Eugeniusz Szobski „Zbigniew”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Eugeniusz Szobski, urodzony 14 lipca 1924 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o dzieciństwie, gdzie pan się wychował, w jakiej dzielnicy.

Urodzony jestem na Twardej 46, później mieszkałem na Siennej 72 i Twardej 3, przy placu Grzybowskim. Żaden z tych domów nie istnieje, bo wszystkie, tak się zdarzyło, zostały zburzone już we wrześniu 1939 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.

Moja rodzina składała się z czterech osób. Ojciec był urzędnikiem Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych na ulicy Kopernika. Oryginalna nazwa PZU w tej chwili jest bez „W”, a powinno być [z „W”]. Jeżeli ktoś chce [szanować] historię, to powinien w pełni zachować nazwę historyczną. Ten dom istnieje do dzisiaj. Jest o kilka pięter niższy, bo był również zbombardowany, już w czasie Powstania. Żyliśmy sobie spokojnie na pewnym, dość wysokim poziomie, ale w grudniu 1936 roku ojciec dostał bardzo dobrą posadę w tejże samej instytucji na Wołyniu – obecnie Ukraina. Tam mieszkaliśmy do 1939 roku. Po wejściu Sowietów ojciec został aresztowany i do dzisiaj nie wiem, co się z nim stało. Na moje wielokrotne listowne zapytania do sowieckiego Czerwonego Krzyża otrzymywałem odpowiedzi, że taki [człowiek] „nie przebywa na terenie ZSRR”. Oczywiście, nie przebywa, bo pewnie w ziemi jest, więc na terenie [ZSRR] już nie. W grudniu 1939 roku moja matka zdecydowała się na ucieczkę do Warszawy przez tak zwaną zieloną granicę. Miałem również brata bliźniaka – Janusza. Po przybyciu do Warszawy jednak nie mieliśmy z czego żyć, a tam zostawiliśmy wszystko, mieszkanie dobrze wyposażone i zaopatrzone. [Matka] postanowiła w marcu 1940 roku wrócić jeszcze raz przez granicę do ówczesnego miejsca zamieszkania, żeby posprzedawać rzeczy i zdobyć w ten sposób pieniądze na utrzymanie. Niestety, Niemcy zatrzymali matkę na granicy. Matka znała dobrze niemiecki, więc jakoś tam się wygadała i po prostu cofnęli ją z granicy. Przyjechała z powrotem do Warszawy, ale w kwietniu ponowiła tę samą próbę ze swoją znajomą, której brat był również aresztowany przez NKWD. Już przy powrocie w kierunku Warszawy, przy próbach przejścia zielonej granicy została aresztowana przez sowiecką straż graniczną i skończyła na Syberii. Pracowała w lesie, w tajdze, w straszliwych warunkach. Po układzie Sikorski–Majski została zwolniona. Udało jej się dostać do armii Andersa, którą [ten] tworzył na południu ZSRR. W ten sposób, razem z tą armią – oczywiście nie była żołnierzem pierwszej linii, ale służyła w oddziałach pomocniczych – poprzez dawną Persję, czyli obecny Iran, Egipt, Włochy wylądowała w Anglii. I tam została, bo bała się przyjechać. Zmarła w 1989 roku.

  • A co działo się z panem przez cały ten czas?

Kiedy wojna wybuchła, mieliśmy po piętnaście lat; nie mieliśmy ani zawodu, ani [rodziny]. Miałem tutaj starą ciotkę, która nie była w dobrej kondycji finansowej, w związku z tym nie mogła nam dużo pomóc. Co mogła, to pomagała, ale to nie mogło być podstawą w żadnym wypadku. Próbowaliśmy handlować na Kercelaku, ale nie wychodziło to nam, bo nie mieliśmy do tego żadnych skłonności naturalnych ani sprytu, który jest potrzebny w takich przypadkach. Biedowaliśmy. Głodowaliśmy, ale obcy ludzie nam pomogli – zupełnie obcy ludzie. Wówczas społeczeństwo polskie było bardzo zjednoczone.
Mój brat, który był zupełnie niepodobny do mnie – przeważnie bracia bliźniacy są podobni – miał zupełnie inny charakter, był człowiekiem zamkniętym w sobie. Należał do organizacji podziemnej w 1942 roku, właściwie na przełomie 1941 i 1942 roku. Oczywiście nie powiedział mi o tym, i słusznie, bo im się mniej wie, tym lepiej. Pewnej nocy styczniowej 1942 roku – wynajmowaliśmy pokoik przy alei Wojska Polskiego, przy Cytadeli, [ten dom] stoi zresztą do dzisiaj – obudziło nas walenie kolbami do drzwi. Otworzyliśmy – natychmiast Hände hoch! Z taką dużą listą przyszli – dwóch gestapowców w hełmach, jeden w furażerce, podoficer. „Janusz Szobski, który to jest?”. – „Ten”. – „Ubierać się” – po niemiecku oczywiście wszystko. [Brat] ubrał się; właściwie trudno nawet powiedzieć, żebyśmy się pożegnali, tak nas to wszystko zaskoczyło. Usiłowałem mu coś tam posyłać, raz na dwa tygodnie na Krochmalną się szło, w nocy. Trzeba było stać całą noc. Pewnego dnia nie przyjęli tej paczki. Znawcy stwierdzili, że pewnie rozstrzelany albo wywieziony do obozu koncentracyjnego. Po miesiącu dostałem z Oświęcimia, z KZ Auschwitz, wiadomość od niego na kartce pocztowej, taką stereotypową, bo innych nie wolno było pisać przecież. To był po prostu znak życia jeszcze wtedy, że czuje się dobrze i pozdrowienia, coś takiego. I tylko w P.S. napisał do mnie w ten sposób: „Przyślij mi kartkę na mydło”. Otóż w żadnym z obozów nie było żadnych kartek na mydło, bo albo było mydło, albo nie było mydła, ale żadne kartki nie funkcjonowały. Ale ówczesne społeczeństwo polskie było święcie przekonane, że oszczędni Niemcy produkują z żydowskiego tłuszczu mydło. Myśmy dostawali na kartki takie mydło zielonego koloru i wszyscy w to wierzyli, chociaż to nie było prawdą, jak się okazało po wojnie. To dla mnie był to znak, że jest skazany na śmierć. I rzeczywiście, w czerwcu 1942 roku dostałem telegram od komendanta obozu w Auschwitz, że brat Janusz zmarł dnia tego i tego o godzinie tej i tej z dokładnością do minuty na atak serca. Osiemnastoletni chłopak na atak serca zmarł!
Zostałem zupełnie sam jak palec. Ponieważ nie mieliśmy żadnego zawodu, on pracował na Żoliborzu, w takim zakładzie remontu ciężarówek, a ja przy brukarzach. A później w ogrodzie Żeromskiego jako dozorca na placu Wilsona lub z tak zwaną mandoliną, czyli z łopatą. I tak żeśmy trwali w tym wszystkim. Z tym, żeśmy dostawali jeszcze z PZUW – istniało wtedy jeszcze, w [1941−42] – tak zwane deputaty. One składały się z mąki, ryżu, tłuszczów, więc to była dla nas bardzo duża pomoc. Tak dotrwałem do Powstania, z tym że ja sam wstąpiłem do Armii Krajowej w kwietniu 1943 roku.

  • Jak to się stało?

Po prostu, przez kuzynkę, która była mocno zaangażowana w podziemną robotę. Zaproponowała mi służbę w Armii Krajowej. To się odbyło na Marszałkowskiej, po prawej stronie, idąc od strony Alej, w pobliżu placu Zbawiciela, w zakładzie fotograficznym. Taki zakład nie budził podejrzeń, bo tam zawsze przychodzi pełno ludzi. Tam złożyłem uroczystą przysięgę i skierowano mnie do obstawy tajnej drukarni. Dostawałem żołd, musiałem przecież z czegoś żyć, cały dzień tam siedzieliśmy. Drukarnia była na ulicy Koźlej, na Nowym Mieście. Ta drukarnia miała dopiero [zacząć] działać. To było w olbrzymim, trzypodwórkowym domu, w takich studniach, jakie często przed wojną były w Warszawie, w ostatniej studni, w końcowej ścianie. Tam nasi ludzie wyremontowali piwnicę przez całą szerokość tej zamkniętej ściany. Dalej już nie było nic. Dwa pomieszczenia zajmowała ta drukarnia. Remontując – w suterenie to było – wykopano jeszcze jeden dół, i tam umieszczono maszynę drukarską, zresztą sprowadzoną z Wiednia, (żeby było śmieszniej).

  • Jak ona przyjechała?

To była tajemnica. Ja nie wiem, sam się dziwiłem, ale tak było. A obok był pokój całkowicie umeblowany, z tapczanem, szafą, stołem i paroma krzesłami, w którym można było przenocować. Nigdy tam nie nocowałem, dlatego że z tego pokoju nie byłoby żadnej ucieczki, bo nie było innego wyjścia, tylko normalne wyjście, takie jakie [miały] mieszkania w tym domu. Oznaczało to, że byłby pan w pułapce, gdyby gestapo tam wpadło.
Niestety tak się to skończyło, że gestapo w jakiś sposób odkryło [drukarnię]. Zresztą, jak na to patrzę wstecz – człowiek był młody, miałem wtedy osiemnaście lat – to tak się troszeczkę zachowywaliśmy zbyt swobodnie, to znaczy zamykaliśmy okiennice, jak przychodziła jakaś kontrola, jak postępują prace, siedzieliśmy, nic żeśmy nie robili. A tam mieszkało sporo folksdojczów. Widziałem tych ludzi często z tymi opaskami, z hakenkreuzem. Prawdopodobnie jeden z nich zwrócił uwagę, że przychodzą jacyś młodzi ludzie, coś się tam dzieje, zamykają okiennice. [Miał] tam powstać [warsztat] – zakład produkcji pudełek z kartonu. Nic się nie produkowało, pełno ludzi się kręciło, coś podejrzanego. Gestapo wpadło do tego pomieszczenia. Nas było dwóch, taki jeden starszy ode mnie, on [był] bardzo stary, bo miał około 40 lat, z Grochowa był, nie pytałem się oczywiście o jego adres, bo to nie było mi potrzebne. Po przeciwnej stronie tego podwóreczka małego mieszkały takie trzy panny, z którymi sobie czasami flirtowaliśmy, rozmawialiśmy przez okno. One umieściły go w tapczanie. Jak gestapo wpadło, to nie zrewidowano tego mieszkania i uratował się w ten sposób. Nas było tylko dwóch. Natomiast ja mieszkałem wtedy na tak zwanym miasteczku Powązki, dzisiaj tam nie ma żadnego domu. Mniej więcej w tym miejscu, gdzie jest [teraz] stacja benzynowa, stało parę domów. Tam wynajmowałem niewielki pokój i pomyślałem sobie pewnego dnia, że dobrze by było… Bo ja najpierw jechałem na Żoliborz, później szedłem pieszo na Powązki od placu Wilsona, ale w tym dniu postanowiłem pojechać tramwajem, który jechał Nowym Światem – tam przed wojną i jeszcze jakiś czas po wojnie jeździły tramwaje – Alejami do Powązkowskiej, i tam blisko mieszkałem.
Kiedy na Trębackiej czekałem na tramwaj, zauważyłem, że obserwuje mnie trzech umundurowanych Niemców z pistoletami maszynowymi. Miałem osiemnaście lat wtedy, troszeczkę się stroiliśmy na tak zwanych zamachowców, nosiliśmy długie płaszcze, żeby tak wyglądać jak zamachowcy czy detektywi czy coś w tym rodzaju. Stoję sobie spokojnie, czekam na tramwaj i w pewnym momencie czuję pistolet maszynowy na plecach. Przede mną stoi drugi i też już mierzy do mnie z pistoletu maszynowego: Hände hoch!, więc podniosłem ręce do góry. A jeszcze muszę dodać, że po aresztowaniu mojego brata zauważyłem, że ktoś za mną łazi. Zgłosiłem to w AK i wyrobiono mi fałszywe dokumenty na nazwisko Stanisław Dymowski (starszy był ode mnie o dwa lata, ale żył tylko kilka dni) przy pomocy Kościoła oczywiście. Musiałem też na to uważać, zastanawiałem się, gdzie się urodziłem, czy w jakimś rozwalonym domu, czy zbombardowanym, żeby to jakoś trzymało się kupy. Pomaszerowałem z tymi podniesionymi łapami do góry na komendę miasta, która była w tym samym miejscu, w którym jest w tej chwili. Przed wojną też tam była polska komenda miasta. Tam wsadzono mnie do aresztu i po paru godzinach zostałem wezwany na przesłuchanie.
To była taka wielka sala od strony Królewskiej; pełno siedziało jakichś młodych dziewczyn, pisały coś na maszynach i siedziało paru umundurowanych Niemców. Zaczęło się od takich stereotypowych pytań: „Jak się nazywasz?”, „Gdzie mieszkasz?”, „Co robisz?”. No więc zastanawiałem się, co mam powiedzieć, bo jak powiem, że handluję na przykład mięsem, to też jest źle, bo to było zabronione, tak zwany szmugiel, Niemcy tak [to] nazywali. Powiedziałem: „Handluję na Kercelaku papierosami”. „Dawno tam pracujesz?”. „Nie, niedawno”. „A gdzie pracowałeś przedtem?”. „W firmie przewozowej”. „Jak się nazywa ta firma?”. Ta firma nie istniała. Powiedziałem, [że] w jakiejś tam, pierwszej lepszej, na Marszałkowskiej, wymyśliłem jakiś numer. On siadł przy książce telefonicznej i zaczął szukać tej firmy, która nie istniała przecież. W końcu zdecydowałem się. Pomyślałem, że jedyną formą ratunku jest powiedzenie, że karta pracy, którą mam, jest po prostu fałszywa. To go piekielnie zdenerwowało. Myślałem, że mnie uderzy, ale nie. Mówię: „Po prostu musiałem z czegoś żyć, jestem sam”. Któregoś dnia ktoś mi zaproponował: „Masz »górala«? Za tydzień będziesz miał kartę pracy i dokumenty na nazwisko”. „Góral” to było pięćset złotych. Zamknięto mnie z powrotem w tym pudle. Po dwóch czy trzech godzinach znów słyszę zgrzyt kluczy w drzwiach. Wywołują moje nazwisko, to podwójne, i każą mi iść – dwóch żandarmów w hełmach. „Aha – mówię – gdzieś się jedzie pewnie”. Wsadzili mnie w samochód wojskowy, nieduży, otwarty. Dwóch [Niemców]: jeden z lewej, drugi z prawej, z pistoletami maszynowymi, i kierowca był. Wyjeżdżamy na Królewską. Pomyślałem, [że] jak pojedziemy na lewo, to jedziemy na Pawiak, to lepiej, a jak skręci na prawo w Nowy Świat, to na Szucha. A na Szucha była mordownia gestapo przecież. Skręca na prawo w stronę Szucha. Trzeba było widzieć te gęby wartowników, takie prymitywne i jednocześnie okrutne; rozkraczone nogi. Tak stali przed wejściem. Tam teraz jest chyba Ministerstwo Spraw Zagranicznych, jest takie małe muzeum, ja tam byłem. Doprowadzono mnie, miałem kapelusz, niosłem swoje dokumenty w tym kapeluszu. [...] Przy biurku siedział gestapowiec, przycisnął przycisk, wszedł jakiś facet z pękiem kluczy, coś tam mu powiedział. „Zamknąć go!”. Zamknęli mnie w tak zwanym tramwaju. To było tak, jak na amerykańskich filmach nieraz widać w więzieniach, takie cele, które nie miały okna ani drzwi, tylko takie kraty. Strażnik chodził wzdłuż korytarza i widział, co robi każdy więzień. Z dwóch stron każdego pomieszczenia – ich było kilka, do dzisiaj to jest – były takie krzesła, właściwie stołki z oparciem, coś w rodzaju prymitywnych krzesełek. Każdy tam siedział, nie wolno było słowa powiedzieć. Na ścianie było napisane: „Milczeć”. Umieszczono mnie w takiej sali, w której siedziała jakaś młoda dziewczyna, ale później wpadła kontrola nocna i wyrzucono mnie z tej sali. „Jak to, z kobietą siedzi mężczyzna w jednej sali?”. Wyrzucono mnie do celi, w której byli i Żydzi, i Polacy, jacyś przestępcy też. Byli strasznie pobici. To byli ludzie, którzy kradli, napadali w podwarszawskich miejscowościach, rabowali ludzkie mienie. Nie żałowałem ich zbytnio.
Dotrwaliśmy tak do rana i rano przywieziono [ludzi] z Pawiaka na przesłuchanie. Sama młodzież. Dziewczyny, chłopcy w moim wieku, trochę starsi. Wszystkich po kolei wzywają, mnie nie. Tak dotrwaliśmy do godziny trzeciej po południu i zakończono w tym dniu śledztwo. „Wszyscy raus i to biegiem!” – pomagali kopniakami, na podwórko tego pomieszczenia i do samochodów ciężarowych. Trzeba było wskoczyć szybko, żeby uniknąć kopniaków. Napisałem jakiś gryps – gdzie się znajduję, w jakim miejscu, że podczas jazdy go wyrzucę, i tak zrobiłem. Jakoś nie zauważyli. Wjechaliśmy na teren getta i dojechaliśmy do Pawiaka.
Na Pawiaku umieszczono nas wszystkich w niewielkiej sali. To była kancelaria Pawiaka, którą prowadził Polak zresztą, który później napisał książkę „5 lat na Pawiaku”. Wanat się nazywał. Wszystkich umieszczono w różnych celach, a ja tam stoję dalej, z podniesionymi łapami, przodem do ściany. „Pan nie jest do nas”. – „A dokąd?”. – „Na »Gęsiówkę« za uchylanie się od pracy”. Miałem ogromne szczęście. Ale jak prowadzono mnie na komendę miasta, to widziałem zastrzelonego żandarma, z taką dziurką w umundurowaniu na plecach. Mnie podejrzewano, że go zastrzeliłem na Trębackiej. To jest bardzo poważne oskarżenie. Grożące przecież śmiercią od razu. Nie wiem z jakiego powodu, może mieli jakieś inne ważne sprawy – to, co powiedziałem, uznali za logiczne i prawdziwe. I wysłano mnie po prostu na Gęsią.

Przeważnie siedzieli tam dwa, trzy miesiące, później wysyłali ich do pracy do Niemiec albo do obozów koncentracyjnych. To był obóz koncentracyjny. Ale moi koledzy z AK załatwili z takim Niemcem, Bawarczykiem, który miał biuro w Alejach Ujazdowskich, zaraz tutaj od strony placu Trzech Krzyży, po lewej stronie, na pierwszym piętrze, pamiętam to dokładnie. On miał za zadanie zorganizować na terenie fabryki „Dobrolin” – nie wiem, czy panowie wiedzą, co to było: „Dobrolin pasta najlepsza i basta!”, [pasta] do obuwia, na Wolskiej – tam miał powstać oddział zakładów w Norymberdze, które produkowały z aluminium tłoki do samolotów, czołgów, samochodów. Tym, którzy z nim pertraktowali, żeby poszedł do gestapo i mnie spróbował jakoś uwolnić, powiedział: „Jeżeli to nie jest sprawa polityczna, to tak, a jeżeli polityczna, to koniec, nic z tego”. Ale powiedzieli, że to nie jest sprawa polityczna, poszedł i rzeczywiście wyciągnęli mnie stamtąd. Z tym że musiałem pojechać na przeszkolenie do Norymbergi, ale już miałem normalne dokumenty, że jestem wybitnym fachowcem. Nie miałem w ogóle pojęcia o obrabiarkach do metalu.
Rzeczywiście, pojechałem na dwa tygodnie z chłopakami z Woli, cwaniakami takimi. Nie pytałem ich, za co oni... Wtedy trzeba było jak najmniej pytań zadawać w czasie okupacji. Byliśmy tam dwa tygodnie chyba, ale postanowiliśmy stamtąd uciec, i rzeczywiście uciekliśmy. A jechaliśmy przez Wiedeń, pociągiem, Urlaubzugiem z Niemcami razem, z Wehrmachtem. Bośmy mieli dokumenty, że jedziemy na przeszkolenie. To były tak zwane żelazne dokumenty. Okazało się, że to nie była prawda. Mówię do tych chłopaków: „Słuchajcie, byliśmy w Wiedniu, zwiedziliśmy katedrę Świętego Stefana, teraz pojedziemy sobie przez Berlin, zobaczymy Bramę Brandenburską”. Rzeczywiście tak było. Przyjechaliśmy jeszcze z powrotem. Niemiec rwał włosy z głowy, powiedział: „Musicie jeszcze raz pojechać”. Pojechaliśmy jeszcze raz, ale wtedy już wojska sowieckie były w pobliżu przedwojennej granicy polskiej i tam w Norymberdze dyrekcja tej fabryki stwierdziła, że nie ma sensu – wobec tego, że front jest w pobliżu Warszawy – żeby otwierać jakieś zakłady, wkładać tam pieniądze, maszyny, urządzenia i tak dalej. Kto chce, może zostać, a kto nie chce, niech jedzie do Warszawy z powrotem. Oczywiście wszyscy żeśmy zdecydowali jechać do Warszawy.
Trafiłem na pogrzeb Kutschery, no i tak dotrwałem do Powstania. A ponieważ nie byłem w oddziałach bojowych, tylko w tej obstawie drukarni, to miałem przydział do oddziału, który podlegał BIP-owi. [Teraz skoszarowano] nas na Długiej pod numerem 7. To jest Muzeum Akt Dawnych w tej chwili. Już było Powstanie. Tam po umundurowaniu nas w takie panterki niemieckie, zdobyte zresztą przez polskie oddziały na Stawkach – tam były spore magazyny, tam była broń, umundurowanie i żywność – skierowano nas do obrony prawego skrzydła Ratusza. Ale Ratusz przed wojną i w czasie okupacji był gdzie indziej – na placu Teatralnym, w pałacu Jabłonowskich. Starzyński tam pracował, wspaniały prezydent zresztą. Byłem w tej obronie prawie do końca sierpnia.
Później wzywały nas inne oddziały i próbowano nas wyprowadzić poprzez Ogród Saski do Śródmieścia, bo wiadomo było, że Stare Miasto wkrótce padnie. Staliśmy całą noc, chyba to była Świętojerska, w pobliżu Ogrodu Saskiego, placu Bankowego, ale okazało się, że tam jest tylu Niemców, że to się po prostu nie uda. Wycofano nas stamtąd i mieliśmy przejść kanałem. To był 2 września. Myśmy stali na końcu tej ogromnej kolejki, a trzeba sobie uświadomić, że to przecież było Powstanie, tę scenerię, która wtedy była, palące się domy, wybuchy granatów, serie broni maszynowej, wybuchy tak zwanych szaf, nazywanych zresztą w Śródmieściu „krowami”. Miały rzeczywiście taki dźwięk jak szafa otwierana, trochę trzeszcząca. Wtedy trzeba było w tym miejscu, w którym się stało, paść na ziemię, bo to miało olbrzymią siłę wybuchową. Próbowałem z dwoma kolegami zorganizować jakąś obronę tego włazu na osi ulicy Długiej, ale nie po tej dłuższej stronie, w stronę Starego Miasta, tylko w przeciwnym kierunku, w stronę placu Bankowego. Mieliśmy PIAT-a i cztery pociski, ja miałem karabin, parę granatów i amunicję. Wystrzelaliśmy te cztery pociski. A Niemcy już byli w [budynkach ] sądów i obłożyli ogniem z karabinu maszynowego wejście do tego włazu. Jeden z tej naszej trójki próbował wbiec pędem do kanału, jednak natychmiast go skosili. Ten drugi gdzieś się zawieruszył. PIAT był już bezużyteczny, bo nie mieliśmy więcej pocisków. Przebiegłem na drugą stronę ulicy Długiej do zrujnowanego sklepu i zacząłem się ostrzeliwać i rzucać granatami, tak przed siebie po prostu, żeby ich nie dopuścić do siebie. Za każdym razem, kiedy się wychyliłem, pociski padały mniej więcej koło mojej głowy, bardzo blisko, nawet obsypywały mnie odłamki muru. Zobaczyłem, że od strony Arsenału są już Niemcy, bo już widać było ich mundury, był już ostrzał z broni maszynowej tego włazu od strony sądów, więc tędy droga ucieczki została odcięta. Na Freta widziałem białe flagi. Z tego wyciągnąłem wniosek, że od strony placu Zamkowego też na pewno są już w pobliżu Niemcy. Powiedziałem [sobie], że chyba w tej sytuacji wypełniłem już obowiązek wobec ojczyzny, zrzuciłem z siebie mundur, tę panterkę, pod którą na szczęście, zupełnie przypadkowo, miałem cywilne ubranie. Postrzelane takie, ale miałem. I to mnie uratowało. Wyrzuciłem z karabinu zamek, nie miałem już ze sobą wiele amunicji, może jeden czy dwa granaty, i postanowiłam ratować siebie.
Przez dziury w piwnicach i w ścianach z muru, dzielących poszczególne posesje, przeszedłem aż do kościoła na Miodowej. Tam dołączyłem do ludności cywilnej, która akurat wychodziła z piwnicy. Stali ci [Niemcy], to już był Wehrmacht, z bronią maszynową, obwieszeni taśmami pocisków do karabinów maszynowych i przepędzili nas w stronę Placu Zamkowego. Tam natychmiast paru rozstrzelano, nie wiadomo za co. A ja stałem sobie przy kościele Świętej Anny, z podniesionymi łapami do góry i czekałem. Natychmiast żołnierz niemiecki z Wehrmachtu, podoficer, ukradł mi, zdjął mi z ręki zegarek. Ale później on uratował mi życie. Kiedy wszyscy [inni] wrzeszczeli: An die Wand mit diesem Bandit! (pod ścianę z tym bandytą), to on powiedział, że nie jestem bandytą, tylko robotnikiem. To mnie uratowało. Ale stojąc koło kościoła Świętej Anny… Tam są arkady, jest takie małe podwóreczko, w lecie kawiarnia tam jest, i tam nie było nic, podwóreczko ze żwirkiem z kamyczków, i był wykopany olbrzymi dół. W pewnym momencie szła kolumna wypędzanej ludności cywilnej ze Starego Miasta pod eskortą SS. Szła taka staruszka; widać było, że nie może iść. Jeden z esesmanów wrzasnął na mnie, żebym ją wziął pod rękę, i kazał mi wejść do tego dołu z nią. Pomyślałem sobie, [że] pewnie chce ją zastrzelić i mnie też przy okazji. Kiedy czekałem na strzał – umieściłem ją tam w rogu; ona była zupełnie zszokowana, tak że nie reagowała, nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, co się dzieje – wrzasnął do mnie: Raus! Wyszedłem, nie oglądając się, nie mogłem się w ogóle oglądnąć, bo wiedziałem, co ją czeka. Słyszałem strzał. I dalej stałem przy tym kościele. Później dwie sanitariuszki w fartuchach z czerwonym krzyżem prowadziły ranną dziewczynę, młodą, z długimi włosami, opadającymi aż na ramiona. Dwóch podoficerów Wehrmachtu stało niedaleko tych trzech dziewczyn. Jeden z nich wyjął pistolet i zastrzelił tę dziewczynę, to znaczy strzelił do niej. Nie wiadomo, czy ona została zabita, czy nie. Upadła na jezdnię. Drugi podszedł do niej z miotaczem płomieni, oblał ją benzyną i podpalił. Tacy właśnie byli Niemcy.
Później na Mariensztat – zresztą wyglądał Mariensztat zupełnie inaczej jak w tej chwili – [szedł] jakiś staruszek ostrzyżony á la Gierek, można powiedzieć, krótko ostrzyżony, na jeża. Trzęsła mu się głowa, jak to starym ludziom nieraz. I podszedł [Niemiec] z Wehrmachtu również, przyłożył mu pistolet do głowy i zastrzelił go po prostu. Ja uniknąłem większych perypetii, tylko widziałem to, co widziałem.
Popędzono nas przez plac Saski – jeszcze wtedy stał przepiękny pałac Saski, z piękną kolumnadą, dwadzieścia cztery kolumny – do kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej. To ten znany kościół, przez który przeszło setki tysięcy ludzi. Tam trzeba było stanąć przed kilkunastoma esesmanami, którzy bardzo dokładnie przyglądali się, szczególnie młodym ludziom jak ja, czy [ktoś] nie ma jakiejś części umundurowania czy też bielizny wojskowej, bo natychmiast go odprowadzali na bok i mordowali. U mnie nic nie zauważyli, bo nic nie miałem zresztą, ale później używano nas do przenoszenia amunicji na przykład w strefę przyfrontową, gdzie można było połknąć kulkę od swoich. Tak że trzy dni chyba było. Postanowiłem, że jakoś się wcisnę do tych ludzi, którzy już byli kierowani do Pruszkowa. I wcisnąłem się w taką grupę. Wywieziono nas elektryczną koleją – już wtedy funkcjonowały, przed wojną, zresztą w [1936] roku zbudowano tam pierwszą linię elektryczną średnicową – po wielu perypetiach załadowano nas na wagony towarowe, po siedemdziesięciu chyba w jednym, bez jedzenia i picia. Na jakiejś stacji dali jakąś zupę czy coś, już nie pamiętam. Pomyślałem sobie – ponieważ już byłem dwa razy w Niemczech i dałem sobie jakoś radę – że pewnie będę pracował w jakiejś fabryce.
Jechaliśmy ze trzy dni, nie było żadnych urządzeń sanitarnych, nie dawali jeść nic kompletnie. Ale każdy coś miał, ja miałem na przykład cukier w kostkach. To była noc, podjeżdżamy pod dość dużą stację i patrzymy przez okienko, a tam jest napisane: „Dachau”. No więc sny o pracy w fabryce się skończyły. Już psy czekały, wilczury. Z wrzaskami, przy pomocy uderzeń kolbami, wyrzucono nas z tego pociągu i pomaszerowaliśmy na plac apelowy w Dachau. Tam czekaliśmy całą noc i rano nas ostrzyżono, przebrano w pasiaki i staliśmy się już więźniami bez nazwiska, bez imienia, tylko mieliśmy numer i czerwony trójkąt, który oznaczał więźnia politycznego.
Po pobycie dziesięciodniowym, chyba, przyjechali przedstawiciele znanej do dzisiaj firmy „Daimler-Benz” i wybrali 1060 młodych ludzi, jeszcze zdrowych i stosunkowo silnych, między innymi mnie, do pracy w tej fabryce. Ale nie jako robotnicy cywilni, tylko jako więźniowie. Załadowano nas do bydlęcych wagonów i powieziono do Mannheimu, na takie przedmieście, [które] nazywało się Sandhofen. Tam w szkole, która była zamknięta dla uczniów, w szesnastu pomieszczeniach klasowych wybudowano trzypiętrowe prycze. W ogóle przejść trudno było. W szesnastu tak zabudowanych klasach umieszczono 1060 więźniów. Ścisk był straszny. Oczywiście ani kawałka mydła, ani jakiegoś ręcznika, nic kompletnie. Po krótkim czasie zaczęły nas po prostu zjadać wszy. Rano o czwartej był apel, który trwał z godzinę, później maszerowaliśmy pieszo, w obu kierunkach, jakieś sześć kilometrów do fabryki „Daimlera” w Mannheimie i tam pracowaliśmy dwanaście godzin. Rano była kawa, taka lura, nieprawdziwa, takie Ersatzkaffee i ani kawałka chleba, nic.
W fabryce o dwunastej dostawaliśmy litr zupy z buraków, ani kawałka mięsa, ani kartofla, nic kompletnie. Nawet pies by tego nie chciał jeść. Myśmy musieli. Dopiero wieczorem, jak żeśmy przychodzili po dwunastu godzinach, dawano nam po bochenku chleba na trzech, którym musiało starczyć i na kolację, [i na śniadanie], i trochę margaryny, nieraz marmolada z buraków – i to wszystko. Szalony był głód, brud, ciężka praca, bo to było przy dużych obrabiarkach, ja na przykład pracowałem przy frezarce bramowej, która obrabiała odlewy silników na grubo, wstępnie. Człowiek tracił powoli siły. W końcu z głodu miałem nogi spuchnięte jak słoń. Nie mogłem pracować. To już był styczeń [1945 roku]. Pewnej nocy zakłady były zbombardowane, bo w nocy bombardowali Anglicy, a w dzień Amerykanie.
W początkach marca wywieziono mnie jako niezdolnego do pracy. Ten zakład zresztą też już przestał funkcjonować, bo trzy czwarte leżało w ruinach. To był obóz dla chorych więźniów [KZ – Vaihingen]. Nie było właściwie żadnej pomocy, mimo że tam byli jacyś lekarze, więźniowie nie miałem nikogo, kto by się zapytał, czy jakieś lekarstwa potrzebuję czy coś. Tam zaraziłem się od kolegi, który zachorował na tyfus plamisty. [Kolega] był umieszczony nade mną na pryczy. Nie dostałem żadnego lekarstwa, przeniesiono mnie do baraku tyfusowego, który był jeszcze na terenie obozu, ale był specjalnie otoczony drutem kolczastym. Niemcy strasznie się bali zarażenia czymkolwiek. Tamten kolega zmarł, a ja przeżyłem.
I 7 kwietnia 1945 roku uwolniły nas oddziały francuskie, dywizja pancerna generała Leclerca [...]. Najśmieszniejsze jest to, że po pewnym czasie, kiedy odzyskałem już siły, umieszczono nas we wsi [Neuenburg]– muszę powiedzieć, że Francuzi ostro traktowali Niemców – z której wypędzono ludność. Umieszczono nas tam, kilkuset nas chyba było. Okoliczne wsie musiały nas żywić. Szybko żeśmy doszli do zdrowia, a ponieważ siedzenie na tej wsi było strasznie nudne, to jak zgłosili się amerykańcy [i spytali], czy nie chcielibyśmy być żołnierzami amerykańskich kompanii wartowniczych, to oczywiście zgłosiłem się. Pytali się, czy ma ktoś przeszłość wojskową – myśmy mieli z Powstania, z partyzantki, tam zresztą byli ludzie z całej Polski. I byłem w tej kompanii wartowniczej chyba z półtora roku. Najśmieszniejsze jest to, taki chichot historii, że pilnowaliśmy między innymi jeńców niemieckich z Wehrmachtu.
Później różnie, jakieś wagony z zaopatrzeniem, cysterny z benzyną, ale w końcu zaczynało to być nudne. Człowiek miał możliwość wyjechania wszędzie, do Australii, do Stanów Zjednoczonych. Ja nie nadawałem się zupełnie na emigranta i zastanawiałem się, co zrobić. Ale przeczytałem w pewnym momencie „Latarnika”, wpadł mi w ręce Henryk Sienkiewicz. Powiedziałem sobie: „Trudno, moje miejsce jest w Warszawie. Co by się nie działo, będę razem ze swoim narodem”.
Wszystko było zburzone. Ja, chociaż urodzony byłem w Warszawie, to nawet nie wiedziałem, gdzie jestem, na jakiej ulicy. Wszystko było zniszczone. Po upadku Powstania 2 października wypędzili kilkaset tysięcy ludzi z miasta, a później systematycznie wysadzali dom po domu. Mieszkałem najpierw w takim zrujnowanym domu na piątym piętrze – dzisiaj bym nie wszedł na to piąte piętro. Ożeniłem się, mieliśmy pierwsze dziecko. Targałem na piąte piętro wózek z tym dzieciakiem. [Mieszkaliśmy] w takim pomieszczeniu jak połowa tego pokoju. Ale później udawało nam się polepszać nasze warunki. Zrobiłem maturę spóźnioną, dla dorosłych. Później studiowałem ekonomikę handlu zagranicznego, pracowałem w handlu zagranicznym przez czterdzieści lat. [Często] jeździłem [zagranicę], znałem trzy języki obce w mowie i piśmie, państwowe egzaminy [zdałem]. Byłem bezpartyjny. Nie mogłem być partyjny, jak mówili, że coś jest czarne, a było białe, albo odwrotnie. Ale to miało swoje skutki. I tyle.



Warszawa, 10 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Eugeniusz Szobski Pseudonim: „Zbigniew” Stopień: strzelec Formacja: Brygada Zmotoryzowana NSZ, III dywizjon motorowy Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter