Ileana Porycka

Archiwum Historii Mówionej

Ileana Porycka, 26 września 1932 roku, Warszawa.

  • Co pani pamięta z tego okresu przedwojennego? Z życia w domu, gdzie pani się wtedy znajdowała? Co robili rodzice?

Ojciec był dosyć wysokim urzędnikiem w Warszawie. Pracował w Ministerstwie Skarbu.

  • Pamięta pani, kim był dokładnie?

Był, jak to się teraz mówi, dyrektorem, ale wtedy to się nazywało Naczelnikiem Urzędów Celnych. Mama nie pracowała, dziadkowie mieszkali też tu, w Warszawie na Źródłowej przy Nowym Zjeździe. Dzisiaj nie istnieje ta ulica, tabliczka tylko jest. Ja sama z życia przedwojennego niewiele pamiętam. Pamiętam zoo warszawskie, słonia, który bujał, bo tam chodziłam z dziadkami, z rodzicami. Z wojny mało. W trzydziestym ósmym roku ojciec został…

  • A pamięta pani całą okolicę zoo, przy parku Praskim, bo to zoo inaczej wyglądało.

Inaczej, ale ja już sobie nie bardzo przypominam. Dzieci to inaczej patrzą. Leciałam do słonia, a nie oglądałam ogród zoologiczny, więc niewiele pamiętam. Później w trzydziestym ósmym roku ojciec został przeniesiony do Wilna i tam nas zastała wojna. Ostatnie Boże Narodzenie przed wojną, to pamiętam w Wilnie wielką choinkę i lalkę pod tą… To mi utkwiło do dzisiaj. Później przyszła wojna, straszliwe Boże Narodzenie, pierwsze wojenne. To już rodzice uciekli z Wilna, bo już NKWD się tam ojcem interesowała.

  • Jeśli chodzi o Wilno, czy do pani jako dziecka dochodziły jakieś informacje, jak to wygląda na tamtych terenach?

Pamiętam wejście bolszewików do Wilna, to był 17 września, i ojciec mnie postawił na oknie, zasunięta firanka, bo bali się, że będą strzelać, i pokazał mi: „Zobacz, jak obce wojsko wchodzi do Polski”. Nie bardzo rozumiałam może i znaczenie tego, ale pamiętam obdartych, ze strzępkami przy w uniformach i te ich tanki, straszliwe, rzegotliwe, trzęsące się blachą tanki, w których oni przyjechali, te czołgi niby ich. To to pamiętam. A później z Wilna rodzice musieli szybciutko uciekać. Przebywali w takim majątku Malowanka szesnaście kilometrów pod Wilnem na Trakcie Napoleońskim, między Trokami a Wilnem. I tam pamiętam taką… Zresztą tam było strasznie. Nie było światła, nie było niczego. I Boże Narodzenie w czterdziestym roku. Babcia była chora, matka mojego ojca, ona przyjechała w trzydziestym dziewiątym roku na urlop do nas, a pracowała w Ministerstwie Spraw Wojskowych w Warszawie, już nie mogła wrócić, bo wojna wybuchła. Została z nami. Babcia była chora. Choinka jakaś była i wigilia składała się z placków kartoflanych i kisielu bez cukru. I to pamiętam. I od tego zaczęły się te dwa lata ciężkich głodów. To rzeczywiście ani kartofli, ani chleba. Bolszewicy wszystko wymietli. I tak było czterdziestego pierwszego roku, kiedy wybuchła wojna niemiecka, więc tam pierwsze dni to jakoś tam wyglądało, że wszyscy liczyli, że może się to poprawi, ale nic się nie poprawiło. Niemcy wzięli się za Żydów, a mój ojciec, jeszcze ze swoim kolegą nocami jeździli do takiego miasteczka Landwarów. To było miasteczko, gdzie była izba celna, taka przygraniczna. I ojciec tam też pracował, kontrolował. I tam było masę Żydów. Nie wiem, jakie ojciec miał tam z nimi zaszłości, w każdym razie był dobrym człowiekiem, i narażając się, nocami na rowerze jeździł do tego Landwarowa ze swoim kolegą, nie pamiętam, jak ten pan się… chyba Pisiewicz się nazywał. A jego żona też tam z moją mamą były. Te żydowskie dzieci przywozili do domu, a potem następnej nocy (to małe dzieci przeważnie były), wywozili do miejscowości, której nie pamiętam nazwy, ale tam był sierociniec prowadzony przez siostry zmartwychwstanki. One prowadziły przed wojną sierociniec dla tych okolicznych wiejskich dzieci i do tego sierocińca te żydowskie dzieciaki tam odwozili. I tylko taki fragment, że wśród tych uratowanych dzieci, i przez mego ojca, i przez tego pana Piesiewicza, był chłopak, Dawidek, który potem z tymi siostrami przejechał tutaj do Polski, potem poszedł do klasztoru, był franciszkaninem, pojechał do Izraela, tam jakoś wypracował, i umarł niedawno na gruźlicę. I to jakoś pamiętam.

  • Czy do tego majątku Malowanka zajeżdżały wojska bolszewickie, czy to było tak na uboczu?

Nie, to było przy Trakcie Napoleońskim, to była wielka szosa na Wilno. Zawsze przyjeżdżali. Właśnie ten majątek to był majątek takiego pana Pileckiego, Awia Pilecki, Karaim, żonaty, dzieciaty, dworek tam mieli taki już rozpadający się, a moi rodzice mieszkali w takim niedokończonym, drewnianym, nowym budynku, którego budowę przerwała wojna, więc warunki były prymitywne. Bardzo zimno nieraz, bo tylko od pieca kuchennego można było się ogrzewać. No i tak było do wejścia Niemców.

  • Czy zapamiętała pani coś szczególnego z wizyt bolszewików? Czy może ciekawego, cos poruszającego?

Poruszające to były niektóre noce, jak bolszewicy się cofali w czterdziestym pierwszym roku, wojna wybuchła z Niemcami, to bolszewicy stamtąd odchodzili. I wywozili wtedy wszystkich. Pamiętam parę nocy, to był czerwiec… Ta Malowanka (to jeszcze muszę powiedzieć) to był majątek na górze, w dole było piękne jezioro – dziś go nie ma, bo ja tam byłam niedawno, to w ogóle zarośnięte wszystko – majątek na górze, a ta góra porośnięta krzakami, chaszczami i myśmy parę nocy, kiedy bolszewicy tak wywozili, bo przyjeżdżali ciężarówkami i tak jak kto stał, w koszuli, bez koszuli, to tak pakowali i tak wywozili i myśmy parę nocy w tym jarze, w tych krzakach przesiedzieli. Mnie to się ogromnie podobało, bo to tak było atrakcyjnie. Trzeba było cicho siedzieć. Mieliśmy wtedy psa, więc mama trzymała go za mordzinę, żeby, broń Boże, nie szczeknął. A oni tam krążyli, ale zastawali puste pomieszczenia i jechali dalej. I pamiętam wejście Niemców. Ja Göringa widziałam, bo on szedł widocznie z tą czołówką, zajechali do majątku, prosząc o jakieś jedzenie, i wtedy ta właścicielka i moja mama rozłożyły ręce, powiedziały: „Prócz kartofla my niczego nie mamy”. I oni przywieźli jakieś beczki z jakimiś wiktuałami, żeby temu dowództwu zrobić przyjęcie. One robiły to przyjęcie. I ja pamiętam Göringa. Taki strasznie gruby facet na takiej ławce siedział, ja się bardzo dziwiłam, jak to taki gruby może chodzić. To tyle widziałam Niemców.

  • A jak się zachowywali podczas tego przyjęcia?

Bardzo grzecznie, wspaniale. Panie całowali po rączkach, bo mama moja dosyć przystojna była i bardzo ładna była ta Karaimka, ta żona właściciela majątku. Czarna, ładna, tylko że gruba była, ale rączki nadstawiała. I nie chcieli nic. Nie zabrali, co przywieźli, to zostawili. No to dla nas, dzieci (bo oni też mieli trójkę dzieci, tamci państwo) to to było w ogóle Eldorado, bo i masło się tam jadło, a tego nie było przecież. A później bardzo szybko zaczęło gestapo ojca poszukiwać, więc ojciec prysnął. A mama ze mną za pierścionek dany żandarmowi została przerzucona tu do granicy, bo to była Generalna Gubernia, a tam już nie pamiętam, jak to się nazywało. I wsiadłyśmy w Małkini do pociągu, przyjechałyśmy. To był 22 sierpnia 1942 rok, jak przyjechałyśmy tu, do Warszawy. Oczywiście do dziadków, bo rodzice mieli swoje mieszkanie na Żoliborzu, tam właśnie babcia mieszkała.
I myśmy tu przyjechały, ale nie mieszkałyśmy tam na Żoliborzu, bo mama się trochę bała. Mieszkałyśmy na Złotej 46, tam gdzie teraz jest ten hotel ,,Holiday Inn”. Tam była dwupodwórkowa kamienica i tam zetknęłyśmy się – to znaczy moja mama, a ja tylko pamiętam – tam mieszkała Kossak-Szczucka, która się ukrywała, mieszkała taka Stasia Wdowińska, która była łączniczką, tylko nie pamiętam już, między kim a kim, ale była w organizacji. I tam mieszkałyśmy dosyć krótko, bo tam gestapo ciągle robiło naloty, bo szukali tej Kossak-Szczuckiej, a ona się wtedy nazywała pani Śliwińska i uciekła. I moja mama też się postarała o zmianę mieszkania i przyszłyśmy na Stare Miasto, na ulicę Brzozową 24, to był dom pekaoski, przed wojną wybudowany. Na tej Górze Gnojnej było zrobione tarasowo i połączone z ulicą Bugaj 3 od dołu. Myśmy mieszkały pod dwoma adresami w jednym mieszkaniu, bo to od frontu był Bugaj 3 na trzecim piętrze, a od Brzozowej, bo to na wprost Celnej, teraz to tam śladu tego nie ma, a to był piękny budynek, to się schodziło dwa piętra w dół przez kuchnię. I to mieszkanie było tak wspaniałe, że było wykorzystywane, tam mieszkała pani pułkownikowa Jadwiga Zabielska, mąż jej zginął w Starobielsku, ona tam mieszkała, to było jej mieszkanie i wynajmowała. Więc mieszkała pani Jadwiga Zabielska, myśmy z mamą w jednym pokoju, a w trzecim, ostatnim, od strony Bugaja mieszkała taka architekt, pani Zofia Ruśkiewicz. Wszystko to było połączone w organizacji. Ponieważ to mieszkanie było takie strategicznie dobre, bo z jednej strony weszli, drugą wyszli, nikt nie wiedział. Tam przychodził ksiądz, był klęcznik i tam były przysięgi tych późniejszych Powstańców i członków organizacji. Oczywiście to było AK, więc to też tak pamiętam.

  • Pamięta pani jakieś nazwiska? Kto tam przysięgał?

Nie bardzo, bo takiemu bachorowi to się nie bardzo mówiło. Ja i tak byłam chyba rezolutnym dzieckiem, nie chwaląc się, bo moja mama mnie wykorzystywała do przenoszenia broni nawet. Ja pamiętam, na Mazowiecką mama woziła, to znaczy ja miałam misia i taki drewniany wózek. Ten miś miał rozprute z tyłu plecy i tam się wkładało łódeczki z nabojami, takie do rewolwerów czy karabinów. Miś był ciężki jak licho, ale ja go pchałam. Ale najgorsze to było to, jak trzeba było na tę Mazowiecką przemycić taśmę karabinu maszynowego. Ja byłam nieduża dziewczynka i mama mnie opasywała. To było w takiej pochewce płóciennej, ta taśma włożona, i zimą to było pół biedy, bo ja zimą to ze dwa razy [przenosiłam], pamiętam, ale latem to częściej i już w czterdziestym czwartym roku, na początku… A tam chyba lipiec i czerwiec były bardzo gorące i jak mama mnie opasała tym, a mnie było tak gorąco, sukienkę miałam, falbanki od szyi do kolan, i tak chodziłam. Ledwo lazłam. Nieraz ryczałam, bo mi było strasznie gorąco, ale ze Starówki na Mazowiecką nie było tak daleko. Wchodziłyśmy w bramę, mama mnie odpasywała, zostawiała mnie na dole, już w klatce i tam gdzieś szła na górę. Gdzie chodziła, to ja nie wiem, bo mnie mama nigdy nie wzięła. I to samo z tym misiem. Brała misia za rękę, a potem miś był pusty. Już mi dobrze było. I tak było prawie całe lato czterdziestego czwartego roku. A dzisiaj ja już od dosyć dawna zaczęłam sobie przypominać i polazłam kiedyś na tą Mazowiecką i z klatki do klatki chodziłam i nie mogę poznać, który to był numer.

  • Te budynki były dosyć zniszczone.

Tak, były zniszczone. Przypominam sobie taki fakt, może mało znaczny, ale mnie to zapadło. Jechałyśmy właśnie Krakowskim Przedmieściem, ja tego miśka ciągnęłam i kościół Świętego Krzyża ma te schody, które zasłaniają trochę Nowy Świat. I myśmy jechały tu od strony Krakowskiego, a od strony Nowego Światu była łapanka i szli żandarmi z tymi karabinami i taki tłusty gestapowiec. Zatrzymali mamę, oczywiście dowody sprawdzili, a to upał był też i ten gestapowiec miał tak czapkę zsuniętą do tyłu, pot mu się lał [po twarzy], okrągły, gruby, i tak się na mnie popatrzył i taką tłustą łapę mi na głowie położył. A ja byłam nieduża dziewczynka, na „poleczkę” ostrzyżona i on tak położył mi łapę na głowie i tam coś z mamą rozmawia. Zapytał, czy to córka, wyjął fotografię i pokazał mamie, że on ma takie dwie dziewczynki. Fotografia żony z bardzo podobnymi takimi ostrzyżonymi jak ja. I puścił nas. Żeby wziął tego misia do ręki, to przecież by się zainteresował, dlaczego ten miś taki ciężki. I myśmy oczywiście zaraz w Świętokrzyską weszły i nie na Mazowiecką, tylko gdzieś tam dalej. Potem dopiero po tej łapance mama poszła i tam zaniosła. No były takie różne rzeczy.
Ale ja byłam tak jakoś wtajemniczana przez mamę. Pamiętam też, plany moja mama miała, plany do przechowania, elektrowni nad Wisłą, na Powiślu. I musiała wyjść i dała mi ten plan w kopercie i powiedziała tak: „Jakby walili żandarmi, to masz to włożyć w taki garnek z zsiadłym mlekiem. Masz to tam włożyć”. A ten dom Brzozowa 24 i Bugaj 3 to o tyle był bezpieczny, że raz, że miał przejście, jak ktoś wszedł frontem, wyszedł od kuchni, nikt go nie widział, łatwo było uciekać. A przeciwna strona, to jeszcze przed wojną była drukarnia pekaowska, a Niemcy zrobili tam drukarnię pieniędzy. I tam było ciągle pełno żandarmów. A u wilka pod broda najbezpieczniej, więc te różne rzeczy u nas w mieszkaniu były. I pamiętam, siedziałam na oknie, przyglądałam się, co się tam na dole dzieje w tej drukarni i walenie do drzwi od Bugaju, kolbami, więc ja już wiedziałam, że to tak jest. Wsadziłam tę kopertę szybko do zsiadłego mleka i poszłam, trzęsąc się ze strachu, a taki był długi przedpokój, ze trzy pokoje były po lewej stronie, wejście frontowe i wejście kuchenne, a od frontu walili. Ja otworzyłam drzwi i takich dwóch żandarmów było z karabinami, zapytali: „Szama jeszteś?”, powiedziałam, że: „Sama”. I oni tak przelecieli, tylko otwierali drzwi do tych pokoi, tam nikogo nie było, bo ja rzeczywiście byłam wtedy sama, i przelecieli od kuchni i jeszcze mi powiedział: „Zamknij się”. I ja zamknęłam te drzwi do kuchni. I zapomniałam o tej kalce tego planu. Potem jak mama przyszła i zajrzała w to zsiadłe mleko, jak ja powiedziałam, że byli żandarmi, to fioletowe było na wierzchu. No niechby tak zajrzał! Bo ta kalka puściła po prostu. No takie to były realia tamtego życia.

A sam wybuch Powstania… Mama wiedziała poprzedniego dnia, że pierwszego będzie coś tam. Ja zostałam w domu, bo lało strasznie, rano lało, a mama szła do pracy do tego RGO, bo tam pracowała. I powiedziała, że mam przyjść na pierwszą na obiad, a tu deszcze dalej lał. Ja siedziałam w domu, posprzątałam podłogę, wyfroterowałam i taka zadowolona wyszłam, myślę: „Mama się będzie cieszyła”. I szłam po Świętojańskiej, a tam przy rogu Dziekanii, bo ta ulica przy katedrze to Dziekania, a potem Kanonia i później Jezuicka. Więc ja szłam, aż do Dziekanii doszłam, a tam były skrzynki pocztowe. Szłam taka pochylona. Jak rąbnęłam w tą skrzynkę, to sobie rozcięłam głowę! To był dzień mającego nastąpić wybuchu Powstania. Już tam jak przyszłam, to i obiadu nie dostałam, tylko mi matka kazała usiąść na oknie, na parterze, po przeciwnej stronie sali jadalnej i patrzeć, czy Niemcy gdzieś nie idą w naszą stronę. A dlaczego? Bo do tego RGO szli już chłopcy i dziewczyny na wybuch Powstania. Oni się w ogóle nie krępowali. Z torbami, w tych płaszczach, niektórzy w długich butach. Widać było, że coś w tych kieszeniach jest. A to jeszcze o tyle było bezpieczne, że z mostu Kierbedzia [szli Niemcy]. To były takie dni, kiedy Niemcy się cofali, bo już na stronę Pragi szli bolszewicy przecież. I szły oddziały… Przecież to nie tak było jak teraz, z Krakowskiego Przedmieścia szedł tramwaj, zjeżdżał na Zjazd i dopiero na most Kierbedzia. A stamtąd szły kolumny wojska niemieckiego. To znaczy nie stricte niemieckiego, tylko to byli ,,ukraińcy”, „mongoły” różne i tak dalej, i Niemcy też. I to troszkę robiło bałaganu i ci młodzi ludzie, zupełnie nie licząc się, szli takimi gromadami właśnie na tą Świętojańską 2 do gmachu RGO, bo tam była zbiórka i tam była zaprojektowana sala operacyjna i opatrunkowa i kuchnia dla Powstańców. Nikt nie przewidział, jak to się wszystko rozwinie. A ten dom to był wysunięty jako ostatni od ulicy. I ja siedziałam i miałam zawiadomić mamę czy kogoś. Taki doktór Żabiński, to był dyrektor zoo, on był tutaj przydzielony, weterynarz, ale lekarz, który umie rany zszywać. I on był tutaj przydzielony też. Inni lekarze może byli, ale ja nie znałam, ale doktora Żabińskiego to ja znałam, bo się chodziło do zoo. Ta sala opatrunkowa była przygotowana, wszystko i moim zadaniem było siedzieć na oknie i patrzeć, czy nie idą Niemcy do nas. I ja usiadłam. Na parterze były takie kraty, wsadziłam sobie nogi, oparłam się i tak siedziałam. No i widzę, że idą chłopcy, dziewczyny, wchodzą do tego budynku i zobaczyłam, że po prawej stronie, w tych budynkach na wprost zamku zniszczonego, spalonego, ale jeszcze stojącego w całości, stoją takie grupy. Ja myślałam, że to kolejarze w tych bramach. Coraz się wychylali, chowali się. Myślę, co ci kolejarze tam robią. Ale siedzę i patrzę. Ale jest taki moment, że z tego Nowego Zjazdu te kolumny wojska idą tam dalej, jest jakaś krótka przerwa i jadą trzy motocykle z żandarmami, i to takie z tymi koszami. Oczywiście ci siedzący, z karabinami, a tam jakiś gestapowiec w tym koszu i trzy takie [motocykle]. I w tym momencie, kiedy oni nadjeżdżali prawie vis-à-vis tych bram, gdzie w trzech bramach ci przeze mnie nazwani kolejarze byli, dojechali do tego miejsca i stamtąd wyleciał jakiś granat czy coś, i ja pamiętam, do dziś mam to w oczach, jak ci Niemcy z tych trzech motocykli wylecieli do góry i jeden tak – te grube buty [widziałam] – i tak spadał głową na ten [bruk]. I to był moment wybuchu Powstania na Starym Mieście. I wtedy od razu z tych bram wyskoczyli inni, jeszcze ci niby-kolejarze, to już w różnych strojach. I tu się zaczęło kopanie płyt, z tym że wejście do budynku zostało na tej strefie zagrożonej, a dopiero przy Świętojańskiej 4 zaczęli kopać. A jeszcze co? Jak tych Niemców oni tam zlikwidowali, to od Krakowskiego leciał – ale dosłownie leciał – dorożkarz koniem, uciekał stamtąd, czyli tutaj, na Starówkę. Odprzęgli tego konia (pewnie go tam później zjedli, już ja nie wiem, co się tam z nim stało), ale ta dorożka posłużyła jako podstawa do robienia barykady. I na to wylecieli księża z katedry. Tam wtedy był proboszczem taki ksiądz Kriszko i inni, których ja nie znałam, bo Kryszkę to znałam. Zaczęli kilofami kopać i ludzie wyskoczyli też i z pięter Świętojańskiej zrzucali to szafę, to jakiś stół i ta barykada wyrosła dosłownie w okamgnieniu. I to był moment wybuchu Powstania na Starym Mieście. Nigdzie tego nie znalazłam w żadnym opisie, a ja czytam wszystko, co się da. Nie znalazłam nigdzie.

  • Jak to wyglądało z tym budynkiem, gdzie mieściło się RGO.

To tam była zrobiona ta sala operacyjna i ta kuchnia, która miała żywić. Oczywiście to się zaraz okazało, że to jest do niczego. Bo raz, że Niemcy dojechali wieczorem czołgami, zaczęli walić tymi pociskami czołgowymi. Porobili dziury, to wszystko było zakurzone, te panie, które tam były i sanitariuszki to wszystko musiały posprzątać, bo nie dało się tam operować. A było tak zaplanowane, że tam będą pierwszych rannych nosić. Nie, niestety. Robili to pod katedrą, w prymitywnych warunkach.

  • A jeśli chodzi o historię tego miejsca przed Powstaniem? Tam urzędowała Rada Główna Opiekuńcza…

Rada Główna Opiekuńcza. Jej zadaniem było udostępnienie wyżywienia tym wszystkim wyrzuconym z majątków, z Poznańskiego czy ze wschodu. I tam rzeczywiście przychodziło dużo. I właśnie pamiętam, kierowniczką tego odziały RGO była pani Aniela Finkowa, córkę też jej pamiętam, Marylkę, ona chyba zginęła w czasie Powstania. Potem takim administracyjnym kierownikiem tej placówki czy tego budynku był pan August Cyprysiński. Oni byli z Poznańskiego, z żoną Jadwiga. Oni tam zarządzali tymi salami, bo tam było kilka sal. Jedna była taka koncertowa z fortepianem i ta, gdzie były przydzielane obiady. Takie nazwiska pamiętam. A tych, którzy przychodzili, to nie wszystkich, ale tych młodych chłopców, którzy później w Powstaniu walczyli, to pamiętam nazwiska. To był taki Wojtek Świątkowski, Andrzej Świątkowski – dwaj bracia, zupełnie dwa inne typy. Jeden czarny, kędzierzawy. Mnie się strasznie podobał, piękny Andrzej. A Wojtek to był taki łysawy, w okularach. Ale oni mieli ten dryl wojskowy, oni butami trzaskali, jak się witali, strasznie mi się to podobało. Później przychodził taki, zginął w czasie Powstania na Starówce, Przemek Kardaszewicz. Też leży na Powązkach. Potem Basia Rankowska, to z mojego domu, z Brzozowej 24, też zginęła w czasie Powstania. I właśnie pracowała również generałowa Rómmlowa z córką Basią – piękna dziewczyna była. A jeszcze taka dygresja à propos tego RGO. Ci państwo Cyprysińscy, którzy byli tak nazwijmy kierownikami administracyjnymi tego domu, mieli córkę, Tośkę Cyprysińską. Ona później Chłapowska się nazywała, zmarła parę lat temu. To była bardzo piękna dziewczyna. Tam, ponieważ ona podawała do stołu, one były kelnerkami – ta córka generała Basia Rómmlówna i właśnie ta Cyprysińska Tośka, one były takimi jakby kelnerkami. Na tacach zupę nosiły wszystkim. I do tej Tosi przychodził bardzo przystojny pan, który się nazywał Stefan Czarnecki. I to było w maju. Wyszedł z tego obiadu, miał tam gdzieś iść, a ona tu została dalej. To tak się mówiło, że to jest narzeczeństwo. Słychać – ja tego nie słyszałam, tylko z opowiadania to znam – było strzał, zaraz po jego wyjściu. Okazało się co? On doszedł prawie do katedry i tam go trzepnęli. Leżał na chodniku z bagnetem przybitym wyrokiem śmierci, polska organizacja go sprzątnęła. Okazało się, że to była wtyka gestapowska. To pamiętam. Ona rozpaczała straszliwie, ale później wszyscy jej mówili: „Kobieto, coś ty zrobiła, kogoś ty tutaj wciągnęła?”. Ona nie wiedziała w ogóle. Także były i takie historie.
I drugie, to już z czasów Powstania, też co mnie mama bardzo skrzyczała za to, jak ja polazłam na górę, to było gdzieś 5–6 sierpnia, bo cała ta akcja tej sanitarnej opieki i tej gospodarczej, to właśnie trwała tylko do 11 sierpnia, bo tam już nie można było. Niemcy robili takie najazdy na ten budynek i tłukli, że w ogóle trzeba było stamtąd uciekać. 11 sierpnia Niemcy przepuścili taki szturm i wtedy się uciekało. Ale przed tym jedenastym, to chyba było gdzieś tak w środku, ja poszłam na górę, do tych chłopaków na posterunku, ich było dwóch, z chlebem i z ta kawą w dzbanku, i usłyszałam jakiś szum na dole, na tym dziedzińcu, gdzie teraz do pałacu Ślubów się chodzi. To inaczej też wyglądało. I tam złapali Powstańcy dwóch takich oficerów, może to i było gestapo, nie przypuszczam, żeby to był Wermacht, ja nie pamiętam, jak oni wyglądali. I ja zaczęłam wyglądać, a tam ich chcieli rozstrzelać. I ci Niemcy na kolanach, za nogi błagali, całowali po butach. I mimo to ci Powstańcy ich zastrzelili. Ja tak patrzyłam, się ucieszyłam: „Dobrze szkopom”. Później jak wróciłam, powiedziałam mamie, że tam Powstańcy zabili dwóch Niemców. I moja mama mnie okropnie skrzyczała, że ja patrzyłam na to. A później właśnie, jedenastego, już tak było niemożliwie, że od rana…
A! Jeszcze jedną rzecz. Który to był sierpnia, to ja nie wiem, ale podeszła kolumna Niemców pod tę barykadę. Okazało się, że tam, wśród tej kolumny – oni szli oczywiście w zamiarze zniszczenia i przedarcia się do środka – że w tej kolumnie było kilku Węgrów. Oni podnieśli rękę i krzyczeli: „Magyar, magyar!” i przeskoczyli przez barykadę. Jednego czy dwóch Niemcy zabili, tam jeszcze ci z tyłu Niemcy, a tutaj już Powstańcy ich przeciągnęli. Oni wszyscy zginęli, ale tak pracowali dla Powstańców – ich było niedużo, bo chyba z pięciu czy z sześciu – a dwóch Niemcy zdążyli zabić, zanim przeskoczyli barykadę.

  • Oni normalnie byli w mundurach?

Tak, oczywiście, bo oni byli wzięci do wojska, na Węgrzech przecież też Niemcy byli. Tego to ja nie widziałam, mama mi mówiła i te inne panie, że oni bardzo pracowali dla Polaków. Oni wiedzieli, że nie mogą się dostać w ręce Niemców. Później chyba wszyscy zginęli, nie wiem. A właśnie 11 sierpnia trzeba było już stamtąd uciekać, bo już był taki ostrzał niesamowity. To za wcześnie trochę.

  • Pamięta pani, kto się przewijał przez te państwa domy, jakieś znaczące nazwiska?

Zapamiętałam Barbarę Piasecką. To była pierwsza żona Bolesława Piaseckiego z PAX-u. Ona przecież zginęła w czasie Powstania 24 sierpnia na Starówce. Ona była łączniczką. Ona do naszego mieszkania też przychodziła. Tam były i zebrania, był ksiądz Roztworowski. Ja nie pamiętam jego imienia, to był jezuita. On przychodził, odbierał przysięgę tych nowowstępujących do AK. To też w naszym tym mieszkaniu na Brzozowej 24 albo Bugaj 3 to się działo. Też ja byłam za mała, żeby mama mi opowiadała, kto tam przychodził. Ale to, co widziałam, kogo mogłam zobaczyć, a później mama potwierdziła, kto to był, to pamiętam.

  • Wróćmy teraz do 11 sierpnia i momentu, w którym trzeba było się cofnąć.

Stamtąd trzeba było się ewakuować. Gdzie moja mama była i jak ona szła, to ja nie wiem, bo mnie właśnie ta Zofia Czarnowska, ta ciocia, jak ja ją nazywałam, to była przyjaciółka mamy, ona mnie wzięła za rękę. W jednej ręce miała jakąś torbę, a prawą ręką mnie trzymała za rękę. I myśmy przeskakiwały takim zygzakiem. Na Świętojańską 15, to jest prawie na wprost katedry, a potem na stronę jezuitów, bo tamtędy było wyjście na ulicę Jezuicką, która była jakoś bardziej osłonięta od tego ognia niemieckiego. Ostrzał był bardzo ostry. Pamiętam, ktoś tam upadł, ale kto, to nie wiem. Pewnie też zabity był. Ta Zosia widocznie zadecydowała, że to jest moment na przeskoczenie, i ciągnęła mnie za rękę i w pewnym momencie właśnie na seria karabinu zatrzeskotała i ona się przewróciła, ja wyrwałam rękę, wskoczyłam na te schodki jezuickie, do kościoła jezuitów. Wtedy stamtąd zakonnicy wyciągnęli szczotkę i ta Zosia jeszcze się chwyciła tej szczotki i oni ją na szczotce wciągnęli. Ja pamiętam tylko tyle, że jak oni ją wciągali, to tam kałuża krwi płynęła, bo była przecięta. Ona dwie godziny później umarła. A ja tam zostałam u jezuitów. Doszło jeszcze sporo osób, które uciekały z tego RGO i moja mama.
Myśmy tam przez parę dni, bo to był jedenasty, to przez dwa czy trzy dni byłyśmy w tych zabudowaniach klasztornych w piwnicy. Też taki był moment paskudny, że niemieckie samoloty zbombardowały fragment tego budynku, tam gdzie myśmy w tej piwnicy były, nas zasypało. Dusili się wszyscy strasznie, bo to pył potworny, te cegły się zwaliły. Ja, mała dziewczynka, to byłam zasypana prawie potąd [do ramion], mama mnie wygrzebywała. Pamiętam, że jakieś jęki były, że ludzie też ranni byli. Tak było chyba ze trzy, cztery godziny, dusili się wszyscy. Była brudna woda w beczkach, bo taka niby przeciwpożarowa, a to błoto było. Maczało się szmatki i na usta, żeby tym kurzem nie oddychać. W pewnym momencie usłyszeliśmy takie: stuk, stuk, stuk. Wszyscy odetchnęli, bo znaczy – odkopują. I rzeczywiście po jakimś czasie taka maleńka dziurka i promień słońca wpadł, ale to już było może trzynasty? Nie, to już było na drugi dzień, bo trzynastego to ja pamiętam, była taka masakra straszliwa na Podwalu, ten taki „goliat”. Niemcy puścili takiego „goliata”, Powstańcy go wciągnęli, nie zastanawiając się, że to jest przecież materiał wybuchowy, i to wybuchło. Wtedy straszna rzeź była. Ci ludzie ginęli, ręce, nogi po ulicy, po murach, okropna rzecz. To było 13 sierpnia.

  • Czy pani udało się tam dotrzeć?

Nie, absolutnie nie. To tylko [znam] z opowiadań. Już wtedy to mnie matka bardziej za łapy trzymała i nie puszczała mnie tak. Ale nas wyciągnęli i myśmy wtedy poszły do naszego domu, na Brzozową. Tam byłyśmy do osiemnastego u siebie w mieszkaniu. Też nie nocowałyśmy w mieszkaniu, tylko w piwnicy naprzeciw kuchni, tam były materace położone. I osiemnastego rano, taki był hałas niesamowity. Okazało się, że Niemcy od Bugaju weszli na teren budynku Bugaj 3. I tu puścili „mongołów”. Wszyscy się strasznie bali, wszyscy zaczęli uciekać. Moja mama też zebrała się szybko i uciekałyśmy. Ja sobie przypomniałam, że przy naszym posłaniu (bo to nie było łóżko, tylko wyrko takie zrobione, żeby można się było przespać w tej piwnicy) została teczka z dokumentami. A były to dokumenty rodzinne, które jak do dzisiaj mam z 1619 roku nawet, to się przechowało i mam. To przekażę swojemu synowi. Wróciłam po tę teczkę, bo wiedziałam, że to było koło mojej mamy, ta teczka. I ja się wróciłam po tą teczkę. Już wtedy nie mogłam uciekać, bo zobaczyłam na końcu korytarza dwóch tych „mongołów”, którzy lecieli w ten korytarz. Światła elektrycznego nie było, jakaś świeczka się paliła, więc oni mnie nie bardzo widzieli. Ja z tą teczką, były takie drewniane drzwi, stanęłam za tymi drewnianymi drzwiami, które były ukośnie do narożnika. Tam przestałam cały dzień, a oni, ci dwaj, których ja widziałam – przelecieli, później cała hurma ich przeleciała na te dwa piętra wzwyż. Wpadli na podwórko i tam zrobili okropną masakrę. Tam był taki bardzo fajny dozorca, który nazywał się Dec. Imienia jego nie pamiętam. Bardzo kochał dzieci, a ponieważ w czasie wojny była godzina policyjna, zimą bachory siedziały w domu. Ale latem, a tam były ogromne tarasy i podwórka duże, a dzieciaków pewnie ze 123, ten Dec nam pozwalał po godzinie policyjnej bawić się na tym podwórku. Myśmy tam mu bałaganili, bo rozsypywaliśmy piach, wylewaliśmy wodę z beczek, ale on nam pozwalał na wszystko. I właśnie tego 18 sierpnia Niemcy zastrzelili Deca na podwórku. W tym domu na Brzozowej mieszkała Gojawiczyńska, mieszkały obie Żeromskie – matka z córką – Anna z Moniką, to ja je pamiętam. Wtedy już tego osiemnastego, ponieważ Niemcy popodpalali, ja za tymi drzwiami stałam długi czas i potem pomalutku, pomalutku, jak już tak cicho się zrobiło, wylazłam na te podwórko. Pusto, parę trupów i u tych Żeromskich, one miały takiego setera, psa – taki brązowy, kędzierzawy – piękny pies. I tego psa też Niemcy zastrzelili i ten pies tak wisiał między balaskami balkonu. Tak patrzyłam z przerażeniem. Leżał na podwórku właśnie ten Dec. Zaczęłam płakać, ciemno się robi, a tu cisza, w ogóle nikogo nie ma. Tak wylazłam do bramy, a tam z drugiej strony był posterunek powstańczy. Chłopcy w takich panterkach czy nie panterkach, coś tam mieli, bo to wtedy deszcz chyba padał, [jeden z nich] podleciał do mnie: „Dziecko, co ty tu robisz?”. I ja wtedy powiedziałam, że nie zdążyłam uciec. Oni mnie zabrali i zaprowadzili do kamienicy Baryczków na Starym Mieście, to była tu, przy Krzywym Kole, taka narożna. I tam była mama i część osób z tego naszego domu. I tak do końca Powstania już tam byłyśmy, u Baryczków.

Też były takie momenty grozy, bo paliło się wszędzie. Mało że stłukli kolejno poszczególne strony Rynku Starego, to jeszcze potem takie samozapalające bomby na te gruzy rzucali. Tak było gorąco strasznie, że aż ściany w piwnicy były gorące, a tu wyjść nie było można, bo strzelali. 2 września zajęli całe Stare Miasto, też „mongołów” napuścili najpierw, oni rzucali granaty do piwnic. To w tej piwnicy u Baryczków i obok leżeli ranni Powstańcy. Nie wiem, czy któryś był zabity, bo oni rzucali, ale kazali wychodzić. Ja miałam medalik na szyi, od chrztu, złoty. I jak to dzieciak, w nerwach wzięłam ten medalik tak do buzi, wisiał łańcuszek, a ja medalik miałam z ustach. Wychodziłyśmy tak schodami do góry, a jeszcze mojej mamie słabo się zrobiło, coś tam niosłam, jakąś ciężką torebkę, już nie pamiętam, i coś tam jeszcze i miałam mamy żakiet na sobie nałożony. Taki „mongoł” stał przy wyjściu na podwórko, zobaczył ten medalik, uderzył mnie w twarz i wyrwał mi to. To zobaczył niemiecki oficer, który stał na podwórku i pilnował może tych łobuzów. Podszedł do niego, jak go trzasnął w pysk, tamten się przewrócił. Zabrał i mamę i mnie, kazał mamie stanąć gdzieś dalej, gdzie siedziało dwóch oficerów, i powiedział po polsku: „Pani tu musi zostać, bo oni się zemszczą”. A tamtego gdzieś wyprowadzili, który mi zerwał ten medalik. To był „mongoł”. Myśmy tam posiedziały chwilę, ten Niemiec, który miał krzesełko obok mamy, wyjął kanapkę. Ja pamiętam tę kanapkę, bo to przecież nic się nie jadło przez tydzień, to tylko raz na dzień mama mi dawała kostkę cukru, którą Powstańcy gdzieś tam ze Stawek, z magazynu przynieśli. To szkopisko rozwinęło tę kanapkę i dał mi. Ja tak patrzyłam na mamę, czy mogę od Niemca wziąć, bo tak był człowiek edukowany. Ale mama udała, że nie widzi, ja tę kanapkę wzięłam. Pamiętam, że tak mi się ręce trzęsły i ja ją połknęłam dosłownie tę kanapkę. Później już po jakiejś godzinie, jak ci ludzie powychodzili, to ten Niemiec odprowadził nas na Rynek Starego Miasta, gdzie ta kawalkada tych ludzi gdzieś ze zdobycznych budynków szła i tam się szło i po gruzach i po trupach. Pamiętam taki moment, że szła przed nami jakaś pani w kostiumie. To był 2 września. Bardzo piękny dzień. A tu się szło z góry na dół, po ludzkich trupach. W pewnym momencie ta pani schyliła się i coś wyciągnęła płaczącego, taki malutki, może miesięczny dzieciak był. Ona go wzięła tak na rękę i może sobie życie tym uratowała, bo była sama. Mogli ją Niemcy gdzieś rozstrzelać albo zabrać. Ona to dzieciątko wzięła. Co się z nią później stało, nie wiem. Wśród tych drani niemieckich byli… a może to byli Ślązacy, i ten jeden z tych oficerów to szedł koło nas. Myśmy szli przez Rynek Starego Miasta i nie do Świętojańskiej, tylko do Kanonii, obeszliśmy katedrę, Dziekanię, gdzie ta katedra też już była taka zrujnowana, jeszcze stał pancerny samochód, który Powstańcy zdobyli, i on stał na Dziekanii przy katedrze przez całe Powstanie. Tamtędy między tymi gruzami przeszliśmy. I ten oficer odprowadził nas aż prawie do Nowego Zjazdu, gdzie już było wojsko niemiecko, Wermacht, ukłonił się i poszedł, bo powiedział, że on nie ręczy, czy oni mamy nie wyciągną, te „mongolskie” oddziały z zemsty i zabiliby może. Nie wiem, czy moja mama była zachwycona tą eskortą, czy nie, ale jakoś po ludzku się zachował. Później przez całą Warszawę, przez Wolę, ten kościół Świętego Stanisława, pamiętam, też tam trupów był pełno, bo tam ciągle Niemcy ostrzeliwali przecież w tym kościele. Ale tam krótko byliśmy i do Warszawy Zachodniej, tam towarowy pociąg podstawili i dowieźli nas do Pruszkowa.
I w tym Pruszkowie to myśmy były tydzień. Też głód, smród – coś okropnego. I też takim przypadkiem mama moja uniknęła wywiezienia do Oświęcimia. Bo tam spotkała, to w taki dziwny sposób, bo głos pamiętałam… Oni trzymali tych wszystkich warszawiaków przychodzących każdego dnia w takich halach warsztatów naprawczych kolejowych. To były betonowe takie pawilony, ze szklanym sufitem i takie rowy, nad które nadjeżdżały lokomotywy i robotnicy z tych rowów reperowali spod spodu. Brudne, zawszone to wszystko, głodne. I ludzie pokotem wszędzie leżeli. Rano szły dwie sanitariuszki, pielęgniarki z czerwonym krzyżem i wywoływały dwa nazwiska: Zofia Czarnowska i Wanda Rowińska. Bo to była znajoma też, ale ona nie była na Starym Mieście w Powstaniu. Te sanitariuszki przechodziły tak przez te hale i wołały. I mama usłyszała i podeszła do nich. Powiedziała, że Zosia nie żyje, kiedy zginęła i tak dalej. I jedna z tych pań, ja nie wiem, jak ona się nazywała, one mamę zabrały ze mną na taki punkt niby-sanitarny, ale już poza tym terenem pawilonów naprawczych. Potem mama się dowiedziała, że wyciągnęły ją dlatego, że ten cały transport, który miał odejść, to miał iść do Oświęcimia. A nas następnym wywieźli w Opoczyńskie i tam wypuścili w polu.

  • Jak panie wypuścili w tym polu, to co dalej? Próbowały panie wrócić do Warszawy?

A skąd? To był cały pociąg tych warszawiaków wypuszczonych. To była taka miejscowość Białaczów, koło miejscowości Petrykozy. A w tych Petrykozach był kościół wybudowany przez Małachowskiego w podzięce za Konstytucję 3 maja. Taki historyczny kościół. Raz w życiu tylko tam byłam. Myśmy tam byli chyba ze dwa dni i później nas… Nie wiem, czy to była nakazowa akcja, czy samoistne [działania]. Chłopi zabierali poszczególne rodziny i wywozili do różnych wsi i myśmy dostały się do takiej miejscowości Gowarczuk, to pod Końskimi, i tam byłyśmy chyba też z miesiąc czy z półtora. Moja mama spotkała znajomych z Warszawy, którzy byli wieś dalej, w takim Borowcu, był doktor Marzyński, zresztą brat tego architekta Marzyńskiego, który po zakończeniu wojny odbudowywał Warszawę. Ponieważ tam spotkała znajomych, to pojechałyśmy do tego Borowca, to było parę kilometrów dalej. W tym Borowcu też było gorąco, bo jak Niemcy odchodzili, a bolszewicy nachodzili, tam były stawy rybne, gospodarstwo rybne, już nie pamiętam, jak się nazywała ta miejscowość, gdzie to gospodarstwo było rybne, opuścili właściciele i tam masę Niemców się natopiło. Oni uciekali właśnie przez tę wieś. Nie znali drogi, po nocy wpadali w te zamarznięte na wierzchu stawy, topili się. Później, jak już ciepło się zrobiło, już bolszewicy byli, oni chyba weszli 17 stycznia do tej miejscowości, gdzie myśmy byli, to jeszcze w kwietniu – wyjeżdżałyśmy w kwietniu stamtąd do Łodzi – te trupy niemieckie już takie nadmuchane pływały. Okropne. Już teraz mniej, ale kiedyś jak miałam gorączkę, to ja miałam widok tych rozdętych trupów pływających. To są rzeczy straszne, które zostają chyba na całe życie.

  • Niemcy wycofywali się w panice?

Tak. O, jeszcze powiem taki fragment, może to mało znaczy, ale… Niemcy oczywiście cofali się przed bolszewikami i tam się gubili w tym terenie. Do stacji kolejowej parę kilometrów, oni pieszo też właśnie przez te stawy szli, wpadali. Myśmy mieszkały w takiej chałupie u takiej babki Maćkowej. Miałyśmy taki pokoik, oczywiście nie było podłóg, tylko taka polepa gliniana. To Kielecczyzna, to takie trochę prymitywne te chałupy były i do tej chałupy wieczorem weszło czterech młodych chłopaków, Niemców, którzy poprosili o coś do zjedzenia. A to były dzieciaki dosłownie. Pamiętam, jak moja mama i ta babka Maćkowa powyciągały, co miały, i zrobiły im jedzenie. Ta babka Maćkowa poleciała po wsi po cywilne ubrania: marynarki, jakieś kurtki, jakieś coś, a te ich mundury one paliły pod piecem, żeby jak najszybciej te mundury spalić. Zrobiły z nich takich cywilów. Oni troszkę mówili po polsku, być może, że oni byli Ślązakami, a to były dzieciaki, takie może po siedemnaście lat. Ja się tak dziwiłam, mówię: „Mamo, Niemców ratujesz?”. A mama powiedziała: „Ja ratuję ludzi”. I oni poszli, w nocy wypuściły ich. Ta babka Maćkowa i matka, dając im jeszcze jedzenie, chleb… Czy oni gdzieś dotarli, czy oni z tego kotła się wydostali – nic nie wiemy. Później tamci ludzie ze wsi to szukali ich, nigdzie nie znaleźli. Może i przeżyli. Ale ja byłam taka zdziwiona: „Jak można Niemca ratować?”. Wojna skrzywia nawet i dzieci.

  • Rosjanie jak weszli, jak się zachowywali?

Przylecieli jeść szukać. Zanim oni weszli, to poprzedniego dnia przechodziły te oddziały niemieckie. Połapali babom gęsi. I przyszedł taki może nie żandarm, ale jakiś taki żołnierz z gęsią pod pachą, ale żywą, żeby ucięła łeb. A ona pokazywała na mnie, ona miała wnuka, ta babka Maćkowa, trochę starszy ode mnie, mówi: „Co? Ja mam dzieci, nie mam co im dać”. Zabrała tą gęś i ten szkop poszedł. I tą gęś utłukły i upiekły z mamą. Rano bolszewicy weszli. Szukają: Kuszać, kuszać. A ta gęś była zsunięta, bo tam prymitywnie, piec taki do chleba to od podłogi miał palenisko i one zdążyły tą gęś tam schować, a był kot w domu u tej babki i ci bolszewicy przyszli, chcą „kuszać”, a ona mówi: „My nic nie mamy do kuszania”. A ten kot się pcha, bo mu ta gęś pachniała.

  • Znaleźli ją?

Nie, oni nie znaleźli tego. Kota jakoś tam odpędziły. Dopiero jak oni wyszli, to prędko wyciągnęły tą gęś, pokroiły na kawałki, oczywiście dzieciaki się najadły, a resztę to nie wiem, co one z tym zrobiły, może i później się jadło, ale to już nie pamiętam. Więc w tej całej makabrze były i takie śmieszne momenty.
A później myśmy wyjechały. I jeszcze taka historia. Mama chciała pracy poszukać. A jeszcze… Mama w czasie okupacji to spotkała kogoś, kto był w partyzantce tam, gdzie był ojciec, i mamie powiedział, że był świadkiem rozstrzelania mego ojca w Trokach. Że ojciec został rozstrzelany przez Niemców, złapali tam jakiś oddział, rozstrzelali. I mama uznała się za wdowę i uważała, że trzeba szukać pracy, w czterdziestym piątym roku gdzieś tam było chyba koniec kwietnia, początek maja. Ja zostałam na wsi u babki Maćkowej, a mama pojechała do Krakowa. Tam jakoś nikogo nie spotkała ze znajomych, z pracą też nic nie wyszło. Pojechała do Łodzi. I tam sobie załatwiła pracę nauczycielki. Przyjechała po mnie i pojechałyśmy. Z tym że mama pójdzie do pracy, a na razie mieszkałyśmy też u znajomych moich rodziców, którzy mieszkali przed wojną w Łodzi i tam zostali. I proszę sobie wyobrazić, jak mama przyjechała po mnie, ja już wiedziałam, że tata nie żyje, zabrała mnie, pojechałyśmy pociągiem z tego Białaczowa, to się jechało pewnie całą dobę, już nie pamiętam, ale bardzo długo. I szłyśmy na ulicę Piotrkowską, bo tam pod 149 właśnie byli ci znajomi. I jechała ciężarówka z przeciwnej strony. Myśmy szły chodnikiem. A moja mama była dosyć przystojna. Była wysoka i dosyć korpulentna. W pewnym momencie ta ciężarówka się zatrzymuje, wypada z ciężarówki niewysoki człowieczek, leci do mamy, krzyczy: „Steniu, Janek was szuka”. Janek to był mój ojciec. Mama zrobiła takie oczy, mówi: „Przecież Janek nie żyje”. – „Skąd! Jest na Żoliborzu i chodzi na te gruzy, gdzie wyście mieszkały, i tam palą świeczki z babcią”. To był brat stryjeczny mojego ojca, który nie wiem z jakiej racji był w Łodzi, jakieś zaopatrzenie wiózł do Warszawy ciężarówką i poznał mamę na tej ulicy. Mama do pracy już nie poszła, tylko od razu na tą ciężarówkę, nas zabrał i przywiózł do Warszawy. I to był 22 maja. A ojciec mój był w Warszawie już od którego maja i na tą Brzozową poszedł. Oczywiście gruzy zobaczył piętrowe, nic nie ma. Znalazła się jakaś babka, taka jakaś żebraczka, jak ojciec opowiadał, i ona powiedziała, że ona znała moją mamę i wie, że myśmy tam zginęły w tym domu, że my tam jesteśmy pod tymi gruzami. I ojciec zrobił tam krzyżyk i chodził tam, lampeczki palił na tym gruzie. Ale teraz jak jedziemy do Warszawy, przejechałyśmy tutaj przez ten most, taki był pontonowy. Jak ja zobaczyłam te ruiny Starego Miasta, ja miałam już wtedy dwanaście lat, bo ja z września, to ja tak płakałam, tak mi łzy leciały, że ja nie mogłam patrzeć. Te gruzy potworne, a ja tak była zżyta z tym Starym Miastem. Tam i do szkoły chodziłam na tajne komplety na Piwną, pod 43. Tą starówkę zobaczyłam taką zrujnowaną i moja mama się popłakała, ale jedziemy na Żoliborz, wiezie nas ten stryjek. Wchodzimy do domku. A to taki domek oficerski był, oczywiście drzwi niezamykane na klucz ani nic. Ojciec mieszkał w takim pokoju po lewej stronie, bo to w każdym pokoju kto inny mieszkał, i nawet bez stukania ja tak otworzyłam drzwi i na mnie wyskoczył pies. To był jeszcze pies kawalerski mojego ojca. Jeszcze zanim się ożenił, to tego psa dostał w prezencie. Foksterier gładkowłosy. Ten pies przeżył wojnę i ojciec jak przyjechał… Też były różne tarapaty, ale już nie będę mówić, bo ja ojcu przyrzekałam, że o jego przejściach, a były straszne, to ja nie powinnam nikomu mówić. I tak przyrzekłam mu i staram się zachować to dla siebie. Ten pies mnie poznał. On był u nas tyle lat. Rzucił się z takim strasznym jazgotem. Pamiętam taki obrazek: myśmy otworzyły drzwi, ten pies się rzucił na nas z radością, a mój ojciec stał tyłem do drzwi oparty o kredens. Jak usłyszał ten jazgot psa, to się odwrócił i zamarł zupełnie. Bo żona nie żyje, dziecko nie żyje, a my wiedziałyśmy, że tata nie żyje też i takie było spotkanie. Później były różne historie, bo przecież ojciec też i w więzieniu siedział i za PRL-u, ale… W sześćdziesiątym roku umarł, to już czterdzieści cztery lata, a ja też przeżyłam niemało, bo wyszłam za mąż, miałam synka trzyletniego, jak umarł mój mąż. Czterdzieści pięć lat minęło w październiku, jak jestem wdową. Ale syna wychowałam, ma dwa fakultety skończone. Mam wspaniałą synową i kochaną wnuczkę, prawie trzynastoletnią. I myślę, że już czas mi też odchodzić.

  • Może jeszcze nie tak szybko?

To nie jest taka atrakcja żyć, mając osiemdziesiąt lat, tym bardziej że mieszkam sama.



Warszawa, 10 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Ileana Porycka Stopień: cywil, cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter