moją gospodynię Niemkę zgwałcili i okradli, a przyjechał ich cały samochód i wszyscy po kolei ją gwałcili. Mało owało, żeby umarła].

  • Rosjanie zdawali sobie sprawę z tego, co się dzieje?

Miesiąc im wolno było, miesiąc mogli robić, co chcieli. Mieli zezwolenie na to. Po miesiącu koniec, zakaz. Już potem nie wolno było. W Polsce to bardzo karali, już na naszych ziemiach. Jak ruskie wyskakiwali z jakimś złodziejstwem, to ich bardzo mocno karali za to. Ale w Niemczech mieli miesiąc, że hulaj dusza, piekła nie ma. A że to była dzicz, to siedziało w łagrach, przez lata siedzenia w łagrze zupełnie się dzicy ludzie porobili.
Po długich cierpieniach wróciliśmy do Warszawy. Jak zabierali nas do Pruszkowa, to widziałam, że Warszawa cała się pali. Jak to teraz pokazują [na filmach], to przecież to widziałam. Tak było widno, jak się Stare Miasto paliło, [że] można było igłę na ulicy znaleźć. Całe miasto się paliło. […] [A ja strasznie płakałam, widząc olbrzymią chmurę dymu, a tam była moja matka i rodzina].
  • Jak pani wróciła do Warszawy? Pociągiem?

Nie, dojechaliśmy do Szczecina furmanką. Tam żeśmy się zameldowali. Nawet zapraszali nas nasi milicjanci, żeby zostać, że puste wille stoją. Po prostu byłam dzieciak, żebym była dorosła, to pewnie bym została. Puste wille, umeblowane, wszystko było. Ale jakoś nikt nie chciał zostać, wszyscy pojechali do domu. Żeśmy wracali już pociągiem. Pociągi, to szkoda mówić, jak jeździły. Ani jednej szyby nie było, pociąg się wlókł, stał na stacjach. I ruskie okradali ze wszystkiego wszystkich, co tylko kto miał.

  • Jak to wyglądało?

Zatrzymywali pociąg w polu, wchodziło kilku ruskich i zabierali ludziom wszystko. Jak ktoś miał jakąś walizkę, to wszystko pozabierali. My żeśmy nic nie mieli, ale w naszym przedziale sierżant polski miał pozapinanych dużo zegarków współtowarzyszy podróży. Jego nie zaczepiali, bo polski żołnierz. Stał w oknie i jak się zbliżali, to tylko: „Cześć” – i przechodzili. Ale też nas okradli. Ja nic nie miałam, to nie zwracałam na to uwagi. Zresztą, co leżało po lasach w Niemczech, jak myśmy uciekali! Jakie futra! Skarby dosłownie. Jakie wspaniałe toalety! Wszystko leżało w lesie. A pieniądze, to tylko fruwały, marki. Żeby człowiek wiedział, że to coś będzie warte! Potem można było w Warszawie sprzedać te marki.
Pamiętam, jak szłam z dworca towarowego – to wtedy był jedyny dworzec w Warszawie – to nie pamiętam, ile łez wylałam, tak mnie było strasznie żal Warszawy. Kamień na kamieniu, nic nie było. Później po wojnie była praca – mężczyźni rozbierali ruiny, wypalone domy. Zresztą wiadomo, że przecież jak już ludzi nie było i domów zostało trochę całych, to wszystko popalili, poniszczyli.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. Pani przebywała na Starówce. Czy były jakieś biuletyny?

Tak, gazetki były cały czas, radio działało, poczta była taka, jaka była możliwa do wykonania. Cały czas były apele przez radio: „Tu Warszawa, Warszawa walcząca! Pomóżcie nam! Pomóżcie nam!”. A pomogli nam? Szkoda mówić.

  • Czy ludność cywilna Warszawy pomagała powstańcom?

Początkowo bardzo, a potem nie. Potem, jak był ostatni tydzień Powstania, to już wszyscy mieli dosyć i już wtedy się wrogo odnosili do powstańców.

  • Mówi pani, że miała pani przeszkolenie wojskowe?

Mnie uczyli koledzy, to nie było przeszkolenie żadne, a skąd?! Jak było trochę spokoju, to na podwórku, bo były podwórka-studnie, cel jakiś powiesili, tarczę, i uczyli mnie strzelać [i] jak się z granatem obchodzić.

  • Jak pani pamięta powstańców? Czy mieli dobre uzbrojenie?

Rozpacz czarna. Rozpacz. Jakie uzbrojenie?! Co zabrali Niemcom, to było, nic więcej. Zresztą w ogóle uważam – to jest moje zdanie, ale się wcale go nie wypieram – że wywołanie Powstania, które było z góry skazane na niepowodzenie, to była zbrodnia przeciwko własnemu narodowi. Nie było żadnej broni, a oni mieli samoloty, bombardowania były bez przerwy. Przede wszystkim najgorsze były bombardowania. Mieli te olbrzymie działa, są przecież w Muzeum Wojska Polskiego, „szafy”. Poza tym pociągi pancerne. A co nasi mieli?
„Filipinki” własnoręcznie zrobione? Żadnego uzbrojenia nie było. Jak można było wywołać Powstanie, jak to było z góry przegrane? Nie było żadnej szansy, żeby cokolwiek wygrać. Wiadomo, ile ludzi zginęło! [Połowę mojej rodziny „ukraińcy” wymordowali na Woli. Wyciągali ludzi z piwnic, wrzucali granat, a ludzi stawiali pod mur i wszystkich rozstrzeliwali. Sąsiad mojej ciotki, ukryty w gruzach, to widział i po wojnie opowiedział to drugiej ciotce w Piastowie].

  • Pamięta pani może zrzuty lotnicze?

Tak, nawet siedziałam z latarką. Na placu Krasińskich żeśmy siedzieli kółkiem wielkim, z latarkami, żeby tu był zrzut. Nawet zrzut był, tylko nie do nas, poszedł do Niemców. Wiatr zniósł i poszedł. To przecież było jedno przy drugim, Niemcy i Polacy, przecież co ulica, to kto inny był.

  • Pamięta pani wielki nalot lotniczy aliantów?

U nas? Aliantów nie było, żadnych nalotów, a skąd?! Alianckie naloty były na Szczecin, na Berlin.

  • Ale ze zrzutami.

Bardzo mało, raz tylko żeśmy siedzieli, jeden jedyny raz, na placu Krasińskich w kole siedzieliśmy i oni zrzucali. Ale mówię, że do nas nie doszło.

  • Rosjanie też zrzucali jakieś zaopatrzenie?

Rosjanie? Skąd?! Rosjanie to sobie po prostu stali spokojnie i patrzyli, jak Warszawa ginie. Nie, kompletnie nic. Samoloty nieraz przylatywały na zwiad. Było widać gwiazdy. Tylko przelecieli i polecieli. Ani zrzutów, ani pomocy, nic.

  • Czy po wojnie próbowała pani odnaleźć przyjaciół, z którymi pani była w Powstaniu?

Próbowałam. Spotkałam przypadkowo kolegę ze Starego Miasta i on mi powiedział, że ci, co ze mną byli… To byli jego koledzy, myśmy razem chodzili na tajne komplety, z tym że oni byli starsi, [z] innej grupy, ale mnie znali. [Powiedział], że jeden zginął w obozie, Rysiek, a drugi zginął na barykadzie. To musiał poświadczyć w ZBOWiD-zie ktoś, kto brał w tym udział. Już więcej [nikogo] nie znalazłam. [Nie mam żadnych dodatków za udział w Powstaniu, bo świadkowie nie żyli, a jestem zbyt uczciwa, by podawać „lipnych”].

  • Czy po wojnie spotkały panią jakieś reperkusje z tego powodu, że brała pani udział w Powstaniu?

Nie przyznawałam się, w ogóle nie podawałam tego, [dlatego część moich przeżyć zapomniałam].

  • Dlaczego?

Bo się bałam, zwyczajnie. Ilu powstańców posadzili do więzienia? Powiem jedną rzecz. Pracowałam, byłam młodziutką dziewczyną, poszłam do pracy w Ministerstwie Przemysłu Lekkiego. Dawali mieszkania wszystkim, kto żyw, bo zaczęli budować Muranów. Też się o mieszkanie starałam, bo mieszkałam wtedy w Warszawie w zgniłej suterenie. Wilgoć ciekła ze ścian, aż pleśń rosła. Już wtedy wyszłam za mąż i z mężem tam żeśmy mieszkali, w takim właśnie mieszkaniu. Chodziłam do dyrektora cały czas. Potem przestał mnie wpuszczać, cały czas był zajęty, to odsunęłam sekretarkę i na siłę tam kiedyś weszłam. Mówię: „Dlaczego pan nigdy nie ma czasu? Niech pan mi wreszcie odpowie! Ile można? Wszyscy dostali mieszkanie, a ja nie”. – „A skąd pani pochodzi?”. Mówię: „Stąd”. – „Jak to stąd?”. Mówię: „Z Warszawy”. – „A skąd się pani w Warszawie wzięła?”. Mówię: „Nie wiem, od wielu pokoleń jesteśmy warszawiakami. Nigdzie indziej nikogo nie mam, tylko tu”. Popatrzył, mówi: „Dla warszawiaków mieszkań nie ma”. I tak było przez ładnych parę lat. Warszawiacy dostali ostatni, za Powstanie. Przecież nie kłamię, bym sobie czegoś takiego nie wymyśliła. W ogóle się nie przyznawałam, bo się bałam. Potem się starałam. Urodziłam dziecko, byłam na urlopie macierzyńskim. Kiedyś nie było urlopów wychowawczych, trzeba było sobie pracę zmienić. Miałam kolegę, który był nawet dyrektorem departamentu w Ministerstwie Przemysłu Drzewnego. Zaprotegował mnie, poszedł do kadr, żebym tam do pracy przyszła. Były biurka ustawione, siedział jeden, siedział drugi, pewnie jeden sekretarz, a drugi kadrowiec. A ja w środku. To były lata pięćdziesiąte. Pyta się mnie o życiorys, a przecież widzi datę urodzenia. „Co pani robiła w 1942 roku?”. Mówię: „Byłam konfidentem gestapo”. Mówi: „Co pani wygaduje?!”. Mówię: „Pan zobaczy datę urodzenia, ile wtedy miałam lat”. I nie poszłam tam do pracy, bo mnie tak wkurzyli. Pyta mnie się, co robiłam, jak byłam dzieckiem. Pewnie się bawiłam w piasku! Tak wtedy niestety było.

  • Kiedy się zmieniła sytuacja?

Po 1956 roku. Do 1956 roku był naprawdę reżim. Ale najlepsze lata to były gierkowskie. Przecież nawet teraz starsze pokolenia, moje, mówią: „Złote gierkowskie czasy”. Było [wtedy] najlepiej. [Były bezprocentowe kredyty na spółdzielcze mieszkania, po jakimś czasie zakład pracy je umarzał. Każdy kto chciał pracować, miał gdzie.
Chcę jeszcze dodać, że po przyjeździe do Niemiec zapędzili nas do przejściowego obozu we Frankfurcie nad Odrą. Tam zagnali nas do łaźni, kazali rozebrać się do naga, ubrania zabrali do odwszania. Pilnowali nas młodzi „ukraińcy” i wyśmiewali się głośno ze starszych kobiet, które bardzo wychudły w czasie Powstania i skóra na brzuchach zwisała im do kolan, a piersi do pasa. Młodym tylko się przyglądali i rechotali z radości. To było celowe upodlenie i upokorzenie ludzi.
Zaprowadzono nas do baraków, w których były tylko drewniane prycze bez żasnego przykrycia. Głód był taki, ze ludzie kradli surowe ogórki i pili tylko po tym wodę, i mnóstwo ludzi zmarło na krwawą dyzenterię. Jadłospis wyglądał następująco: śniadanie − mały kawałek chleba, łyżeczka marmolady z buraków i gorzka kawa zbożowa. Obiad – zupa z brukwi lub ogórków, bez tłuszczu i kolacja – to co na śniadanie. Musiałam się też wyprowadzić z Warszawy, bo nie miałam szans na mieszkanie, a miałam urodzić dziecko. Dostałam z kwaterunku mieszkanie w Wołominie. Poddasze, bez pieca, w drewniaczku. Było niemowlę a w mieszkanku (23 metry kwadratowe) lodownia. I tak mieszkaliśmy dwadzieścia dwa lata. Dobre mieszkanie dostałam dopiero w 1987 roku. Teraz jestem samotną, starą inwalidką, po wypadku nie chodzę samodzielnie, a moja córka i mąż już dawno poumierali. Nie ma mi kto pomóc, bo mam w Warszawie tylko wnuczkę, ale jest chora (po udarze mózgu). Mam pierwsza grupę i nawet nie dostałam dotacji na zakup drugiego obuwia ortopedycznego. […] Tak było warto być patriotką, którą zresztą jestem do dziś].



Wołomin, 1 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Lukasz Grzelec
Eleonora Słońska Pseudonim: „Irma” Stopień: łączniczka Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter