Elżbieta Eysymontt-Sadkowska „Gejsza”

Archiwum Historii Mówionej

Elżbieta Eysymontt-Sadkowska. Gdy wybuchło Powstanie byłam dzieckiem, miałam trzynaście lat.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Wczesne dzieciństwo spędziłam w Modlinie, gdzie ojciec był oficerem. Później jako sześciolatka zaczęłam chodzić do szkoły w Warszawie, róg Sandomierskiej i Narbutta. Półtora roku przed wojną przenieśliśmy się do Legionowa. Swoją edukację skończyłam na drugiej klasie w Legionowie. Jak wybuchła wojna, znaleźliśmy się na wsi, gdzie nie było możliwości uczenia się. Straciłam rok [nauki]. Potem wróciliśmy do Warszawy i znów zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej. Przez całą okupację chodziłam tylko do podstawówki. Szóstą klasę skończyłam po Powstaniu.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?

Bardzo dobry.

  • A szkoła?

Muszę przyznać, że nie bardzo kochałam szkołę, ale musiałam się uczyć, niestety wszyscy muszą się uczyć. Jakoś tam przebrnęłam przez szkołę, ale bez entuzjazmu.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Wybuch wojny nas zastał… Myśmy mieszkali w Legionowie, ale już byliśmy spakowani, mieliśmy się przenosić do Warszawy 1 września. Matka szczęśliwie wróciła 31 sierpnia od ojca, u którego była w Łomży, gdzie ojciec prowadził fortyfikację, roboty saperskie. Pojechaliśmy jednak do Warszawy, zostawiając wszystko w domu, zabierając tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Udało nam się wyjechać 8 września, ostatnim pociągiem, który wyjeżdżał do Warszawy, zabierał już tylko żony oficerów rządowych, jakichś vipów, ewentualnie policjantów. Wędrowaliśmy przez sześć czy siedem dni pociągiem z Warszawy do Rejowca, prawie że o głodzie i chłodzie, z wielkimi przygodami, bo ciągle były naloty, ciągle szyny były popękane, trzeba było wysiadać, przesiadać się, wekslowali pociąg tam i z powrotem. Jakoś dojechaliśmy i spotkaliśmy się z rodziną w majątku, ale potem wywędrowaliśmy na wieś i spędziliśmy cały rok. Po roku wróciliśmy do Warszawy.

  • Czy uczestniczyła pani w konspiracji przed wybuchem wojny?

Owszem, ale to jest nieudokumentowane. Byłam przekonana, że to są „Szare Szeregi”. Po wojnie dowiedziałam się, że to była taka młodzieżówka Narodowych Sił Zbrojnych. Ten, który to prowadził, podawał się za przedstawiciela „Szarych Szeregów”, myśmy uważali, że [tam właśnie] jesteśmy… Nie jestem w stanie tego udokumentować absolutnie, więc to się właściwie w moim życiorysie nie liczy.

  • Gdzie i kiedy służyła pani w Powstaniu?

Dopiero w drugiej połowie Powstania, kiedy wytwórnia granatów, w której pracował brat (ojciec był współtwórcą tej wytwórni), przeniosła się na ulicę Mokotowską. Ponieważ schodziła się do nas cała rodzina, którą gdzieś zbombardowano, dom się zawalił, to była nas cała gromada i dwie kuzynki, moje rówieśnice. Ojciec nam zaproponował, że pokaże, jak [wygląda] wytwórnia granatów. Jeszcze wtedy na początku września w Śródmieściu było względnie spokojnie. Przez niektóre ulice trzeba było przechodzić podziemnymi przekopami, bo górą się już nie dawało chodzić, bo był obstrzał to raz, a dwa, było dużo tak zwanych gołębiarzy i to było bardzo niebezpieczne. Myśmy poszły zobaczyć, jak to wygląda. Była tam bardzo sympatyczna pani, która nas od razu zaangażowała: „O, przyszłyście dziewczynki jako pomocnice, proszę bardzo, siadajcie, bardzo chętnie was tu zatrudnimy”. Początkowo [byłyśmy] trochę nieśmiałe, ale potem żeśmy się zabrały za robotę. Moje kuzynki potem zrezygnowały, bo matki zabroniły im chodzić, bały się widocznie. Chodziłam do wytwórni z domu albo z ojcem, albo z bratem. Najpierw byłam zatrudniona przy nasypywaniu łomu żeliwnego do większych woreczków, co było robotą katorżną, bo ręce były całe pokaleczone. Straszna robota. Potem awansowałam i zaczęłam już szyć rolmopsy – woreczki naładowane trotylem. To już była lepsza robota, bo wszystko było miękkie. Cała sztuka polegała na tym, żeby zapalnik dobrze przyszyć do woreczka, żeby w momencie kiedy się wyciąga zawleczkę, nie wyskoczył korpus razem [z zapalnikiem] z woreczka. Starsze panie mnie pouczały. Widocznie dobrze mi to wychodziło, bo do końca już potem szyłam rolmopsy. To była właściwie moja funkcja.

  • Miała pani jakiś kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?

Nie. Zupełnie nie. [Przez] pierwszy miesiąc Powstania byłam z matką w Śródmieściu na ulicy Koszykowej. Właściwie nie byłam nigdzie zatrudniona.

  • Jak pani otoczenie odbierało walkę oddziałów powstańczych?

Najpierw był ogromny entuzjazm. Oczywiście ludzie prawie że na szyję się sobie rzucali. Potem już troszkę ostygło to wszystko, ale nigdy żadnej jakiejś takiej przykrości czy wrogości nie zaznałam od nikogo.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania?

W drugim miesiącu, kiedy już pracowałam w wytwórni, to rano się wstawało, szło się do [pracy]. Była to cała wyprawa, bo trzeba było [iść] przekopami. Mam klaustrofobię, więc przekopy dla mnie były utrapieniem. Jak nie szłam z ojcem, to próbowałam zawsze wierzchem jakoś przelecieć przez jezdnię, żeby nie wchodzić do kanałów, bo mnie to strasznie denerwowało. Szłam z Koszykowej na Mokotowską. Dostawaliśmy [w wytwórni] obiad słynnej kaszy „pluj” (do dziś dnia nie jadam kaszy jęczmiennej). Wieczorem wracało się do domu. Z jedzeniem było bardzo krucho ze względu na to, że cała rodzina się do nas zwaliła. Nawet suchary, których mama troszkę nasuszyła, wiedząc już, że jakiś taki niepokój się zaczyna robić w Warszawie, bardzo szybko żeśmy zjedli i nie było nic. Nasze pożywienie było głównie w wytwórni.

  • Jeżeli chodzi o ubrania, o higienę w czasie Powstania…

Z tym oczywiście była sprawa trudna. Jeszcze na początku Powstania mama nazbierała całą wannę wody. Ona się nie nadawała do picia, ale można było się jakoś ochlapać. Nasz dom był obok domu obecnej Architektury na Koszykowej. Tego domu już nie ma, bo został spalony przez Niemców, ale tam była pompa na podwórku. Nie było zbyt bezpiecznie, bo stale obrzucali granatnikami tę pompę. Jednak się chodziło po tę wodę. Stojąc parę godzin w kolejce, można było coś tam do domu przynieść. Oczywiście nie zajmowałam się tym. Mama chodziła, ciotki, cały tłum rodzinny. Tyle o ile, jakoś można jeszcze było tą higienę utrzymać.

  • Jaka atmosfera panowała w wytwórni?

Było bardzo sympatycznie. Pani, która nas zahaczyła pierwszego dnia, była szalenie miła, towarzyska, pełna humoru, mimo że czas był niezbyt radosny, ale ona jakoś nie traciła humoru. Nam się to udzielało po prostu. Byłyśmy same babki, siedziałyśmy pod schodami. [Wytwórnia] mieściła się w dawnym sklepie i w magazynach, w podziemiu sklepu. Były kręcone schody. Schodziło się z właściwego sklepu do podziemi, a myśmy pod schodami miały wydzielony kąt i żeśmy siedziały. Czasami coś śpiewałyśmy. Oczywiście te panie nadawały ton wszystkiemu, bo ja byłam smarkula, więc się musiałam podporządkować.

  • Czy miała pani jakiś czas wolny?

W zasadzie nie. Non-stop pracowałam.

  • Czy zaprzyjaźniła się pani z kimś podczas Powstania?

Specjalnie w Powstaniu nie, bo miałam kuzynki w domu. W [wytwórni] panie były bardzo miłe. Właściwe nie bardzo było kiedy [się zaprzyjaźniać].

  • Czy słuchała pani radia, czytała prasę podziemną?

Przyznam się, że mnie to jeszcze wtedy nie interesowało. Byłam jeszcze trochę za młoda.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze wspomnienie to było już w drugiej połowie września, jak Niemcy zaczynali obstrzał Śródmieścia. Jak się szło do wytwórni z domu, to się przechodziło przez olbrzymi plac, w kwadracie ulic: Pięknej, Poznańskiej, Wilczej i Marszałkowskiej. Stał tam barak z przyborami piśmienniczymi i był szpital polowy. Któregoś dnia, jak szłam z jedną kuzynką, pół godziny przed naszym przejściem rąbnęła w szpital „Gruba Berta” i była jatka. Myśmy wtedy szły z ojcem. Tam wtedy mieścił się sztab. Ojciec miał po coś iść do sztabu i mówi: „Siedźcie tutaj w bramie i czekajcie na mnie, zaraz pójdziemy dalej”. W tym momencie patrzę, a w bramie siedzi facet, który ma zabandażowaną całą głowę i twarz, a na miejscu twarzy jest krwawy placek. Ręce ma pobandażowane. W tym momencie zaczynają nakręcać „krowę”, on się zrywa z ławki i leci do mnie. Odskoczyłam, wyjrzałam na ulicę, a tam niosą na noszach jakąś babkę, której chlusta krew. Dosłownie – ona siedzi na noszach, trzyma jakieś kawałki cegły w garści i chlusta z niej krew, fontanna. Jestem uczulona na krew, więc jak to wszystko zobaczyłam, o mało nie zemdlałam. Drugie [nieprzyjemne przeżycie] to było takie – była przerwa obiadowa (bo zawsze w środku dnia w [wytwórni] była przerwa), dostaliśmy kaszę. Siedziałam z ojcem w piwnicy, nikogo nie było tylko my dwoje. Obok kamienicy był szpital polowy. W ten szpital łupnął jakiś pocisk, a tu się wszystko zatrzęsło, [pękły] worki z piaskiem, którymi były obłożone okna, zaczęło się z nich sypać. Złapałam ojca za szyję i myślałam, że wylecimy za chwile w powietrze, bo przecież [wokół] było pełno najrozmaitszych materiałów wybuchowych. Skończyło się na tym, że pocisk uderzył w sąsiedni dom. Tutaj się trochę piachu nasypało, pył, kurz, ale nic się nie stało.

  • Pamięta pani jakieś najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze wspomnienie… to było wtedy, kiedy nadleciały samoloty ze zrzutami. Biały, słoneczny dzień wrześniowy nadleciały olbrzymie fortece. Zresztą to był jeden wielki niewypał, ale ludzie wszyscy [się cieszyli]… Myśmy w tym czasie mieli pogrzeb jednego z oficerów, który przychodził i pośredniczył w przekazywaniu granatów. Niestety zginął i był jego pogrzeb. Piękny, słoneczny dzień, patrzymy a tu całe niebo pełne samolotów i spadochronów! Spadochron obok spadochronu! Niestety część [zrzutów] poleciała za Wisłę, część poszła do Niemców. Właściwie myśmy z tego w ogóle nie skorzystali, ale była radość, że coś się dzieje, że idą nam na pomoc! To było złudne, ale była chwilowa radość.

  • Czy coś jeszcze utrwaliło się pani w pamięci?

W zasadzie nie. Pierwszy miesiąc był bardzo monotonny. Siedziałam z mamą. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje z bratem, z ojcem. Oni byli po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, bo to była linia podziału i tam były właśnie większe walki, było bardziej niespokojnie. A myśmy w Śródmieściu trochę jak u Pana Boga za piecem. Potem już dowiedziałyśmy się, że wszyscy żyją, nikt nie zginął. Jak wytwórnia się przeniosła na tę stronę, to już żeśmy wszyscy byli razem, brat, mama, ojciec i ja.

  • Czy w jakiś sposób próbowały się panie dowiedzieć, kontaktować z rodziną?

Kuzynki, które w czasie Powstania były łączniczkami… Jedna z nich potem pracowała w wytwórni, a druga, jej rodzona siostra, była łączniczką i przyniosła nam wiadomość. Zaczęła utrzymywać kontakt między rodziną. Jak jednych zasypało, to ich przyprowadzała do nas. Jak babcię zasypało, to też przyprowadziła ją do nas. Wszyscy żeśmy się potem porozumieli, że [żyjemy] wszyscy, cali i zdrowi. W zasadzie poza jednym stryjem, mężem jednej z ciotek, to wszyscy przeżyli Powstanie.

  • Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

Po kapitulacji załadowali nas do wagonów na dworcu Zachodnim i wywieźli nas z Warszawy do Pruszkowa do obozu przejściowego. Niemcy zaczęli przeprowadzać selekcję. Nas przywieźli bardzo późno wieczorem, przenocowaliśmy w jakiejś zajezdni chyba, bo tam tylko był goły beton, nic więcej. I potem – co robić? Nas była cała rodzinna gromada. Zaczęliśmy się ustawiać do tego, że staniemy do selekcji, kiedy znalazła nas mamy bratowa, która była dentystką w Podkowie Leśnej. Cała służba zdrowia z okolic zgłaszała się do obozu, żeby [pomagać chorym] niby jako pielęgniarki, sanitariuszki, bo było dużo ludzi rannych. Ona nas zobaczyła. Cofnęła nas: „Cofnijcie się do tego baraku, ja z was wszystkich zrobię chorych i wyjdziecie stąd. Tak to was wyślą niewiadomo gdzie”. I tak się rzeczywiście stało. Ona nam to jakoś załatwiła, bo one sporządzały jakieś listy chorych i podsuwały Niemcom. A tam tej ludności było tak dużo, że oni nie mieli czasu się rozczulać. Więc jak one przychodziły, listę podsuwały, to lekarz niemiecki podpisywał i potem [ludzie szli] do baraku chorych. Myśmy jeszcze jedną noc przetrwali w baraku chorych, gdzie maty dosłownie chodziły. Na drugi dzień przyjechały podwody, bo Niemcy byli akurat bardzo akuratni, więc wszyscy chłopi z okolicy byli zaangażowani, że chorych to trzeba odwieźć do kolejki EKD, bo jeszcze do Tworek kolejka EKD kursowała, dalej już nie. On nas odwiózł podwodą, a jakże – taką wyłożoną sianem. Przyjechaliśmy do rodziny w Podkowie. Zatrzymaliśmy się u nich. Potem nam załatwiono mieszkanie między Podkową a Brwinowem. Trochę chodziłam do szkoły, ale pochorowałam się bardzo poważnie raz, potem drugi, ale potem chodziłam do prywatnej nauczycielki i skończyłam szóstą klasę, zdałam egzamin w gimnazjum w Brwinowie. Jak potem wróciliśmy do Warszawy, to już poszłam do gimnazjum.

  • Co się z panią działo po wojnie 1945 roku?

To wszystko, co mówię w tej chwili, to jest właśnie po 1945 roku. Potem to już zaczęło się normalne życie. Zaczęłam chodzić do gimnazjum.

  • Była Pani w obozie?

Nie. Tylko w Pruszkowie w obozie przejściowym, więcej nie.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?

W tej chwili na gorąco nic mi się nie nasuwa. Już prawie wszystko, co można było [powiedzieć], powiedziałam..
Warszawa, 23 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Beata Kozakiewicz
Elżbieta Eysymontt-Sadkowska Pseudonim: „Gejsza” Stopień: służby pomocnicze Formacja: wytwórnia granatów Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter