Halina Wołłowicz „Rena”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Wołłowicz urodzona w Wilnie, 5 października 1927 roku, uczestniczka konspiracji, pracująca w konspiracji, [pseudonim] „Rena”. W czasie Powstania byłam i łączniczką i sanitariuszką [w Pułku] „Baszta”, kompania K-1.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Urodziła pani się w Wilnie, długo tam pani mieszkała?

Do wybuchu wojny. Pochodzę z rodziny z tradycjami, bo mój prapradziad był emisariuszem powstania listopadowego na Litwie, Grodnie, został aresztowany, powieszony. Potem powstanie styczniowe, mój ojciec był oficerem 1920 roku, walczył pod Warszawą, potem był oficerem września.

  • Pradziad jak się nazywał?

Michał Wołłowicz.

  • A tata?

Henryk Wołłowicz, to wszystko Wołłowicze.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?

Ojciec mój był oficerem września, potem we wrześniu, po napadzie ze wschodu, dostał się przez granicę do Francji, brał udział w ruchu oporu we Francji, był tam w armii generała Pattona. Historia rodziny [jest] związana z wychowaniem patriotycznym. Chcę powiedzieć, że bardzo dużo zawdzięczam szkole, do której chodziłam. Chodziłam do liceum i gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu, gdzie byli cudowni wychowawcy.

  • Czy była Pani w Wilnie do wybuchu wojny?

W 1939 roku myśmy się sprowadzili do Warszawy.

  • Przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem, w marcu, a wojna wybuchła we wrześniu.

  • To było związane z pracą?

Tak, z pracą mojego ojca.

  • Zamieszkała pani na Żoliborzu?

Na Żoliborzu i całą okupację do końca byłam na Żoliborzu, związana jestem z Żoliborzem. Tam chodziłam do szkoły, do fantastycznego liceum i gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, to było żeńskie gimnazjum, cudowni profesorowie, cudowni wykładowcy, którzy nie tylko nas uczyli swoich przedmiotów, ale można powiedzieć, że nas wychowywali, uczyli patriotyzmu, byli naszymi przyjaciółmi. Natomiast jeśli chodzi o chłopców, to była tak zwana „Poniatówka”, też bardzo znane liceum i gimnazjum, gdzie z kolei dyrektorem „Poniatówki” był ojciec naszych dwóch kolegów z „Baszty”. To środowisko żoliborskie, młodzieżowe, było bardzo związane ze sobą, rzekłabym, że dość patriotyczne. Tradycje ciążyły na naszym pokoleniu.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny wrzesień 1939?

Byłam wtedy w Warszawie. Nie bardzo sobie zdawałam sprawę, wiedziałam [tylko] że coś się dzieje niedobrego. Zresztą myśmy szybko wyjechali z Warszawy, dotarliśmy aż do Tarnopola, do Zaleszczyk. Właśnie pierwszych, których zobaczyłam to nie Niemców, tylko żołnierzy sowieckich, zresztą w sytuacji bardzo dramatycznej dla mnie. Ojciec już przekroczył wtedy granicę, a ja widziałam jak byli rozbrajani oficerowie, żołnierze, jak byli traktowani. To było w Tarnopolu, to było dla mnie straszne przeżycie. Widziałam jak byli pędzeni, jak byli bici. Chcieliśmy nawet paru ratować, dawaliśmy ubrania, staraliśmy się ratować, ale niestety w większości nie udało się.
Mieliśmy dramatyczną sytuację w Brześciu przed przekroczeniem granicy, bo mieszkaliśmy przy stacji kolejowej w Brześciu. Był transport, to [byli] żołnierze ale chyba i oficerowie. Jeden z oficerów, myślę, że to był oficer, wyszedł z pociągu i trafił do nas, myśmy go nakarmili. Chcieliśmy żeby on został, chcieliśmy go przebrać, bo to był transport żołnierzy jadący na wschód. On powiedział, że on nie może, że musi wrócić do swoich, [żeby] dać mu jedzenie. Niestety przy powrocie do wagonu został zastrzelony i leżał na peronie. Transport pojechał z żołnierzami. Potem okupacja, wróciliśmy do Warszawy i wspaniała szkoła, praca w konspiracji.

  • Jak pani trafiła do konspiracji?

Przez kolegów w marcu 1942 roku. Najpierw to był ZWZ, potem była Armia Krajowa „Baszta”. Muszę podkreślić, że w tym oddziale, w kompani K-1 byłam od początku, znaczy od marca 1942 roku do przedostatniego dnia Powstania, kiedy zostałam ranna. Stale byłam ze swoimi chłopcami, w tym samym otoczeniu.

  • Składała pani przysięgę? Pamięta pani ten moment?

Tak, oczywiście, pamiętam. To było na Żoliborzu na ulicy Czarneckiego. Komendantka miała pseudonim „Olga”. To był bardzo uroczysty moment, zresztą bardzo to przeżyłam. Nawet, pamiętam, pisałam pamiętnik, opisałam to właśnie jako wielka konspiratorka w pamiętniku. Człowiek był młody i nie zawsze sobie zdawał sprawę ze wszystkiego, ale to było dla mnie wielkim przeżyciem. To była przysięga na ulicy Czarnieckiego, [komendantka] nazywała się „Olga”, wiem że miała na nazwisko Miller, później zginęła.

  • Wtedy właśnie pani przyjęła pseudonim „Rena”?

Tak. Chciałam Lena, bo mam na imię Helena, ale już jakaś łączniczka była o pseudonimie „Lena” i wtedy moja dowódczyni zaproponowała „Rena” i tak zostało, „Reną” zostałam całe Powstanie do końca.

  • Jakie zadania wykonywała pani w czasie konspiracji?

Byłam w łączności, miałam parę plutonów pod swoją opieką i przynosiłam wszystkie rozkazy, zlecenia, przenoszenie broni, kiedyś radiostację z okolicy szpitala Bonifratrów. Jechałam tramwajem, miałam ogromną mufkę, to radio było w mufce, wszystkie przewody z radia mi wypadły. Takie przygody miałam. Obok stał chłopak, chyba też z konspiracji, bo szybko mi zasłonił przewody, schowaliśmy.
Różne zlecenia były. Między innymi przewiezienie broni, pistoletów, radiostacji, tak jak tutaj radia, radioodbiorników. Zresztą dziewczyny były obarczane zadaniami bardziej bezpiecznymi dla kobiet, dla dziewcząt, jednak chłopcy byli zawsze bardziej narażeni na zatrzymanie, rewizję, natomiast dziewczyna zawsze była mniej. Tak że myśmy te funkcje wykonywały, może rzeczywiście niebezpieczne, ale bardziej bezpieczne one były dla nas, niż dla chłopców.

  • Miała pan niebezpieczne momenty?

Miałam moment bardzo [niebezpieczny]. Była akcja na Gdańskiej, wiem że była w nocy, chłopcy brali udział w tej akcji, konspiracyjna w każdym razie. Obok na Gdańskiej była żandarmeria i tam doszło do walki. Chłopcy niestety musieli się wycofywać i jeden zostawił broń w barakach, które były na Gdańskiej, a drugi wpadł do mieszkania na Gdańskiej 2. Okazuje się, że w barakach, to wrzucił broń do beczki z kapustą, a drugi wpadł na Gdańską 2 do mieszkania jakiegoś lekarza i oni się uratowali. Chodziło [o to], żeby następnego dnia odebrać broń.
Pamiętam, że poszłam. Najpierw trafiłam do komórki z beczką z kapustą, wyciągnęłam pistolety. Pamiętam rozpłaszczone nosy w oknach baraków tamtejszych mieszkańców, kto przyjdzie po broń, kto przyjdzie zabrać. Potem poszłam na Gdańską i okazało się, że broń była zostawiona u lekarza, to chyba był lekarz, ale on współpracował z Niemcami, z tym że otworzyła mi gosposia, powiedziała, że wiedziała że po broń przyjdzie dziewczyna, zeszła do piwnicy, oddała mi broń. Miałam dużą torbę przez siebie nawet wyszywaną, włożyłam dwa pistolety, jeszcze jakieś ładunki. Wychodząc natknęłam się na patrol niemiecki, który wychodził z Gdańskiej. Musiałam udawać, że torba jest bardzo lekka i przejść koło nich, na szczęście udało mi się, nie zatrzymali.
Szereg było sytuacji wiszących na włosku, ale ta była taka, którą najbardziej zapamiętałam, bo beczka z kapustą i pistolety, które tam były. Oczywiście pistolet wyciągnięty z kapusty nie nadawał się do użytku i ten drugi, który [w] piwnicy w piasku gdzieś zakopali, też się nie nadawał. Gdyby mnie złapali, to bym była zupełnie bezbronna, nawet nie mogłabym się bronić. Szereg było takich sytuacji w czasie okupacji, wesołych i mniej wesołych, ale ta mi najbardziej utkwiła w pamięci.

  • Jakie były wesołe sytuacje?

Spotykaliśmy [się], urządzaliśmy jasełka na Boże Narodzenie, nawet przedstawienia były. Byliśmy bardzo młodzi, mieliśmy dużo fantazji. Oczywiście było dużo dramatycznych chwil, bo jednak były aresztowania, chłopcy ginęli. Muszę powiedzieć, że było parę aresztowań wśród naszych kolegów, koleżanek, koleżanka też i nigdy żaden nikogo nie wydał, z przesłuchań gestapo już nie wracali.

  • Jak się nazywała koleżanka?

„Regina”.

  • To był jej pseudonim?

„Regina” to był jej pseudonim, ona została aresztowana na ulicy, też niosła meldunki. Patrol się zatrzymał przy niej, zrewidował, znalazł prasę. Właśnie roznoszenie prasy to było naszym też zadaniem, „Biuletynów Informacyjnych”.

  • Rodzina wiedziała, że pani jest w konspiracji?

Ojciec był za granicą, moja mama domyślała się, że jestem w konspiracji, ale to była tak wielka konspiracja, że nie powiedziałam mamie. Oczywiście matka się domyślała, tym bardziej, że były stale zebrania w naszym domu.

  • Gdzie pani mieszkała?

Na Żoliborzu na Zajączka. Nawet był kiedyś taki moment, że tam uczyliśmy się rozkładać i składać broń, była gosposia w kuchni i niestety któryś z kolegów niefortunnie wypalił i w ścianę uderzyło. Wiem, że przyleciała nasza gosposia przerażona, żeśmy tłumaczyli, że to gdzieś było na ulicy, nie zauważyła śladu na ścianie. Szereg było różnych akcji. Byliśmy bardzo ze sobą zżyci. Muszę przyznać, że Powstanie też nas bardzo zbliżyło. Wtedy to już się wszyscy zdekonspirowali. Więzi między nami do dziś są, z tym że oczywiście do dziś to już są nieliczne, bo ogromna grupa nas już odeszła i odchodzi w tempie zastraszającym.

  • Pamięta pani wybuch Powstania?

Oczywiście, że pamiętam.

  • Co pani wtedy myślała?

Myśmy przedtem już byli skoszarowani, zgrupowani. Tak że o Powstaniu dowiedziałam się punkcie centralnym łączniczek, to było na Senatorskiej, to była galeria Simensa chyba się nazywała. Myśmy się dowiedziały o jedenastej, natychmiast wszystkie łączniczki rozjechały się po Warszawie do różnych swoich punktów i zawiadamiały, że godzina „W” to jest piąta.

  • Pamięta pani powstanie w getcie?

Też pamiętam, bo tamtędy wracając z miasta, jadąc na Żoliborz, zawsze przejeżdżałam. To było dramatyczne, widziałam człowieka, który już wisiał, chciał wyskoczyć z drugiego czy z trzeciego piętra, zaczepił się płaszczem o balkon i wisiał na balkonie, oczywiście Niemcy go zastrzelili od razu. Widziałam też w nocy akcję na Bonifraterskiej – bo tam nocowałam akurat – jak Powstańcy AK, „Żegota” wyprowadzała Żydów z kanałów.
Poza tym miałam sytuację, to była bardzo ciekawa historia, że razem z Kubalskim, „Zbroją”, przechodziliśmy, on robił fotografie płonącego getta i scen, które można tam było widzieć. W pewnym momencie zatrzymał nas Niemiec, już nie pamiętam czy było tam dwóch. W każdym razie zdołałam się uratować, a Kubalskiego wzięli do żandarmerii, Niemiec wziął go do swojego gabinetu, wywołał film, odebrał i puścił go. To był Austriak, tak że takie były momenty. To był właśnie Tadeusz Kubalski „Zbroja”, który miał wystawę swoich prac w Muzeum teraz niedawno.
  • To była wtedy pani sympatia?

Sympatia, później był mój mąż.

  • Jak wyglądały przygotowania do Powstania Warszawskiego?

Miałam szkolenia jeżeli chodzi o obchodzenie się z bronią i sanitarne, to była łączność. Myśmy były szkolone, przygotowane i do funkcji łączniczek i do funkcji sanitariuszek, nawet Rajmund Kaczyński brał udział w takim szkoleniu. On chyba nas szkolił z zakresu obchodzenia się bronią. W każdym razie musiałyśmy to znać. Potem miałyśmy też kursy sanitarne, jak opatrywać rannych, jak się zachowywać, co robić. Myśmy były przygotowywane, zresztą chłopcy też. Musieliśmy być przygotowywani.

  • Moment wybuchu Powstania, zbiórka była na Senatorskiej?

Na Senatorskiej rano była zbiórka – to był punkt dla łączniczek, które właśnie dowiedziały się o jedenastej, że Powstanie o piątej. Myśmy się wtedy rozjechały po swoich oddziałach i zawiadamiałyśmy punkty zborne chłopców. Właściwie w gotowości bojowej – Powstanie wybuchło we wtorek – myśmy byli od piątku, wtedy w piątek to próbne, fałszywe niby Powstanie. Była mobilizacja w piątek, późnej to zostało cofnięte i od piątku już myśmy byli w swoich punktach zmobilizowani. Myśmy byli przygotowani do tego, może gorzej z bronią, broni nie było, ale gotowość bojowa była od początku.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?

Bardzo dramatycznie, dlatego że nasze zgrupowanie, konkretnie „Baszta”, [było] na Zagościńcu i atakowaliśmy Służewiec, Wyścigi. Dostanie się na Wyścigi było bardzo dramatyczne, bo przez płot trzeba było przeskoczyć i Niemcy już wtedy bardzo dużo atakowali, zorientowali się, że coś się dzieje. Chłopcy zdobyli tam nawet magazyn broni. Bardzo dużo nas poległo wtedy.
Mój pierwszy ranny, którego ja wtedy zobaczyłam i opatrywałam, to był właśnie ojciec prezydenta i premiera, to był Rajmund Kaczyński, którego znałam z okresu okupacji, bo całą okupację byliśmy też razem. Był ciężko ranny w rękę. Pamiętam był nawet wielki szok z mojej strony, bo on miał urwany palec u prawej ręki i kazał mi to obciąć. To był pierwszy mój ranny, potem takich szoków już nie było, ale pierwszy ranny to był Rajmund Kaczyński.

  • Pani obcięła ten palec?

Jakoś obcięłam, ale przeżywałam to bardzo.

  • To były pierwsze minuty?

Tak, pierwsze godziny Powstania, to było na Służewcu, na Wyścigach, na polach, torach wyścigowych. Bardzo nas dużo zginęło, bo Niemcy mieli świetną pozycję, bo byli na trybunach. Myśmy między barakami się przewijali. Nawet tam zdobyli magazyn broni, tak że myśmy nawet tam się uzbroili, ale potem niestety musieliśmy się z tego wycofać.

  • Pani jeszcze Rajmundowi Kaczyńskiemu uratowała życie?

To już było potem, bo następnego dnia wycofaliśmy się przez Lasy Kabackie do Lasów Chojnowskich, Rajmund jako ciężko ranny został w Warszawie, zresztą mogli iść tylko ci, którzy się mogli poruszać. Trafiliśmy do Lasów Chojnowskich, tam zajęliśmy wieś Chojnów. Był rozkaz, żeby oddziały powstańcze, które się wycofały, zresztą nie tylko powstańcze, ale głównie powstańcze, żeby wracały do Warszawy. Myśmy przedzierali się trzykrotnie do Warszawy. Za pierwszym razem potwornie nas rozbito pod Wolicą, to była wielka bitwa.
Za drugim razem to się łączność urwała w lesie w Kabatach, byliśmy wykończeni, zmęczeni strasznie i za trzecim razem przeszliśmy bez strzału do Warszawy. Rajmund się dowiedział, że właśnie ta grupa wróciła, że myśmy wrócili. Ponieważ myśmy się przyjaźnili, byliśmy bliżej, to przyszedł do nas, byliśmy na kwaterze na Puławskiej, zmęczeni, ledwo żywi. Pamiętam on przyszedł do nas, zaczął z nami rozmawiać, siedzieliśmy w pokoju, ja nawet pod oknem siedziałam. W pewnym momencie czuję – to było coś niesamowitego – że muszę z tego pokoju wyjść, że muszę w ogóle wyjść z tego pomieszczenia. Mówię: „Rajmund, akurat się dowiedziałam że tam są pochowani nasi koledzy koło szpitala Elżbietanek czy byśmy poszli na grób”. Pamiętam, że jeszcze on do mnie powiedział z pretensją, że tu się dopiero widzimy, wyście wrócili, a ty już chcesz gdzieś lecieć, nie chcesz ze mną porozmawiać. Mówię, że wyjdziemy, pójdźmy na grób.
Zeszliśmy na dół, to było na drugim piętrze. Odeszliśmy od domu sto metrów, wpadała tam tak zwana krowa. My biegiem na górę, wszyscy którzy tam byli zginęli. To była jakaś… Trudno mi to wytłumaczyć dlaczego tak było, ale tak rzeczywiście było. Dzięki temu uratowałam się ja, ale Rajmund też się uratował.

  • To była Puławska?

Puławska chyba 130. Zresztą szereg takich miałam przygód. Zresztą miałam taką opinię, że mnie się kule nie imają, ale się niestety imały przedostatniego dnia. Całe Powstanie byłam w tej samej grupie, ze swoimi kolegami raz jako łączniczka, raz jako sanitariuszka. Może to jeszcze chciałam powiedzieć, bo to byli młodzi chłopcy, którzy byli ranni, umierali i części odejścia z nich towarzyszyłam. [Oni mieli] dosłownie siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia lat. Utkwiło mi, że w paru momentach ich ostatnie słowa były o matce, właśnie o matce. Zapamiętałam to, miałam trzy, cztery takie wypadki. Nie mieli jeszcze własnego życia, właśnie wyszli z domów od matek, od rodzin. Ostatnie słowa to były związane z matką, co matka powie, czy będzie wiedziała. Potem miałam rzeczywiście trudne zadania, bo w paru sytuacjach po Powstaniu spotykałam te matki i bardzo mi było trudno powiedzieć, że ich syn czy córka nie żyje. Starałam się nie mówić od razu, mówić, że byli ciężko ranni. W sporo wypadkach bardzo przykry obowiązek też do mnie należał, żeby powiedzieć o tym, że ich syn czy córka zginęli, ginęli przy mnie, często tak było.

  • Na początku była wielka radość, że jest Powstanie?

Euforia na pewno, wybuchła Polska, mogliśmy założyć biało-czerwone opaski, dostaliśmy legitymacje. We wsi Zagościniec przed Służewcem wywiesiliśmy flagi, tak że była ogromna radość. Młodzież, całe społeczeństwo było już tak przygięte do ziemi okupacją, prześladowaniami, więzieniami, rozstrzeliwaniem na ulicy, że naprawdę to było to, że mogliśmy się wreszcie wyprostować, że nie byliśmy na klęczkach, tylko mogliśmy walczyć.
Służewiec, Wyścigi, to była bardzo ciężka dla nas chwila, bo bardzo dużo nas tam zginęło, dużo zostało rannych. Potem dramatyczne wycofanie do lasów chojnowskich, kabackich. Przyszliśmy do Chojnowa, do wsi Chojnów, zmoczeni po nieprzespanej nocy, po już przeżyciach poprzedniego dnia bardzo dramatycznych. Chłopi miejscowi, przyznam się szczerze, że przyjęli nas bardzo entuzjastycznie, bardzo gościnnie. Byliśmy mokrzy, zmęczeni, tak że dali nam ubrania, pościel. Wywiesiliśmy biało-czerwone flagi, to był też moment euforii, stworzyliśmy małą Rzeczpospolitą w Chojnowie. Potem przyszedł rozkaz, że oddziały, które się wycofały, muszą wracać. Do nas jeszcze dołączyły oddziały partyzantki z sąsiednich Nowinek i ruszyliśmy do Warszawy.
Pierwsza próba przedarcia była bardzo dramatyczna, bo nas rozbili pod Wolicą przy Wilanowie. Myśmy się wycofali, mieliśmy złe rozpoznanie, podali nam, że tam nieduży oddział niemiecki, okazuje się, że tam była cała pozycja artylerii. Oni nas dopuścili dosłownie, jak dziś pamiętam, że słyszałam rozkazy Feuer! „Ognia!”, to było w nocy. Potwornie nas tam rozbili, część przeszła górą, dostała się do Warszawy, a ja byłam z tym oddziałem, który się cofnął do lasów kabackich. Przyszedł po nas łącznik z Warszawy, żeby nas przeprowadzić, po raz drugi nam się to nie dało, za trzecim razem przeszliśmy już bez wystrzału przez Siekierki do Fortów Mokotowskich i na Mokotów.

  • Na Mokotowie mieliście kwaterę?

Myśmy mieli swoją kwaterę na Puławskiej 132. Ponieważ będąc w lasach kabackich podejmowaliśmy zrzuty, tak że byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni, to było dobre i nie dobre, dlatego że nasza kompania była rzucana w najbardziej niebezpieczne odcinki. Myśmy przeżywali dramatyczne chwile dwukrotnie na Czerniakowie, byliśmy rzuceni do tego, żeby odbić na Siekierki. To się wszystko źle kończyło, najgorzej było na Czerniakowie, tam rzeczywiście było piekło. Mokotów w porównaniu z Czerniakowem to w zasadzie był raj dla nas.

  • Najbardziej dramatyczne chwile.

Najbardziej dramatyczne to jak byliśmy w klasztorze Nazaretanek. Na dole byli Niemcy, na pierwszym piętrze byli Niemcy, od strony Czerniakowa były czołgi i od Podchorążych były koszary niemieckie. Myśmy zostali odcięci w ogóle. Pamiętam, że wtedy właśnie sytuacja już była taka, że ktoś musiał wracać na Czerniaków, to zresztą nie był taki [długi], tylko niebezpieczny do przejścia kawałek. Wtedy jako łączniczka zgłosiłam się na ochotnika. Najpierw ktoś przebiegał i zginął, i potem druga ja się zgłosiłam. Dotarłam do kwatery, za to dostałam Krzyż Walecznych, z którego potem byłam bardzo dumna. Dotarłam do kwatery, sprowadziłam pomoc.
W klasztorze to było bardzo [ciężko]. Pamiętam nawet taki moment, że na pierwszym piętrze byli Niemcy, myśmy byli na parterze, mieliśmy tam jeńców niemieckich w sali ogromnej leżeli. Pamiętam jak Niemcy na górze krzyczeli, że potrzebna im jest tam sanitariuszka, ale się nie zdecydowałam, żeby do nich pójść. Zresztą, podobno, w tym czasie mordowali księży polskich, którzy byli na pierwszym piętrze. To był dość mocny moment w Powstaniu. Potem jak zostałam ranna, to się dostałam w ręce Niemców. Zostałam ranna przedostatniego dnia wieczorem, rano była kapitulacja.

  • Panią opatrywał Rosjanin?

Do nas jak byliśmy w lasach chojnowskich dołączył lekarz, to był Gruzin, który dostał się do niewoli niemieckiej i pracował w szpitalu Ujazdowskim w czasie okupacji. Komórka akowska całą grupę sowietów, ale on był z pochodzenia Gruzinem, wyprowadziła ze szpitala do lasów. Myśmy tego lekarza z sanitariuszką spotkały w lasach chojnowskich i on się do naszego oddziału dołączył i potem razem z nami przeszedł całe Powstanie. To był wspaniały człowiek, cudowny lekarz, cudowny towarzysz broni, który zapłacił koszmarną cenę za to, że brał udział w Powstaniu i za to że się dostał do niewoli niemieckiej, bo siedział osiemnaście lat w łagrze. Byłam jedna jedyna, z którą on się spotkał na Kaukazie, nie chciał z nami mieć żadnego kontaktu, bał się. Chcieliśmy mu przesłać odznaczenie, które myśmy wszyscy dostali, on nie chciał tych odznaczeń.
Nie wiem czy opowiedzieć, bo był bardzo dramatyczny moment. Wiedziałam, że on w Piatigorsku był. Jechałam z wycieczką z klubem wysokogórskim na Kaukaz. Wysłałam mu pierwsza wiadomość. Dowiedzieliśmy się, że on wyszedł z łagrów i wrócił do rodziny. Wysłałam mu wiadomość, że będę tam, że chciałabym się z nim zobaczyć. On przysłał odpowiedź, że tak, że zobaczy się ze mną. Pamiętam w Mineralnych Wodach jak ląduje samolot, wysiadam z samolotu, bardzo to przeżywałam, bo to był naprawdę wspaniały człowiek, dzielny, związany z nami, on mówił po rosyjsku, my po polsku, ale myśmy się cudownie porozumiewali. Wysiadam i widzę przy przejściu stoi Gruzin dorodny, myślę to na pewno jest „Kaukaz”, osiemnaście lat go nie widziałam. Wychodzę z samolotu, zbliżam się do dorodnego Gruzina, on w ogóle uśmiecha się bardzo sympatycznie, ale tak nie bardzo, potem z tłumu widzę jak wyszedł przygarbiony…
Straszne to było przeżycie, to był nie ten sam „Kaukaz”. Przywitał mnie, mówię, że idziemy do hotelu, kwiaty nawet przyniósł białe, był z żoną. Później poprosiłam, żeby on przyszedł do hotelu, dlatego że przed wyjazdem właśnie była książka Tadeusza Kubalskiego „Zbroja” i w tej książce było bardzo dużo o tym naszym lekarzu, to był naprawdę fantastyczny człowiek i tam były nasze podpisy wszystkie, którzy jeszcze wtedy byli. Książkę chciałam mu wręczyć jako pamiątkę naszych wspólnych przeżyć. Podałam mu adres w jakim hotelu czekam, była koleżanka, która wyszła dyskretnie, żeby się mogła z „Kaukazem” spotkać. On sobie przyjął pseudonim „Kaukaz”. Czekam na niego, nikt nie przychodzi. Wychodzę z hotelu i on się tam za rogiem czaił, bał się wejść do hotelu. Powiedziałam, że jestem sama. Wreszcie wszedł do hotelu, przed każdą etażową siedzącą panią się tłumaczył, to było straszne, okropne.
Później dałam mu książkę, on w ogóle już nie pamiętał polskiego. Przeczytałam mu te fragmenty, gdzie było o nim. Dałam mu książkę z podpisami i on się wtedy rozpłakał, że jeszcze my pamiętamy o nim. To był moment bardzo wzruszający dla mnie i dla niego. Oczywiście książkę wziął, nie zaprosił mnie do siebie do domu, spotkaliśmy się wieczorem w restauracji i znowu był zastraszony, przerażony, człowiek.
  • Osiemnaści lat siedział w gułagach.

Osiemnaście lat siedział w łagrze, on mówił, że dziesięć lat to miał rzeczywiście ciężkiej pracy, a potem osiem lat pracował jako lekarz. Tam poznał żonę, to była Rosjanka, pielęgniarka. Był przerażony, pamiętam, chciałam coś kupić na targu, farbę do włosów, pamiętam jak dziś. Mówię, że chciałabym to kupić, że tam na targu to sprzedają, to jest czarny rynek czy coś. On mówi: „U nas w ogóle nie ma żadnego czarnego rynku”. To był w ogóle odmóżdżony człowiek. Jak wróciłam po tym spotkaniu do kolegów, do Warszawy, to nie chciałam powiedzieć w jakim stanie go zobaczyłam, dlatego że on w naszych oczach został jako wspaniały lekarz, wspaniały towarzysz broni, nie chciałam burzyć tego wizerunku który był, może po wielu, wielu latach, potem powiedziałam, ale po powrocie bezpośrednio [nie]. On potem urwał kontakt, byłam jedna jedyna, z którą się zobaczył.

  • Nie wiadomo czy on jeszcze żyje.

Nie wiadomo, on tam pracował jako lekarz.

  • Jak się nazywał?

Jefrimow. On pracował jako lekarz, ale po osiemnastu latach łagru, to jaką on tam mógł mieć pozycję, poślednią chyba. Do domu mnie nie zaprosił, bał się kontaktu z nami, chcieliśmy mu przyznać odznaczenia powstańcze, prosił żeby nie przysyłać i w ogóle kontakt się z nim urwał.

  • Wróćmy teraz do Powstania. Jaki jest dla pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Najgorszy dzień, to jak mnie Niemcy złapali rano i mieli mnie rozstrzelać.

  • Jak do tego doszło?

Zostałam ostatniego dnia wieczorem ranna, koledzy zanieśli mnie do szpitala w piwnicy, to było wieczorem, rano kapitulacja, wpadli tam Niemcy i wszystkich, którzy w miarę mogli chodzić i ci, których sanitariuszki mogły jakoś wyprowadzić, wyszli. Sanitariuszki powiedziały, że jak będą mogły, to po mnie wrócą. Okazuje się, że tam zostałam sama z trupami po prostu, leżałam ciężko ranna, nie bardzo przytomna, tak się zastanawiałam czy się spalę w piwnicy żywcem, bo wiem, że oni palili piwnice czy umrę z głodu. Byłam w takim stanie, że nie było mowy, żebym się wyczołgała z piwnicy.
Potem wpadli do piwnicy Niemcy, wyciągnęli mnie z łóżka, posadzili na korytarzyku. Zdradziłam się przez przypadek, że brałam udział w Powstaniu, wiedziałam że oni rozstrzeliwują, prosiłam żeby mnie rozstrzelali.

  • Jak się pani zdradziła?

Jak mnie złapali, to powiedziałam, że jestem ludnością cywilną i że byłam ranna jak brałam wodę. Ponieważ wiedziałam, że oni rozstrzeliwują, a ja byłam sama w piwnicy, tak że powiedziałam, żeby mnie dobili, byłam ciężko ranna. To jest trudne do uwierzenia, ale tak rzeczywiście było. Wtedy jeden z Niemców w formie żartów dał mi pistolet. Wzięłam do zdrowej ręki, odbezpieczyłam i zobaczyłam, że nie ma magazynku i oddałam mu pistolet. Wtedy tym się zdradziłam, że jestem bandytką. Wtedy to już wszystko. Oni powiedzieli, że mieli dobre polowania, pamiętam jak dziś Heute war eine gute Jagd auf polnische Banditen, powiedziałam że polscy bandyci też mieli dobre polowania na niemieckich bandytów, już mi było wszystko jedno, tak wiedziałam że mnie rozstrzelają i tak. Zaczęła się wtedy dobra zabawa dla nich, przystawianie pistoletu do skroni, odstawianie, przystawianie, odstawianie. Tam się znalazł stary Niemiec, bo miał czterdzieści parę lat, miał córkę w moim wieku, na szczęście znałam niemiecki na tyle, że mogłam się porozumieć. On powiedział, że on uratuje mnie, ponieważ on ma córkę w tym samym wieku w Berlinie, może ktoś jego córce też pomoże. Rzeczywiście, ci Niemcy zginęli, on też i za chwilę sprowadził – to była sytuacja też nieprawdopodobna – dwie moje koleżanki łączniczki, sanitariuszki. Jedna z nich to była sanitariuszka „Małgorzata”, o której jest piosenka właśnie.
Razem z Niemcem i one dwie wyniosły mnie z piwnicy, tak że tamci mnie nie dopadli, nie wiem czy oni żartowali czy by mnie naprawdę dobili, chyba tak, bo byłam jedna, były trupy, albo by mnie zostawili jak wrak rzucony w piwnicy. W każdym razie wiem, że to byli młodzi ludzie, twarz jednego z tych Niemców bardzo dobrze pamiętam, był wysoki, rudy, natomiast Niemca, który mnie uratował, to już nie bardzo. To był dość dramatyczny moment. Były różne momenty, były i przyjemne momenty w czasie Powstania też.

  • Przyszły sanitariuszki…

One mówiły, że nigdy w życiu nie widziały tak zaskoczonych oczu i twarzy jak mojej i z kolei ja nie widziałam ich tak zdziwionych. Okazuje się, że one spotkały Niemca na ulicy, szukały rannych i Niemiec przyprowadził konkretnie do piwnicy. Ciekawa jestem czy on przeżył. Tak jak one potem opowiadały, to on parę rannych uratował. To były dramatyczne, były też wesołe momenty – spanie w trumnach na przykład.

  • Gdzie pani spała w trumnach?

Na Skierkach na Czerniakowie. Byliśmy wtedy na Czerniakowie i trafiliśmy przypadkowo do zakładu pogrzebowego, oczywiście ludności cywilnej już tam nie było, nikogo nie było, tylko myśmy byli. Tam były trumny, mieliśmy do wyboru albo spać na betonie, albo w trumnach z wiórami, bardzo nam się dobrze spało. Były wesołe momenty śmieszne, dramatyczne. Byliśmy młodzi i to wszystko przeżywaliśmy. Dramatyczne były odejścia naszych kolegów, ponieważ byłam w sanitariacie… To byli bardzo bliscy, myśmy byli jak najbliżsi, śmierć każdego z nich [przeżywałam]. Człowiek się nie mógł na to uodpornić, nigdy się na to nie uodporniłam, mimo że trochę śmierci widziałam.

  • Pani się przyjaźniła z sanitariuszką „Małgorzatką”?

Myśmy się znały jeszcze z okresu konspiracji, ona była w innym oddziale, bo ja byłam w [kompanii] K, ona była w [kompanii] B, ale myśmy się spotykały, jak byłyśmy na Mokotowie, to spotykałam się z nimi. To była wspaniała dziewczyna, to były trzy siostry, wszystkie brały udział w Powstaniu, Załęskie. Wspaniałe dziewczyny, zresztą bardzo dzielne, bardzo oddane, wszędzie było ich pełno, tam gdzie było najgorzej, to wiadomo, że one były. To były bardzo dzielne trzy siostry: Małgorzata, o której jest piosenka, Monika jej siostra – wtedy Niemiec przyprowadził je dwie – i Aniela „Zorza”, niestety wszystkie trzy nie żyją już, ale to były wspaniałe dziewczyny, chyba wszyscy, którzy tam byli to…

  • Śpiewało się piosenki?

Tak, „Sanitariuszka Małgorzata” nie, ale „Marsz Mokotowa” już tak. Śpiewaliśmy, nawet mieliśmy kolegę pianistę, który na Puławskiej w takim punkcie był, gdzie było pianino, on grał, nawet urządzaliśmy pod gradem kul i łomotu, wieczorki muzyczne. W szpitalach, pamiętam też śpiewali koledzy. Jak kiedyś przyszłam, to urządzili koncert w szpitalu Elżbietanek, gdzie potem tak potwornie zbombardowali. Przede wszystkim towarzyszyła nam młodość, to się zupełnie inaczej odbierało wszystko, młodość, zapał, wiara. Co prawda już potem w ostatnich dniach Powstania, to wiara już troszkę była podważona co nieco. Wiedzieliśmy, że na żadną pomoc nie możemy liczyć.
Jeszcze był moment radosny w połowie września, jak były zrzuty amerykańskie, wtedy byłam na Królikarni, widziałam cały Czerniaków, na dole Siekierki, ale też widzieliśmy samoloty. Rozpacz nasza jak część zrzutów spadała na stronę niemiecką, radość, a potem rozpacz. Parę z pojemników, parędziesiąt spadło na naszą stronę, zresztą myśmy tam w nocy to odbierali, ale duża część spadła na stronę niemiecką. Nasza bezsilność, że nikt nam nie pomagał. kukuruźniki, które w ostatnich dniach Powstania krążyły, ale to już… Świadomie nam nie pomogli.

  • Jakie były dalsze pani losy od momentu przyjścia sanitariuszek?

Do szpitala na rogu Bałuckiego oni mnie tam przynieśli, tam były tłumy rannych leżących na podłodze, na łóżkach po dwie osoby, nie było wody. Przyszli lotnicy niemieccy, szli między leżącymi, kopali nas przechodząc. Zastanawiali się czy nas wszystkich nie wykończyć, sami ranni byli, głównie Powstańcy. Potem przyjechał ktoś z dowództwa i zdecydowali, że jednak nas nie wykończą. Wtedy nas przewieźli, sprowadzili podwody, przywieźli nas znowu na Służewiec do stajni. Myśmy przy stanowiskach koni na słomie leżeli, potem był Pruszków, potem Milanówek. W Milanówku leżałam dość długo. Niemcy tych, którzy dochodzili do siebie, to ze szpitali wywozili do obozów jenieckich albo do obozów koncentracyjnych. Jak byłam w Krakowie, to zaczęłam trochę chodzić, byłam ciężko ranna w nogę i w rękę. Jeszcze w Milanówku odnalazła mnie moja matka i wykradła mnie ze szpitala, to było w Krakowie, potem już wróciłam do Warszawy, potem zaplute karły reakcji.

  • Koniec wojny zastał panią w Krakowie?

W Radomsku, matka mnie wykradła ze szpitala w Krakowie w końcu grudnia i byłam w Radomsku. Moja matka z siostrą zostały wywiezione przez Pruszków, trafiły do Radomska. Tam cały transport uwolnili, wysadzili po prostu z pociągu. Matka mnie szukała. Ktoś na stacji w Milanówku krzyknął do siostry, która wyglądała wtedy przez okienko w pociągu, że jestem tutaj, jestem ciężko ranna. Matka z siostrą wyjechały do Radomska, wróciła i potem po szpitalach w Milanówku szukała mnie, a ja leżałam w kinie „Oaza” w Milanówku na ogromnej sali na siennikach. Pamiętam moment jak matka weszła, to było kino, to był koniec listopada, otworzyła drzwi i cofnęła się, chciała się cofnąć. Ja na sali krzyknęłam: „Mamo!”. Mama wtedy dopadła, myślała, że to dom starców, bo to na ziemi pokotem leżący, zaduch okropny, bo wszystko ranni ciężko. Jeśli chodzi o opatrunki, to był na środku sali stół operacyjny. Straszne warunki były, ale przeżyliśmy to, byliśmy młodzi.

  • Przez cały czas Powstania pani nie miała kontaktu z rodziną?

Nie, ja byłam na Mokotowie a moja mama była na Żoliborzu, mój ojciec był za granicą.

  • Powrót do Warszawy, czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu?

Musiałam się ujawnić, miałam problemy z dostaniem się na studia. Podałam swój życiorys, który nie był korzystny pod żadnym względem. Parokrotnie zdawałam na medycynę, potem na stomatologię, dostałam się na studia też w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Dwukrotnie zdawałam, nie zostałam przyjęta, za trzecim razem zdałam i pamiętam, że poszłam do ministerstwa oświaty z ulicy dosłownie, dostałam się do dyrektora departamentu, pamiętam jego nazwisko nazywał się Czyżewicz i powiedziałam, że nie mam żadnej protekcji, przychodzę z ulicy, jestem z AK, byłam w Powstaniu, byłam ranna, mój ojciec jest za granicą i że chcę się uczyć. Człowiek, który był dyrektorem departamentu mi wtedy pomógł i przyjął mnie, załatwił tak, że zostałam przyjęta. To też była historia nietypowa.

  • Pani tata wrócił do Polski?

Wrócił w 1948 roku, zaczął się drugi dramat. Byliśmy zupełnie na indeksie, cała nasza rodzina. Zabrali nam mieszkanie, ojciec nie mógł dostać pracy, bardzo ciężko było. Wrócił jako oficer, został zdegradowany od razu, wrócił jako oficer września, nie mógł dostać pracy, bardzo było ciężko. To był bardzo ciężki okres dla nas. Nie byliśmy w łaskach tego systemu i nie chcieliśmy być w łaskach tego systemu, ale za to cena była bardzo duża, w bardzo ciężkich warunkach byliśmy.



Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Warszawa 5 września 2006 roku
Halina Wołłowicz Pseudonim: „Rena” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: „Baszta” kompania K1 Dzielnica: Czerniaków, Mokotów, Sadyba, Lasy Kabackie, lasy Chojnowskie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter