Nazywam się Henryka Celina Zawadzka.
Rydz, przez „dz”.
Mieszkałam na Mokotowie, na alei Niepodległości. Rodzice moi byli robotnikami i pochodzę z tego środowiska. Pracowali, a ja chodziłam do szkoły podstawowej na ulicy Narbutta 15.
To był 1 września. Ja pamiętam, że najważniejsze dla mnie było to, że nie poszłam do szkoły, bo normalnie powinnam iść do szkoły. 1 września chyba był początek roku szkolnego. Mieszkałam na Mokotowie i kiedy Niemcy podeszli już pod Warszawę, a to było… Chyba osiem dni oni szli do Warszawy i zaczęli oblegać Warszawę. Mokotów i Rakowiec to były te dzielnice, które były najbardziej wystawione, że tak powiem, na ataki Niemców i tam ciągle była ostrzeliwana aleja Niepodległości i sąsiednie z takich niezbyt dużego kalibru bomb. Ale w każdym razie… Ja nie wiem, jak one się nazywają – może z granatników – nie, granatniki to mniejsze. Tak że były jak gdyby na pierwszym planie, ale ten dom się utrzymał, był twierdzą bardzo wielu osób i moja rodzina dalsza, dziadkowie, ciotki, z Woli, na którą także był najazd, przyszli do nas przez całą Warszawę i tam u nas mieszkali, bo uważali, że to jest twierdza, która nie padnie.
Aleja Niepodległości. Stoi do dziś, aleja Niepodległości 132/134/136, jest ogromny.
To jest przy Madalińskiego, pomiędzy Narbutta, tylko nie na rogu Narbutta, trochę dalej, a ulicą Ligocką, małą ulicą, boczną.
Tam spędziliśmy okupację.
Co się ze mną działo? Ja skończyłam szkołę podstawową i szkoły ogólnokształcące były zamknięte, natomiast wolno było otwierać szkoły zawodowe. I pierwsza miejska szkoła zawodowa żeńska mieściła się, miała nawet własny budynek przed wojną, róg Kazimierzowskiej i Narbutta. Tam mnie mama zapisała na krawiectwo.
To było w roku 1940, a w czterdziestym trzecim te…
Tak, rodzice pracowali. Ojciec był robotnikiem, rodzice pracowali.
Już w tej chwili nie pamiętam.
Tak, tak.
Nie, to była szkoła zawodowa, z tym że mnie… Na przykład miałyśmy niektóre lekcje z historii, pani (zapomniałam, jak się nazywa) miała z nami pogadanki różne, tak że… Z tym że ze szkoły nas wyrzucono, z budynku szkoły, od razu. Dwa miesiące tylko byłyśmy w macierzystej szkole, na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta, a potem Niemcy zajęli ten budynek i były tam koszary niemieckie do Powstania Warszawskiego. Meble kazali nam usunąć, więc myśmy wynosiły meble, a oni potem śmieli się, bo to młode dziewczyny. A oni potem wyrzucali te meble, resztę, przez okno na ulicę Kazimierzowską. Wobec tego tułałyśmy się po różnych miejscach.
Najpierw na ulicy Wawelskiej (tam chyba był budynek Wyższej Szkoły Nauk Politycznych), przez parę miesięcy, a potem pani Bratkowska, dyrektorka szkoły, założycielka, wspaniała osoba (mam książeczkę nawet o niej) znalazła dwa adresy: jeden to był Racławicka 3, dla młodszych klas, pierwszej i drugiej, bo szkoła miała trzy klasy, a trzecia, ostatnia, na Chocimskiej. I te dwa lata chodziłam na ulicę Racławicką 3, a ostatni rok na Chocimską. Ponieważ Niemcom potrzebne były dziewczyny do pracy w getcie, które było już skończone, wobec tego nasza klasa nie miała egzaminu czeladniczego, bo po trzech latach dostałam i ja mam nawet takie zaświadczenie, bo ono się zachowało – przeprowadzono egzaminy czeladnicze już w marcu i poszłyśmy, nasze klasy, do pracy w getcie.
1943.
A nie, oczywiście. Właściwie tego getta już nie było. To było tak zwane małe getto, tam gdzie teraz jest ulica Prosta i jedzie tramwaj, to było jeszcze getto i pół Pańskiej, do tej ulicy głównej. Ona się Świerczewskiego nazywała. Jak ona się nazywa? Ulica prowadzi do mostu na Pragę, teraz ona jest…
O, właśnie. Do Solidarności to było tak zwane małe getto, a za Solidarności, po drugiej stronie, na północ, to było wielkie getto.
Ale oczywiście.
Tak, tylko że ja miałam siedemnaście lat pod koniec i ja się nie bałam. I to naprawdę nie jest bohaterstwo, może głupota.
Aaa, no więc teraz… Jak w ogóle zaczęłam być harcerką? W mojej szkole, tej zawodowej właśnie, już w drugiej klasie, między innymi była Adela Kinowska, Winter potem się nazywała. Adela Kinowska wybrała kilka dziewcząt. I muszę powiedzieć, że zapytałam ją nawet przed jej śmiercią, według jakiego klucza ona wybierała te osoby, i nie dostałam odpowiedzi.
Tak, rok starsza, rok starsza była. I wtedy ona wybrała właśnie cztery dziewczyny, bo jeszcze były inne, ale ja już nie pamiętam ich. Bo my potem, od tego momentu, byłyśmy już blisko ze sobą. To była Urszula Góralewicz, Halina Szewelow, no, Adela Kinowska i Henryka Rydz.
Tak. I my tak dotrwałyśmy razem do grudnia czterdziestego czwartego roku.
To była harcerska, zorganizowana przy internacie. Na ulicy Pańskiej 53 był internat dla dziewcząt, których rodzice, ojcowie, byli w oflagu – dzieci oficerskich. Adela… To nie był jej ojciec, ten pan, ale był mężem jej matki, a on był pilotem, lotnikiem i był w Anglii. Wobec tego matka ją umieściła w tym internacie i ona przebywała w tym… Pańska 53. Potem była w tej szkole i tam…
Tak, razem w tej szkole. Razem robiłyśmy ten egzamin i ona już nas zorganizowała. Zbiórki harcerskie i przyrzeczenie miałyśmy na Pańskiej 53. To było oczywiście… Wyjeżdżałyśmy na wycieczki poza Warszawę też, w niedzielę.
Ale jednocześnie, ponieważ musiałyśmy pracować po to, żeby nas nie wywieziono, trzeba było mieć kartę pracy, na ulicy, nie pamiętam, załóżmy, że Świętokrzyska, bo to prawie na rogu Świętokrzyskiej ten pałacyk jest… Na rogu Świętokrzyskiej była firma prywatna pani Gażyńskiej, która szyła dla Niemców. Oczywiście pod pokrywką tych Niemców to tam się różne rzeczy działy w tej firmie. I my tam pracowałyśmy, pracowałyśmy… Naprawdę pracowałyśmy tam, ale karty pracy nie dostałyśmy. A po południu chodziłyśmy na komplety zorganizowane, no, ja nie wiem, przez kogoś, nie wiem nawet przez [kogo], na ulicę Pańską 53. Tam przychodzili nauczyciele i nas było: my cztery ciągle te same i jeszcze jakieś dwie dziewczyny. I przez rok przerabiałyśmy materiał szkoły średniej. Nie wiem, drugą, pierwszą, ja już nie pamiętam, którą klasę. Do czasów Powstania.
Nie, nie. Szkoła zawodowa już się skończyła. To było niezależne. Jednocześnie pracowałyśmy cały czas na Mazowieckiej w firmie pani Gażyńskiej.
Tak. Teraz na… Tam właśnie w tym internacie była też duża sala, taka, w której miałyśmy takie zbiórki. Tam powstała drużyna harcerska pod… I jej początkowo drużynową, a potem hufcową była pani Irena Kisielnicka (wyjechała za granicę po wojnie), pani kierowniczka tego internatu. Tam w tym lokalu odbywały się także zbiórki, podejrzewam, Armii Krajowej i bardzo poważnych osób. To nie tylko my. Tak że on był „na dynamicie”, jak ja potem się zastanowiłam.
Na Pańskiej 53. Było całe piętro jedno zajęte, były kucharki, były… Sale nieduże, kilka łóżek, i tam dziewczyny spały. Tam spędziłam Powstanie potem.
Tak, był kurs sanitarny. Ponieważ myśmy pracowały u tej Gażyńskiej, potem szłyśmy do szkoły, wracałyśmy jak… Lekcje były tak ułożone, żebyśmy miały możliwość przyjechania do domu przed godziną policyjną, która się zmieniała: latem była dłużej, a zimą była krócej.
Tak, wcześniej, o ósmej. Już nie pamiętam, o której dokładnie. Tak że musiałyśmy dojechać do swoich domów w ostatniej chwili. Ulice były ciemne oczywiście, bo były założone przeciwlotnicze, takie niebieskie, lampy. W każdym razie na tej Pańskiej… Więc dzień mój wyglądał tak, że ja na godzinę siódmą rano jechałam do pracy na Mazowiecką, potem stamtąd szłam na obiad, bo firma nam dawała obiady, na ulicę Sewerynów za Teatrem Polskim, a potem pieszo na Pańską 53, gdzie w sypialni którejś z tych [dziewcząt], tego internatu, przy stole, dookoła były łóżka szarymi kocami zasłonięte, siedziało nas my cztery ciągle i jakieś takie dwie dziewczynki dodatkowe. Przychodzili nauczyciele szkół średnich i przerabiali z nami materiał gimnazjum. Kończyli możliwie tak, żebyśmy mogły przed godziną policyjną pojechać do domu, bo każda mieszkała gdzieś daleko od ulicy Pańskiej, no i rano… Tak że ja przyjeżdżałam do domu o godzinie na przykład ósmej i musiałam jeszcze… Powinnam odrobić lekcje, a musiałam wstać w pół do szóstej. Tak że zasypiałam dosłownie nad zeszytem, mama mnie budziła. Bardzo to był męczący rok. No i…
I teraz tak: w soboty i w niedziele spotykałyśmy się właśnie w tym internacie. Miałyśmy zbiórki tylko zastępu, potem powstała drużyna. Bo nie tylko Adela Kinowska miała ten zastęp, ale były jeszcze inne zastępy. Powstała drużyna i te zajęcia tam się odbywały. Jak to się wszystko uchowało – nie wiem.
Nie pamiętam. Jakaś trzydziesta któraś, Stare Miasto. Adela to by wiedziała. Ja kiedyś napisałam, bo ona mi podyktowała jakieś pismo i ono powinno gdzieś być, Adela je tam przekazała, ale ja nie pamiętam. Nawet zdjęcie tam swoje dawałam, to pamiętam.
Ja nie wiem, ale mnie się wydaje, że ten młody [wiek] to jednak powoduje, że to jest jakoś tak lekceważone. Tak, to było straszne. Wiedziałyśmy, że jest getto, wiedziałyśmy… zresztą było blisko, bo… Blisko tej ulicy Pańskiej to było to małe getto, potem ono zostało zlikwidowane, tak że… O, i jeszcze powinnam może powiedzieć o pewnym epizodzie. Po zakończeniu szkoły zawodowej, dlaczego my skończyłyśmy nie w czerwcu, tylko w marcu. Zaraz to wytłumaczę. Żydzi, którzy w tak zwanym małym getcie żyli, tam była przez Niemców założona (czytałam niedawno także) fabryka Toebbens. Toebbens się… On szył, przygotowywał ubrania, mundury, buty, wszystko, dla armii niemieckiej. W tym getcie on założył fabrykę i w tej fabryce pracowali Żydzi. Ale kiedy Żydzi zostali zlikwidowani, mnóstwo tych mundurów było poszytych i trzeba było je wykończyć. Niemcy zlikwidowali szkoły zawodowe, trzecie klasy szkół zawodowych, i my przyszłyśmy do małego getta i tam w ogromnej sali, w ogromnej szkole (to była chyba Zgromadzenia Kupców, przed wojną ją zbudowano) pracowałyśmy. Przynoszono z magazynów… Żydów już nie było, była… Przepraszam, była Żydówka i drugi młody Żyd, który nam wydawał pracę. Oni byli, a my siedziałyśmy w salach… To była nie tylko nasza szkoła, nie tylko nasza klasa, ale i… Bo było więcej szkół zawodowych, ja nie wiem, dwie czy trzy. Siedziałyśmy, dostawałyśmy mundury, przyszywałyśmy te „gapy” tutaj, dziurki, no, wykańczałyśmy, obcinałyśmy nitki. Te mundury leżały dłuższy czas. I mówię: ci Żydzi byli, tak że… I śpiewałyśmy, śpiewałyśmy w tych salach.
Różne piosenki, takie [dziewczęce] i harcerskie chyba też. Niemiec, już pewnie nie taki prosty, tylko jakiś taki lejtnant czy ktoś, młody, miał taką trzcinkę, chodził po salach. On się uśmiechał, wołał: Ruhe! No to myśmy przestawały śpiewać. Ale jak on wychodził, to myśmy znowu śpiewały. Tak że śmieszne to było. I chyba patrzył na nas tak dobrotliwie, z uśmiechem.
Nie, nie, on tylko tą trzcinką [machał] i wołał: Ruhe! Potem szedł do następnej sali. Jednego dnia, to było w maju, ja nie poszłam, bo się źle czułam, nie poszłam tam… Aha, chciałam powiedzieć, że wchodziłyśmy do małego getta.
No, kiedy tam… Już tam Żydów nie było. To była ulica Prosta. Ja, kiedy tam… Dlaczego ja przyszłam później niż inne. One od razu… Ten egzamin się odbył i one natychmiast na drugi dzień zostały skierowane do pracy. Natomiast ja, ponieważ miałam wadę serca od urodzenia, to pani doktor myślała, że ona… Bo nie wiadomo było, co z tymi dziewczętami się stanie – a może je wywiozą do Niemiec. Więc pani doktor powiedziała, że ja muszę przyjść do lekarza niemieckiego, który mnie zbada. I dlatego ja nie poszłam razem z nimi, tylko przyszłam na dwunastą. W miejscu, gdzie w tej chwili jest rondo ONZ, była brama do małego getta. Otworzyło się, ale Żydów tam już nie było. Ja szłam po raz pierwszy w życiu, widziałam, idąc ulicą Prostą, którą teraz jeździ tramwaj, pootwierane okna, drzwi, jakieś papiery, meble na tej ulicy. Szłam sama do tej szkoły, do tego Toebbensa, i zrobiło to na mnie po raz pierwszy ogromne wrażenie.
Takie właśnie. Zwłaszcza że szłam sama. Muszę powiedzieć, że to było wielkie przeżycie dla mnie. Ale mówię, że tam Żydzi… To znaczy, pamiętam ją nawet, tę Żydówkę. Młoda kobieta, a miała takie siwe włosy. Zdecydowanie inteligentka, bo to właśnie inteligenci pełnili takie funkcje, jeszcze się utrzymywali. Otrzymywali jakieś żółte karty czy coś i jak najdłużej – zresztą ja czytałam o tym, bo wtedy to nie bardzo się orientowałam – oni jak najdłużej utrzymywali się przy życiu.
Ja tych dwoje pamiętam.
Nie wiem. Pewnego dnia, jak powiedziałam, ja nie poszłam i okazało się, że Niemcy wpadli i właśnie tych Żydów… Dziewczyny były tam, w tej szkole, stały przy oknach wszystkie, bo było nas więcej przecież niż tylko nasza szkoła. Taki był zamknięty teren, bo w kształcie… W ten sposób były umieszczone te budynki. Oni zgromadzili tych Żydów tam na dole i szukali. Jedna Żydówka… Znaleźli ją pod tymi mundurami na górze, więc ją sprowadzili na dół i rozstrzelali przy tamtych Żydach. Dziewczyny patrzyły na to przez okno. Ale ja tego nie widziałam, bo mnie nie było. Tak mi opowiadały moje przyjaciółki potem. No i potem tych Żydów zabrali.
Tak, to był maj czterdzieści trzy.
Potem mama któregoś dnia powiedziała: „Nie idź”, bo bała się, że nas wywiozą do Niemiec. Ja nie poszłam. I rzeczywiście, podjechały samochody, zawieziono dziewczyny na ulicę, ale ja nie pamiętam, jak ona się nazywała, na Woli. I tam co one robiły? Tam były zgromadzone ubrania pożydowskie, były różne ubrania: i rękawiczki, i różne rzeczy. One tam miały segregować te ubrania na Płockiej, na ulicy Płockiej to było. One miały segregować i one tam jeszcze pracowały – niektóre, nie wszystkie, ale pracowały. Nasze dziewczyny już nie – te moje bliskie dziewczyny już nie pracowały tam, tylko zaczęły pracować w tej, jak mówiłam, firmie pani Gażyńskiej na ulicy Mazowieckiej.
No, trochę wcześniej mama mnie… Bo ja już tak zasypiałam przy tych lekcjach i tym, że mama… Ponieważ byłam jedynaczką, mama powiedziała, że jakoś sobie radzimy i ja nie muszę pracować. Jeśli chodzi o pracę, to chodziło głównie o to, żeby mieć tę kartę pracy, ale i tak tej karty pracy nie miałam. Chodziłyśmy po ulicach zupełnie swobodnie. Nie, to nie był strach. Ja nie mogę powiedzieć, że ja się bałam jakoś. Mnie się wydaje, że to młodość po prostu. Chodziłyśmy po ulicach, w soboty miałyśmy zbiórki, jeździłyśmy poza Warszawę.
Przede wszystkim na zbiórkach miałyśmy… Były także kursy: polityczny – przychodziły osoby takie chyba ważne i znające się na tych sprawach, był kurs jakiś jeszcze geograficzny chyba. Nie, był… Dlaczego? Szkoła, do której myśmy chodziły, to były komplety przygotowujące nas do pracy po wojnie jako nauczycielki (dlatego ja zostałam nauczycielką) w Prusach Wschodnich. Takie było nasze zadanie, dlatego uczyłyśmy się bardzo intensywnie niemieckiego, bo zdawałyśmy sobie sprawę, znaczy oni sobie zdawali sprawę, że ten niemiecki będzie w Prusach Wschodnich nam potrzebny. Tak ta szkoła wyglądała – w tej chwili sobie to przypomniałam.
W Prusach Wschodnich, tak. Ja miałam tam uczyć jako nauczycielka.
Ja nie pamiętam.
Przyznam się szczerze, że tego ja zupełnie nie pamiętam. Pewnie mnie to mało interesowało i nie słuchałam.
Aha, no i właśnie – był kurs sanitarny, przygotowujący nas prawdopodobnie do Powstania. Z tym że my… Ja w zasadzie nie byłam sanitariuszką, bo – i tu ja nie wiem, czy nikt o tym nie mówił – powstała właśnie ta Wojskowa Służba Społeczna i my zostałyśmy członkami tej Wojskowej Służby Społecznej. I naszym zadaniem nie była walka, była ludność cywilna. Przecież ci ludzie zostali sami bez jedzenia i bez opieki sanitarnej, i w ogóle…
Tak.
Tak, sanitarnym, ale polityczny kurs też [mieliśmy].
Aha, i to jest teraz ciekawa akcja: mianowicie postanowiono, żeby więźniowie, którzy byli na alei Szucha […], mieli być odbici.
Przed Powstaniem.
Tak.
Nie, nie, my na pewno nie.
No więc właśnie mówię. Ponieważ oni mieli być… miała być odbita aleja Szucha, trzeba było tych więźniów gdzieś umieścić, bo przecież byli Niemcy wszędzie, jeszcze było tutaj normalnie. I wpadli na taki pomysł, żeby takie młode dziewczyny, kiedy oni wyjdą z tej alei Szucha, zostaną odbici, żeby je przyprowadzili w pewne punkty, a potem rozdzielili w różne inne miejsca.
Tak, tak. Nawet ja wzięłam czapkę ojca, taką cyklistówkę, bo może był… Miał włosy – tak sobie wyobrażałam to. I gdzie nasze dziewczyny były? Jest taka firma Pomianowskiego. To jest firma cukiernicza, która mieściła się na Marszałkowskiej i Poznańskiej. Czyli były dwa wejścia i tam są do dziś, w środku jest taki domek, który też jest chyba do dziś. I w tym domku była pracownia państwa Pomianowskich. A ich cukiernia była na rogu Pięknej i Marszałkowskiej. W tym domku przygotowywano te wszystkie słodkości wspaniałe – była pracownia, były takie stoły specjalne i malutki taki pokój, gdzie był telefon. I tam mieli być przyprowadzeni przez nas ci [więźniowie], kilku tych więźniów. I stamtąd miałyśmy my ich czy ktoś miał ich zabierać, ja już tego nie pamiętam.
Tak, konkretnie z alei Szucha. I wobec tego przed Powstaniem myśmy chodziły tam na dyżury. Wracałyśmy na noc do domu, ale miałam telefon. Rodzice nie mieli telefonu…
Nic, nic nie było. Czapka cyklistówka mojego ojca.
Nie.
Nie, nie, zupełnie nie. Nawet nic nie wiedziałam o ojcu, o którym dowiedziałam się, że należy do… Niestety ojciec nie brał udziału w Powstaniu (może stety), dlatego że Powstanie wybuchło 1 sierpnia, ojciec miał przydział na Okęciu i nie zdążył dojść w ogóle. Bo jeśli chodzi o organizację, to było właśnie nie bardzo dobrze to zorganizowane.
W Armii Krajowej był, tak.
Po wojnie, tak, tak.
No tak, ale potem na drugi dzień zabrano go do Stauferkaserne na Rakowieckiej, naprzeciwko więzienia, i był tam zakładnikiem. Bo w tym domu, w którym rodzice mieszkali wtedy i ja, tylko mnie tam nie było, była straszna tam… Ja nie wiem, czy mam o tym mówić, bo to jest opisane, tam jest tablica na tym domu?
To są wspomnienia moich rodziców, mama mi to opowiedziała. Chodziło o to, że obok tego domu jest dom do dziś, w którym stacjonowały telefonistki niemieckie (ja sobie przypomnę, jak to się nazywało). One tam mieszkały, a pracowały na Rakowieckiej, naprzeciwko więzienia, gdzie było Stauferkaserne (tak to się nazywało). I w czasie Powstania, kiedy Madalińskiego już była zajęta… Powstańcy ciągle starali się zająć jak najbliższe domy – Rakowiecka im się nie udała. Ktoś kto wie, kto zna tę topografię, to sobie to wyobraża. Więc oni ciągle atakowali ten dom, bo z niego mieli wypad na dalsze domy. No i pewnego dnia wpadł jeden z Powstańców, a ponieważ obok były właśnie te Blitzmädel, to strzelili do niego i on zginął. Wobec tego za chwilę zjawili się Niemy i postawili… Przede wszystkim kazali [wyjść], część ludzi, mężczyzn, wszystkich (z tego podwórka, bo z drugiego to uciekli pewnie), i między innymi mego ojca wywieźli, [właściwie] nie wywieźli, tylko wyprowadzili na Rakowiecką do Staufekaserne. I tam w piwnicach oni mieszkali, byli zakładnikami. Powiedzieli, że jeżeli choć jeden strzał padnie z tego domu, to tam będą rozstrzeliwani. I co kilka dni tak było, bo to byli nie tylko z naszego domu, tylko ze wszystkich domów okolicznych. Tak że tak wygląda… Tego chłopca, który tam wpadł, oczywiście zabili. On był ranny, on… Ponieważ dziewczyny, takie z naszego domu, młode, zrobiły mu opatrunek, Niemcy jak wpadli, to rozstrzelali te cztery dziewczyny czy pięć. Nawet nie te, zdaje się, które to zrobiły, inne.
No, rannego to butami po prostu zabili… I mężczyzn. Skąd wzięli się tam mężczyźni? Bo Niemcy w pewnym momencie zwalniali starych mężczyzn i w ten sposób pan inżynier Moryl (bardzo znane osoby, zasłużone), pan Janowski, zostali rozstrzelani na ulicy Ligockiej. Niemcy bardzo to robili tak z pomyślunkiem, że tak powiem, bo kazali im wychodzić na ulicę Ligocką, a sami stali w bramie, dlatego że po drugiej stronie już byli Powstańcy, i rozstrzeliwali. Rozstrzelali dwie córki administratora tego domu, który był Rosjaninem. To były Rosjanki, Nina, Nadia (jedna miała lat szesnaście, druga siedemnaście), no i jeszcze dwie inne. Mówię, tam jest tablica i… Tak że pochowane zostały potem na ulicy Kazimierzowskiej. Ja nawet byłam przy ekshumacji tych dziewczynek.
To jest wspomnienie rodziców. To opowiadała moja mama. Ponieważ wszystkich mężczyzn wzięto na zakładnika i pozwolono żonom przynosić im jeść w południe, więc moja mama chodziła na tę Rakowiecką z tym jedzeniem. I kiedy wracali… to było nie wiem, którego sierpnia, już nie pamiętam… Aleja Niepodległości w odcinku pomiędzy Madalińskiego a Rakowiecką była neutralna, ale Niemcy tamtędy chodzili. I jest taki dom, z taką niszą, w której oni stali, bo przy Madalińskiego już byli Powstańcy. Kiedy tych kilka osób, ci panowie i te panie, mama i tam jeszcze kilka innych osób, szło przy Narbutta, oni strzelili do nich sobie, tak o. I moja mama została ranna, dostała kulę w plecy. Z tym że ponieważ oni strzelali pod kątem, to ta kula – ona akurat była na kręgosłupie, gdyby prostopadle, to by zmiażdżyła – ona się zsunęła i mama ją miała do śmierci. Bo ona była pod skórą i nic mamie… Ale mama upadła, oczywiście miała krwotok, potem się zerwała i pobiegła, no bo nie wiadomo było, ci ludzie wszyscy… Tam nikt wtedy nie zginął, tylko mama była ranna, na rogu Narbutta. Tak że mama leżała… Wtedy kiedy cała ta była historia z Niemcami, to mama… Z tym że mama wstała i przebiegła przez aleję Niepodległości, naprzeciwko, bo tam byli Polacy i tam było w miarę bezpiecznie.
My czekałyśmy w tej pracowni Pomianowskich na tych młodych ludzi odbitych z alei Szucha i tam właściwie zastało nas Powstanie.
Pierwsze dni były takie, że myśmy nie miały żadnego przydziału, bo my byłyśmy, że tak powiem, na obcym terenie. Był taki na ulicy Kruczej szpitalik rannych cywilów, zresztą nie tylko cywilów – chodziłyśmy tam pomagać. Chodziłyśmy jeszcze w jakieś… Urszula też tam gdzieś chodziła w jakieś inne miejsce. W każdym razie [robiłyśmy] to, co mogłyśmy tam zrobić, a tak to siedziałyśmy i jadłyśmy te rzeczy państwa Pomianowskich. W takich wielkich kadziach to były dżemy czy coś. Nie, państwo Pomianowscy gotowali obiady dla ludzi, którzy się nam przypadkowo znaleźli, i też dostawałyśmy jedzenie.
Coś może miałam, tego już nie pamiętam.
Tak, tak. I po kilku dniach Adela (tam był telefon, telefony działały początkowo) się zdzwoniła z „drugą stroną Alej” (tak my to nazywaliśmy, „druga strona Alej”) i polecono nam przyjść na ulicę Pańską.
Aleje Jerozolimskie były pod zasięgiem Niemców. Oni byli w BGK i ostrzeliwali całe Aleje Jerozolimskie. Potem zbudowano tam barykadę – co prawda połowę, bo druga połowa to była… To jest linia średnicowa… To znaczy „barykadę” – barykadę i podkop. Kiedy szłyśmy, to myśmy już podkopem przechodziły. Tam był bardzo dobry podkop, chodziło się, światło elektryczne nawet było.
Tak, parę dni, jakiś tydzień chyba po [wybuchu Powstania].
No i przedostałyśmy się, tam nam polecono… Przedostałyśmy się na Pańską i tam już dostałyśmy…
Pańska 53, ciągle do tego samego internatu. Początkowo nawet spałyśmy na górze, to znaczy ja, bo dziewczyny spały w schronie, ale ja bardzo nie lubiłam, więc spałam na górze, bo Niemcy na razie nie bombardowali. Zresztą oni nie bardzo mogli bombardować, dlatego że oni… To były tak jak rodzynki w cieście – tu byli oni, tu byliśmy my.
No, moje dziewczyny, to znaczy moja…
Nie, z nami nie byli Powstańcy, nie.
Tak, tam była ludność cywilna. Wtedy właśnie zorganizowano tę służbę społeczną po to, żeby się opiekować, [to znaczy] nie brać udział w walce, tylko [zajmować się] ludnością cywilną, głównie dziećmi, niemowlętami. Dostaliśmy lekarza, punkt sanitarny [był] w opuszczonym mieszkaniu, tam gdzie jest w tej chwili rondo ONZ, bo to jest ta ulica (nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa). I gabinet był i tam przychodziły matki z dziećmi. Te dzieci umierały z głodu, a nie z jakichś [chorób], z odwodnienia. Mało, matki…
Niemowlęta, niemowlęta. Pani doktor właśnie robiła im taką strzykawką ogromną takie balony na plecach – biedaki – a one płakały. Ale bardzo wiele matek, siedząc w schronach, wcale nie chciało wyjść, one się bały. Więc myśmy chodziły do tych matek i myśmy je namawiały. Nawet Urszula kiedyś do szpitala, który jest do dzisiaj (takiego dziecięcego, szpitala Korczaka), to zanosiła sama to dziecko, bo matka się bała. Te dzieci umierały po prostu z głodu, no bo co one im miały dawać. My byłyśmy dla ludności cywilnej. Chodziłyśmy do ludzi, wyciągałyśmy właśnie takie „wypadki”, także byłyśmy kolporterami prasy, roznosiłyśmy…
No właśnie nie wiem. Ktoś nam dostarczał, ale tego to ja nie wiem.
Nie, nie pamiętam.
Chyba tak, ale potem, pod koniec sierpnia, na początku września, Niemcy przez megafony ogłosili, żeby ludność cywilna wychodziła.
Nie, do końca Powstania byłyśmy tam.
Nie no, pierwsze dni sierpnia to byłyśmy tam na…
Tak jest.
No tak, coś oni tam, jakieś przydziały oni mieli. Ale my nie byłyśmy głodne, dlatego że byłyśmy w internacie i tam były ogromne zapasy jedzenia. Tak że ja muszę powiedzieć szczerze, że ja dostawałam trzy razy dziennie jeść. Mało, nawet jadłam chleb świeży, dlatego że była mąka, a na ulicy Śliskiej był piekarz, on dostawał cały worek mąki, część pieczywa nam piekł, a resztę brał sobie. Zresztą potem był ranny i go opatrywałam.
Nie, nie, właśnie o to chodzi, że nie. Kierowniczki nie było, została tylko intendentka i ona chyba… Ja nie wiem, oni to zamurowali, jak myśmy wychodzili, to jedzenie. Ona czuła się odpowiedzialna za nieswoje jedzenie. Ale podejrzewam, że potem może oni to wywozili w czasie Powstania, nie wiem. Po Powstaniu…
Nie, nie miałam. A Niemców też nie widziałam, no bo ja byłam skupiona na tej ludności cywilnej.
Więc właśnie chciałam powiedzieć, że na początku września Niemcy ogłosili przez megafony, żeby ludzie wychodzili z Warszawy, bo to osłabiało walczących. Bo jeżeli oni nie mają ludności cywilnej, która jest im potrzebna… I wtedy wychodziły właśnie matki z dziećmi. We wrześniu to już ta ulica była pusta, byli tylko mężczyźni. I ja pamiętam, że nosiłam prasę… I kamienie tylko [zostały]… Zresztą Pańska wyglądała strasznie. Myśmy przez kilka nocy nocowałyśmy na Zielnej, której nie ma, bo pochłonął ją Pałac Kultury, a jak wróciłyśmy, to nie mogłyśmy jej poznać. Były tylko doły i góry. Tak że już tam…
Tak, było zbombardowane, bo oni już wtedy zaczęli używać, już było… Ponieważ ogłosili, że ludność ma wychodzić, a jeżeli ludność nie wychodzi, no to już byli… Mogli bombardować.
Tak, wychodziły… Mężczyźni się bali, bo nigdy nie wiadomo było, co tam jest dalej – przecież na Woli rozstrzeliwali. My niewiele o tym wiedzieliśmy, ale jednak coś do nas przychodziło, jakieś wiadomości.
No tak, tam były wiadomości. Tak, były wiadomości, jak padło Stare Miasto. Ponieważ mówiłam, że zostali mężczyźni, to pamiętam, jak jeden powiedział, to było na początku: „Czy pani wie, że już Praga jest zajęta?”. Bo już rzeczywiście we wrześniu Praga była zajęta, już tam są nasi.
No, my byłyśmy… Nam nikt nie kazał wychodzić, my byłyśmy do końca. No i teraz chodzi o to, żeby nas nie wywieziono do Niemiec na roboty, bo jak pójdziemy do Pruszkowa, to młode dziewczyny…
Tak, tak. [Wiedzieliśmy], że jest takie miejsce, gdzie wszyscy są [selekcjonowani], wobec tego… Na ulicy chyba Śliskiej był dom dziecka. Tam były dzieci i takie, które były tam przed wojną, i takie, które znalazły się, bo rodzice ich [zgubili]. Tam ten chłopczyk, z którym ja jechałam, to właśnie mówił, że on tam został u kogoś, no i rodzice gdzie indziej – był niczyj, jak on mówił. I wtedy moja wspaniała Adela doczepiła nas do tych wyjeżdżających dzieci. Te dzieci miały być ewakuowane…
To było na początku października. 2 października była kapitulacja.
Tak.
Tak, działała.
Tak jest, tak.
Tak, tak.
Tak.
Nie, nie, my nie… Nie.
Nie, nie. Oni byli głównie na tych granicznych…
Tak, na granicznych ulicach, na… Żelazna. No, Żelazna była cały czas pod ostrzałem, często ludzie tam ginęli, bo chcieli przebiec. Potem pod Żelazną i ja osobiście przechodziłam. Pod Żelazną był taki podkop, ale był tak wąski, że tylko można było się czołgać, więc jak wyszłyśmy z tego, to byłyśmy całe w piasku, taki żółty, dokładnie pamiętam… To był przy Złotej. Żelazna przy Złotej taki podkop był i myśmy tam przechodziły.
No właśnie ja nie wiem po co.
Nie, nie, nie. Nam dzieci przyprowadzono już po kapitulacji Warszawy.
Nie, nie, wiadomo było, że się coś skończyło.
Ludzie… Kobiet już nie było, mężczyzn było kilku, ja wiem, że właśnie tę prasę zanosiłam i kamieniem przyciskałam w tych gruzach na ulicy Pańskiej, bo taki był… Moją ulicą była ulica Pańska. Każda miała inną ulicę. Ja się nawet z nimi nie widywałam, bo oni gdzieś tam w gruzach sobie mieszkali. My też zresztą spałyśmy już tylko w piwnicy.
To znaczy, nas przyprowadzono do dzieci. Nas przyprowadzono, doczepiono nas. Tam byli wychowawcy. Mało – wychowawcy wzięli swoje rodziny, bo to też był pewien sposób na to, żeby nie być wywiezionym. My dostałyśmy czterdziestu kilku chłopców, takich w wieku od lat ośmiu do dwunastu, trzynastu. Najpierw poszliśmy na Dworzec Zachodni…
Ja nie wiem.
Nie wiem, nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. W każdym razie wiem, że na Dworcu Zachodnim zapakowano nas do węglarki.
Tak, pieszo szliśmy na Dworzec Zachodni.
Bardzo źle. Bardzo źle. Ale dla mnie to nie było nic dziwnego, bo najgorzej wyglądały właśnie Pańska, Śliska – tamte ulice były najgorsze. Przecież ta strona Alej była zupełnie możliwa. Ja kiedyś niosłam na noszach naszą koleżankę, taką dalszą, taka była… Jeżeli pytano, żeby zgłosić się do jakiejś pracy, to myśmy zawsze z Urszulą się zgłaszały. I my z Urszulą miałyśmy polecenie zanieść do szpitala dziewczynę na noszach, na drugą stronę Alej, czyli musiałyśmy pokonać Aleje Jerozolimskie. Podkop był do połowy, a potem był otwarty, dlatego że tam jest linia średnicowa, więc nie można było zrobić podkopu. I to był podkop… Było tam bardzo ciepło, dlatego że na Widok paliły się domy, więc gorąco było, ale było jeszcze światło. I myśmy ją niosły – ja miałam pościerane ręce do krwi prawie tymi noszami – przez ten podkop do połowy, a potem była bardzo wysoka barykada, którą Niemcy ciągle niszczyli, i przebiegało się na drugą stronę Alej.
Z noszami, tak. Biegłyśmy i tam do szpitala ją…
Nie pamiętam. Było kilka. Wiem, że na pewno był szpital na Kruczej przy… może Wilcza, nie Wilcza…[…].
To było w czasie Powstania. Tak że mówię, do takich różnych prac, gdzie trzeba było, to myśmy się z Urszulą zgłaszały, zresztą one też potem. No i wreszcie znalazłyśmy się na… miałyśmy wyjechać. I chodziło o to, żebyśmy wyjechały z tymi dziećmi. To był, jak mówiłam, dom dziecka na ulicy Śliskiej i były tam jeszcze inne dzieci. Z tymi dziećmi myśmy poszli na Dworzec Zachodni i na Dworcu Zachodnim zapakowano nas do pociągu, którym wożono węgiel. To były takie wysokie bardzo, odkryte wagony i na dole był miał węglowy. I tych czterdziestu kilku chłopców… Oni tam wsiedli i my. My miałyśmy plecaki, bo miałyśmy jedzenie. Bo jak mówiłam, w internacie było jedzenia, więc dostałyśmy masło w takiej puszce. To było wszystko chyba z zagranicy w czasie okupacji przysyłane do Polski. Jak one to [robiły], to ja nie wiem. Bo jak powiedziałam, to był internat dla córek oficerów, którzy byli w oflagu. Takie mięso w puszkach dostałyśmy także. Więc myśmy miały… My byłyśmy w jedwabnych sukienkach, dwa miesiące.
Tych samych. I Urszula to… Ja to jeszcze miałam taki płaszczyk, a Urszula to miała krótki żakiecik i sukienkę w kropki. Więc dostałyśmy materiał (to załatwiła Adela, ja nawet nie wiem, jak załatwiła) w jodełkę, sweterki szare – mam nawet zdjęcie w tym sweterku – bluzeczki i bieliznę.
Przed wyjściem. Tam właśnie do tej rozbitej kuchni poszłam się umyć i jak zdjęłam z siebie, to były, z przeproszeniem, wszy. Ale nie w głowie, w głowie to Urszula miała, a ja nie miałam. No i już byłyśmy ubrane jako tako do tego Krakowa, tylko zewnętrznych [ubrań] nie miałyśmy, ale miałyśmy… Aha, bo myśmy sobie te spódnice uszyły. Bo przecież my wszystkie skończyłyśmy [krawiecką] szkołę zawodową, a w internacie była maszyna. Więc miałyśmy wszystkie spódnice w jodełkę. I te sweterki szare, i takie bluzeczki polo. Skąd Adela to zdobyła, nigdy jakoś nawet – po wojnie przecież do końca jej życia miałam z nią kontakt – nigdy jej nie zapytałam.
No, niezupełnie jednakowo, bo miałyśmy zewnętrzne rzeczy nie takie same.
Tak, tak, z plecakiem wypchanym i dosyć ciężkim. Plecak stał przy samym brzegu, to ja mogłam wejść na ten plecak i widzieć coś, a te biedne dzieci widziały tylko… Przez trzydzieści sześć godzin jechaliśmy do Krakowa.
Nie, no skąd?! Normalnie, tak jak mieli takie ubrania. Ale oni siadali na tej podłodze, no bo przecież trzydzieści sześć [godzin]… Bo oni nic nie widzieli, przede wszystkim.
Nie, no skąd?
Tak. Ja nie wiem, czy ci chłopcy coś [mieli]. Przecież oni mieli wychowawców tam także. My byłyśmy tylko… Tylko że ci wychowawcy, powiem szczerze, że w momencie kiedy myśmy się pojawiły, to przestali się nimi specjalnie interesować. I jechaliśmy. Jechaliśmy tą węglarką otwartą te trzydzieści sześć godzin…
Tak. Przede wszystkim on był bardzo długi, bo to nie tylko my jechaliśmy, było wiele wagonów właśnie osób cywilnych, jadących z Warszawy. Wiem, że kiedyś pół nocy to on wjeżdżał na górkę i wracał, gdzieś pod Częstochową czy gdzieś. Ja nigdy nie byłam w Krakowie przed wojną. Do Krakowa… To nie do Krakowa [jechaliśmy], tylko do Kressendorf – niemiecką nazwę pamiętam. To była graniczna stacja już z Rzeszą niemiecką – Krzeszowice. Krzeszowice radziwiłłowskie chyba, bo tam jest zamek Radziwiłłów, [właściwie Potockich], pałac. Tam nas przywieziono, umieszczono nas na rynku w restauracji. I teraz zaczęła się historia, że trzeba ich umyć, a jest ich czterdziestu paru, więc… A oni wyglądali jak diabły, ci chłopcy, bo przecież siedzieli na tym… To był miał węglowy, na tym węglu.
Nie, oni chyba coś jedli, ale ja nie… No niemożliwe, żeby trzydzieści… Bo my to miałyśmy jedzenie. Oni chyba coś jedli, ale ja naprawdę, przyznam się szczerze, nie pamiętam. W każdym razie tam zrobiono kolację, dzieci dostały… Umyliśmy je i poszli [spać] na słomie. Była słoma w tej restauracji w takich boksach, na tej słomie oni spali i my spałyśmy też na tej słomie. I chyba to była pierwsza noc – ja to do dziś pamiętam – w której ja spałam całą noc po tylu miesiącach. Tak że tak ją zapamiętałam, że spałam całą noc.
Nic, nic. Po kapitulacji z moją kochaną Urszulą poszłyśmy w stronę Mokotowa i byłyśmy na Polnej, doszłyśmy do Polnej nawet, już dalej było Pole Mokotowskie wtedy. I tam stał strażnik. Ja mówię, że my chcemy iść na Mokotów, a on powiedział, że tam nie wolno. Nawet powiedział, że nic nie ma tam, bo rzeczywiście stamtąd już ludzie byli [wysiedleni], Mokotów był ewakuowany. Tak że ja zaczęłam płakać, no bo tak do tej mamusi chciałam.
Tak jest. Więc po przespanej nocy postanowiono te dzieci gdzieś umieścić i zabierano je, tylko nawet nie wiem gdzie, bo myśmy siedziały ciągle w tej restauracji, a oni zabierali je na taką giełdę. Chodziło o to, żeby ludzie je zabierali, te dzieci.
Mieszkańcy Krzeszowic. I pamiętam taki bardzo smutny moment, kiedy ten chłopiec przyszedł. Wieczorem wracali ci, którzy nie zostali wzięci (to chyba ze dwa dni trwało). I mówi: „Nikt mnie nie chciał, bo jestem brzydki”. I mnie było tak strasznie żal tego chłopca.
Brali pod opiekę. Potem tam utworzono dom dziecka i podobno jest do dziś w tych Krzeszowicach, właśnie z tych dzieci. Te dzieci oni zebrali jednak, bo chyba nie wszyscy wzięli te dzieci. Może te dzieci miały jakieś rodziny jeszcze, może znalazły swoje rodziny, tego to już ja nie wiem. A teraz co my.
Tak, tak, oni potem… Nie, nawet potem, mówię, wszystkie chyba dzieci zabrali do domu dziecka. To znaczy tylko ci, którzy chcieli. Bo po prostu nie wiadomo było, jaki był ich status społeczny, nie wiadomo, czy mieli rodziny. Natomiast wszyscy ludzie z Warszawy, cywile, już potem po tej kapitulacji mieli prawo przebywać na wsi. Każda gmina dostawała pewną ilość osób, które musiała wyżywić i dać im mieszkanie. I myśmy taki… Nas zabrano do wsi Rączna, podkrakowskiej wsi, gdzie nawet mam zdjęcie, bo w całej wsi podkrakowskiej znalazłyśmy oryginalne dwa stroje krakowskie i mamy w nich zdjęcia nawet. [Zebrane] z całej wsi, bo oni już nie mają. To drogie bardzo rzeczy były i nie mieli. Jeden miał serdak, drugi miał czapkę, chustkę, inny spódnicę. I tam dostałyśmy pusty pokój. Było nas, jak mówiłam, cztery. Potem jeszcze przybyła taka pani jedna. I piecyk… Miałyśmy zapasy… A, i gmina miała nas utrzymywać, miała nam dawać jeść. Tak że tam byłyśmy…
Tak.
Tak, tak. Ja, ja nie… Śmieszne tylko było to, że na przykład myśmy w tym pokoju… Ten pokój był zupełnie pusty i jak powiedziałam, słoma leżała tam, gdzie spałyśmy, i te nasze szare koce, stół i ława. I dzieci przychodziły ze wsi i one stawały przy drzwiach. Myśmy żyły, że tak powiem tam, a one stały i patrzyły. Trochę nas to… No, wstydziłyśmy się, no ale trudno było te dzieci wypraszać. Nie zawsze, ale tak było. I piecyk taki był okrągły. Wtedy po pobycie tam, kilka chyba tygodni, to postanowiliśmy pójść do Krakowa – ale nie wszystkie poszłyśmy. To było siedemnaście kilometrów pieszo i tego samego dnia się wracało. Poszłyśmy z Adelą do Krakowa. Pierwszy raz zobaczyłam Kraków. Aha, czego nie powiedziałam. Dostałyśmy bardzo dużo pieniędzy, dostałyśmy żołd.
Tak. Tylko to było naprawdę bardzo dużo. Ja nie wiem, dlaczego ja na przykład nie kupiłam sobie płaszcza, ale… A w Krakowie mogłam pójść na tak zwaną tandetę, tak to się nazywa, i kupić sobie, ale tego nie zrobiłam. W każdym razie w Krakowie… Adela mówiła, że w czasie Powstania spotkała naszą panią dyrektor Bratkowską, z naszej szkoły zawodowej, i ona jej powiedziała, że jeżeli byśmy się znalazły w Krakowie… Chyba już wtedy Adela wiedziała, że… no nie wiem, w każdym razie żebyśmy się zgłosiły do szkoły zawodowej, takiej jak nasza była. I Adela tam się zgłosiła. Tam nas natychmiast przyjęto do szkoły, do liceum zawodowego, bo myśmy miały skończoną zasadniczą szkołę, i zainstalowano nas w pokoju nauczycielskim. A jeszcze muszę opowiedzieć o pewnej akcji, bo jest dosyć ciekawa. Jak byłyśmy już w Krakowie… Ale gdzie myśmy mieszkały?
To był październik. W każdym razie były ciągle jakieś… Gdzie myśmy mieszkały? A, myśmy mieszkały w tej szkole. Przyszła wiadomość, że na dworcu w Krakowie jest cały wagon pościeli z Warszawy dla ludzi, bo tam dużo staruszek było z Warszawy, czy domów dziecka – pościeli z Warszawy, którą trzeba pilnować. No kto się zgłosił? Oczywiście ja z Urszulą. I proszę sobie wyobrazić, tam byli Niemcy, tacy Bahnschutze. Myśmy całą noc w tych pierzynach spały. To jest wagon towarowy zamknięty, cały wypełniony pościelą. Ale za to, że tam spałyśmy, pilnowałyśmy, dostałyśmy kołdrę i poduszkę i ja już miałam coś. Jak przyszłyśmy z mamą do Warszawy, to miałyśmy coś do przykrycia, bo przecież mieszkanie nasze było częściowo spalone, ale były tylko sprężyny.
W szkole, tak. I tam spały… Tam było łóżeczko wstawione (panie, te nauczycielki, to zdaje się, nie bardzo były zadowolone), dwie pary noszy, no bo było nas cztery, i stół. Myśmy spały tak obligatoryjnie, to na stole… Najgorzej, bo stół był bardzo dobry, zwłaszcza że my miałyśmy pościel z Urszulą, ale on był śliski, więc się suwał. Tak że najlepiej było spać na tym łóżeczku, no ale… I tam byłyśmy przez jakiś czas, a potem na ulicy Pierackiego zorganizowano internat. Były tam jeszcze dziewczyny inne z Warszawy, bo okazało się, że była druga grupa, one były właśnie z tej strony Alej, więc… One były zaczątkiem internatu, który potem trwał. Adela, Urszula i Halina w tym internacie mieszkały do matury.
Nie, nie, on chyba nie był związany ze szkołą. One zrobiły maturę, chodziły… Urszula potem skończyła studia tam, została… One zostały. Urszula została w Krakowie do końca. Jeżeli żyje, bo nie wiem, już nie mam kontaktu, to jest w Krakowie. Tam wyszła za mąż, miała córkę. Halina pojechała do Wrocławia, bo jej rodzice mieli dom przy Hali Mirowskiej, był zupełnie spalony, więc tam [we Wrocławiu] się zatrzymali, zresztą w ślicznym domku. A dlaczego? Dlatego że […] matka jej została wywieziona do Niemiec, a ojciec został… Bo oni mieli bardzo późne [dziecko]. Halina miała dziewiętnaście lat, a miała roczną siostrę czy dwuletnią. Ojciec był starszym panem i trzymał to dziecko na ręku… A oni to byli gdzieś w podwarszawskiej miejscowości. I Niemcy ją zabrali do Niemiec, a on został z tymi dziećmi, jeszcze drugą córkę miał, no i Halina, która była ze mną, z nami. I oni się potem we Wrocławiu… I panią Szewelow wywieziono do Wrocławia.
Zaczęłyśmy pisać, poszukiwać. Poszukiwałyśmy i muszę powiedzieć, że miałam także taką ciekawą przygodę. Poszukiwałam ojca, poszukiwałam mamy, no ja nie wiedziałam…
Tak, tak.
Nie, nie…
Nie, myśmy pisały jakieś kartki czy coś.
Tak jest, zima czterdziestego czwartego. Urszula też pisała. I okazało się, że niektórzy ludzie… że Warszawa, niecała i [na przykład] tam gdzie moi dziadkowie mieszkali, w Górcach (to się nazywało Marynin i jest tam do dziś), to nie było Powstania. Tam już byli ludzie, którzy uciekali z Powstania, niemłodzi, chociaż i tacy byli. I uciekła także Urszuli matka (mieszkała na Sokołowskiej, przy samym kościele Świętego Wojciecha) z młodszymi dziećmi, bo ojca chyba wywieźli do Niemiec. Ona do nas przyjechała, do Krakowa. Urszula nawiązała kontakt z nią, podała adres i ona do nas przyjechała.
Ja pytam: „No dobrze, a gdzie pani mieszka?”. – „Ja mieszkam właśnie na Zaborowskiej”. Ja mówię: „Ale na Zaborowskiej to mieszkają moi dziadkowie”. A ona mówi: „Tak?”. Ja mówię: „Tak”. To ja napisałam list. Bo ja tam nie pisałam, bo ja myślałam, że tam jest jeszcze Powstanie. I pani Góralewicz, a ona była u nas w Krakowie, poszła na tą Zaborowską i powiedziała, że mnie widziała. A moja mama nic o mnie nie wiedziała. To było przed Wigilią, parę dni przed Bożym Narodzeniem. Ja z ojcem miałam kontakt, bo ojciec był w obozie, pisałam do niego i nawet wysyłałam mu paczki.
Tak. Ojciec był w Duisburgu prawie, na granicy, tak że ja ojcu wysyłałam z Krakowa paczki, nawet dwie, i skarpetki mu zrobiłam na drutach, pamiętam. Śmiał się potem, bo wysłałam mu jabłka, te jabłka się zepsuły i te skarpetki się pomoczyły. No ale tak to było. I kiedy pani Góralewicz powiedziała, że ona była w Krakowie i widziała mnie, no to tam był ogólny płacz, i babci, no a najważniejsze, mamy, która tam wylądowała w cudowny prawie sposób, jeszcze z tą raną postrzałową. I mama nic mnie nie zawiadomiła, tylko…
My oczywiście w Krakowie spełniałyśmy różne prace społeczne. Były takie właśnie staruszki, takie miejsce i dla nich gotowałyśmy jedzenie. Chodziłyśmy na ulicę Pędzichów, tak, na Pędzichowie 13, i tam gotowałyśmy w ogromnych kotłach to jedzenie, które potem zabierano dla tych staruszek. Kiedyś jeszcze myłam ten kocioł pod wieczór, to było w przeddzień Wigilii, to przyszłam wieczorem, już było ciemno, i pamiętam, że spadł… Dlatego tak mówię, bo to był dla mnie, jak powiedziałam, najszczęśliwszy dzień w życiu. Weszła Urszula chyba i mówi tak: „Czego ty ten kocioł tak myjesz – nawet to pamiętam. – Przecież tam czeka na ciebie mama”. I ja nie wiem, jak ja biegłam przez te Planty, pamiętam, że to był jakoś śnieg taki, taki drobny, jakby posypane mąką, i ja jak wpadłam… Ja bardzo płakałam, bo ja jestem płaczka, mama moja mniej. Ale mama spędziła z nami… Pokazałam jej Kraków, o tyle, o ile było można…
Tam w tym internacie. No bo ja tam podałam adres i pani Góralewicz jej powiedziała.
No, mama była bardzo odważna. Mama, ponieważ miała ten postrzał, to lekarz wydał jej zaświadczenie po polsku i po niemiecku, że ona jest ranna i że jej trzeba pomóc, i ona z tym… Bała się. Mama była młoda, mama miała trzydzieści osiem lat. Mnie się wydawało, że taka stara mama, to jej nie wywiozą, ale oni wywozili takie kobiety także, więc… I przyjechała pociągiem. Jechała bardzo długo, bo trzeba było się w Skierniewicach przesiadać. I przyszła, ale ja o tym nie wiedziałam nic. Ja ją zobaczyłam, kiedy ona tam siedzi.
Tak. Pokazałam jej Kraków, spędziła z nami Wigilię, no i postanowiłyśmy jednak jechać tu pod Warszawę. Kiedy? Najlepiej w pierwszy dzień świąt, bo to jest taki jednak dzień, kiedy Niemcy też jakoś… Nie ma takich łapanek czy coś takiego. I rzeczywiście, jechałyśmy, pierwszą klasą zresztą, z Krakowa do Skierniewic i takie wyściełane, pamiętam, miejsca. I rzeczywiście bardzo było mało ludzi. Oni zaglądali, Niemcy, ale jakoś nie interesowali się nami. Przyjechałyśmy do Skierniewic. W Skierniewicach były nieprawdopodobne… Pociągi, które jechały w stronę Warszawy, ale oczywiście do Warszawy nie dojeżdżały. Ale były tak zatłoczone, tam ludzie parę nocy siedzieli w tych… I wtedy ja już miałam taką chusteczkę, bo tam chodzili Niemcy i nawet mogli robić brzydkie rzeczy już wtedy (już nawet nie wywożenie do Niemiec, ale inne). Taką chustkę to już tak założyłam i mama też, żeby on nie poznał, żeby oni nie poznali, że my jesteśmy młode. Potem przyjechał ten pociąg, który był wyładowany… Ale ja mam zawsze szczęście jednak, bo właśnie ten kolega z Powstania, który był medykiem, a on był z nami, to on właśnie jechał i on nas wciągnął przez okno, i mnie, i mamę. Bo ja widocznie byłam szczupła, mama to…
Tak, to był… Nam przydzielono do naszego oddziału takiego Jurka, który był medykiem, on nie skończył jeszcze medycyny. I on jakiś czas z nami tam bywał, a potem gdzieś odszedł. No i też udało mu się wyjść, nie wyjechać i nie wiem, dlaczego on był w tym pociągu, w każdym razie jestem mu wdzięczna, że on nas wciągnął do tego [wagonu].
Dojechałyśmy do Włoch, a potem pieszo.
Nie, nie. Do Włoch.
Tak. Ze Skierniewic do Włoch…
A potem pieszo przyszłyśmy na tak zwany Marynin.
Nie, nie. To jest daleko, to jest Ulrychów. Za Ulrychowem jest Marynin, on się nazywa Górce, a to było którejś księżnej, ona to parcelowała przed wojną i rodzice tam kupili działkę przed wojną. Tam dziadkowie moi wybudowali sobie domek i mama tam po Powstaniu wylądowała. Najpierw była tutaj, we Włochach, a potem tam.
No i tam [trafiłyśmy] do dziadków. Z mamą właśnie przyjechałyśmy i tam przebywałam do wyzwolenia Warszawy.
17 stycznia.
No tak, słyszeliśmy strzały. Słyszeliśmy, bo była ofensywa nad Wisłą ze wschodu. I w pewnym momencie już okazało się, że Warszawa jest… Już te strzały się w innym kierunku były, one już nie były ze wschodu, tylko były z północy. Pamiętam, u babci spałam w kuchni, za ścianą kuchni. I potem już się znalazły na zachodzie, czyli… Bo tu rzeczywiście był taki okrążający manewr… Tak że Warszawa jest wolna. No i my z mamą wobec tego wybrałyśmy się i szłyśmy tymi ulicami przez Wolę i przez Śródmieście zniszczone ogromnie. Okazało się, że połowa naszego mieszkania jest niespalona, że możemy wobec tego tam zamieszkać.
Aha, dobrze, że pani przypomniała. Poprzedniego dnia właśnie poszłyśmy na szosę wolską i patrzyłyśmy, jak idzie polskie wojsko. To było wojsko, które brało udział w walkach, bo oni byli tacy… Jechały czołgi i oni byli tacy osmoleni. Oni [walczyli] o Warszawę, [brali udział] w ataku na Warszawę i potem przez pontony dostali się na tę stronę. Jechali, myśmy stały z mamą i obserwowały.
Wojska?
No tak, no myśmy machali im, oni byli bardzo… To widać było, że oni [brali] udział w walce, bo byli jacyś tacy zmęczeni. Trochę przypominali jak z tych „Czterech pancernych”, tego filmu. No i znalazłyśmy się w domu, w naszym częściowo spalonym domu. Nawet były meble, ale nie było nawet jednego gałganka, tak że jakoś tam… Pościel ja miałam, przyjechałam z tą pościelą z Krakowa.
Tak, zostałyśmy. Ojca nie było, ojciec był wywieziony do obozu, prawie pod granicę belgijską. Wrócił dopiero w listopadzie, a my byłyśmy tam przecież już w styczniu.
Jechałam rowerem do Młocin… Nie do Młocin. Jechałam tak jak Puławska i dalej, do lasu się tam jeździło.
O właśnie. Jechałam nie sama, z koleżanką, i właśnie usłyszałyśmy – czy ktoś mówił, czy coś – że zakończyła się wojna. To który to był, 8 maja chyba. Tak że tak to… Bo jeszcze wtedy nie pracowałam, potem dopiero zaczęłam pracować. Tak że tak się skończyła wojna.
Z tatą już potem się urwał kontakt, tak że nic nie wiedzieliśmy o tacie i tata o nas. Dopóki Niemcy byli tutaj, to można było korespondować z ojcem (ja mówię, ja mu dwie paczki wysłałam), ale potem, kiedy już była ofensywa, to już kontakt z Zachodem został zupełnie zerwany. Tak że ani ojciec o nas nie wiedział, jak skończyła się wojna, ani my nic o ojcu nie wiedziałyśmy. A ojciec przyszedł dopiero w listopadzie, dlatego że tam na Zachodzie była zdecydowanie propaganda: „Nie wracać”. Ale ojciec chciał wracać. On może mniej mnie, ale bardzo kochał moją mamę i do mamy chciał [wracać]. Proponowano im na okupację Japonii jechać. Przecież ojciec był młodym człowiekiem, miał trzydzieści osiem lat, więc jeszcze… Ale ojciec nie chciał i przyjechał w listopadzie właśnie do Warszawy, w dniu moich urodzin.
Tak.
Nie, mnie się wydaje, że my byłyśmy młode. Ja nie miałam czasu, uczyłam się, pracowałam. Zaczęłam pracować w bibliotece, musiałam zrobić maturę, nie miałam… Nie, zwłaszcza że nie było tam moich koleżanek, bo one były w Krakowie. Ja nie miałam kontaktu z tymi osobami, z którymi byłam ogromnie zżyta. To jakoś wtedy one… Urszula miała tu rodzinę, więc zaczęła przyjeżdżać, ale już nigdy nie wróciła do dawnych stosunków między nami.
Tak, Adela zorganizowała taki… Adela to właśnie moja drużynowa. Kupiła sobie działkę pod Warszawą i tam jest domek. Kiedyś zorganizowała i myśmy były, wszystkie się spotkałyśmy cztery i wspominałyśmy. I bardzo ciekawie, bo te same sytuacje widziałyśmy często zupełnie inaczej. Byłyśmy tam… Wydawało się, że widzimy to samo, a okazało się, że każda widziała co innego. Tak że no nie wiem, jakoś… Może byłyśmy za młode, że nie przeżyłyśmy tak ciężko Powstania.
Proszę pani, żadna nie była ranna nawet. Ja mówię, tyle… Myśmy były ciągle na wierzchu. Bo ja rozumiem, czasami ludzie siedzieli [w piwnicach], w schronach też ginęli bardzo często, a my cały czas – żadna nie miała drapnięcia – cały czas na ulicy. Ja pamiętam, jak szłam tą ulicą Pańską – nie, to nie była Pańska – i widziałam, jak domy na Marszałkowskiej podnoszą się do góry i opadają od tej strony naprzeciwko [późniejszego] Pałacu Kultury. Dosłownie widziałam, jak podnosi się dach i opada. Byłam bardzo daleko od tego przecież, ale widziałam… Ale to jakoś, to jakoś nie robiło… No ja nie wiem, może dlatego, że byłyśmy młode. Wiem, że ludzie bardzo ciężko przeżywali Powstanie. Niektórzy się nie potrafili z niego jakoś wyzwolić, z tych wspomnień. No a może dlatego, że my byłyśmy młode…
Nam się udało.
Warszawa, 16 grudnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska