Halina Węgorek „Krysia Janina”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Węgorek, z domu Awranienko. W czasie okupacji w Warszawie miałam nazwisko Cieplucka. Dlaczego takie nazwisko? Ponieważ musiałam uciekać i potem się ukrywać. Ponieważ przed tym jeszcze mieszkałam w Bielsku Podlaskim…

  • Przepraszam, o tym będziemy mówili później. Proszę podać jeszcze rok urodzenia.


Urodziłam się w Stołpcach, województwo nowogródzkie (dzisiaj to już jest poza granicami Polski), gdzie mój ojciec, inżynier budowy dróg i mostów, prowadził budowę. Moja mama nie pracowała zawodowo, jakkolwiek posiadała takie, jakby to nazwać, półwyższe wykształcenie, bo skończyła liceum, a potem jeszcze uczyła się…

  • Będziemy jeszcze rozmawiali o pani rodzinie. Ja bym poprosiła, żeby pani była uprzejma powiedzieć, w jakim oddziale była w czasie Powstania.


W czasie Powstania byłam w zgrupowaniu „Radosława”.

  • W jakiej dzielnicy?


W dzielnicy Stare Miasto. Tam byłam sanitariuszką, tak zwaną sanitariuszką noszową, to znaczy nie w szpitalu, tylko przy barykadach, i znosiłam z koleżanką Marylą Wolską do szpitali, które się mieściły gdzieś tam w podziemiach, w kościołach… rannych.

  • Jaki nosiła pani pseudonim?


Pseudonim mój był „Krysia Janina”. Taki dosyć dziwny pseudonim, no ale…

  • Proszę teraz opowiedzieć o domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się, jak wspomniałam, w Stołpcach, ale tam mieszkałam dosyć krótko, ponieważ moi rodzice potem się przenieśli na Podlasie, do Bielska Podlaskiego i właśnie w Bielsku już kończyłam szkołę, uczyłam się, chodziłam do szkoły powszechnej, a potem do gimnazjum. W czasie okupacji początkowo te tereny zajęli Niemcy, potem oni ustąpili i przyszli Sowieci. I otworzyli szkołę rosyjską i białoruską. W tej szkole rosyjskiej był też język polski, więc ja chodziłam do tej szkoły. Potem te tereny, tak jak sobie przypominam, mogę coś nie pamiętać… Potem, jak weszli Niemcy, to szkoły zostały zlikwidowane, a młodzież – ja miałam wówczas czternaście lat – musiała już iść do pracy. Ja byłam zatrudniona jako ekspedientka w sklepie, w drogerii. Pamiętam do dnia dzisiejszego, że były takie dwa działy: dla Polaków, gdzie prawie nic nie było, i drugi dla Niemców. Ponieważ ja trochę znałam niemiecki, to mnie tam wzięli do tego działu niemieckiego, ale trzeba było się co tydzień meldować w Arbeitsamcie. I pewnego razu, w tym czasie kiedy się meldowałam, zostałam po prostu zatrzymana.

  • Który to był rok?


To był rok czterdziesty trzeci, początek. Może czterdziesty drugi, nie powiem dokładnie. W każdym razie byłam zatrzymana i wraz z całą grupą mieliśmy być wywiezieni do Królewca na takie przymusowe, niewolnicze roboty. I proszę sobie wyobrazić, że ja uciekłam z tego Arbeitsamtu. Uciekłam, ale musiałam się ukrywać. Ukrywałam się we wsi Oleksin. To była taka bardzo patriotyczna, polska wieś. Cała wieś właściwie należała do Batalionów Chłopskich albo do AK. Ja znalazłam się w rodzinie Józefa Olszewskiego i tam byłam zaprzysiężona, bo jak się znalazłam, prawda… I byłam z początku takim gońcem. Ośrodek główny to był w Brańsku, więc między tym Brańskiem krążyłam a Oleksinem. No i tam dosyć długo, parę miesięcy… To była bardzo ciekawa historia, bo tam do tego Oleksina przychodzili partyzanci. Przychodził na przykład, między innymi, ze swoim oddziałem z Wileńszczyzny Paweł Jasienica, którego miałam okazję wtedy poznać. Nie wiedziałam, kto to jest.

  • Jak się prezentował, jakim był człowiekiem?


Bardzo dziwnym był człowiekiem. Dlatego że on był bardzo szarmancki, elegancki w stosunku do kobiet i bardzo surowy, tak jak pamiętam, w stosunku do żołnierzy. Bardzo wymagająco tych żołnierzy [traktował]. Ale ja miałam wtedy te piętnaście czy szesnaście lat, to nie bardzo się orientowałam w tych wszystkich sprawach. W każdym razie przez jakiś czas byłam u tych gospodarzy, ale do tej wsi zaczęli zaglądać bardzo często Niemcy, patrole i taka się wytworzyła sytuacja, że ja po prostu byłam sama w niebezpieczeństwie i stwarzałam niebezpieczeństwo dla tych moich wspaniałych gospodarzy Olszewskich. Wtedy moi rodzice nawiązali kontakt z siostrą mojej matki, Anną Bogdanowiczową, która mieszkała w Warszawie, no i tak zostało ustalone, że przy pomocy właśnie organizacji przerzucą mnie do Warszawy.

  • I w tym momencie się zatrzymajmy, ponieważ chciałam panią prosić jeszcze o wspomnienia z okresu wcześniejszego. Powiedziała pani w kilku zdaniach o swoim domu rodzinnym. Mówiła pani, że ojciec pani był…


Inżynierem budowy dróg i mostów.

  • 1 września trzydziestego dziewiątego roku zastał państwa…


W Bielsku Podlaskim.

  • Jak pani ten pierwszy dzień wojny zapamiętała?

 

Powiem szczerze, że tak ludzie już się przygotowywali do tej wojny, więc w ogrodzie były wykopane okopy, które oczywiście na nic się nie zdały, takie zygzaki. Ale byliśmy przerażeni. Dlaczego? Bo od razu tego ranka nad Bielsk nadleciały dwa czy trzy samoloty niemieckie i rzuciły parę bomb. A za parę dni… Tak że myśmy byli przerażeni, ale tak przekonani, że Polska wojnę wygra, że to aż dziwne potem było. „Owszem, rzucają bomby i tak dalej, ale co? – zwłaszcza młodzież [tak myślała] – Nie, to na pewno tę wojnę wygramy”. Przecież przed wojną wszędzie były rozlepione afisze: „Silni, zwarci, gotowi”. My w szkole co dzień śpiewaliśmy „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy” i tak dalej. To było takie bardzo patriotyczne wychowanie. Więc jak Niemcy weszli, no to byliśmy przerażeni, ale jednocześnie pełni ufności, że to tak czy inaczej się… Moi rodzice, moja matka przeżyła wojnę w Rosji, w czasie rewolucji, ojciec też.

  • Mówi pani o I wojnie światowej?


Tak. I oni patrzyli na to trochę inaczej. Ojciec zawsze mówił… Ojciec powiedział, że owszem, tę wojnę pewnie wygramy, ale to nie będzie tak dwa, trzy miesiące i się skończy, tylko to potrwa wiele lat. Młodzież była zorganizowana… Aha, ale bardzo szybko Niemcy opuścili te tereny i weszli Sowieci. Ja już nie pamiętam – po dwóch czy trzech tygodniach weszli Sowieci. I to był…

  • Jak pani to zapamiętała?


To był widok niesamowity. Bo ci Niemcy, którzy weszli, to było takie wojsko wyborowe. Pamiętam, oni nawet zajechali na podwórze, gdzie była studnia, nasza studnia przy domu, i tak co rano się myli. Byli tacy wysocy, świetnie umundurowani. To te pierwsze, prawda, wojska. Poza tym taką propagandę szerzyli. Rozdawali dzieciom czekolady i tak dalej. Pamiętam, że ten jeden Niemiec podszedł do mojego brata małego, dał mu czekoladę, a on nie wziął. Nie wziął tej czekolady. I mama go pochwaliła, powiedziała: „Dobrze zrobiłeś. My nie możemy od wroga brać. Dzieci nie powinny brać od wrogów”.

 

  • Pani miała tylko jednego brata czy więcej rodzeństwa?


Dwóch braci.

  • Starsi, młodsi?


Młodsi. W ogóle to byłam jedną wnuczką przy dwunastu wnukach, to już tak na marginesie.

I weszli ci Sowieci. I to weszły te wojska azjatyckie. Małe, żółta cera, skośne oczy, też jakieś takie buty pomarszczone i takie z juchtu, pachnące dziegciem, często obstrzępione te szynele były. Byliśmy zupełnie zdezorientowani. Co to za wojsko?

  • Czy pani pamięta, kiedy to było, kiedy przyszli Sowieci? Jaki to był rok i miesiąc?


Rok pamiętam, bo to był trzydziesty dziewiąty rok, ale miesiąca to już nie pamiętam. Ale nie było jeszcze zimy, to jeszcze była jesień.

  • Jak Sowieci zachowywali się w stosunku do ludności cywilnej?


Muszę powiedzieć, że zachowywali się… Żołnierze zachowywali się, no tak, jakby to powiedzieć, no tak normalnie. Ale bardzo często przychodzili poprosić o coś do jedzenia, mimo wszystko, i tak dalej. Natomiast jak potem weszła administracja i weszło NKWD, to się bardzo, bardzo zmieniło. Wszędzie rozlepiali afisze, takie propagandowe, kazali wywiesić czerwone flagi.

Moja mama w ten sposób zareagowała, że… Aha, poszła do sąsiadki, ta sąsiadka mówi: „Co my mamy robić? No, trzeba tę czerwoną flagę wywiesić”. A moja mama mówi: „Ale my nie mamy czerwonej flagi”. – „Proszę panią, trzeba naszą, polską, spruć. Białe zachować na potem, a wywiesić tylko samo czerwone”. Ale moja mama inaczej postąpiła. Moja mama zawołała nas, dzieci, nas troje. Rozpaliła palenisko w kuchni. Kazała ten sztandar ucałować i spaliła, a poszła do pokoju, wzięła poszewkę, taką czerwoną, właśnie z poduszki to pierze wyrzuciła i wywiesiła tę poszewkę. Bardzo to była patriotyczna rodzina. W rodzinie mojej dziadek był powstańcem sześćdziesiątego trzeciego roku, tak że to było inaczej. Ale oczywiście potem szkoła, ta sowiecka, no to się bardzo zmieniło. Oczywiście zaczęli nas uczyć pieśni, „Międzynarodówka”, potem o Stalinie, a to, a tamto, piąte, dziesiąte… Ale młodzież miała takie wyczucie, rozeznanie. Było to harcerstwo przedwojenne i to wszystko…

  • Należała pani do harcerstwa?


Tak. Tutaj mam zdjęcie w mundurku, kiedy miałam dziesięć lat. Wtedy od dziesięciu lat było już harcerstwo.

  • Jak pani to harcerstwo wspomina? Czego się uczyliście? Jakie mieliście zadania?


Przede wszystkim uczyliśmy się prawa harcerskiego. Potem był nakaz, że każdego dnia trzeba było zrobić przynajmniej jeden dobry uczynek. No a potem były zabawy, podchody, biegi. Potem zdobywało się sprawności najrozmaitsze. Im więcej było tych sprawności na rękawie, tym człowiek był „ważniejszy”.

  • A w czasie okupacji w tym harcerstwie czego was uczono? Czy doszły jakieś nowe zadania?


To już nie było harcerstwo otwarte. No, przede wszystkim łączności. To było, prawda… Zresztą ta młodzież, taka bardzo jeszcze bardzo młoda, to jeszcze początkowo przecież nie uczono ani zasad wojskowości, ani strzelania, nic. To przyszło już dużo później, wtedy jak już dorastaliśmy i zostaliśmy zaprzysiężeni. Dopiero wtedy.

  • Teraz przejdźmy do kolejnego etapu. Skończyła pani szkołę w Bielsku Podlaskim. W którym roku wyjechała pani z Bielska?


Ja po skończeniu tej szkoły… Potem, jak przyszli Niemcy i chcieli mnie wywieźć, ja uciekłam. Wtedy byłam na tej wsi. I potem dostałam się do Warszawy. A w Warszawie uczyłam się.

  • W Warszawie pani zamieszkała u rodziny?


U rodziny, tak. To bardzo był piękny, dobry punkt, bo to była ulica Niecała, między Wierzbową a Ogrodem Saskim. I tam słychać było Teatr Wielki, tak że w takim bardzo dobrym punkcie.

I tam chodziłam, moje wujostwo mnie zapisali, znaczy nie zapisali, ale taka była grupka, [gdzie chodziłam na] komplety. I chodziłam osobno na język polski, łacinę, do pana, który potem był profesorem na uniwersytecie, pan Jerzy Pelc, to takie znane nazwisko. U niego chodziłam na łacinę i polski. Potem taki był pan doktor, do niego chodziłam na matematykę i fizykę, on poległ w czasie Powstania. Nazywał się pan Tadeusz Rusek.

  • Czy ktoś jeszcze z panią na te komplety chodził, czy lekcje pani miała tylko takie jednoosobowe?


Chodziłam i na komplety, i osobno.

Ale niestety ja wszystkiego nie pamiętam, bo ja nie znałam wtedy jeszcze Warszawy. Przyjechałam dopiero do Warszawy i się uczyłam. Znałam najbardziej tę dzielnicę przy Teatrze [Wielkim], Stare Miasto, trochę Śródmieście, ale dalej nie, tak że musiałam się dopiero tej Warszawy uczyć.

  • No właśnie. Jak pani postrzegała okupację w Warszawie?


Z okien domu, w którym mieszkałam, to była ulica Niecała 6, jak dziś pamiętam… Na dole była kawiarnia, bar, gdzie Niemcy tylko chodzili. Ale pamiętam, że jak się zapalało światło (bo nie było światła, tylko przy karbidówkach się siedziało wieczorem), to wtedy wszystkich ogarniało przerażenie, bo wiadomo, że po domu chodzi gestapo i kogoś aresztuje. Ja miałam fałszywy paszport przecież, też się bałam, co tu dużo mówić. Ale z okien tego domu był widok na takie ruiny i tam niestety żeśmy widzieli raz, jak rozstrzeliwują Polaków, Niemcy, co było przerażające zupełnie.

  • Wśród tych ruin, które pani widziała z okna?


Tak, tak. No a potem…

  • Czy nawiązała pani jakieś przyjaźnie w Warszawie po przyjeździe? Kiedy pani dokładnie przyjechała do Warszawy?


To była zima.

  • Roku?


Na początku czterdziestego trzeciego roku. I to była zima. Jechałam… Też to bardzo ciekawa historia, bo byłam zawinięta… jechałam w parowozie, zawinięta w czarną firankę, potem musiałam wyskoczyć z tego parowozu w pewnym momencie.

  • Czyli pani nielegalnie przekraczała granicę?


Tak. Legalnie to było niemożliwe zupełnie.

  • Bardzo się pani bała w czasie tej podróży?


Trudno mi powiedzieć, ale tam były różne przygody po drodze.

  • Mianowicie? Czy może pani o nich opowiedzieć?


Od tych państwa Olszewskich przeniesiono mnie do takiej wsi (Boże, nie pamiętam w tej chwili, mam to zapisane), do państwa, którzy mieli młyn wielki. Wielki młyn, młynarze, bardzo zacni ludzie i bardzo zamożni. Skąd ta zamożność się brała? Brała się stąd, że… Po pierwsze, mieli młyn. Poza tym hodowali świnie, dużo tych świń było, cała trzoda. I część mąki i część tych wyrobów to szło do lasu, do partyzantów, a część, proszę sobie wyobrazić, co jakiś czas przyjeżdżali żandarmi, tam była uczta, gościli i tak dalej, i przez to żandarmi przymykali na to oczy. Bo jak jeszcze wychodzili, to jeszcze zabierali ze sobą jakieś tam wiktuały, a kiełbasę, a szynki. I proszę sobie wyobrazić, w jednym pokoju była ta uczta, a w malutkim pokoju zastawionym szafą ja siedziałam. W tym pokoiku przez parę tygodni ja czekałam, aż przyjedzie po mnie ktoś z Warszawy. W ogóle nie mogłam wychodzić na dwór, żeby mnie ktoś zobaczył. Tylko wieczorem, jak już było całkiem ciemno, to ja wtedy wychodziłam.

  • Jak pani ten czas spędzała?


Czytałam książki, pisałam listy do moich rodziców. Nie pamiętam, czy coś na drutach nie robiłam dla tej gospodyni. I tak jakoś ten [czas mijał]. No ale potem właśnie…

  • Długo pani tam w tym pokoju czekała?


No, było parę tygodni. Notabene na tych kluseczkach białych, na tych szyneczkach – siedząc, nie wychodząc za bardzo, utyłam, co bardzo się podobało tej młynarzowej. Ona przychodziła, „Ach – mówi – panienka to coraz ładniejsza, coraz pełniejsza, coraz grubsza”, co mnie oczywiście bardzo martwiło, ale im się to podobało. Ale pewnego dnia zjawił się z Warszawy mąż mojej cioci ze swoim kolegą i mieliśmy jechać, mieliśmy właśnie przekroczyć nielegalnie Bug.

  • Proszę przypomnieć imię i nazwisko wuja?


Antoni Bogdanowicz.

  • A kolega jego?


Nie pamiętam. Antoni Bogdanowicz. No i oni byli przygotowani na to, że oni… Mieli jakieś zezwolenie, że mogli przekroczyć [granicę], a potem przekupili takiego niemieckiego strażnika przy tym Bugu, on miał na nas czekać. Myśmy szli, on miał na nas czekać. I jak myśmy tak we troje szli, w pewnym momencie naprzeciwko idzie patrol niemiecki. Halt! Żeśmy się zatrzymali. I oni… Ja już tak za bardzo nie pamiętam, mam to dobrze napisane, ale w każdym razie oni nas zabrali ze sobą na tę stanicę wojskową. Ale tamci panowie mieli te zezwolenie na przekroczenie tej granicy, a ja nie miałam. Ale w pewnym momencie, jak oni to wszystko przeczytali i tak dalej, zapytali się, gdzie ja się zatrzymałam. No, ja nie miałam wyjścia, powiedziałam, że jestem we młynie. I oni powiedzieli: „To idźcie”. I wypuścili nas. Myśmy szli bardzo długo, po ciemku, przez ten las. I wreszcie widzimy światła. No, już jak światełko, to już jesteśmy… Dochodzimy, a to jest ta sama stanica. Myśmy pobłądzili, wróciliśmy. Wobec tego znowu wróciliśmy i dopiero nad ranem…

  • Niemcy was nie zauważyli?


Nie. Wróciliśmy tam, do tego młyna. I ten mój mąż – w owym czasie ten mój wuj przyszywany – powiada: „No to teraz jedziemy organizować przerzut”. To były Siemiatycze, ta miejscowość, z tych Siemiatycz przerzut do Warszawy. I właśnie w ten sposób, że w parowozie, z polskim maszynistą. Oni wyjechali, a ja zostałam w tym młynie. I coś mnie w jednej chwili podkusiło, że… […]

  • Ale pani wyszła z tego młyna?


[Coś mnie podkusiło], że ja nie mogę tu być, tutaj Niemcy mogą wrócić. Że przecież ja nie mam pozwolenia, że oni… tam między sobą… I ja wyszłam z tego domu i szłam w kierunku… był majątek, nazywał się Czartojewo. Dlaczego do Czartojewa? Bo tam byli znajomi. Więc szłam drogą do Czartojewa i w pewnym momencie, po takim jak gdyby… taki trójkąt, ramię… Ja idę do Czartojewa, a tutaj widzę, że zajeżdża niemiecki samochód, ten wojskowy. Oni po mnie przyjechali.

  • Do tego młyna.


Tak.

  • Bo pani powiedziała najpierw, że przyjechał po panią stryj…


Wuj.

  • Wuj, przepraszam, wuj z kolegą. Wyprowadzili panią z tego młyna, przekroczyliście Bug.


Nie. Mieliśmy przekroczyć, ale żeśmy nie przekroczyli, bo nas zatrzymali. Po pewnym czasie nas wypuścili.

  • Tak, zabłądziliście.


I wróciliśmy do młyna.

  • I wróciliście do młyna. Aha.


I teraz oni pojechali do Siemiatycz załatwiać sprawę mojego przerzutu, a ja zostałam na chwilę. Ale po pewnym czasie coś mnie po prostu [tknęło], że nie mogę tu być. Wyszłam z tego młyna w kierunku Czartojewa i w tym momencie widzę, że tam ten samochód zajeżdża. Powiem szczerze, że tak poczułam, że jestem pod Bożą opieką, że udało mi się po raz trzeci uciec.

  • Bo oni pani nie widzieli?


Nie, nie. Bo to daleko było.

  • Pani widziała tylko światła?


Nie. To już był dzień. Pamiętam, że to była niedziela. To była niedziela i tą drogą tam różni ludzie szli. Dosyć daleko to było. No nie wiem, z pół kilometra, może więcej. I teraz bardzo ciekawa historia, bo w Siemiatyczach ten mój wuj skomunikował się ze znajomym i powiedział, żeby po mnie poszedł do młyna. Ale nie wiem, ja już tego dokładnie nie pamiętam. W każdym razie on mnie spotkał na tej drodze do Czartojewa. I mówi tak: „Proszę pani, niech pani idzie za mną, ale w pewnej odległości, bo w razie czego to my się nie znamy”. I idziemy do Siemiatycz. Teraz już do tych Siemiatycz. Idziemy i w pewnym momencie ja czuję, słyszę, że za mną jedzie samochód, i się zatrzymał. I ja w tym momencie w bok, w podwórze weszłam, a ten pan, pamiętam jego nazwisko, nazywał się Suszyński, ten pan mówi: „Co pani robi?”. I poszedł dalej. A ja weszłam na to podwórze, taki dosyć duży dom, jedne drzwi, drugie drzwi. Ja tak opuściłam te pierwsze, weszłam do tych drugich drzwi, a tam gospodyni, kobieta, tak stanęła, taka zdezorientowana i się pyta… Ja mówię: „Proszę panią – jak dziś pamiętam – czy może pani dać mi szklankę wody?”. Ona tak popatrzyła na mnie, dała mi tę szklankę wody i za chwilę pyta… A ja po chwili słyszę, że tam chodzą w tych ciężkich butach jacyś ludzie. Ja mówię: „Proszę pani, czy pani może mnie przechować?”. A ona tak powiedziała: „Czy pani jest Żydówką?”. Ja mówię: „Nie, nie. Jestem Polką”. – „To ja panią przechowam”. I na razie dała mi coś tam jeść, pić. I mówi: „Jak zrobi się ciemniej, to ja panią przechowam”. I proszę sobie wyobrazić, że te pierwsze drzwi to była żandarmeria. To jest nie do opowiedzenia. Była żandarmeria i oni przyszli, chodzili. Jak to się mówi: „Najciemniej jest pod latarnią”. I ja trafiłam do tej kobiety. Jak się zrobiło ciemno, to ona mnie wyprowadziła do takiego chlewa, do drewutni, tam była taka komórka, ona mówi: „Tutaj mogę panią przechować”. Ja wtedy pamiętam, że było potwornie zimno. Ja tam siedziałam całą noc w tej drewutni. A rano zjawił się mój wuj. Nie wiem, jak to wszystko było powiązane. I on mnie odwiózł na dworzec w Siemiatyczach. Wsadzili mnie do parowozu, zawinęli w czarną firankę czy tam zasłonę i ja tak jechałam. Było powiedziane, że mam przed Platerowem wyskoczyć i iść naprzeciwko wsi, która tam będzie. I tak było. W pewnym momencie ten pociąg przekroczył Bug i w pewnym momencie ten maszynista mówi: „Proszę panią, proszę skakać, ale skakać do przodu”. A ja wiedziałam, że tam jadą Niemcy w tym pociągu. Jak on otworzył, to wyrzuciłam torbę i wyskoczyłam po prostu jak popadło, tak że sobie bardzo pokaleczyłam kolana i ręce, i tak dalej, ale w każdym bądź razie wyskoczyłam. I doszłam do tej wsi, weszłam do pierwszego lepszego domu. Od razu przyjęli, od razu nakarmili, napoili, jak to się mówi. Potem ja się położyłam, bo byłam potwornie zmęczona po tej nocy w tym zimnie, po pewnym czasie otworzyły się drzwi i wszedł ten mój wuj.

  • Ile pani miała wtedy lat?


Siedemnaście. No i wtedy doszliśmy do pociągu i dojechaliśmy do Warszawy. W Warszawie miałam właśnie tę ciocię. A ona miała trzech synów, którzy byli ode mnie trochę młodsi. […] Miała dwóch synów, oczywiście wszyscy byli zaprzysiężeni, i ten wuj, i ci dwaj chłopcy. Jeden zresztą miał siedemnaście lat, a drugi piętnaście, taki młody bardzo chłopiec. No więc byłam już w tej Warszawie. No i się zorganizowało jakieś takie życie, komplety, potem takie zbiórki, gdzie nas uczono…

  • Proszę przypomnieć, jak pani wstąpiła do konspiracji?

 

Do konspiracji to wstąpiłam jeszcze na Podlasiu.

  • Ale tu w Warszawie?


A w Warszawie to zorganizował mój wuj. Tam mnie skontaktował, mnie i potem tych moich braci, no i chodziliśmy na takie spotkania, gdzie nas uczono… Niestety wtedy ja Warszawy jeszcze nie znałam, to już nie pamiętam, jakie to były ulice, jak się nazywały i tak dalej.

  • Czego was tam uczono?


Przede wszystkim uczono nas robienia opatrunków, robienia ran, bandażowania. To jeżeli chodzi o ten dział sanitarny. A jeżeli chodzi o łączność, no to wiadomo, prawda, to… Ja się wtedy zaprzyjaźniłam z taką koleżanką, którą potem spotkałam na Starym Mieście. Pseudonim był „Nulka”, a z nazwisko prawdziwe to było Barbara Niedźwiecka. […] I jeszcze była Halina Mohuczy, a pseudonim… I ona była córką jednego z oficerów na Starym Mieście. No a potem… Oczywiście wszyscy, cała młodzież, myśmy wszyscy czekali na Powstanie, kiedy ono wreszcie wybuchnie, że będzie Powstanie i tak dalej. Też tak naiwnie się wierzyło, że to szybko… Aha, Niemcy, prawda, było widać, już oni się wycofywali, wyjeżdżali, zabierali rodziny. Że to się wkrótce już zacznie, młodzież na to czekała.

 

  • Czy oprócz rozstrzeliwań w czasie okupacji była pani świadkiem jeszcze jakichś scen? Czy była pani na przykład w łapance?


Nie. Udało mi się jakoś tak uniknąć. Ale parę razy było tak, że szłam z moją ciocią Hanką… To była młoda jeszcze osoba, bardzo wcześnie wyszła za mąż. Myśmy się bardzo przyjaźniły, wychodziłyśmy razem. I na przykład była strzelanina i myśmy kładły się w ubraniach, we wszystkim, na placu czy tam na chodniku. Właśnie to te łapanki były czy tam zabierali. Ale jakoś tak mi się udało, że nigdy do takiej łapanki nie trafiłam. No a potem Powstanie.

  • Jesteśmy teraz przy 1 sierpnia 1944 roku. Proszę opowiedzieć, jak ten dzień wyglądał? Czy już pani wiedziała, że Powstanie wybuchnie?


Tak, tak, czekało się na sygnał i wiedziałam, gdzie się mam stawić.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pani miała się stawić?


Tego nie pamiętam już teraz. Niestety, dziewięćdziesiątka już jednak przeszkadza.

A pamiętam, że miałam się stawić w Śródmieściu. Miałam się stawić i w domu było w ten sposób, że pierwszy wyszedł z domu mój kuzyn Czesio Bogdanowicz, a potem wyszedł Antoni ze swoim synem Jerzym. Wyszli, a ja miałam właśnie… Oni wyszli wcześniej, jeszcze zanim się to zaczęło, zanim był sygnał, zanim syrena. Oni już wiedzieli, a ja czekałam na ten sygnał. I w pewnym momencie syrena. Miałam przygotowany chlebak, furażerkę, wszystko to było przygotowane. I ja wybiegłam. Miałam iść ulicą Niecałą, przez Ogród Saski, ale niestety Ogród Saski był już tak obsadzony przez Niemców. Oni tak strzelali, że mowy nie było, żeby się tam przedostać. Więc ja raz dochodziłam… Tutaj widzę, ranny chłopiec, tam ranna dziewczyna i tak dalej. Ja w pewnym momencie postanowiłam wrócić do tej mojej cioci się poradzić, co ja mam robić, bo ja tędy nie dojdę. Ja przyszłam do niej, a ona mówi: „Słuchaj, zgłoś się gdziekolwiek. Jeżeli nie możesz tam dojść, wszędzie będziesz potrzebna”. I rzeczywiście tak było. Ja się zgłosiłam, to było przy pasażu Luxenburga, luxenburskim, między ulicą Senatorską a placem Teatralnym.

Zaczęło się od tego, że pierwsza rzecz, którą robiliśmy, tośmy budowali barykadę. Wyjmowało się płyty z chodników, a meble, a różne ciężkie rzeczy. To było to. To była pierwsza…

  • Czy pani wiedziała, do jakiego oddziału pani trafiła?


Na razie nigdzie nie trafiłam, tylko się zgłosiłam do pracy. Następnie… Zbliżał się wieczór. I wtedy paru dziewczętom kazano iść do domu, gdzie z piętra mieliśmy rzucać benzynę, butelki z benzyną, a z drugiej strony stali chłopcy. I to było gdzieś vis-à-vis banku. No i tak było. Przyznaję się, że jak te czołgi nadjeżdżały i trzeba było stać przy oknie, zapalać to i rzucać, to nie chciałam. Ale cała drżałam tak jak… i nogi, i ręce, wszystko drżało. Ledwie człowiek mógł zapalić, zanim wyrzucił tę butelkę. I tak było przez trzy noce. Któregoś dnia, tak zupełnie niespodziewanie, spotkałam tego owego wuja. I on mówi: „Co ty tu robisz? Przecież miałaś być w innym miejscu”. A ja mówię: „Rzeczywiście miałam być gdzie indziej, ale się nie przedostałam przez Ogród Saski”. To on: „To ja cię zabieram na Stare Miasto”. I on mnie zabrał na Stare Miasto. Nie pamiętam, w jakim on był oddziale, ale w każdym bądź razie ja tam… Znalazło się cały szereg młodzieży, i dziewcząt, i chłopców, którzy się nie dostali na miejsce zbiórki, na miejsca przeznaczenia, i z nas utworzono taki oddział. Ten pierwszy dziewcząt to liczył ponad trzydzieści osób. Pamiętam, że pierwszego dnia to było bardzo zabawne, bo kazano nam chodzić po domach i zbierać żywność dla żołnierzy, więc z koszami żeśmy chodziły. A potem… I właśnie to takie bardzo było przyjemne, że wszędzie witali tych młodych ludzi, wszędzie dawano, dzielono się chlebem. Wszyscy myśleli, że za dwa, trzy dni, że to się skończy.

A następnego dnia, [właściwie] któregoś z tych dni, przydzielono mnie z tą koleżanką jako sanitariuszki noszowe tak zwane. No i żeśmy przez szereg dni przy tych barykadach przenosiłyśmy rannych do szpitali. I to była bardzo ciężka praca.

  • Po dwie nosiłyście te nosze?


Po dwie. Bardzo ciężka i bardzo przykra, dlatego że już się szło po gruzach często i to sprawiało dodatkowy ból tym rannym. Oni klęli, co tylko można było sobie wyobrazić. Ale muszę powiedzieć, że mimo wszystko ta praca przy barykadach, bardzo ciężka, była jednak lepsza niż w szpitalach. Bo w szpitalach było coś strasznego. Nie było przecież leków, nie było nawet wody dostatecznej ilości. Często ci ludzie… Jak ja pamiętam ten zapach ropy, zapach krwi – to było okropne. A taki ciekawy moment w moim życiu na Starym Mieście był taki, że moja komendantka, miała na imię Wanda, ale już nie pamiętam jej nazwiska, ona została ranna. Została ranna i leżała w piwnicach Sądu Najwyższego. To jest gmach obok kościoła garnizonowego. I ona chciała, żebym ja przy niej w nocy czuwała. Ale w nocy. Ale w dzień miałam jakąś swoją służbę, już nie pamiętam jaką, w każdym bądź razie już po tej służbie biegłam do niej. I znowu spotkałam tego mego wuja i on pyta się: „Słuchaj, gdzie ty biegniesz?”. A ja mówię, że mam dzisiaj przy tej mojej komendantce czuwać w nocy. „Dobrze, to pójdziesz, ale chodź. Mam do ciebie bardzo ważną sprawę”. No i ja zeszłam tam do tej piwnicy u niego i on mówi: „Słuchaj, to Powstanie – mówi – źle się skończy. I ja cię bardzo proszę, żebyś ty poszła po Hankę – tę moją ciocię – i ją sprowadziła tutaj. Ja ją wyślę kanałami na Żoliborz”. Ja powiedziałam: „Dobrze, to ja pójdę”. I proszę sobie wyobrazić, wracam, lecę do tego szpitala, a w drzwiach, w bramie stoi…

  • Ale dotarła pani do tej swojej cioci?


Tak, ale to późnej. W bramie stoi dwóch młodziutkich harcerzy. Z paskiem pod brodą, z kijami, bo bez broni, tylko z kijami stoją, i którzy mnie doskonale znali, bo na tym małym odcinku tam się wszyscy, przynajmniej z widzenia, znali. Ale ja nie znałam hasła, bo się spóźniłam. Hasło, zdaje się, obowiązywało od szóstej godziny. Ja podchodzę do nich: „Koleżanko, hasło”. A ja zamiast powiedzieć: „Słuchajcie, nie znam hasła”, to ja mówię: „Nie wygłupiajcie się z tymi pasami, z tymi kijami, tacy ważni jesteście”. I oni się obrazili. „To my koleżanki nie puścimy”. I nie puścili mnie. Mowy nie było, nie wpuścili. No to co było robić? To ja sobie myślę: „No trudno. Muszę gdzieś znaleźć jakieś miejsce, żeby się trochę przespać”. I weszłam po schodach, które prowadziły w tym gmachu Sądu Najwyższego… Otworzyłam tam jakieś takie drzwi. Widzę, piękna sala, kasetony na górze i w rogu śpi dwóch żołnierzy. No to ja poszłam w drugi róg. Mój ojciec zawsze mówił: „Słuchaj, jak jest nalot czy coś, to albo pod sklepieniem, albo na rogu trzeba być”. To znaczy najmocniejsze niebezpieczeństwo… Więc ja się położyłam w tym rogu. I tak jeszcze patrzę, co to… Nie wiedziałam nawet, że to są meble… co to za gmach. A te kasetony, to wszystko… I zasnęłam. I to jest rzecz nie do wiary. Rano się budzę, leżę na takim skrawku, w rogu podłogi. Pode mną rumowisko, nade mną niebo. Co się okazuje? Że spadł samolot, który leciał z pomocą. Spadł na gmach tego Sądu Najwyższego. I ci dwaj żołnierze, i ci wszyscy, którzy byli w tym szpitalu, oni wszyscy zginęli. Ja jedna ocalałam na tym skrawku podłogi. No więc jakoś tak zeszłam po tych gruzach na podwórze. I pierwszą osobą, którą napotkałam, był mój kuzyn, ten młodszy chłopiec, ten Jerzy Bogdanowicz. I tam była cała taka grupa ludzi, którzy wynosili z piwnic tych zabitych. Zawijano to w jakieś takie płótna, oni byli przygotowani do pogrzebu. Potem wyszłam za ten gmach. Leży ten samolot. Pamiętam, że… I spalona taka mapa. Ta mapa była na jedwabiu. Pamiętam, że kawałek tej mapy wzięłam sobie na pamiątkę. No i tak. To była ta jedna z najdziwniejszych spraw, jakie przeżyłam. To było to nieprawdopodobne przeżycie. Potem następnego dnia czy coś poszłam do tej mojej cioci, po nią, dotarłam na miejsce i mówię do niej: „Antoni prosi, żebyś ty przyszła”. A ona była w piwnicy z całą grupą sąsiadów, sąsiadek. Między innymi była tam młoda, bardzo młoda, taka sąsiadka, pani Różalska, która na jakieś dwa miesiące przed Powstaniem urodziła córeczkę. I ta moja ciocia mówi: „Słuchaj, ja nie mogę zostawić tej pani. Przecież, popatrz, ona ma to małe dziecko. No jak ja ją zostawię? Jak pójdę stąd, to wyniknie panika”.

  • Bo ciocia była już sama, bo synowie byli w Powstaniu?


Tak, synowie i mąż. I mówi: „Ja nie mogę jej zostawić. No co będzie, to będzie”. No i ja wróciłam. Ten Antoni był przerażony. I następnego dnia do tego gmachu weszli Niemcy (mam zdjęcie wycięte z gazety). Weszli Niemcy, wszystkich mężczyzn wyprowadzili w gruzy Teatru Wielkiego i ich rozstrzelali. A kobiety i dzieci, między innymi tę moją ciocię i mego kuzyna małego, takiego najmłodszego jej synka, i tę panią Różalską z tym niemowlęciem, ich wszystkich prowadzili przed czołgami do Śródmieścia. No więc różne były… Trudno mi nawet o tym wszystkim opowiedzieć. Ale potem na przykład była taka historia, że jednego…

  • A czy cioci się udało przeżyć?


Nie, zginęła.

  • Ale właśnie wtedy, kiedy szła przed tymi czołgami, czy później?


Ona zginęła, nawet pamiętam kiedy, 31 sierpnia. Była na ulicy Wielkiej w piwnicy, to było bombardowane i tam zginęło kilkadziesiąt osób. I ona zginęła, jej synek i ta pani Różalska z niemowlęciem. Oni wszyscy zginęli. Ale o tym, że ona tam była i że zginęła, to ja się dowiedziałam, jak już przeszłam ze Starego Miasta do Śródmieścia. A szłam tam z rannymi kapitana „Sosny”, tak. Więc ja tam… Bo tam w Śródmieściu mieszkała kuzynka mojej matki, tej cioci Hanki, i one korespondowały ze sobą, znaczy napisała do tej swojej kuzynki, że… Właśnie pisze, że jej mąż, jej synowie i ja, że jesteśmy w akcji, a że ją Niemcy wyrzucili i ona się znajduje na Wielkiej 20. Jak ja już się znalazłam za Alejami [Jerozolimskimi], to odwiedziłam tę ciocię i ona mi dała te listy. Tak że ja wiedziałam, gdzie ona jest. I pewnego dnia… Troszeczkę nie mówię po kolei, no ale mniejsza z tym.

  • Może dokończymy tę historię z ciocią, a potem wrócimy ponownie do…


Po odpoczynku w Śródmieściu ja znowu włączyłam się do akcji, jak to się mówi. Niestety, nie pamiętam już nazwisk i zgrupowań. Tego już dzisiaj nie pamiętam.

  • Mówiłyśmy o tym, jak się pani dowiedziała, że ciocia nie żyje.


Byłam w takim oddziale, gdzie był taki porucznik, miał pseudonim „Szary”. (Na tym zdjęciu tam biegnę z nim). I któregoś dnia był apel i przy tym apelu wyszedł (trzeba było dotrzeć, jeszcze ja pamiętam, do jakiegoś punktu), on chciałby, żeby z nim jakaś obstawa była. Ale ponieważ jest trasa niebezpieczna, to on proponuje, żeby ktoś się zgłosił na ochotnika, i podaje, jaka jest trasa. Ta, ta i ulica Wielka. Jak ja usłyszałam, że Wielka, no to mam szansę dotrzeć do tej mojej cioci. I ja się zgłosiłam. Zgłosiłam się właśnie jako ta obstawa czy jak to nazwa. Właściwie nie obstawa, bo byłam bez broni, tylko jako łącznik. Przybyliśmy na to miejsce przeznaczenia, a w drodze powrotnej zapytałam, czy mogę się odłączyć. „Tak, proszę”. Ja tam idę, patrzę, numer szesnasty, osiemnasty, dwudziestego nie ma. Więc tak obeszłam wszystko, ale usłyszałam głosy, i wiedziałam, że to są ludzie w piwnicy. Więc zeszłam do tej piwnicy, pełno ludzi, na tobołkach, na tym, siedzą. Ja tak weszłam… Wtedy już ludzie byli źle nastawieni do Powstańców. Ja się pytam: „Czy jest tutaj między państwem Anna Bogdanowicz?”. Taka chwila ciszy, a potem jeden z mężczyzn powiada: „Anna Bogdanowicz i jeszcze siedemdziesiąt osób, oni wszyscy zginęli w sąsiedniej piwnicy”. I ja pamiętam, że ja wybuchłam na to płaczem. Wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, żebym się uspokoiła. I to był taki moment w tym Powstaniu, że ze mnie wyszło powietrze. Znaczy nie tyle powietrze, tylko ja… od tego momentu już wiele rzeczy nie pamiętam. Wszystko, co się działo na Starym Mieście, przejście kanałami, ja to wszystko pamiętam doskonale. Ale od tego momentu, tego jakiegoś szoku takiego, to ja już nie bardzo pamiętam.

  • Wspominając o swojej cioci, powiedziała pani, że było jeszcze takie ciekawe wydarzenie. Najpierw pani mówiła o tym, że uratowała się pani, bo nie została wpuszczona do szpitala.


Tak. Ale potem był na przykład (tylko już teraz nie będę mówić po kolei) taki moment, że nasi… Gdzieś tam biegłam, a nasi… Mówię: „Nasi zdobyli czołg, nasi zdobyli czołg”. Wszyscy lecą i ja lecę z nimi. I znowu ten Antoni stoi na rogu i pyta… Aha, to wtedy to on mówi: „Gdzie ty lecisz?”. Ja mówię: „Nasi czołg zdobyli”. – „Zejdź ze mną do piwnicy, zejdź ze mną do piwnicy, mam ci coś do powiedzenia”. Ja z nim zeszłam i w tym momencie potworny huk. Wtedy zginęło kilkaset osób, zdaje się, że około trzystu osób. Bo to był ten czołg niemiecki „goliat”, który tak wybuchnął. No widzi pani, jakie to przedziwne to…

  • Ten wujek jakoś czuwał nad panią.


Tak.

  • Stawał na pani drodze.


Tak. Więc raz i drugi raz.

  • Jakie jeszcze wydarzenie na Starym Mieście pani pamięta?


Pamiętam też, jak zostałam skierowana z jedną z koleżanek do Wytwórni Papierów Wartościowych. Na łącznika wtedy mnie wysłali do majora „Pełki”. No i byliśmy w tym gmachu. To było bardzo ciężkie przeżycie, bo Niemcy rzucali tam potwornie duże bomby, zdaje się, że półtonowe, bo to był gmach bardzo mocny. Tam nawet w drugiej kondygnacji był schron dla prezydenta Rzeczpospolitej, bardzo taki… No i ten major „Pełka” często zabierał mnie ze sobą nocą jako właśnie takiego łącznika, na narady do sztabu Starego Miasta. Oczywiście mowy nie było, żebym ja usłyszała o czymś. W sąsiednim pokoju siedziałam na krzesełku, były te narady. Ale tak obserwowałam, że ten major robi się coraz taki bardziej smutny, że coś się dzieje. I pewnego dnia rano on wszedł do pokoju łączniczek. Nas było trzy, była właśnie ta Halina Mohuczy, była Basia Niedźwiedzka, ja. Tak, trzy byłyśmy. On wszedł i mówi tak: „Proszę się przygotować do wymarszu”. No to żeśmy się przygotowały. Za jakiś czas wychodzimy. Taki olbrzymi, olbrzymi tłum ludzi, kobiet z dziećmi i tak dalej. Na początku stanął major „Pełka”, no my też, te trzy łączniczki. No i on powiada, że idziemy na Stare Miasto. Szliśmy w kierunku Starego Miasta. W pewnym momencie zjawia się nasza żandarmeria. Jak pamiętam, był to major „Barry”, jeszcze jacyś tam jego podwładni. „Stać!” Stanęliśmy. „Zdjąć opaski! Oddać legitymacje!” Co się dzieje? Kazali nam zostać, a tego majora „Pełkę” zabrali.

  • Pamięta pani, kiedy to było, jaki to był dzień, miesiąc? Czy to był sierpień?


Nie, nie, to było na Starym Mieście, to było w sierpniu, ale już dat to nie pamiętam. Mam to zapisane.

  • No i zostaliście zatrzymani…


Czekamy w ogóle zdezorientowani, o co chodzi. Ale po jakiejś godzinie wrócił ten major „Barry” ze swoimi podwładnymi, oddali nam legitymacje, oddali nam opaski i powiedzieli, że mamy wracać na Stare Miasto. No a co z tym majorem? Potem żeśmy się dowiedzieli, ale to już po Powstaniu, że major „Pełka” został skazany na śmierć za to, że samowolnie opuścił placówkę. Z tym że nie wykonano wyroku, bo on miał wielkie zasługi przez okres całej konspiracji. Ja mam swoje własne zdanie na tę sprawę. Mianowicie, moim zdaniem, uratował kilkaset ludzi, osób. Dlaczego? Bo następnego dnia czy nawet jeszcze tego samego tam w Wytwórni wpadli „własowcy” z tej jednostki RONA i wszystkich mordowali. Zamordowali wiele osób. Więc gdyby tam zostali mężczyźni, dzieci, kobiety, wszystkich by wymordowali. A dzięki niemu…

  • To znaczy on kazał opuścić tę placówkę?


Tak, tak. No, sam wyszedł, nas zabrał. A myśmy nie wiedzieli o tym nawet. W każdym bądź razie… Ale też on przeżył Powstanie. Potem jeszcze parę lat mieszkał w tym… Ale to był człowiek niesłychanej jakiejś takiej kultury, taki dobry był. Ja pamiętam, kiedyś niosłam rannego na swoim ramieniu. Miałam taką sukienkę, która przesiąkła tą krwią i się zrobiła taka sztywna jak blacha. I właśnie mnie raziła. On tak popatrzył, kazał przynieść jakiś taki mundurek, panterkę, ciepły sweter. On tak widział, widział, że… gdzie komu pomóc, poza wszystkim, prawda.

  • Więc tak, wasz dowódca został zatrzymany.


Tak, a myśmy wrócili na Stare Miasto. I każdy się zgłosił tam na swoją placówkę, że tak się wyrażę. I w dalszym ciągu ja miałam tych swoich podopiecznych rannych, inne koleżanki pracowały w łączności i tak dalej. I tak było aż do końca sierpnia.

  • Czy jeszcze z wujkiem pani się widziała na Starym Mieście?


Nie. Ja już potem się z nim w ogóle [nie widziałam], dopiero po Powstaniu się z nim widziałam.

Owego dnia zarządzono zebranie w jakimś takim wielkim pokoju, w domu, który jeszcze ocalał. No i wyszedł [oficer], nazywał się ten kapitan chyba Trzaska, i [wyszła] jakaś jeszcze pani oficer i powiedzieli, że opuszczamy Stare Miasto i że będziemy wychodzili kanałami. Najpierw pójdą ranni. I potem ta pani się rozejrzała po Sali, wyznaczyła mnie i tę Basię Niedźwiecką „Nulkę”. „Nulka Stypułkowska”, teraz sobie przypomniałam jej pseudonim. Wyznaczyła i powiedziała, że będziemy wraz z dwoma żołnierzami i z taką słynną królową kanałów „Magdą Malarz” wyprowadzali tych rannych do Śródmieścia. No i rzeczywiście tak było. Znaleźliśmy się tam przy tych kanałach. Po takich klamrach schodziło się do…

  • Jaka duża grupa was była?


Nieduża. Było jakieś dwadzieścia osób. Było piętnastu… No tak. Była ta „Magda Malarz”, dwóch żołnierzy i taki sznur, chyba z piętnastu tych rannych, lekko rannych żołnierzy. Na początku była ta „Magda”. Potem jeden żołnierz, ja, drugi żołnierz, ta koleżanka. Nie, żołnierz zamykał pochód. W każdym bądź razie… I żeśmy szli ze Starego Miasta i wychodziliśmy gdzieś na Tamce, w pobliżu Tamki. Szliśmy całą noc: od wieczora, od zmroku, prawie do świtu. No i to było bardzo ciężkie przejście, bo ta woda z początku sięgała do pasa, potem sięgała do ramion, a potem był taki odcinek, gdzie było bardzo nisko, trzeba było być bardzo schylonym. Bardzo trudne to było. A potem wyszliśmy tam właśnie…

  • Czy w kompletnej ciszy szliście?


W kompletnej ciszy. Ale ciekawa historia, bo… tylko to nie mnie się zdarzyło… [Szliśmy] w kompletnej ciszy, w kompletnej ciemności, bo były tam przy tych kanałach po bokach takie sznury. Trzeba się było trzymać tego sznura i się szło. Ale taka… Ja pamiętam to, ja widziałam światło. Gdzieś daleko, wydawało mi się, że jest światło. No, to był oczywiście jakiś taki zwid, żadnego światła nie było. Natomiast bardzo dzielną, wspaniałą osobą była ta „Magda Malarz”, bo ona wyznaczyła te trasy prawie w całej Warszawie. Potem wyszliśmy w Śródmieściu. Pierwsza kwatera to była na Tamce, Café Lucyna.

  • Jak pani w ogóle to Śródmieście zobaczyła, jak ono wyglądało?


To było zdumiewające, bo po tych gruzowiskach, po tym wszystkim, raptem normalne miasto. Domy, ludzie. Pamiętam, jak – to nie zapomnę do końca – jak tak przy tym kanale stała jakaś pani, powiedzmy, paniusia, bo pani by tego nie powiedziała. I my wychodzimy, a ona tak patrzy: „Najbardziej to nienawidzę brudu”. Zapamiętałam to do końca życia. No ale głupstwo.

Więc żeśmy wypoczywali w tym Café Lucyna. Z tym że następnego czy po dwóch dniach się okazało… Myśmy trzy dni odpoczynku mieli.

  • Czy miałyście się w co przebrać?


Nie.

  • Zostałyście w tych ubraniach, w których szłyście kanałami?


Tak. Ale następnego dnia czy po dwóch dniach okazało się, że ja mam krwawą dyzenterię. Nabawiłam się tego w tych kanałach. I ta moja koleżanka Basia miała wuja i ciotkę lekarzy i ona… Jak ja powiedziałam: „Słuchaj, wiesz, krew, tego”, ona mówi: „To idźmy do tego…”. Myśmy tam przyszli. I ten lekarz…

  • Gdzie oni mieszkali, to wujostwo?


Nie pamiętam tego.

  • Ale gdzieś blisko?


W pobliżu, tak. I pamiętam, że ten pan… No właśnie, i wtedy myśmy się wykąpały, pierwszy raz. Ta pani dała nam swoją czystą bieliznę, jakieś tam swoje rzeczy i tak dalej. A ten lekarz leczył mnie czerwonym winem. Nic więcej nie było. Ale człowiek młody, dziewiętnaście lat, odżywiony na tych kiełbaskach w młynie i tak dalej, to szybko wyszłam z tej dyzenterii. Potem dostałam przydział. Ale niestety po śmierci tej mojej ukochanej ciotki to ja już potem, już zupełnie jakoś tak… Dużo rzeczy już potem nie pamiętam. Znaczy pamiętam sytuacje, pamiętam ludzi, ale nie pamiętam nazwisk czy ulic. Tego już nie pamiętam.

  • Proszę opowiedzieć to, co pani pamięta.


Pamiętam na przykład… Aha, to musiałabym gdzieś do…

  • Bo dostała pani przydział, ale nie pamięta pani gdzie?


Tak, nie pamiętam już.

Ciekawa historia była. Jak byłam jeszcze na Starym Mieście, to nasi chłopcy uwolnili Żydów z Pawiaka [z „Gęsiówki?]. No i cała ta grupa właśnie tam była i oni przynosili, oni pomagali. Pamiętam, że nosili na przykład worki ze zbożem, gdzieś tam, z jakiegoś młyna, coś. I pamiętam, kiedyś ja wróciłam na tę kwaterę, to było na Hipotecznej 3 (to na przykład pamiętam ze Starego Miasta), bo była tam ranna koleżanka. Ta koleżanka była ranna, nazywała się Maryla Kowalska (to też pamiętam na przykład). I patrzę, a przy niej siedzi jeden z tych zwolnionych Żydów. Taki postawny, bogaty, taki dosyć otyły. Bo to było jakieś komando niemieckie i oni jakoś tak się nad nimi specjalnie nie pastwili, że tak się wyrażę. Ja weszłam, a jeść nie było co, no więc tylko woda. Zagotowałam wodę. Ten Żyd do mnie podszedł i daje mi kromkę chleba, żebym zjadła, że to jest jego chleb. A ja patrzę, a taka ręka taka brudna, i powiedziałam: „Nie, nie, dziękuję, ale nie wezmę”. I on do mnie tak powiedział: „No, może jeszcze się zdarzy, że pani ode mnie przyjmie coś”. I teraz, jestem na Starym Mieście i dostałam rozkaz dotrzeć do komendy AL-u. Więc przychodzę do tego… dobiegłam do samego AL-u. I co ja widzę? Porucznik, ten Żyd. I on tak na mnie popatrzył i w ogóle nie pamiętał tego, że brzydko postąpiłam. Przyjął to, co przyniosłam, i mówi: „A czy koleżanka nie jest czasem głodna?” A ja byłam głodna. Ja mówię: „Tak, no jestem głodna”. I on kazał przynieść zupę i chleb. To była pyszna zupa i był pyszny chleb. I to się sprawdziło, co on powiedział, że coś jeszcze od niego przyjmę. Ale się na tym nie skończyło z nim. Bo już potem, w Poznaniu, już pracowałam po studiach, idę ulicą. Kto otwiera tak ramiona, chce mnie objąć? Pan pułkownik. Ten sam. No, ale…

  • Że poznał panią…


Tak, on mnie poznał. I mało tego. Powiedział, że on mi pomoże, wszystko, co tylko bym chciała, że może coś trzeba. Ale ja się bałam, bo ja sobie zdawałam sprawę, że to jest pewnie NKWD czy UB, czy coś, bo przecież…

  • W którym roku pani go spotkała?


To musiał być rok jakiś pięćdziesiąty czwarty, piąty, szósty.

 

  • Lata pięćdziesiąte.


Tak.

  • Wracamy ponownie do Powstania.


Bardzo dla mnie było takie przeżycie, którego nigdy w życiu tego nie zapomnę. Taka katecheza na całe życie. Mianowicie dostałam jakiś rozkaz doręczenia jakichś tam pism, rozkazów…

  • Jest pani już w Śródmieściu, tak?

 

W Śródmieściu, tak. Doręczenia takiej wysokiej rangi jakiemuś oficerowi. Tam się zgłosiłam, przyjmuje mnie pan i tak od razu jakoś widać, że to jest ktoś. Postawny, taki rasowy, że tak się wyrażę. No i on to tak przyjął to ode mnie, kazał usiąść. Ja usiadłam, on to wszystko czyta i w pewnej chwili też pyta się, czy ja nie jestem głodna. Ja mówię… Wtedy człowiek ciągle coś tam… A ja mówię: „No tak”. Kazał mi podać zupę. Co to była za zupa? To był ugotowany mak. Pamiętam, że jadłam ten mak gotowany, taka zbuntowana po tej śmierci cioci, po tym wszystkim, tak mówię… Tak on ze mną rozmawia, ja do niego mówię: „Wie pan – czy tam „panie kapitanie” czy „majorze”, czy coś – jak widzę, co się dzieje, jaka jest niesprawiedliwość, jak giną nasi ludzie, jak są strasznie traktowani, to chyba przestanę wierzyć w Boga”. Ja tak mówię. A on na to mówi: „Proszę panią, parę dni temu zginęła moja żona, zginęły moje dzieci, ale ja w Boga wierzę”. Nic więcej. I to był dla mnie wstrząs. Jak mówię: katecheza na całe życie. Że nigdy nie wolno sobie pozwolić na takie głupie odezwanie. Wierzysz, człowieku, nie wierzysz, twoja sprawa. Ale nie trzeba tego mówić.


Byłam wtedy w tej łączności aż do końca Powstania. Jeszcze raz spotkałam tę kuzynkę, która mi przekazała te listy od cioci Hanki. No i któregoś dnia rano jest apel i właśnie zostajemy zawiadomieni, że Powstanie niestety upadło. Że żołnierze idą do niewoli, a kobiety mają pozostawioną wolną rękę, albo idą do niewoli, albo mogą wyjść z ludnością cywilną.

  • Jaką decyzję pani podjęła?


I teraz ja… No tak, nikogo nie mam, rodzice są za granicą, jakby gdyby nie było, wtedy. Nikogo nie mam, to postanowiłam, chyba pójdę do niewoli. Ale poszłam pożegnać się z tą moją kuzynką. Ona była ode mnie dużo starsza, była nauczycielką, po CIWF-ie, tej centrali wychowania fizycznego. Ja do niej przyszłam i mówię: „Słuchaj, Ada – ona Ada miała na imię – słuchaj, Ada, wiesz, przyszłam się pożegnać, bo idziemy do niewoli”. A ona do mnie mówi: „Hala, po co masz iść do niewoli? Swój obowiązek spełniłaś, a teraz masz drugi obowiązek. Masz się uczyć, masz wrócić do rodziców”. Ja mówię: „No dobrze, ale co ja mam ze sobą zrobić?”. – „Wyjdziesz ze mną, z ludnością cywilną”.

  • A dlaczego się do pani zwróciła Hala?


Bo mam na imię Halina.

  • Halina, no tak.


No i ja mówię: „Wobec tego ja pójdę pożegnać się z moimi koleżankami, kolegami”. Wróciłam, pożegnaliśmy się i ja wróciłam znowu do tej Ady. I żeśmy następnego dnia czy tego samego wychodziły z ludnością cywilną. Aha, bo jej matka mieszkała w Brwinowie. Ale myśmy szły do Pruszkowa przecież. Szłyśmy do Pruszkowa i znowu zdarzył się następny cud. Mianowicie co jakiś czas byli rozstawieni żołnierze, którzy pilnowali tych idących. Ja też tak idę i w pewnym momencie ten żołnierz niemiecki chwyta mnie za rękę i wyciąga. No to ja biorę tę moją kuzynkę, też ją biorę… I on tak karabinem [wskazuje], mówi: „Iść!”. Ja myślę sobie: „Przeżegnam się, zaraz nas rozstrzela”. A on nas zaprowadził do takiego domu w pobliżu, to była kwatera niemiecka, kazał nam usiąść na takiej kanapce, sam usiadł naprzeciwko i zaczął płakać. Konsternacja. A on mówi tak: „Ja nie jestem Niemcem, ja jestem Austriakiem wcielonym do wojska pod przymusem. I przyszedłem tutaj nie z własnej woli. Też nie mogę patrzeć na to nieszczęście tych ludzi. Postanowiłem kogokolwiek uratować. No to was dwie uratuję”. A, jeszcze ta moja kuzynka wyciągnęła swoją znajomą, taką Wandę. Mówi: „Ja was uratuję”.

  • Czyli w sumie trzy byłyście?


Tak. „Ja was uratuję”. I myśmy… „Tylko ja was zamknę, bo muszę wrócić tam, pilnować. Nikomu nie otwierajcie drzwi”. No i myśmy siedziały, całą noc siedziałyśmy w tym pokoju. On potem przyszedł, znowu nas pod karabinem prowadzi. Dokąd? Do kolejki EKD. Bo tą kolejką pod przymusem jeździli… ludność musiała jeździć, kopać okopy, rowy przeciwczołgowe. I ciekawa rzecz. Jak on nas podprowadzał, to jak dziś pamiętam, tak dochodzimy do tego pociągu, a oni już wiedzieli, mówili: „Warszawa, Warszawa”. Ja mówię: „Tak”. – „Chodźcie do nas”. Ale nie można było nawet wejść. Proszę sobie wyobrazić, że ta ludność, ludzie, przez nas okno wsadzili i myśmy leżały na głowach tych ludzi. Dojechałyśmy do Brwinowa, wysiadłyśmy tam, przyszłyśmy do rodziny tej mojej kuzynki. Tam była jej matka, jedna siostra, też moja kuzynka jakaś tam, Aleksandra, Ola. Zdumienie było nadzwyczajne. Notabene okazało się, że mąż tej drugiej kuzynki siedzi w obozie niemieckim, w jakimś koncentracyjnym. No i tak żeśmy tam przesiedziały od… Ja tam byłam od października do 17 stycznia. Do wyzwolenia Warszawy.

  • Czy miała pani w międzyczasie jakiś kontakt z rodzicami?


Nie. Ale wiedziałam, że oni żyją. Bo spotkałam pana, który był ogrodnikiem miejskim, i on mi powiedział, że rodzice żyją, że Niemcy ich wyrzucili, że mieszkają w innym miejscu. Dokładnie powiedział mi gdzie. No a tam, w tym domu, gdzieśmy mieszkały, tam w tym Brwinowie, to też były historie, bo mianowicie wszystkich z Warszawy wyłapywali, a zwłaszcza tych, którzy zjawili się w październiku. To było wiadomo, że to z Warszawy. I tam był w tym domu zrobiony schowek. Jak tylko się pojawiali Niemcy na horyzoncie, to wszyscy z Warszawy w tym schowku siedzieli. Była taka jedna para, którzy… pani, która była jakąś tam histeryczką. Bo słychać te kroki, jak chodzą Niemcy po podwórzu, a ona: „A ja ich się nie boję! A ja ich się nie boję!”. Tylko tak wykrzykiwała. Więc któregoś dnia jeden z panów przyszedł, położył jej dosłownie rękę na buzi, żeby już tak nie wołała. No i tak żeśmy przetrwali.

Niestety któregoś dnia przyszła ta gospodyni, która nas zameldowała, antydatując, tak żeśmy niby już tam były od maja, powiedzmy, czy od czerwca, i powiada: „Słuchajcie, na naszą willę zostały wyznaczone dwie osoby do kopania rowów, więc niestety, jesteście młode i tak dalej, to was wyznaczyłam”. I ja z tą moją kuzynką musiałyśmy codziennie jechać, specjalny był taki pociąg, kopać te rowy. I to była straszna praca, bo trzy metry szerokości, trzy metry głębokości. Jak po takim przymusem to trzeba było wykopać… I było tak: grupa była trzydzieści osób. Też szczęście, bo myśmy się dostały do grupy, gdzie byli mężczyźni i oni nas oszczędzali. No ale jednak trzeba było to kopać. I jak się kopało piasek czy ziemię, to żwawo, ale jak był kawałek gliniasty, to było straszne, bo to nie dość, że trzeba było [wbić łopatę w glinę i wyrzucić], to trzeba jeszcze było odciągnąć tę glinę od łopaty. Raz w ciągu dnia zajeżdżała kuchnia, taka polowa i tam nam wydawali zupę. Oczywiście to była zupa jakaś taka z brukwi czy tam z buraków, czy z czegoś. No i to tak się ciągnęło aż do stycznia. Nie, nie do stycznia. Jak ziemia bardzo zamarzła już, to na jakiś czas zostały przerwane te „wykopki”.

W międzyczasie się zjawił w Brwinowie mąż tej cioci, który nie wiedział, dopiero się w Brwinowie dowiedział o tym, że zginęła jego żona i ten synek najmłodszy.

  • A pozostali synowie, którzy brali udział w Powstaniu?


Czesława Niemcy złapali, do obozu koncentracyjnego wsadzili, w Oranienburgu. A ten młodszy…

  • A przetrwał?


Przetrwał. Żyje do dnia dzisiejszego, notabene. I on był z ojcem, oni się dostali jakoś do Krakowa. On potem, ten chłopiec, pracował w piekarni jakiejś tam, coś takiego.

  • A obecnie gdzie mieszkają, w Krakowie czy wrócili do Warszawy?


Nie, do Warszawy nie wrócili. Potem ten wuj po śmierci swojej żony mieszkał w Toruniu. Notabene potem się ożenił. A jego syn – też ciekawa historia – jego syn, ten, który był w obozie koncentracyjnym… Potem wyzwolili ten obóz Amerykanie i takich młodszych chłopców wzięli do takiej służby pomocniczej w wojsku amerykańskim. Tak że ten Czesław pracował w kantynie. Praca polegała na tym, że wydawał czekolady, papierosy, cygara czy co tam było w tej kantynie. On nie wiedział, że jego matka zginęła. Jakoś ten wuj dowiedział się o tym czy on napisał… [Wuj] dowiedział się, że ten syn żyje, i namawiał go, żeby on powrócił do Polski. On wrócił. Wrócił, ale okazało się, że matki nie ma. Bardzo to ciężko przeżywał. A w międzyczasie się ten ojciec tego ożenił. Żona była o wiele, wiele młodsza, tam były jakieś takie tarcia rodzinne nieprzyjemne i ten Czesław zgłosił się do wojska. Zgłosił się do wojska ludowego i któregoś dnia… A tam się od razu dowiedzieli, że on był w Powstaniu, że go tam… Któregoś dnia przyszło do niego dwóch kolegów, pytają się: „Słuchaj, a jak było w tym wojsku amerykańskim?”. A on: „Wiesz, dobrze było. Na warcie to myśmy nie stali, tylko siedzieli. W kantynie było dobre jedzenie Nie mogę narzekać, dobrze było”. Nic. Wyszedł. Za godzinę przychodzi żandarmeria, aresztowali. Dostał bardzo wysoki wyrok za szeptaną propagandę i siedział jeszcze w więzieniu w Polsce.

  • Gdzie siedział?


Siedział w Rawiczu.

  • A ile lat?


Siedział do jakiejś amnestii. Już nie pamiętam, jaka to była amnestia.

  • A pani? Co się z panią działo? Jest styczeń czterdziestego piątego roku, pani jest jeszcze w Brwinowie?


Tak. No i teraz, proszę panią, któregoś dnia… W ogóle jeszcze parę dni przed tym widać, że ci Niemcy wyjeżdżają, w popłochu uciekali. No i dowiadujemy się, że Warszawa jest wyzwolona. No więc, wie pani, dosłownie następnego dnia ja spakowałam plecaczek. I tam jeszcze był… Tam też jeszcze taki był kuzyn w rodzinie, nazywał się Dąbrowski, i on miał majątek Szopskie na Polesiu, a w Warszawie sklep monopolowy win i wódek. I u niego pracował też jakiś chłopiec, też z rodziny, ale ja już [nie pamiętam]… miał na imię, pamiętam, Wacek. I jego rodzina była w Łapach, pod Białymstokiem mieszkała. I dosłownie ten Wacek i ja postanowiliśmy po prostu piechotą iść do tego…

  • Do jego rodziców, do jego rodziny?

 

Tak. Ale jak iść? Ani mapy, ani nic. Więc koleją, torami kolejowymi. Zresztą szło wtedy mnóstwo, było takie… wędrówka ludów. Jak nie w tym kierunku, to w tamtym kierunku. Idziemy do Warszawy. A jeszcze w czasie Powstania została rozbita jakaś drogeria i jakiś kolega przyniósł mi dwie butelki wody kolońskiej czy perfum. I ja to stale [miałam], zawsze to było. Nikt tego nie używał, ale to było. No i teraz idziemy do tej Warszawy, no tam wzięłam tam na drogę coś do jedzenia, coś do przebrania i te dwie buteleczki wody kolońskiej. I idziemy. Dochodzimy do Warszawy, na Wisłę patrzymy, na środku stoi żołnierz sowiecki, dalej znowu żołnierz sowiecki. No ale idziemy. On otwierał…

  • Gdzie stali ci żołnierze sowieccy?


No tak, to byli sowieccy żołnierze.

  • Na drodze stoją?


Na lodzie, na krze, wzdłuż Wisły. A my idziemy – przecież nie było mostów – idziemy. I on kazał otworzyć mi ten plecak czy ten bagaż. Tak popatrzył, wyjął jedną butelkę z tą wodą kolońską, wypił, kazał iść dalej. Idziemy dalej. Ta sama historia. Ale dalej na brzegu…

  • Przechodziliście przez Wisłę?


Przez Wisłę, po lodzie. Dochodzimy do brzegu, a na brzegu stoi sznur ludzi i z przodu żołnierz sowiecki, i z tyłu. I każą nam stawać też w tym szeregu. Ja mówię do niego: „Wacek – miał na imię Wacek – stajemy na samym końcu i rób to co ja”. I tak rzeczywiście po pewnym czasie marsz i gdzieś nas prowadzą, nie wiadomo gdzie. Idziemy po takich wertepach, po gruzach, jakiś dom spalony. I w pewnym momencie ten jeden z żołnierzy, co był na samym końcu, tak się wysunął, a ja myk w bok i Wacek za mną. Tamci poszli, a myśmy sobie zostali w tych ruinach. I teraz muszę powiedzieć, że to była nieprawdopodobna historia. Bo gdzie się nie weszło, wszędzie przyjmowali, wszędzie dali nocleg. Tak że to była nadzwyczajna sprawa, jacy ludzie byli solidarni wtedy. No, jeszcze spotkała nas z Wackiem taka historia, że tam na jakimś etapie zostaliśmy zatrzymani przez SOK tak zwany, sokiści. Co i jak, i tak dalej. Trzymali nas całą noc.

  • Ale przesłuchiwali?


Przesłuchiwali: a skąd, a co, a jak, a skąd idziemy, a dlaczego… Ten Wacek był bardzo jasnym blondynem, [więc podejrzewali], że to być może jest Niemiec. I ja w pewnej chwili mówię: „Proszę panów, idzie do rodziców w Łapach, nazwisko takie, zadzwońcie, będziecie wiedzieli”. I musieli to zrobić, bo rano nas wypuścili.


I dalej żeśmy szli piechotą. Ale co to była za droga. Bo to był śnieg, zima. Przecież styczeń, prawda, śniegu tego było po kolana. No ale doszliśmy. W Łapach pożegnaliśmy się. On poszedł do rodziny, a ja dalej, do Białegostoku. Bo z kolei moi rodzice mieszkali w tym Bielsku Podlaskim, pięćdziesiąt kilometrów za Białymstokiem. Doszłam do tego Białegostoku. Ale już byłam bardzo zmęczona i przypominam sobie, że postanowiłam całą noc przesiedzieć, cały dzień przesiedzieć tam na dworcu. Ale nie wytrzymałam po prostu. Dlaczego? Bo był tak straszny zaduch, ludzie źle ubrani, niedomyci, w ogóle jak to po wojnie było. Ja tam posiedziałam parę godzin, odpoczęłam i postanowiłam jednak iść dalej. Wyszłam tam z tego dworca. Przypominam sobie, że weszłam po pierwsze do tego kościoła Świętego Rocha. Był jeszcze żłobek. Jak się pomodliłam, że mogę… że wyszłam z tego wszystkiego. I też wychodzę dalej, a idzie znajomy. Okazało się, że to jest ta rodzina z Bielska Podlaskiego, przeniosła się do Białegostoku. No i on mnie zaprosił do nich. Tam właśnie jeszcze raz odpoczęłam, u nich przenocowałam i następnego dnia rano do Bielska. Ponad pięćdziesiąt kilometrów, jakieś sześćdziesiąt pewnie. No i szłam, szłam tą drogą, ale to było ciekawe, bo tam różne wsie, polskie, ale przeważnie białoruskie za tym Białymstokiem. Wszędzie, gdzie się weszło – chleba, mleka – wszędzie poczęstowali. Więc tak szłam, ale w pewnym momencie sobie myślę: „Nie, już dalej nie pójdę”. Bo nie wiem, bo szłam może ze trzydzieści kilometrów. „Już pewnie nie dam rady. A wejdę do pierwszej lepszej chałupy i poproszę o nocleg”. I proszę sobie wyobrazić, jedzie samochód ciężarowy. Podnoszę rękę, zatrzymał się, patrzę, kto tam – żołnierz sowiecki. Ale ja jak przedtem byłam te dwa lata w tej szkole rosyjskiej, to mówiłam po rosyjsku. I pytam się go, czy on mnie może trochę podwieźć. „Proszę – mówi – sadities”. I pyta się: „A skąd?”. Ja mówię, że z Warszawy. Mówię, że już nie widziałam rodziców dwa lata pełne. „A ja nie widziałem swoich rodziców siedem lat”. No i on mnie tak podwiózł z dziesięć kilometrów i mówi: „Teraz ja muszę skręcać w lewo, a [ty] w prawo”. Więc podziękowałam, wysiadłam, no i idę do tych moich rodziców. I proszę sobie wyobrazić, w pewnym momencie wiedziałam, że muszę skręcić w lewo, że tam zostali rodzice wyrzuceni. No i idę sobie powoli. Ale ktoś już mnie zobaczył ze znajomych i powiadomił moich rodziców, znaczy moją matkę w tym momencie. I ja idę, a naprzeciwko widzę, biegnie bardzo wysoki, przystojny mężczyzna. Dobiega do mnie, chwyta mnie, zaczyna mnie całować. Okazuje się, że to jest mój brat, który jak się ze mną żegnał, to sięgał mi do ucha, a jak ja wróciłam po tych paru latach, to on mnie przerósł o głowę. Wita mnie. A dalej widzę, kto? Biegnie moja mama i trzyma w ręku wiadro i coś jeszcze. Co się okazało? Że ten ktoś wszedł, powiedział, że córka wraca. Moja mama podłogę myła w domu, podłoga drewniana, i mama wybiegła z tym wiadrem i z tą szmatą i biegnie z tym, bidactwo. I w tym momencie jak mnie zobaczyła, rzuciła w śnieg to wszystko. No i żeśmy weszli wreszcie do domu. I powitanie. No ale powitanie było radosne i smutne, bo od razu nie chciałam mamie mówić, że ciocia zginęła, jej siostra ukochana. No ale mama pyta się: „A co się dzieje?”. No to ja nie wytrzymałam, powiedziałam. No więc i radość, i smutek. Ale w tym momencie nie było mego ojca w domu, gdzieś tam wyszedł. I w pewnym momencie ja przez okno widzę, że ojciec wraca. Ja mówię: „Ja chcę się z ojcem przywitać sama, bez was”. A mama zrobiła kąpiel, dała mi swoją taką długą, białą koszulę nocną. I ja bezwiednie stanęłam na tle białego pieca kaflowego. Słyszę kroki ojca. Wszedł, otrzepuje ze śniegu nogi, potem wchodzi do sieni, potem wszedł do pokoju i stanął. Stanął i tak zamknął oczy, potem znowu otworzył, znowu zamknął oczy. Ja mówię: „Tatusiu!”. No, takie to było…

  • I taki to był powrót do domu. A jak się potoczyły pani dalsze losy? Czy była pani represjonowana w związku z udziałem w Powstaniu?


Nie. Ale zaczęło się od tego, że w czasie, jak mnie nie było, to mój brat przyprowadził do domu kolegę ze szkoły. Mówi: „Mamusiu, to jest sierota, nie ma gdzie się podziać. Czy może u nas mieszkać?”. Mama mówi: „Naturalnie”. Następnego dnia on przychodzi i mówi: „Ale ja jeszcze mam brata”. – „No to przyprowadź brata”. Za jakiś czas przyprowadzili… Tak że moja mama w tej biedzie, w tym niedostatku, przez parę miesięcy, jak to się na wsi mówiło, hodowała tych trzech chłopaków. No ale teraz ja wróciłam, tak że ten pokoik był potrzebny. No i moja mama poszła do księdza, tę całą historię przedstawiła i zaopiekowała się tymi [chłopcami]. I nawet do tego stopnia, że jeden z tych chłopców został lekarzem potem. Jeden księdzem, a jeden wojskowym. Potem też się spotykaliśmy w życiu z nimi, ale to już inna sprawa.
No a ja po dwóch czy trzech dniach wypoczynku [poszłam] do szkoły. I do harcerstwa. Byłam nawet z początku drużynową, potem hufcową. Pracowałam właśnie w tym harcerstwie. Ale pewnego dnia do mego ojca przyszedł taki prosty człowiek, któremu – ojciec o tym nie wiedział – kiedyś pomógł w życiu (ojciec właśnie budował te mosty i tak dalej), że go zatrudnił. Taki prosty człowiek. I potem on był w UB. I on przychodzi i mówi: „Panie inżynierze, niech pana córka gdzieś zniknie, bo się tutaj zaczynają nią interesować”. No i ja wtedy znowu musiałam wyjechać z domu.
Z początku znalazłam się na Wybrzeżu. Mój… Też wujenka, żona rodzonego brata mojej matki, Mieczysława, który z kolei został też aresztowany, był wojskowym i wywieziony do Razania, tak że siedział w obozie, w Razaniu, a ona była tutaj. Ale ja tam byłam u niej krótko i przyjechałam z koleżanką do Poznania. Mieszkałam tutaj przez jakiś czas, a potem miałam takie możliwości zamieszkać u sióstr „sakrekerek”. I w tym Sacré Coeur spędziłam pięć lat. Tam skończyłam studia, studiowałam historię i historię sztuki. Potem pracowałam w Muzeum Narodowym. Potem spotkałam męża, który był cudownym człowiekiem, nadzwyczajnym zupełnie. Byliśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem, bardzo. To aż jest nie do wiary, myśmy się w życiu nie pokłócili. Po roku ja mówię: „Władeczku, musimy się pokłócić, bo przecież wiesz, jak to przyjemnie się godzić”. A on powiedział: „To ci się nie uda”. I się nie udało. Jak byłam niezadowolona, najczęściej o dzieci, to on brał wodę w usta i koniec.

  • Wspomniała pani, że mąż również brał udział w konspiracji, w walce. Mąż był również w Powstaniu Warszawskim?


Nie, nie. On był w Puławach.

  • W partyzantce, tak?


No, w konspiracji. […]

  • Czy jeszcze chciałaby pani coś do tych swoich wspomnień dodać?


Ja mam to wszystko napisane, ale właśnie tak sama słyszę, że mówię trochę bezładnie, bo to tak, to jeden obraz mam, drugi mam w oczach… […]

Poznań, 16 czerwca 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Halina Węgorek Pseudonim: „Krysia Janina” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód I Śródmieście; Zgrupowanie „Radosław” Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter