Irena Hlibowicka

Archiwum Historii Mówionej

 

  • Proszę opowiedzieć o czasach przedwojennych, o szkole, o dzieciństwie.


Moi rodzice przeżyli carską wojnę, pierwszą wojnę, wszystkie wojny, jakie były od I wojny światowej w Petersburgu. Po moim urodzeniu, miałam jakieś dwa, trzy latka, umiałam tylko po rosyjsku mówić, przyjechaliśmy do Polski. Kryzys mieszkaniowy był jeszcze gorszy niż w tej chwili i w ogóle przez całe lata obecne powojenne. Odstąpiono nam pokój kawalerski, który miał zaledwie 15 metrów, a ponieważ mam dwie siostry, które również przyjechały, dla mnie nie było już miejsca do spania. Wieczorem składano krzesełka i na tym jakieś ciuchy się kładło, żebym mogła się przespać. To była ulica Zagłoby, pod mostem kolejowym. Taki typowy chłopski dom z czasów przedwojennych, ten najbiedniejszy, z rodzin robotniczych. Życie polegało na tym, pomimo, że byłam taka mała to sobie przypominam, jak bawiłam się na podwórzu, na torach kolejowych. Matka musiała się zająć domem, pracowała, bo było nas sześcioro, trzy siostry, ja, ojciec i matka. Mój ojciec był z wykształcenia technikiem elektrykiem i szybko się zaaklimatyzował na ulicy Zagłoby, chodził do pracy i wracał. Jak mnie wołali o godzinie piątej na obiad, to zwróciło moją uwagę, że wszyscy już byli po pracy i wszyscy siedzieli przy bramie na stołeczkach i obserwowali wracających, jak oni wyglądają, co mówią, gdzie byli.

  • A szkoła?


Zaczyna się od historii Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego i Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu. Miałam jakieś 14 lat, ojciec szybko się zaaklimatyzował w środowisku żoliborskim inteligencji PPS-owskiej, bo tam była sama inteligencja PPS-owska jak Tołwiński, Szalbe, Nowicki, którego syn po wojnie był głównym architektem Warszawy. I ojciec tak od razu się zaaklimatyzował, że zapisał się na członka właściciela. Dzięki temu dostaliśmy mieszkanie, ale budynek dopiero kończyli. Przy ulicy Słowackiego róg Krechowieckiej. To była tak zwana ósma kolonia i dostaliśmy 2-pokojowe mieszkanie z kuchnią na trzecim piętrze, więc przy naszych wydatkach trudno było wyjść z impasu materialnego.

Ojciec dowiedział się szybko, że na Placu Wilsona, na miejscu obecnego kina „Wisła”, jest szkoła RTPD, która jest bezwyznaniowa, ateistyczna. Jemu to bardzo odpowiadało, wziął mnie za rękę i poprowadził mnie do sekretarki tej szkoły. Sekretarką była pani Fela Zelcer, bardzo inteligentna sekretarka, która potrafiła z uwagi na swoją wiedzę i wykształcenie zastąpić nauczycieli, którzy nie przychodzili. Zapisał mnie. Ona zrobiła ze mną jakiś test i przeszłam egzamin. Zaczęłam do tej szkoły chodzić. Tam chodziłam z bardzo ciekawymi osobami. Między innymi były dzieci Bieruta. Dlaczego o nich mówię, bo Bierut był jednym z towarzyszy tamtych komunistów, pepeszowców i pojechał, nie wiem w którym roku, ale przed moim przyjazdem, pojechał do Stalina po to, żeby zawrzeć umowę porozumienia stron. I nie było od niego żadnych wiadomości. Więc pani Bierutowa z dwojgiem dzieci, Asią, która była chyba w moim wieku i Jankiem, była w strasznej biedzie. Więc pan Tołwiński, który był społecznikiem, szybko ją zaangażował jako woźną szkoły. I gotowała nam pyszne jedzonka, klopsiki zapiekane w kartoflach. To było bardzo pyszne. Zawsze było tak dużo, że można było jeść do rozpuku. A dzieci chodziły ze mną do szkoły. Bieda była taka, że oni nie mieli chustek do nosa. I myśmy im musieli albo przynosić swoje, albo pieniądze zbierać i kupować im chusteczki do nosa. Później, jak skończyłam podstawówkę poszłam gimnazjum. Ale jeszcze mogę się cofnąć, powiedzieć o tym, że w szkole zetknęłam się z Żydami, z dziećmi żydowskiego pochodzenia. Trzeba przyznać, że nie było konfliktów z tego powodu, myśmy byli bardzo zaprzyjaźnieni, bywaliśmy u siebie, ja u Żydów, Żydzi u nas i kolegowaliśmy się. Pan Kreczmar, reżyser, jako pierwszy dyrektor gimnazjum, wprowadził zasadę nauczania nie takiego, że myśmy musieli kuć literaturę i powtarzać, co, w którym roku się stało, tylko on z nami rozmawiał, jak byśmy byli aktorami na scenie. I tego nas uczył, żebyśmy w ten sposób… Poza tym zapraszał nas do teatru, jak były możliwości. Później, jak już wyszłam za mąż, był dyrektorem Teatru Współczesnego, to często dawał nam zaproszenia. Ale w każdym razie system nauczania był bardzo oryginalny, a jednocześnie zachęcający do nauki. Wiem, że była taka historia, bo myśmy były bardzo wielkie kawalarki, to znaczy w tym sensie, że kawały robiłyśmy i to głupie kawały, tak jak na dzisiejsze czasy. Ponieważ to było szóste czy siódme piętro na poddaszu, to myśmy potrafili rzucać chusteczki i krzyczeć do ludzi: „Pani coś zgubiła!” To ludzie patrzą, nic nie ma. Później miałyśmy fizyczkę z wyższym wykształceniem, to była wspaniała pani. Ona na tarasie zorganizowała sobie, bo w tym budynku nie było miejsca na salę chemii i fizyki, więc z tarasu wybudowała salę, przed tarasem była druga sala, żeby doświadczenia robić i nas tam do małej matury przygotowywała. Ponieważ myśmy nie mieli uprawnień, to musieliśmy zdawać małą maturę jako eksterni. I to w Poniatówce u dyrektora, który nienawidził komunistów i socjalistów. Był endekiem, tak, nie mylę się w tym. Proszę sobie wyobrazić, że ona zapraszała nas do domu do siebie, żebyśmy w dobrych warunkach, nie zmęczone tylko leżące na tapczanie, uczyły się. W pewnym momencie, o godzinie jedenastej mówi „Dziewczynki idziemy, odprowadzę was, bo jest już bardzo późno.” A tu się drzwi otwierają i wchodzi oficer. My mówimy „Nie, dziękujemy, same pójdziemy.” Wyszłyśmy same biegiem i zastanawiamy się „Jak to?” Wiemy, że panna, że nie mężatka, a tu oficer w nocy, to znaczy, że ma kochanka. I dla nas to była fantastyczna historia. Było dużo plotek na ten temat, podglądałyśmy ją, chodziłyśmy wieczorem, czy tego oficera spotkamy. I wreszcie wprost jak ona nas przygotowała u siebie w domu, myśmy ją spytały „Kto to jest ten pan, który do pani wieczorem przyszedł?” A ona mówi „To jest mój przyjaciel.” I na tym się skończyło, sprawa się wyjaśniła. Do małej matury, musiałyśmy również religię zdawać. Jak już wspomniałam, w Poniatówce był wysoki poziom, tam właśnie dyrektorem był Poniatowski, to do sprawdzenia, bo jego żona pracowała ze mną. Myśmy się strasznie bały. Spotykałyśmy się w różnych domach osób wykształconych. Na przykład u Tołwińskich. Tołwiński był bardzo wykształcony. Jego ojciec był profesorem, znanym profesorem, a Tołwiński miał też piękną kartę, jak za czasów pierwszej wojny, mimo powstania przeszedł całe Kresy. I pan Szalbe, który też miał dzieci i myśmy do nich chodzili, oni nas uczyli. To był 1939 rok. Dostałyśmy maturę, ponieważ to już groziło wojną, pan dyrektor Poniatowski chciał tę sprawę zakończyć.

W 1939 roku, pamiętam, w radiu słyszymy, że wojna, że Niemcy weszli do Polski. Więc my z mamą, ponieważ usłyszałyśmy kroki takie zasadnicze jak oni chodzili, wyszłyśmy za firankę i patrzymy przy ulicy Słowackiego w stronę Łomianek, bo oni stamtąd szli, z karabinami wszyscy, a my za tą firanką patrzymy, łzy nam lecą, nie możemy się uspokoić, boimy się, żeby nas nie zobaczyli, bo strzelą. I stało się, leciał samolot, który spadł na nasz dom, bo był przez nich postrzelony. To był polski samolot. I cała pierwsza część naszego domu spadła. Także myśmy od pierwszego dnia wojny, musiały zejść do piwnicy.


  • Proszę powiedzieć o początku wojny.


Zeszłyśmy do piwnicy. Przed tym mieszkał na przeciwko nas pan Walczak. Wolałabym pominąć nazwiska. Mieszał pan bardzo bogaty z synem i z żoną. Oni byli tak bogaci, bo to byli właściciele jakiegoś kina warszawskiego, nie wiem czy „Atlantic”, czy inaczej się nazywało, pamiętałam to i mam gdzieś zapisane w książce, ale to nieważne. Oni się nam nie kłaniali, bo myśmy byli biedni, robociarze w stosunku do nich. Ale ten pan był bardzo rozflirtowany i zawsze korzystał z mieszkań kobiet samotnych, których mężowie poszli na wojnę. I myśmy to obserwowały przez okno z mamą. Mama była oburzona, ja byłam oburzona, nie na niego, bo to sprawa inna, tylko na te babki, co będzie jak mąż wróci i się dowie. Zeszliśmy do piwnicy. Nasze piwnice były koło siebie, państwa Walczaków i nasza. Ponieważ myśmy z Rosji przyjechali z worem pieniędzy, które już były nieaktualne, a których nie zdążyliśmy wydać, jak mogliśmy wydać. Ojciec nie chciał być tam w wojsku, to poszedł do Fabryki Papierosów i tam po prostu okradał. Tam robili papierosy, i on okradał, podawał Polakom, którzy nie mieli z czego żyć i zarabiał, sprzedawał wojsku i zarabiał. I taki wór już nieaktualnych banknotów, rubli. Ponieważ mieszkanie było małe, to myśmy to wzięły, związałam i do piwnicy zaniosłyśmy. Na węglu i na tych banknotach urządziłam taką leżankę dla mojej matki. Moja matka całe życie mocno chorowała na reumatyzm. Tak się składało szczęśliwie, że Polacy, profesorowie, lekarze z Petersburga ją leczyli i później przyjechali do Polski i też ją w dalszym ciągu leczyli. A pan Walczak za naszym przykładem zrobił to samo i na waleta łóżka, bo myśmy mieli jakieś tam łóżko polowe i on miał łóżko polowe i też tak na waleta spaliśmy, nogami do siebie. Wtedy zobaczyłam, że wojna, że ludzie giną w tej ósmej kolonii. Nad nami mieszkali działacze, wielcy PPS-owcy, Zdanowscy. Pan Zdanowski był bardzo przystojnym panem. Mieli trzy córki, które ze mną chodziły do szkoły i ja byłam zaprzyjaźniona z tym domem, oni piętro wyżej mieszkali na piątym piętrze. Pan Zdanowski był prezesem najlepszego Klubu Kolejarzy. To nazwisko znane było wówczas. Dla mnie o tyle znane, że mi ojciec mój tłumaczył. I na pierwszym piętrze zostało jedynie małżeństwo. Przy czym ta młoda dziewczyna mając dwadzieścia dwa lata była w ciąży. W piwnicy były takie warunki, że były ławki, że można było siedzieć i właściwie przez cały dzień się śpiewało pieśni kościelne.

  • I długo w tej piwnicy mieszkaliście?


Do końca wojny. Całą wojnę. Córka Zdanowskich miała padaczkę, nie zawsze, ale od czasu do czasu. Na środku była drewniana ubikacja. Ona poszła na ubikację i wpadła do środka… Ale ją wyciągnęli, umyli. Po drugiej stronie naszej ściany, bo ósma kolonia to był taki czworobok, to jest ważne, bo na dalszej części tego, naprzeciwko naszej strony siedzieli nasi żołnierze akowcy, którzy starali się strzelać do samolotów niemieckich jak przelatywały. A studnia była jedna, druga studnia była przy Dworcu Gdańskim. Jak naszą studnię zbili, to myśmy musieli latać na Dworzec Gdański do drugiej studni. Kolejki były okropne. Stało sto osób, sto pięćdziesiąt.

  • Ile godzin się czekało?


Półtorej godziny, co najmniej. Wody można było wziąć, ile się chciało, ale ludzie nie mieli garnków, nie mieli naczyń. Pan Walczak się wystarał o naczynia dla mnie i dla siebie. Mówi do mojej mamy „Proszę pani ja zabieram pani córkę, bo wody nie ma, jak pani widzi trzeba się umyć, idziemy po wodę. Któreś z nas może zginąć, bo ostrzeliwują studnię, to, chociaż będziemy wiedzieli, kto zginął, czy ja, czy pani córka.” Mama się zgodziła, bo mama była bardzo zasad starodawnych, jeśli chodzi o kontakty kobiet z mężczyznami. I okazuje się, że pan W. się kocha we mnie.

  • A jak to wyszło?


Bo nosił wodę, później już nie. A jak to wyszło, między innymi na pierwszym piętrze została młoda para i ta pani była w ósmym miesiącu ciąży. A jej mąż był straszny fajtłapa. To byli ludzie z wyższym wykształceniem. I on kiedyś mówi „Pani Irenko, wie pani co? Musimy dla nich coś zrobić, bo ona będzie rodziła. Przecież musi mieć mleko, musi coś jeść, a oni nic nie mają, żadnych zapasów. I proponuję, żebyśmy jego poprosili, tego fajtłapę i pani i ja w nocy, ponieważ żołnierze niemieccy chodzili po ulicy Słowackiego, jak oni przejdą w nocy w jedną stronę, my na czworakach pójdziemy.”

Nad Wisłą na Bielanach był znany wówczas ogrodnik. To był największy w Polsce ogrodnik, który parę razy z powodu powodzi, wtedy też przed wojną była powódź, on właściwie wszystko to zostawił i uciekł. Mówi „Pójdziemy tam i nazbieramy jarzyn dla tej babki.” I udało się nam. Myśmy jakieś cztery worki przynieśli dla wszystkich. Dynie, banie, później placki się z dyni piekło. To była pycha, ale przede wszystkim dla tych młodych.


  • Później w trakcie wojny nic szczególnego się nie wydarzyło? Do Powstania to życie się toczyło nieprzerwanie, niezmiennie?


Nie. Jak Niemcy zdobyli Warszawę, to myśmy szli piechotą z Warszawy do Pruszkowa. Niemcy nas gnali do obozu. Tam była segregacja, były wagony. Kto chory zostawał w Guberni, a kto zdrowy do Niemiec, do pracy. Nie miałam nic, bo myśmy nie miały nic, byłam prawie naga, moja matka też. Koło szpitala wolskiego kościółek był i tam pozwolili się nam się zatrzymać. Część siedziała na szosie tak jak my, niektórzy poszli się pomodlić, a oni chodzili wzdłuż tych szeregów chodzili i nas pilnowali. Nawet niektórzy, trzeba przyznać byli przyzwoici, bo podawali nam wodę, byli i tacy. Wtedy podeszła do mnie pani Walczakowa, która szła w dwóch futrach, w pięknej jesionce i w lisach podwójnych, chciała to uratować. Zdaje się, że on ją do tego namówił, i pod przymusem podeszła do mnie i powiedziała tak „ Pani Irenko, nie wiadomo co nas czeka, gdzie my zimę spędzimy, - było już chłodno, zimno - pani nie ma ubrania, pani matka nie ma ubrania niech pani weźmie ode mnie tę jesionkę. Jakkolwiek jest robiona według mojego wzoru i przez mojego krawca, ale jak się skończy wojna, to pani mi ją odeśle.” Nie chciałam, bo wiedziałam, jakie są stosunki, że ona uważa, że ja flirtuję z jej mężem, więc mówię „Nie, proszę Pani, dziękuję.” Ale on jej powiedział, że albo ją zostawi i ucieknie, albo ona mi to odda. I ona siłą mi to dała. To było cudowne, bo było mi ciepło, zaraz się rozgrzałam i eleganckie było w tych warunkach. Dochodzimy już do Pruszkowa, gdzie czekają na nas wagony niemieckie.

Przyszliśmy do Pruszkowa, ja w tej pięknej jesionce, mama w byle czym, jest ciemno, zimno. A już pełno ludzi, bo z Woli, z innych dzielnic przyszli wcześniej, myśmy byli ostatni, którzy wracaliśmy, dlatego, że u nas wcześniej się Powstanie zaczęło i chcieli dłużej walczyć, niż AK zdecydowała.

  • aGdzie wywozili wtedy Niemcy?


Do Guberni. I myśmy z mamą weszły, jak tak szukam nogami, żeby jakieś miejsce, bo to deski i brudno, wiem, zdaję sobie sprawę, że brudno. Wreszcie znalazłam sobie takie miękkie miejsce, to była taka wysepka i mówię „Mamo, niech mama się położy tutaj, to mamie będzie miękko, a ja na mamie, to razem nam będzie ciepło.” Rano się budzimy, a my leżymy w gnojówce. W pewnym momencie, Niemcy przyjechali do Pruszkowa i rozdają chleb. Patrzę i chcę się wyczyścić, bo z gnojówki wyszłyśmy i szkoda mi tej jesionki. A koleżanka leci z bochenkiem chleba, Zabłocka się nazywała, ona zginęła po wojnie na gruźlicę, bo to była taka biedna rodzina na Żoliborzu, oni chorowali na gruźlicę. Pytam „Skąd nasz ten chleb?” Ona mówi „Idź, tam rozdają.” Zostawiłam matkę w tej gnojówce, lecę po chleb i rzeczywiście rozdają. Więc ja jeden, drugi, trzeci dla siebie i dla wszystkich. Biorę ten chleb i przychodzę, w między czasie spotykam pana Tołwińskiego. Pan Tołwiński jest już z Syrkusami, to są architekci, którzy cały nasz kraj odbudowali – Żydzi Syrkusowie, minister Piotrowski z żoną, nie wiem jeszcze ktoś tam był. I on mówi „Irenka co ty tu robisz?” Mówię „Jak to co, jestem tu z matką, i myśmy nic nie jadły przez tyle dni.” I im daję „Macie ten chleb.” On mówi „To chodź z matką pod naszą opiekę, będziemy się razem trzymać.” I zjedliśmy chleb, zadowoleni, oni mieli herbatę, nas herbatą poczęstowali, szczęśliwe jesteśmy. Gdzieś mnie zaprowadzili, gdzie była woda, obmyłam się, matka też. Osiągnęłyśmy jakieś szczęście wielkie. Proszę sobie wyobrazić, jest szpaler gestapowców, i nas w kolejce ustawili, a my z Tołwińskim, więc się trzymamy równo, jeszcze pani Gibartowska, pan Gibartowski to był minister PZUW, dom przy ulicy Mickiewicza przez nas budowany po wojnie i on był dyrektorem i członkiem Zarządu WSM-u. To są wszystko osobistości jak na tamte czasy bardzo wysokie. I pani Gibartowska, która też jak Walczakowa, pełno walizek miała. I nie pozwoliła sobie zabrać, bo uważała, że jak ją sprawdzą to ją puszczą. Ale nie mogła dźwigać, więc myśmy te walizki dźwigali. I widzimy szpaler gestapowców, którzy segregują w prawo, w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Były trzy wagony. W prawo wagon dla chorych, w środku wagon na Gubernię, a ten wagon to do Oflagu. I my tak idziemy i przychodzi na mnie kolej. Idę z głową podniesioną, bo myślę sobie cokolwiek ze mną zrobią, wiem, że mnie zabiją, ale co zrobią, to niech wiem, że przynajmniej z dumą się przygotowałam do śmierci. I tak idę, a ci Niemcy zaczęli się strasznie śmiać. I Gibartowska mówi „Pani Irenko, niech Pani się schyli bliżej matki i mnie, bo oni mówią, że ta to by się nadała u nas na służącą w Berlinie.” I raptem, jak myśmy podeszły do tych, co się tak śmiali, a ja mam upudrowane włosy na siwo mąką. Jak oni to zobaczyli to zaczęli się strasznie śmiać. I w ten sposób, któryś z nich puścił mnie do Guberni i całą grupę do Guberni. Jemu się spodobało to moje przebranie, ta moja walka. To był Niemiec z Wehrmachtu. Oni byli lepsi.

Tak dotarliśmy do taborów, gdzie było brudno, bo to były wagony po węglu, po miale. Ja głodna strasznie, bo nie zdążyłam ani kawałka chleba zjeść, nic. Trzymałam się Tołwińskich. Pamiętam były nory i na końcu była sterta miału. I mówię: „Mamo, ja się w ten miał położę, żeby odpocząć, bo mnie brzuch boli, mogę zemdleć, a nie chcę się rozchorować.” Położyłam się i zasnęłam, chociaż z przerażeniem patrzyłam, z oburzeniem, bo państwo Szylkuszowie mieli sardynki i częstowali się nawzajem, a tylko mnie i mojej mamy nie poczęstowali. To tylko sobie zarejestrowałam. I wreszcie mama mnie budzi „Wstawaj, bo mamy zamiar uciekać.” To było blisko Skierniewic. Oni się zatrzymywali, nas wypuszczali, żeby się umyć, żeby się załatwić. I tylko tak, albo chodził, albo nie chodził, wiedzieli, że my jesteśmy na stracenie i oni z karabinami, a też byli zmęczeni i wiedzieli, że nikt nie ucieknie. Zatrzymali się właśnie jakieś dwadzieścia kilometrów od Skierniewic i wszyscy wychodzą, żeby się załatwić, Tołwiński mówi „Nie zatrzymujmy się tylko uciekamy.” I my biegiem do Skierniewic. Oni nas nie zauważyli, bo byli z drugiej strony. Wagon ruszył, a myśmy zostali na polu. I tak te piętnaście czy dwadzieścia kilometrów doszliśmy, tam się Tołwiński przedstawił prezesowi, bo to był Główny Ośrodek Spożywczy „Społem”. Oni byli członkiem naszej instytucji SPB. Dali nam po 100 złotych w markach, dali nam piękną drewnianą budowlę, gdzie były wióry. To już była noc. Więc myśmy wszyscy padli w te wióry i spaliśmy. Dopiero rano nas budzi strzelanie. My się budzimy, a tutaj gestapowiec pijany strzela. Jedna iskierka i wszystko pójdzie w powietrze. Tołwińskiego nie było, bo go władze zatrzymały. Tylko z matką byłam i jeszcze jakieś osoby. Mówię „Mamo, uciekamy, szybko z boku, turlamy się, żeby on nie zauważył.” Podsypujemy się, żeby on myślał, że to są wióry nie my i tak bokiem i bokiem i za nim i za nim, i uciekłyśmy. Nie zorientował się. Ktoś miał broń i go zabił chyba, nie jestem tego pewna. Noc. My wychodzimy i okazuje się, że to jest stacja Milanówek. Mama już zupełnie nie ma sił, ja też. Patrzę, na stacji przed torami jest knajpa niemiecka, słyszę coś, zaglądam tam. Zamknięta, bo to już noc i mówią po niemiecku. Ale wiedziałam, że mam kolegę, którego bardzo lubiłam, który mieszkał w Milanówku i miał tam willę. W Powstaniu nie brał udziału, tylko, jak się zaczęło Powstanie, to uciekł do Milanówka i tam był z żoną i dziećmi. Bardzo lubiliśmy się z nim. I sobie to wszystko przypominam i myślę sobie, że może go znajdziemy w jakiś sposób. Ale noc, gdzie tu iść. Słucham, zapukam, myślę sobie nawet jak są Niemcy, bo są, widzę, słyszę Niemców, bo śmieją się, piwo piją, ale słyszę i polskie głosy. Ten co prowadził tę knajpę był Polakiem. Pukam, ktoś otwiera drzwi i mówi „Uciekajcie, bo tu są Niemcy.” Mówię „Proszę pana, ja ze starszą matką chorą, musi pan nas wpuścić i uratować, niech pan nas schowa do ubikacji, gdzieś, wszystko jedno.” I nas uratował. Boczkiem, boczkiem za kotarą i tam nas gdzieś wsadził. Dali nam jedzenia, wszystkiego, myśmy się wyspały i o godzinie piątej rano w dobrej formie idziemy szukać tego pana, o którym wspominałam. I proszę sobie wyobrazić, idziemy, a ten kolega właśnie idzie z malcami po mleko. Więc ja lecę do niego i mówię „Proszę pana, niech pan nam pomoże, bo taka sytuacja, uratowałyśmy się, ale co mamy robić?” Więc on mówi „Niech pani nigdzie nie wychodzi, proszę tu stać razem z matką. - mówi - Proszę trzymać dzieci, bo Niemcy mają wzgląd na małe dzieci, trzymać dzieci, idę po mleko i zapraszam was do siebie na śniadanie.” To było cudowne. Dlaczego w Milanówku? Mój szwagier miał dziesięć ciotek, to była taka arystokratyczna rodzina, która uważała, że mój szwagier popełnił mezalians, że ożenił się z moją siostrą. Tak że on się ich wyrzekł. Ale wiedziałam, że oni mają willę. Więc, myślę sobie - trzeba się dowiedzieć gdzie Zosia jest, czy żyje czy nie żyje. Znalazłyśmy tę willę. Wchodzimy do tej willi, a tam dwóch braci mojego szwagra leży pięknie na siennikach, dużo osób znajomych, wszyscy na łóżkach, a nam proponują podłogę. Dowiadujemy się, że Staś nie żyje, że został zastrzelony pierwszego dnia na ulicy Wolskiej róg Górczewskiej. To była wtedy pierwsza rzeź. Pierwszego dnia. Moja siostra się uratowała, ponieważ on budował, miał mieszkanie na rogu Górczewskiej. I tam mieszkał w tym samym domu, bo mu pomagał. Dyrektor szpitala płockiego tam mieszkał, później mieszkał ksiądz ze szpitala, kapelan i oni się w nocy spotykali i grali w brydża. Ponieważ byłam tam z matką, mnie też zatrzymali, to też grałam, nauczyłam się już jako smarkata grać w brydża.

Raptem słyszymy, że Niemcy podjeżdżają i halt, halt do tych, co byli. Więc każdy uciekał do mieszkania. Wpada oficer z Wehrmachtu, mówi, żeby wychodzić na podwórze, że egzekucja jest. I moja siostrzeniczka, która miała trzy latka, złapała go za buty, on tak ją wziął do góry podniósł, pocałował i wyszedł. Ale za parę minut przyszedł gestapowiec, siostra moja daje mu córeczkę, a wszyscy już stoją, bo oni już schodzą i widzą, że wszyscy stoją, tylko na nich czekają, bo to jedyni, którzy tak opieszale schodzili. Więc siostra mówi do Stasia „Słuchaj weź małą, może oni zlitują się nad tobą.” A Niemcy wzięli ich, bo tam na polu takie kartofliska były, i rzucili tą małą w kartofliska i Staś tylko zdążył powiedzieć „Ratuj się.” I od razu upadł na jej oczach. Ponieważ było to kartoflisko i ona pod wpływem tego „ratuj się” zaczęła na czworakach, dalej, dalej grzebać dołki. Miała dwie córki, jedna czternaście lat a druga trzy latka, i tak całą noc przesiedziała tam w tych dołkach niezauważona przez Niemców. A żona pana Piaseckiego, nie wiem ona prawniczka czy też lekarka, nie pamiętam... Wszyscy byli rozstrzelani, a poza tym w tym kartoflisku była szopa i tam pakowali dzieci i kobiety i strzelali do szopy i palili tę szopę. Syn pani Piaseckiej, bardzo inteligentny chłopak mówi „Mamo, nie bój się, chodźmy razem, jak umrzemy, zginiemy, to we dwoje.” On miał cztery latka i on tak potrafił mądrze mówić. Więc ona go wzięła na siebie, bo myśli sobie tak - jak strzelą to niech on zginie i albo ona zginie albo się uratuje. A jak nie trafią no to on się uratuje. Wymyślała jakąś tam kombinację. I jak oni zaczęli już strzelać, to nagle przestali, bo przyszedł nakaz, że nie wolno prywatnej publiczności zabijać bez procesu. I ona przez szpary wyszła. Tylko ona się schowała w tych zbiornikach ze śmieciami. Mam wrażenie, że ona znała niemiecki, więc jej było łatwiej, ale w każdym razie, jak ona kiedyś nas odnalazła na Żoliborzu, jak mieszkałyśmy na Placu Wilsona, opowiadała nam, że oni gwałcili ją i tego chłopaka. To, co ona przeżyła, to cud, że ona w ogóle to przeżyła, bo ja bym czegoś takiego nie wytrzymała. Wolałabym zginąć niż coś takiego przeżyć. Ale przeżyła i ten chłopak przeżył i jakoś się uratowali.


  • Proszę opowiedzieć o przygotowaniach do Powstania, czy Panią zaskoczyło Powstanie?


Nie, bo ja wiedziałam, że będzie Powstanie. Stamtąd myśmy z mamą poszły na Żoliborz piechotą. Tam była pamiętam, szkoła Wawelberga, do której mój szwagier chodził, tam nas przyjęli, akowcy już, tam nas umyli, nakarmili i po nocy idziemy piechotą na Żoliborz. Przyszliśmy na Żoliborz do naszego domu, do piwnicy. I wszystko się zaczęło i zaczęło się Powstanie.

  • Pani opowiadała o początku wojny najpierw, o wybuchu wojny.


Tak, jak Powstanie się zaczęło, ponieważ jak panu mówiłam, ten dom to był czworobok i od strony Suzina, jak się do Teatru chodzi teraz, była stróżówka. Poszłam tam, to było wolne. Pokój z kuchenką. Dwa pokoje były. I on uciekł. A była koleżanka Krysia Matysiak, jego córka, bardzo zresztą miła, dowcipna, ona później brała udział w teatrze kukiełkowym, który został zorganizowany przez Ładosza i przez aktorów tamtejszych. Mówię „Słuchaj Krysia, musimy coś robić. Patrz ilu jest rannych, chodź założymy tutaj punkt sanitarny.” Ona mówi „Nie, jestem w AK i jadę w stronę Łomianek, a ty zostań.” I zaczęłam prowadzić ten punkt opatrunkowy. Oczywiście dużo ludzi z Łomianek szło, Polaków już bez ręki, bez nóg.

  • Ale, to już mówi Pani o Powstaniu?


O Powstaniu. I zatrzymywali się w naszym domu, bo to był pierwszy dom, który nie był zrujnowany. Wszyscy na parterze pozwalali mieszkać. Chodziłam do nich i opatrywałam ich. Szefem lekarskim AK w czasie Powstania był doktor Kanabus. Mieszkał w swoim mieszkaniu, nie wychodził z niego tylko kształcił pielęgniarki. Niektóre były wykształcone już wcześniej, ale też takie co nie były, a owało pielęgniarek. Więc on je kształcił i ja tak się z nim zetknęłam wtedy. On mówi „Proszę Pani, dzisiaj w nocy z Kampinosu idzie cała grupa, będzie tutaj nocowała.” To były trzy pokoje z kuchnią, przy bramie, takiej żelaznej bramie. To była brama zapasowa. Samochodami, kto miał auto w normalnych warunkach wjeżdżał. A więc tę bramę otworzyli i mówi „Niech Pani skompletuje zespół, już wiemy, – oni mieli telefoniczne połączenia - że jest bardzo dużo ludzi, ledwie idą, nie wiadomo czy przeżyją i będą tu na podłodze spali i żeby pani grupę pielęgniarek zorganizowała.” I rzeczywiście tak oni się kładą tacy głodni, zziębnięci, ranni, ja chodzę po kolei, nie mówiło się per pani tylko ty „Co ci jest?”. Mówią „Nogę mam złamaną, rękę, tu mam ranę.” Więc opatrywałam każdego po kolei.

  • To praktycznie, od pierwszych dni Powstania, Pani to organizowała?


Tak, to pierwszy dzień, tak.

  • I przez całe Powstanie pani się zajmowała rannymi czy bezpośrednio pani już uczestniczyła w walkach później?


Nie, ja nie walczyłam. Nie miałam broni, moja praca polegała tylko na pielęgnowaniu.

  • Przez cały okres Powstania była pani w tym samym miejscu?


Tak. Cały okres Powstania.

  • Proszę opowiedzieć jakąś najciekawszą historię.


Ja tymi opatrunkami byłam bardzo zmęczona jak już ich opatrzyłam, widziałam, że już wykorzystałam lekarstwa, muszę iść po nowe opatrunki, poszłam do piwnicy i zasnęłam. Odpoczęłam, wstałam i chcę iść zobaczyć, co tam się dzieje. Patrzę, a w tej bramie idzie pod eskortą gestapowców moja koleżanka, o której później opowiem, bo to inna historia. To byli komuniści i oni byli w Rosji. Jak wojna wybuchła to byli w Rosji. Tam byli przygotowani, żeby u nas komunizm w ogóle powstał. I to była matka, ojciec, dwie siostry, prości ludzie właściwie. Ta koleżanka chodziła ze mną do szkoły, była zdolna. Miała średnie wykształcenie. Wyszłam, patrzę a idzie pan Heczko, bo jedna z tych dziewcząt to była Heczko, jego córka. I pod eskortą idą. Staję i patrzę, co się dzieje, a oni go prowadzili, żeby rozpoznał swoją córkę, żeby go zabić. A Krysia Matysiak... Zatrzymali samochód w tej bramie i widzę, co się dzieje z Krysią Matysiak. Rzucają ją na ziemię i każą się jej wdrapywać. Jak ona jest w połowie wdrapywania, rzucają, że ona jest już zupełnie... Zginęła tam wtedy. A ja dlaczego o niej mówię, bo właśnie to rodzice byli powiązani z Moskwą ze Stalinem i ona często przychodziła do mojej mamy, bo ich nasze władze jakkolwiek ona była młoda, ale ich ścigali. Nie wiedzieli czy nie ma rosyjskich szpiegów koło niej. Ona się bardzo bała. Mieszkała na parterze i w nocy budziło ją światło od latarek, jak sprawdzali, kto tam mieszka, kto tam jest. Przyszła do mojej matki i mówi, matka też nieświadoma, że ona się boi spać, mówi „Wie Pani tu światła, tam światła, czy Irenka by nie mogła ze mną zamieszkać.” A mama mówi „Jak najbardziej niech mieszka z tobą, a przychodzi do mnie na obiad.” I poszłam. I kiedyś w nocy budzę się i widzę jak ją obudzili i ruszają okno, chcą otworzyć okno, chcą się dostać, bo widzą już dwie osoby, nie jedną. I wtedy, jak się ściemniło tylko zgasili, bo zobaczyli, że się obudziłam, wstałam, poszłam do drzwi, otworzyłam drzwi i mówię „Krysia uciekaj!” (to była Suzina, taka długa ulica, tam gdzie kino jest), a ona mówi „A co ty?” Mówię „Ja też ucieknę.” Ona w jedną stronę uciekła, a ja w drugą. I tak się uratowałam. I tak się Powstanie skończyło. Po zakończeniu Powstania Warszawskiego dużo osób zebrało się w piwnicach domu. Między innymi spotkałam tam, poznałam, pana inżyniera Wojciecha Piróga, późniejszego Wiceministra Budownictwa, krótko, ale był. On był szykanowany przez władze, dlatego bo nie należał do partii, ale jego posądzali, że on jest PSL-owiec, stąd był szykanowany. Ponieważ mnie znał, bo on robił techniczne przygotowania do Powstania tzn. robił wykopy, żeby powstańcy mogli przechodzić korytarzami w ziemi. Widział mnie, że jestem aktywna. Oni zostali jeszcze w piwnicy, bo chcieli wrócić, że jeszcze Powstanie będzie, że będą z Niemcami walczyć, że będą kontynuować walkę. Spotkał mnie i mówi „Pani Ireno, niech pani nie wyjeżdża, bo my mieliśmy tutaj zostać, żeby kontynuować walkę z Niemcami, ale chyba to się nie uda, bo takie są układy, ale chcemy jechać do Krakowa, żeby tam uniknąć Powstania.” Mówiło się, że po Warszawie, będzie Powstanie w Krakowie. Mieliśmy tam pojechać, żeby zażegnać powstanie. Mówi „Pani nam będzie tam potrzebna. Niech pani idzie z nami – mówi – matkę, wszystko proszę zostawić. A ja później przywiozę do Krakowa jak się wszystko ułoży.” Zgodziłam się na to. I myśmy jechali pociągami do Krakowa. Dlaczego? On robił roboty elektryfikacyjne dla Niemców i on miał możliwość jazdy. Jego wysłali. Powiedział, że trzeba będzie zelektryfikować Kraków i dostał zgodę na wyjazd do Krakowa i zaprosił nas. Pojechało około dziesięciu osób, kolegów z dawnego SPB. Przyjechaliśmy do Krakowa, jakoś się nam udało w nocy przejść, bo pełno już Niemców tam było. On krakus, znał wszystkie te ulice. Na najważniejszej ulicy, myśmy mieli biuro z uwagi, żeby dać możliwości ukrywania się Szwalbemu, bo jego poszukiwało w Warszawie gestapo. Więc tam prywatne mieszkanie zrobiło biuro niby tego Piróga, elektryfikacji i to było na tej głównej ulicy jak się idzie od Rynku. Wynajęte było mieszkanie dla Pana Szwalbego i on tam niby kontynuował nasze sprawy budownicze. I jak tylko myśmy przyjechali, a w nocy żeśmy przyjechali, wysiedli i on nas przy tych wszystkich dokumentach, bo i dla nas podrabiał, pojechaliśmy tam do tego mieszkania. Tam zastałam, nie Szwalbego, bo Szwalbe już uciekł dalej, tylko zastałam pana Piotrowskiego, dyrektora. Śmieszna historia, ja jedna, bo właściwie dwa pokoiki i nie ma miejsca dla innych. Tamtych pozabierał znowuż gdzieś indziej. Noc, dwunasta w nocy, ciemno, nie wolno palić, jest Pan Piotrkowski „Dzień dobry, dzień dobry.” Pan Piotrowski był tym ministrem budownictwa. Jest jedno biurko i jedna kozetka. Zmęczona mówię „Panie ministrze, jakoś musimy się tu ułożyć. Wiem, że pan jest starszy ode mnie, ale jestem zmęczona, z Powstania wracam.” Jemu się trochę głupio zrobiło i mówi „To jak pani myśli?” Mówię „Na zmianę, kładę się na kozetkę, a pan na biurko.” I tak spaliśmy parę nocy. Wreszcie skontaktowałam się już z żoną pana Tołwińskiego, drugą żoną Asią Brzezińską, bo on się rozwiódł z pierwszą żoną, matką tych córek, moich koleżanek, a ożenił się właśnie z panią Brzezińską. I zawiadamiają nas, że musimy znowuż uciekać iść, do mieszkania Tołwińskiego, które jest chronione, że przyjdzie do mnie Asia Brzezińska i jeszcze jedna koleżanka. Wsiadłyśmy w tramwaj, który jedzie Grodzką i później w stronę Rynku. Proszę sobie wyobrazić akurat Halt!, Niemcy sprawdzają dowody osobiste. Pchamy się do przodu, bo każdy wie, że my jesteśmy powstańcami. Tak jesteśmy ubrani, biedni. Idziemy naprzód i nie wiemy, co mamy robić. Przecież wezmą dowody i od razu nas tam zastrzelą na miejscu. Dojechaliśmy do takiej ulicy, właśnie chyba Grodzkiej, której trotuar dobiega do sklepów. To inna, za Godzką następna ulica była prawie na Rynku. My tak dochodzimy, a tu chodzi z jednej strony żołnierz, a jakiś pan mówi „Panie muszą uciekać!” A ludzie jeszcze „ Panie! O widać warszawianki, pokażcie dowody!” Tak się Krakusy niechętnie do Polaków odnosili. To było bardzo przykre zaobserwowanie. Jakiś Pan mówi „Panie muszą uciekać.” A my mówimy „Tak.” To on mówi tak „Proszę pani, zaraz się zatrzyma na skrzyżowaniu, jak on będzie po drugiej stronie, uciekajcie do sklepu.” I tak zrobili, zatrzymali, dłużej jakoś postał i my do sklepu. I wchodzimy do sklepu, tam jest serowarski sklep. Tylko ściana jest z szyb. Ale już widzimy, że tramwaj odjechał, więc nie ma Niemca. Tam jest kolejka i stajemy w tej kolejce, niecierpliwimy się, bo tam kupują po 10 dkg sera, jakieś drobiazgi, jajka. Mówię „Proszę pani, czy państwo nie możecie się pospieszyć, bo my jesteśmy ścigani przez Niemców. Przepuśćcie nas, to może pod ladą przejdziemy na podwórko, bo chyba ten sklep ma jakieś wyjście.” „O! Warszawianki, niech czekają.” Ale ta pani niegłupia, mówi „Poczekajcie, spokojnie tak jak krakowianki kupujecie ser.” I wzięła taką główkę sera i zaczęła kroić. I to trwało tak, a tam już Niemcy chodzą przed wystawą i zaglądają do nas. Ale widzą krakowiacy, zakupy robią, a kroi tak, że w momencie, jak Niemiec się odwrócił i ona mówi „Zaraz ladę podniosę i pod ladą przejdziecie, tam będzie podwórko i tam będzie wyjście.” Skroiła cały ser i tak został ten ser. Nadzwyczajna kobieta, ona nie miała do nas pretensji o pieniądze. Można było coś dać, torebkę, wszystko, co by chciała. I wyszłyśmy na podwórko wolne. W końcu zgłosił się znowuż Pan Piróg, ponieważ prowadzi za Wieliczką gdzieś bardzo daleko 30 km roboty kolejowe i roboty elektryfikacyjne dla Niemców i mówi „Słuchajcie, wy tu nie wytrzymacie, was tu zaaresztują, przy najbliższej okazji, każdy Niemiec was rozstrzela na miejscu, bo tu już nie aresztują tylko rozstrzeliwują.” Na następny dzień o szóstej, umówił się przy tym samym sklepie. „Będziecie tu stały, a ja przyjadę samochodem i pojedziemy, bo tam już jest dla was wynajęty pokój u chłopów.” I wszystko szczęśliwie się skończyło, przyjechaliśmy. A matkę zostawił w Krakowie. Wynajął jej jakiś pokój, tam mieszkała. Przyjeżdżamy, a to są dwie izby, prości ludzie. Jest kuchnia z całym kuchennym obrządkiem i pokój. W pokoju są dwa łoża, takie rodzinne. Każą się nam umyć, dali wodę, dali nam mleka. Też biedni, ale to wszystko było opłacone, zorganizowane, i mówią „Teraz już godzina siódma wieczorem, kładźcie się spać i my idziemy spać.” Myśmy się umyły, nakarmiły, mleka napiły i śpimy. Na drugi dzień podzieliłyśmy się, że jedna robi śniadanie, druga robi zakupy, tak, żeby nie chodzić koło domu, a trzecia sprząta. Akurat sprzątam szczotką, a moja koleżanka Asia Brzezińska mówi „Irka! Twoja mama idzie.” Patrzę i mówię „Przecież ty znasz moją matkę, bardzo przystojna, pomimo biedy, ale zawsze się elegancko ubiera, a tu jakaś babina idzie z tłumokiem.” Ale po paru sekundach patrzę, matka. A matka jak się dowiedziała, bo ją pan Piróg zawiadomił, że my tam jesteśmy, i tam głodne, że ona może nam coś przynieść, dał jej pieniądze, żeby kupiła słoniny, jajek, wszystkiego. I matka z tym do nas przyszła. Co to była za radość i dla tych chłopów i dla nas. Myśmy tego nie widziały. Nie tylko, że nie jadły, ale nie widziałyśmy. Kiełbasy różne suche, boczek, jajka. Z jajek porobiłyśmy jajecznicę. Śpimy tak trzy. Wiem, że tu Asia, ja w środku, a tu mama. Z brzegu, bo mówi „Wiesz, a nóż przyjdą Niemcy, czy coś, żebym ja mogła wyskoczyć przez okno i uciekać.” „Dobra.” Śpimy, i jest godzina szósta rano, walenie do drzwi, a ci chłopi mówią kleine, kleine. Ale już Niemcy weszli. Wyrwali drzwi na siłę, oni śpią na słomie i wiedzą, bo już się zorientowali, że jest drugi pokój i mówią „A gdzie jest rodzina?” On mówi „Tam kleine śpią”, po niemiecku mówi, nauczył się już na tyle, że rodzina śpi. Żona i dzieci małe śpią. Więc oni wyrwali drzwi, zapalają światło, a my tak ja w takich wypadkach dostaję ataku śmiechu, a Stasia Gellerowa, ta trzecia była. Stasia zdrętwiała, więc czuję, jaka zimna jest, bo myśmy się rozebrały dla wygody. A ta znowu zaczyna płakać. A ja się śmieję, oni wyburzają to, wchodzą, zapalają światło i śmieją się w kułak. A oni już się wycofują z Polski, bo są gonieni. Mówią „Ładne kleine, ładne kleine.” Ponieważ, myśmy się już w międzyczasie ubrały, wyskakujemy, zaściełamy te łóżka, żeby nas nie pogwałcili. Tam maleńki stolik stał, i pani Asia Tołwińska umiała trochę po niemiecku, więc mówi do nich „Panowie, zapraszamy na śniadanie.” Oni mówią „Chętnie - po niemiecku - chętnie napijemy się, bo jesteśmy zmarznięci.” To było już zimno, bo wrzesień już był. Zagotowała wodę u chłopów, kubki ustawiła, chleb boczek i dżem. Nie odzywałam się, bo w ogóle nie umiem po niemiecku, co tam będę się wygłupiała, mama też się nie odzywała, ale ona częstuje ich. A oni mówią, że oni nie będą pili herbaty. Więc ona mówi „Co boicie się, że to zatrute, że chcemy was otruć.” A on mówi „Tak.” Więc ona mówi „To ja się pierwsza napiję.” Napiła się, dała jemu i zaczął pić. I zaczęli jeść. W ogóle jest wesoło. Wreszcie on mówi „Co my tu robimy, młode babki, Niemcy nas gonią, zabijają na drodze, a my tu siedzimy, jak w restauracji jakiejś.” Ona mu przytoczyła wiersz jakiegoś filozofa, ja to mam w książce, jakby do uzupełnienia, można te rzeczy. I mówi „Proszę pana, był taki filozof i on zawsze mówił, że nie należy się bać, że każdy człowiek ma w sobie coś dobrego. I tak myślę o was.” I tutaj patrzymy, ogłoszenie – wojna się skończyła.

  • Właśnie, jaka to była radość?


Była to wielka radość, zaczęłyśmy iść piechotą do jakiegoś transportu. I piechotą przeszłyśmy, matka mając siedemdziesiąt lat chora na reumatyzm, piechotą doszła do Krakowa. I w Krakowie, Karmelicka 46, dostaliśmy cały gmach, to jest bardzo duży gmach, bo to był dom mieszkalny i tam Niemcy mieszkali. Więc cały front i oficyny. I tam od razu dyrektor Piróg zorganizował przedsiębiorstwa, żeby wyjść do całego kraju na województwa, odbudowywać kraj. Tam zaczęłam pracować.

  • Czyli pierwsze lata powojenne, pani w Krakowie spędziła?


Pierwsza praca moja była właśnie w Krakowie, z tym, że on za moje usługi kupił mi piękne mieszkanie na Juliusza Lea. Ta ulica Juliusza Lea teraz inaczej się nazywa, bo to jest jak się idzie przez lasek do tej głównej, gdzie są uczelnie. To była dzielnica oficerska. Na trzecim piętrze razem z matką dostałyśmy mieszkanie piękne z łazienką, z kuchnią, z balkonem, który wypada na słońce i umeblowane pięknie. Taki sam pan Piróg sobie przyznał i tam jeszcze koleżance. Tylko tamtej, jak się wszystko skończyło i zaczęły wracać do Warszawy, były o tyle mądrzejsze ode mnie, że sprzedały to. To nie była właściwie uczciwa sprawa. A ja oddałam za darmo. Z tym, że pan Piróg wcześniej przywiózł mi siostrę z Rawy Mazowieckiej i dwoje jej dzieci. I przyszła do nas jeszcze Ukrainka, która była zawsze o mnie zazdrosna, bo ona była bardzo pobudzona seksualnie. Jej mąż pracował w AK, był inżynierem elektrykiem, bardzo przystojnym i bardzo ją kochał. Jak było Powstanie, to wynajął na Lwowskiej pokój, żeby można było mieć, gdzie się skryć. Ona gotowała tam jemu obiad, nie wychodziła w ogóle, po polsku nie mówiła. Bardzo go kochała i była zazdrosna. Jak mnie spotkała, bo to już było po wojnie, to zaprosiła mnie do siebie. Opowiada mi historię, mówi „Słuchaj, ty wiesz, jak ja Leszka kochałam. Wyobraź sobie, jam myśmy tu mieszkali, żeby się ukrywać jeszcze przed Polską Ludową, - przed PZPR ukrywali się, to mówi - on jeszcze chciał zmienić rząd na demokratyczny.” Pracował w AK.

  • To może jeszcze krótko powiedzmy o czasach powojennych. Czy ukrywała się pani z tym, że była w AK? Czy jakieś przykrości Panią spotkały z tego tytułu?


Nie, nie ukrywałam się. Jak już powiedziałam, pracowałam w przedsiębiorstwie budowlanym. Mój mąż był w AK zresztą. Wczoraj piękny dokument dostałam, tylko nie rozumiem go, może pan mi to przetłumaczy. On był Lwowiak i we Lwowie kończył, zresztą cała rodzina we Lwowie, kończył Politechnikę i ze względu na to, że personel komunistyczny był bardzo słaby, on był wicedyrektorem Departamentu Inwestycji. Te wszystkie nowe powojenne budowle, odnośnie Nowej Huty, to wszystko jest dzieło mojego męża. Już urodziło się dziecko, myśmy z Urzędu Rady Ministrów na Placu Zbawiciela dostali pokój z kuchnią, bo jego przenieśli z Sopotu do Warszawy, bo nie chciał wracać tam, bo po prostu już byliśmy związani ze sobą uczuciowo. To jest zaraz za kościołem Zbawiciela, taki dom wysoki. Tam na piątym piętrze siedzieliśmy. Dlaczego o tym mówię, bo to będzie właśnie taka komiczna jedna historia. Ponieważ na piątym piętrze mieszkałam, mieliśmy gosposię bardzo miłą, która wychowywała nam dziecko. Ale mnie nie znosiła, bo ta winda raz jechała raz nie jechała, a to było piąte piętro. To była staruszka, która odeszła od Zawadzkich. Była gosposią u Zawadzkich i zaczęła szukać pracy. Zobaczyła mnie z dzieckiem i zapytała mnie. Mówię „Jak najbardziej, szukam gosposi, bo muszę iść do pracy.” Przyszła do mnie. Mówię „Gosposiu, nianiu, - bo nie wiedzieliśmy jak mówić - dlaczego niania odeszła od Zawadzkich?” - Zawadzki mieszkał na Marszałkowskiej, parę domów dalej po prawej stronie. Tam jest ten dom. - Przecież u Zawadzkich to jak mleko z masłem pani miała.” A ona mówi tak „Ale on miał dwoje dzieci, dwóch chłopaków czternaście i szesnaście lat, oni potrafili do mnie mówić po imieniu, ‘Ty stara babo, wyjdź w nocy nam po papierosy’.” Mówię „To dlaczego pani Zawadzkiemu nie powiedziała.” Jaki był taki był, ale on był inteligentny. Mówi „Mówiłam, to on powiedział żebym sobie sama dała radę.” I przyszła do mnie i była sześć lat.

Warszawa, 15 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadził Michał Dudzik
Irena Hlibowicka Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter