Ewa Maria Wierzcholska

Archiwum Historii Mówionej

Ewa Maria Wierzcholska, panieńskie nazwisko Chorzewska. I takie nazwisko nosiłam w tym okresie, o którym będziemy rozmawiać.

  • Czyli w Powstaniu.

W Powstaniu.

  • Rok urodzenia?

1941.

  • Dzielnica, w której pani była w czasie Powstania?

Ochota.

  • Ponieważ urodziła się pani w czterdziestym pierwszym roku, to proszę opowiedzieć o tym pierwszym okresie swojego życia. W jakiej rodzinie się pani urodziła? Kim byli pani rodzice?

Mój ojciec skończył SGGW, leśnictwo, przed wojną i pracował w Ministerstwie Leśnictwa, w wydziale czy departamencie eksportu. Przed wojną naturalnie. Moja mama skończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim i pracowała w bibliotece na Koszykowej po jakimś kursie bibliotekarskim robionym w międzyczasie czy równolegle do dyplomu, a potem pracowała w bibliotece na Powązkowskiej. Tej biblioteki nie ma już, bo jest tam plac „Radosława”, ale tam pracowała, tam jeździła i w czasie wojny też tam pracowała czasami, chodząc piechotą z Ochoty do pracy na Powązkowską.

  • Proszę opowiedzieć o pierwszych latach swojego życia do okresu Powstania, czyli od czterdziestego pierwszego roku (właściwie trudno tu mówić o czterdziestym pierwszym). Jakie obrazy pani zapamiętała z tego okresu? Jak się okupacja jawiła w oczach maleńkiego dziecka?

Z tym pamiętaniem z tamtego okresu to trochę, co jest zrozumiałe, trudno, ale pamiętam dwa obrazy. Pamiętam moją babunię, do której poszliśmy z wizytą. Ona mieszkała na Barskiej, niedaleko nas. Myśmy mieszkali wtedy z dziadkami ze strony mamy na ulicy Joteyki 8. Poszliśmy w odwiedziny. Ja wtedy pierwszy raz zapamiętałam moją babcię i pamiętam ten obraz do dzisiaj. Zresztą nie jest on rzeczywisty, jak się okazało potem. Babcia była piękną matroną, starszą kobietą, wydawała mi się bardzo duża, miała olbrzymie włosy uczesane w takie loczki, długą szarą spódnicę i miała rękę opartą na poręczy fotela i stała tam jej laseczka. I ona bawiła się tą ręką, ja tą rękę pamiętam i tą jej twarz i tą laseczką się bawiła. Ja ją nazwałam babunia z laseczką. Była taką ciepłą, dużą kobietą, miłą, sympatyczną. Nie pamiętam, co myśmy dalej robili. Tylko ten obraz wejścia do niej i pierwsze wrażenia z tego… Babunia zginęła w Powstaniu w czterdziestym czwartym roku.

  • Ile pani wtedy miała lat w czasie wizyty u babuni?

Myślę, że to było około trzech lat. Tylko nie wiem, czy już skończyłam, czy…

  • Czyli około czterdziestego czwartego roku.

To było na pewno w czterdziestym czwartym roku. I to był pierwszy obraz, który ja pamiętam. A drugi obraz to moje trzecie urodziny, które do dzisiaj pamiętam. To już było w naszym, znaczy w dziadków domu, gdzie myśmy mieszkali wtedy, bo jak ojca zmobilizowano w czasie wojny, to mama się przeniosła do dziadków z Poznańskiej ulicy na Joteyki i tam ja potem z mamą mieszkałam. I na trzecie moje urodziny dostałam wózek spacerowy dla lalek, drewniany z drewnianymi kółeczkami. Cały był biały, z boku były kwiatki wymalowane i to było takie moje wielkie szczęście i ja widzę ten wózeczek i oni wchodzący. Do dzisiaj mam ten obraz i tą radość, że coś takiego pięknego dostałam. Musiałam wtedy sobie zdawać sprawę z tego, że bieda była właściwie, a tutaj taki wspaniały prezent na te trzecie urodziny.

  • No właśnie, wracając do biedy. Czy pamięta pani z tego okresu ulice? Chodziła pani na pewno na jakieś spacery z mamą, czy pamięta pani?

Nie, tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że chodziliśmy do kościoła Świętego Jakuba i to chyba przez zdjęcie w albumie rodzinnym jest utrwalony ten moment. Myślę, że raczej pamiętam ubrania moich rodziców i swoje ubranie, te wyciągnięte rączki, jak oni mnie prowadzą, wychodzimy z tego kościoła. Jest takie zdjęcie. I ten moment ulicy pamiętam. Natomiast przed Powstaniem ulicy nie pamiętam. Może z wyjątkiem takiego momentu, tylko też nie jestem pewna, czy to już zasłyszałam, czy to jest moje – mówię obraz – jak moja babcia zdobyła chleb i przyniosła do nas chleb. To była radość. Dla mnie, dziecka, to była radość.

  • Czyli odczuwała pani głód w tym okresie? Miała pani świadomość, że jest pani głodna jako dziecko?

Nie, nie odczuwałam tego. Tylko pamiętam, że się ucieszyłam na ten chlebek.

  • Czyli zasmakowało prawdopodobnie.

Prawdopodobnie. Zdobywało się, o tak bym powiedziała. Bo to była ogólna radość, że ta babcia to przyniosła.

  • A czy coś wiedziała pani na temat Niemców? Coś w domu rodzice w jakiś sposób panią...?

Chronili mnie. Bardzo mnie chronili przed wszystkimi rzeczami, przed obrazami jakimiś, które się działy. Ja właściwie nie widziałam tego wszystkiego. Potem z Powstania…

  • Czyli miała pani poczucie bezpieczeństwa?

Tak. Ochrony, może tak. Może niezupełnie uczucie bezpieczeństwa, ale takiej ochrony ze strony rodziny: rodziców, dziadków. Myśmy wszyscy razem mieszkali. Natomiast wiedziałam potem już w starszych latach, że moja babcia druga ze strony ojca, matka mojego ojca mieszkała w Bydgoszczy. Sama mieszkała, bo już dzieci były dorosłe, poszły na studia do Warszawy przed wojną, studia skończyły, zostały w tej Warszawie, pożenili się, dziecko się pojawiło. I babcia tam została. Babcia była wielkim działaczem Ruchu Przyjaciół Harcerstwa tam w Bydgoszczy między innymi. Pracowała w galerii „Zachęta”. Była wdową już od wielu, wielu lat i ze względu na to, że tam miała pracę, to tam została w tej Bydgoszczy. I kiedyś wracając do domu z pracy z torebką podjechał do niej samochód. Znajomy wysiadł z tego samochodu i to było przed wojną albo tuż przed wojną, pierwszego – nie wiem. W każdym razie…

  • Trzydziestego dziewiątego roku?

Trzydziestego dziewiątego roku. „Pani Mario, niech pani wsiada i uciekamy do Warszawy, mam jedno miejsce w samochodzie. Bo będzie pogrom aktywnych Polaków w Bydgoszczy”. I babcia tak jak stała, to tak przyjechała do Warszawy z torebką.

  • I to uratowało jej życie.

Uratowało jej życie. Na pewno uratowało jej to życie. Ale to znam z przekazów rodzinnych. Nie było mnie na świecie, kiedy to się wydarzało. W każdym razie wtedy już była i jedna babcia i dziadkowie ze strony mamy i oni wszyscy razem bardzo mnie otaczali opieką i takim bezpieczeństwem. Ja się nie czułam zagrożona w jakiś sposób.

  • To może teraz przejdźmy do Powstania, do 1 sierpnia 1944 roku. Co się zmieniło w pani życiu?

Akurat 1 sierpnia to nie wiem, czy to było 1 sierpnia. Ale zmieniło się dużo, dlatego że ja się wtedy zaczęłam dopiero bać.

  • Dlaczego?

Dziwne, ale tak się sama nad tym zastanawiałam. Nie bałam się strzałów, nie bałam się ludzi, nie bałam się bomb, ale bałam się tłuczonego szkła. I to mi zostało na bardzo, bardzo długo. Te sypiące się szyby, ten dźwięk tłukących się szyb. Nawet kiedyś potem rozmawiałam z ojcem, bo miałam taką sytuację, kiedy już byłam dojrzałą kobietą, żoną, matką. Przeciąg trzasnął drzwiami i duża szyba wyleciała z drzwi i się zbiła. I ja wtedy dostałam histerii, wręcz histerii. Krzyczałam do dzieci: „Nie podchodźcie, nie podchodźcie, zostawcie, zostawcie”. Sama się przeraziłam swojej reakcji i po tym wydarzeniu sobie uprzytomniłam, jak [przypomniałam sobie] te tłukące się szyby w piwnicy, w naszym domu na Joteyki, że to była jakaś reakcja na uraz z okresu Powstania. I widocznie te szyby były blisko mnie i mnie przerażały. A strzały były gdzieś daleko, te odgłosy powstańcze i ja tego już nie rejestrowałam. Rejestrowałam tylko to, co było blisko mnie. Tak sobie to wytłumaczyłam.

  • A gdzie to Powstanie pani rodzina i pani spędzała? W piwnicach, w tym domu, w którym mieszkaliście?

Piwnica na Joteyki 8. Te piwnice ja pamiętam – ciemne, tłoczne, no bo to wszyscy ludzie przecież tam chodzili. I kilka obrazów z tej piwnicy zapamiętałam.

  • Proszę opowiedzieć.

Pamiętam, jak przybiegła do nas babcia, mama mojego ojca, która z nami nie mieszkała, bo mieszkała ze swoją matką na Barskiej. Ona pracowała wtedy w kuchni powstańczej i odcięto jej drogę do domu swojej matki i przybiegła do nas. I pamiętam takie: „A że jesteś, bardzo dobrze, ale teraz jak się tam dostać”. I babcia mówi: „Nie idźcie, nie idźcie, nigdzie nie idźcie”, bo mój ojciec chciał iść do swojej babci. „Nie idźcie, nie wiecie, co się dzieje, nie idźcie”. To pamiętam taką grozę wtedy, jak ta babcia do nas doszła. Ja się ucieszyłam naturalnie, że babcia jeszcze jedna jest z nami. Drugi obraz pamiętam. W piwnicy był ksiądz. Ja się strasznie bałam tej czarnej, długiej sutanny.

  • Ten ksiądz był cały czas z wami czy przyszedł?

Nie. Ja pamiętam ten obraz. Nie wiem.

  • Aha.

Że był ten ksiądz w tej czarnej sutannie i ja byłam taka cofnięta, że tak powiem, i tak się przyglądałam i nie wiedziałam co i to było tuż przed wyprowadzaniem nas z tych piwnic. I on nam dawał, wszystkim ludziom, z tego co tatuś mi potem opowiedział, rozgrzeszenie i komunikował dorosłych. Nie wiedziałam, co to znaczy pierwsza komunia, ale wiem, że była taka cisza, taki nastrój spokojny. Ale to już wtedy nas wyprowadzali. A przedtem jeszcze pamiętam, jak byłam zła na moją mamusię, która siedziała i się mną wcale nie zajmowała, tylko darła prześcieradła. Wiem, potem się dowiedziałam, że robiła po prostu bandaże, że tam w tej piwnicy też byli ranni, którymi się ci ludzie z piwnicy zajmowali.

  • A pani widziała tych rannych?

Nie. Bardzo pilnowali rodzice, żebym nie miała takich obrazów. To pamiętam z piwnicy. I pamiętam potworne ciemności. Myśmy długi czas w tych piwnicach… Z tego co mi opowiadano, to się schodziło, przy nalotach się zbiegało do tych piwnic i ja tego nie pamiętam. Ale pamiętam, że było ciemno.

  • To było przerażające.

Dla mnie to było przerażające. Ja się bardzo długo w życiu bałam ciemności. Ja się jako dziecko takie sześcio-siedmioletnie budziłam w nocy z krzykiem i mama przychodziła, zapalała mi światełko, bo ja się panicznie bałam ciemności. I właściwie z tego Powstania najmocniej mi utkwił ten strach przed ciemnością. Ja do dzisiaj nie lubię po nocy chodzić.

  • A proszę teraz opowiedzieć o tym wyjściu z piwnicy.

To było 10 sierpnia, bo Ochota dosyć wcześnie wychodziła. Dziesiątego sierpnia dokładnie i głosy, głosy, głosy. Taka cisza się nagle zrobiła i ten szur tych, szuranie tymi nogami i ci ludzie zaczęli wychodzić i ja też wyszłam i tata mnie tak złapał za rękę i ja widziałam schody przed sobą, no kilka: siedem, osiem, nie wiem, ile tych schodów pod górę było i buty – czarne buty stojącego w rozkroku esesmana z psem. To było na mojej wysokości mniej więcej. Ja tak patrzyłam i widziałam te buty, tylko te buty i tę mordę tego psa. I ojciec mnie wziął na rękę wtedy i tak na lewym ręku mnie niósł i tak wyszliśmy z tej ulicy. Tam był tłum już ludzi i tylko te: Schnell, schnell, schnell, wszyscy poganiali, poganiali, poganiali. Ci ludzie biegli, biegli, biegli. Ręce mieli podniesione do góry, a mnie się to strasznie podobało. Ja byłam taka zadowolona, że ja jestem na rękach, że ja to z góry wszystko widzę – ten las rąk podniesionych do góry. Ja nie miałam żadnej świadomości niebezpieczeństwa, grozy, nic. I próbowałam też swoje rączki podnieść do góry, ale tata mówił: „Trzymaj się mnie, trzymaj się mnie”. Czasami tam trzeba było podbiec szybciej, szybciej i: „Trzymaj się mnie”. I ja wtedy objęłam tatę za szyję. Ten moment pamiętam. Równolegle do nas wyprowadzali ludzi z ulicy Barskiej i moja babunia z laseczką, jak ją nazwałam, padła. Jej siostra starsza, która potem gdzieś tam równolegle biegła, krzyczała do taty i do nas: „Babunia upadła, babunia została”. Taki sąsiad tam krzyczał: „Zastrzelili ją”. Babunia mówi: „Nie, chyba serce”. No i ten tłum i jakoś tak nas wszystko porozdzielali. Zagnali nas ulicą Joteyki, do Puławskiej, na Zieleniak.
I na tym Zieleniaku pamiętam noc. Tata od razu zorganizował jakąś deskę, którą tak położył na tym kramie, bo tam przecież handlowano. Były zajęte te wszystkie miejsca, ludzie leżeli ciasno. Nie wiem, jaka to była godzina, przedpołudnie, popołudnie, nie mam pojęcia, ale tę deskę zorganizował i zaczął organizować jedzenie dla nas. Przyniósł jakieś ziemniaki, znalazł, przyniósł te ziemniaki. Nie pamiętam, żebyśmy jedli, natomiast pamiętam, że znalazłam skórkę od chleba i się strasznie ucieszyłam i tak się ucieszyłam, że pokazałam to mamie. Ta skórka była brudna, z ziemi podniesiona, i mama tak wzięła tą skórkę ręką spróbowała oczyścić i dała mi – ja to zjadłam.
  • A czy odczuwała pani grozę, będąc na tym Zieleniaku?

Nie. Było mi tylko strasznie niewygodnie. Nie odbierałam żadnej atmosfery. Byłam z rodzicami, była babcia jedna, druga, dziadek, jacyś kuzyni, którzy zresztą potem zginęli w obozie.

  • Czyli czuła się pani bezpiecznie?

Czułam się bezpiecznie, tylko mi bardzo niewygodnie było spać na tej desce, którą tata specjalnie dla mnie zrobił i się wgramoliłam na brzuch mamy i dopiero wtedy zasnęłam.

  • Jak długo byliście na tym Zieleniaku?

Nie byliśmy długo. Moim zdaniem to była jedna noc, ale nie wiem, czy to był jeszcze ten dzień, w którym nas wygnano, bo nie wiem, o której godzinie nas tam dostarczono. Potem nas pogoniono na Dworzec Zachodni i takimi bydlęcymi wagonami przewieziono do obozu w Pruszkowie. Ja tego nie mam w świadomości.

  • Czyli Pruszkowa też pani nie pamięta?

Pamiętam Pruszków, ale nie mam świadomości tej drogi, tych wagonów. Tego nie mam w świadomości. Natomiast Pruszków mi się kojarzy z tłumem i z betonem.

  • A z głodem?

Nie. Z głodem nie. Myśmy tam spotkali od razu, jak zaczęto dokonywać selekcji, bo to przecież był ten dulag, gdzie selekcjonowano ludzi starych do robót, młodych na roboty do Niemiec. Nie wiem, co tam z matkami, z dziećmi robili. W każdym razie to obóz selekcjonerski był i ojca rozdzielili od nas. I ojciec mnie z ręki przekazał mamie i ja poczułam się zagrożona w tej chwili, bo na rękach mężczyzny czułam się bezpieczniejsza. Pamiętam ten moment, właśnie z tych jednych rąk na te drugie ręce przeszłam. I ojca ustawiono na tej platformie i tam ojciec poznał Niemca, który pilnował czy rozdzielał, poznał Niemca, który był wtedy, kiedy mój ojciec pracował w Wyszkowie w tartaku, to on w tym Wyszkowie był, i podszedł do niego. (To znam też z przekazu, a nie ze swojej wiedzy, czy swojej obserwacji). Podszedł do niego i zagadał go po niemiecku, że tam widzi znajomą, żeby go puścił do tej znajomej. I on powiedział: „Dobrze”. I go przepuścił. A tata zobaczył koleżankę swojej siostry, pani Kozikowa-Freiman chyba się nazywała, oj, nie pamiętam w tej chwili, może mi się przypomni. Freimanowa-Kozikowa. No i on do niej podszedł. Ona pracowała w Czerwonym Krzyżu, w Radzie Głównej Opiekuńczej udzielała się, i tata powiedział jej, że ja tam jestem z mamą i żeby coś zrobiła i ona mówi: „Chodź za mną”. Wzięła go, posadziła na furmankę i kazała mu wyjeżdżać z obozu. Nie miał żadnej przepustki ani nic. I tata wsiadł na tę furmankę i wyjechał, zatrzymał się przy szlabanie, ale ten: Los – i zaciął konie i pojechał. Tylko się zapytała taty, czy umie powozić końmi.

  • Aha, czyli tata sam wyjechał?

I tata wyjechał sam z obozu z Pruszkowa. Ale pani mu powiedziała, że zaraz odnajdzie mamę, i ona odnalazła mamę ze mną, przyniosła mi – i to pamiętam – miskę na dnie, w której była właściwie do wylizania kasza manna. Przyniosła mi to do zjedzenia, ja to zjadłam i ona umówiła się z moją mamą, że jestem chora, mam czerwonkę, różyczkę, nie wiem co, i w ten sposób wyprowadziła nas z obozu. Niemcy się przecież bardzo bali wszelkich chorób zakaźnych i ona nas z tego obozu wyprowadziła. A tata jak wyjechał, znalazł się raptem na wolności i teraz wrócić z nami, co z nami – czekać, co zrobić? Nie bardzo wiedział co. Przede wszystkim to poszedł się ogolić, bo już miał porządny zarost, i wrócił pod tę bramę, a te konie mu zabrali, bo jak ledwo wyjechał, to podszedł do niego jakiś chłop i mówi: „A te konie, to skąd pan ma?”. A on mówi: „A, to nie moje”, a tamten powiedział „A, to moje”, a tata: „A, to masz”. I ten chłop pojechał sobie dalej. Tata wtedy poszedł do fryzjera, ogolił się i wrócił pod tę bramę i czekał.

  • I zastał was?

I myśmy raptem w tym momencie wychodziliśmy z mamą.

  • I gdzie się cała rodzina udała?

Wtedy byliśmy już w trójkę. Nie wiedzieliśmy, co z dziadkami, to znaczy z rodzicami moich rodziców i postanowiliśmy iść na zachód. Szliśmy najpierw do Osieczka, bo tam mieli jakichś znajomych moi rodzice. To był majątek Golianów.

  • Jak pani pamięta tę drogę?

Jeden moment tylko z tej drogi pamiętam. To już była noc i w jakimś momencie moi rodzice zeszli z drogi do rowu przydrożnego, zamknęli mi buzię, zacisnęli mi tak buzię, żebym przypadkiem nie wrzeszczała, nie płakała, nic nie robiła. Ja się strasznie męczyłam tymi „cicho, cicho, cicho” i przejechało nad nami coś z wielkim hukiem, z wielkim dudnieniem. To jakaś kolumna chyba jechała, bo dosyć długo żeśmy w tym rowie leżeli. Ten moment pamiętam i pamiętam drugi moment, jak doszliśmy do tego Osieczka, noc była. Tam nas przyjęto, położono pokotem. Ludzie leżeli na podłodze jeden koło drugiego, musieli się zsunąć, żeby jeszcze miejsce było dla nas. Ale następnego dnia bawiła się ze mną taka młoda dziewczyna – no nareszcie ktoś się ze mną bawił na wesoło. I bardzo ją polubiłam. Taka była miła, ciepła, młoda. Z tego co ojciec mi potem powiedział, to ona miała dwadzieścia dwa lata i następnego dnia tej dziewczyny nie było. I ja się pytałam, gdzie jest. „A nie ma, już wyszła, nie ma jej, nie będzie się z tobą bawić”. Potem się dowiedziałam, że ona była szpiegiem i AK w nocy przyszło i ją zabrało, mieli wykonać wyrok. Podobno nie wykonano tego wyroku. Ale mnie owało tej dziewczyny, która się ze mną bawiła. Normalna przyjemna, sympatyczna, ciepła, miała dobre podejście do dzieci, skoro mnie się tak dobrze z nią bawiło.

  • Jak długo byliście w tym Osieczku?

W Osieczku byliśmy nie wiem, jak długo, może dwa dni i poszliśmy dalej. Poszliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego piechotą. Też drogi nie pamiętam. Wiem, że jakiś odcinek drogi jakaś furmanka nas podwiozła. Doszliśmy do tego Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie brat mojej babci mieszkał, miał dom, jemu się nieźle powodziło. On miał nazwisko, babcia była z domu Herman, więc nazwisko niemiecko brzmiące, i on w czasie wojny miał dom i fabryczkę opakowań – nie wiem dokładnie. W każdym razie bardzo lubiłam się bawić takimi okrągłymi pudełeczkami, które on robił do aptek, na zamówienie aptek na różne maści. Takie były żółte, okrągłe pudełeczka przykrywane. Naturalnie te pudełeczka pamiętam, innych produktów nie. Nie wiem, co on tam jeszcze robił. Ale tam szliśmy i tam podobno wcześniej rodzice się umówili, że tam się rodzina spotka w tym Tomaszowie Mazowieckim. Tam będzie punkt kontaktowy. Może dlatego właśnie, że to niemieckie nazwisko było, że on prosperował przez całą wojnę, nie najgorzej mu się powodziło. Dlatego tam rodzina się umówiła, że zawsze będzie kontakt na niego.

  • Czy reszta rodziny dotarła?

Tak. W jakimś momencie dotarli dziadkowie ze strony mamy, potem tata sprowadził swoją matkę. A babcia niestety zginęła, ta babunia z laseczką, w czasie Powstania 9 sierpnia. Właściwie nie wiadomo, czy została zastrzelona, czy atak serca. Jej się trudno było poruszać. Ona chodziła z tą laseczką. Miała osiemdziesiąt pięć lat. Nie wiadomo, jaka była przyczyna zgonu, i najprawdopodobniej jest pochowana, pogrzebana przy kościele Świętego Jakuba z lewej strony. Jak się stoi frontem do kościoła to po lewej stronie jest taki krzyż i tam grzebano Powstańców – i najprawdopodobniej tam jest pochowana. Ale żadnego śladu nie ma. Ojciec jej szukał, bo ojciec już w lutym czterdziestego piątego roku przyszedł do Warszawy piechotą.

  • Ale pani cały czas z rodziną była w Tomaszowie?

A myśmy byli w Tomaszowie do końca wojny. Z tego Tomaszowa pamiętam rzecz, która dzisiaj śmieszy, ale która wtedy przerażała, bo kiedyś w trakcie obiadu duża rodzina już się zrobiła – tam było kilkanaście osób i na półmisku kazali mi jeść czerwone oczka. Okazało się, że to były raki, ale dla mnie te oczka patrzące jeszcze to było coś takiego wstrętnego, że mi wszystko podchodziło do gardła. Nie mogłam tego zjeść i brat mojej babci był bardzo surowy (te brwi jego takie zmarszczone) i kazał mi jeść. I jego się bałam, jego się bałam, ale nie zjadłam tych raków. To były wspomnienia z Tomaszowa. W międzyczasie… No i jeszcze pamiętam, jak mi kogut wskoczył na głowę i mnie dziobał.

  • Ale też w tym Tomaszowie?

W tym Tomaszowie, tak. A była jeszcze taka śmieszna historyjka, która opowiadana bez przerwy w domu była i moje dzieci też to parę razy słyszały z ust przodków, jak w czterdziestym piątym roku [szły] wojska radzieckie, bo front przechodził koło Tomaszowa… Na ulicach Tomaszowa dosyć dużo było żołnierzy, przejeżdżały czołgi radzieckie.

  • Pani to widziała?

Tak – jeden czołg widziałam. To znaczy widziałam, jak ten czołg jechał i był taki duży i taki niemiły. Takie wrażenie niemiłe, ale nic więcej nie potrafię powiedzieć na ten temat. Natomiast było śmieszne, bo jeden z radzieckich żołnierzy podszedł – byliśmy widocznie na tej ulicy – podszedł do mojego dziadka i mówi: Ty Stiepan Francolicz. Rozpoznał mojego dziadka. Okazało się, że oni razem pracowali po I wojnie światowej w Taganrogu na Kaukazie i go zapamiętał i rozpoznał w tym tłumie ludzi, którzy wyszli na ulicę, no bo koniec wojny, wyzwolenie – jakaś taka była atmosfera radosna. On go rozpoznał, palcem wskazał. Tak że takie było śmieszne spotkanie. Świat jest mały.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy z rodziną?

Długo nie wróciłam, ponieważ mój dziadek dostał skierowanie do pracy do Katowic, do fabryki silników chyba. Nie do Katowic – do Sosnowca. Tam dostał mieszkanie, tak że już chyba w czerwcu czterdziestego piątego roku miał mieszkanie, załatwiałm meble kupował i tam żeśmy z tego Tomaszowa z mamą wylądowały u dziadków. Natomiast mój ojciec dostał polecenie, nie zajęcia tylko opieki zorganizowania lasów państwowych w Opolu. I on z tych Katowic poszedł do Opola, ale los chciał, że przeszedł do Wrocławia. Wszystko było piechotą, ktoś tam czasami gdzieś podwiózł i doszedł do Wrocławia. I mój ojciec we Wrocławiu był już 15 maja 1945 roku. Tam spotkał paru różnych mężczyzn i stworzyli taką grupę, bo nie było bezpiecznie przecież w tamtych czasach. Niemcy sami podpalali, wycofując się, podpalali domy, burzyli, niszczyli, krzyki były: Hilfe, hilfe – Niemki zostawały, uciekały, dantejskie sceny się działy. W każdym razie mój ojciec wylądował w tym Wrocławiu i stwierdził, że lepiej będzie, że te lasy państwowe powstaną tu we Wrocławiu, a nie w Opolu. I został i tam zaczął pracować, zajął mieszkanie i zaczął pracować. I tak się złożyło, że w tym Wrocławiu żeśmy potem wylądowały z mamą w sierpniu czterdziestego piątego, pod koniec sierpnia czterdziestego piątego roku. No i tam mieszkałam dziewiętnaście lat. Tam zdałam maturę, tam skończyłam studia.

  • A jak pani zapamiętała ten Wrocław właśnie z czterdziestego piątego roku? Jak to wszystko się jawiło?

Bałam się. Ja już byłam większą dziewczynką, miałam większą świadomość w ogóle wojny. To banie się ciemności to mi pozostało z tych piwnic z Warszawy. To były dla mnie ciężkie przeżycia, dlatego że nie było światła, było ciemno, przy świecach wszystko się odbywało. Mieszkaliśmy przy świecach, barykadowaliśmy się. Kiedyś była taka sytuacja, że radzieccy żołnierze zaczęli się do nas dobijać: Propuskaj, budiem strielać. Tam na szczęście któryś z tych panów – bo to wszyscy razem mieszkali – któryś z tych panów wychylił się przez okno, znał świetnie rosyjski i obsobaczył ich po rosyjsku. Posłał ich w czorty. Mój ojciec był święcie przekonany, że teraz będzie jatka, tymczasem się okazało, że oni bardzo serdecznie przeprosili i odeszli. Nic się nie działo. Ale pamiętam obraz z okna domu, mama mnie karmiła, ja nie chciałam jeść. W ogóle nie jadłam. Zagłodzona byłam. Nie chciałam jeść, w ogóle nie chciałam jeść.

  • W tym Wrocławiu?

W ogóle. Widocznie organizm się odzwyczaił od jedzenia najprawdopodobniej, od jakiegoś systematycznego jedzenia. Byłam malutka, chudziutka, drobniutka i mama mnie posadziła na oknie i tak mnie zagadywała i tą łyżeczką wszystko mi tu podchodziło. I w jakimś momencie zobaczyłam na dole, na drugim piętrze żeśmy mieszkali, ulicą idzie, a właściwie snuje się człowiek cały zakrwawiony. Tak głowa mu widocznie krwawiła, ubranie, wszystko, jedna wielka plama krwi szła i ta krew na tym chodniku... mama to też zobaczyła, złapała mnie i odeszłyśmy od tego okna, ale ja to widziałam. I ten Wrocław – takie pierwsze wrażenie, to był właśnie ten człowiek i pożary, które były naokoło wszędzie. Mieszkaliśmy we Wrocławiu na ulicy Wiskiego koło placu Grunwaldzkiego i na tej uliczce były tylko trzy domy. Reszta domów była zburzonych, wypalonych, mimo że tam tata latał z tymi swoimi nowymi znajomymi, gasili pożary, to jednak pozostałe domy były wypalone. Później jako takie dzieci sześcio-siedmioletnie uciekaliśmy w te gruzy. Tam żeśmy się bawili, zbieraliśmy szkiełka kolorowe, pełno kryształów było pobitych. Do pudełek od zapałek żeśmy zbierali kolorowe szkiełka, takie wojenne zabawy. Kiedyś jakiś kafelek znalazłam, który potem służył mi za stolik dla lalki. Bawiliśmy się na tych gruzach. Długo, długo ulica była niezabudowana. Bardzo długo.

  • Czy ktoś z pani rodziny był represjonowany ze względu na to, że byliście państwo w Powstaniu jednak w Warszawie?

Nie, natomiast mój ojciec po prostu nie przyznał się do stopnia oficerskiego i myślę, że tak długo został w tym Wrocławiu po to, żeby nie być jakoś represjonowanym.

  • I żeby o nim zapomniano.

I żeby o nim zapomniano. Dlatego żeśmy nie wracali do Warszawy. To znaczy ojciec poszedł, pojechał do Warszawy już po zakończeniu działań wojennych. Był w lutym czterdziestego piątego roku i potem poszedł. W lutym wyniósł z gruzów Warszawy książkę o Krasickim, którą zadedykował: „Mojej kochanej żonie z gruzów Warszawy, luty czterdziesty piąty rok”. Tę książeczkę mam w domu. I takie dwa majolikowe wazoniki, które też mamy. Tyle zostało z naszego majątku.

  • Aha, to były z domu rodzinnego?

Gruz, gruz, gruz. Książeczka była z miejsca, gdzie był dom po babci, a te wazoniki moja mama dostała od swojej kuzynki i te wazoniki dwa – dwa małe wazoniki są u nas w domu. To wszystko, co zostało. Reszta była rozgrabiona, rozkradziona, zburzona – domu nie było i dlatego też tata postanowił nie wracać do Warszawy, ale myślę, że też ponieważ się nie ujawnił, więc tam było bezpieczniej na tych Ziemiach Odzyskanych.





Warszawa, 1 marca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Ewa Maria Wierzcholska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter