Jacek Ryszard Przygodzki

Archiwum Historii Mówionej

Witam wszystkich, którzy chcą słuchać mojej relacji. Byłem świadkiem wielu spraw i wielu wydarzeń. Miałem siedem lat, gdy wojna się zaczynała, dwanaście, gdy się kończyła. Myślę teraz, że warto, żeby świadkowie przemawiali wtedy, gdy coraz mniej jest uczestników wielkich wydarzeń.
Nazywam się Jacek Ryszard Przygodzki. Drugiego imienia używam tylko przy publikacjach i dokumentach, więc po prostu: Jacek Przygodzki. Najważniejsze dane podam według schematu, który przyjął Owidiusz w [dziele, którego fragment zaczyna się słowami] De vita sua, a więc najpierw miejsce urodzenia. Urodziłem się w Brzezinach koło Łodzi, w mieście słynnym z krawców i z ogromnej produkcji chałupniczej odzieży, która nawet była eksportowana. To pierwsza informacja. Urodziłem się w roku 1933. Jestem jedynakiem. Owidiusz zakończył tym, że powołał się, że jest z rodu o znanych tradycjach, non modo fortunae munere factus eques, a trzeba do tego dodać, że w Brzezinach urodziłem się przypadkiem. Oczywiście nie wszyscy wiedzą, że życie ich jest bez sensu, zlepkiem przypadków, więc może lepiej powiedzmy: zrządzeniem opatrzności. Moja mama, jej rodzina pochodzi z Warszawy. Przed powstaniem styczniowym, w połowie XIX wieku rodzina osiadła w Warszawie, czyli jestem piątym warszawskim pokoleniem. Skąd więc Brzeziny? Otóż po I wojnie mama, Wanda z domu Bosacka, ze swoją matką wyjechały na prowincję, szukać pracy jako nauczycielki. Tu chyba warto skomentować, że ta praca o tyle łatwo była dostępna, że powołano powszechne szkolnictwo w wolnej Polsce po 1918 roku. Przedtem, w czasie zaborów, nie było, dlatego szkoły nazywały się powszechne, teraz nazywamy je podstawowymi. Mama z babcią zmieniały kilka razy miejsce i wreszcie osiadły w Brzezinach.
Teraz z kolei rodzina ojca. Ojciec urodził się i wychował w Łodzi, gdzie jego ojciec, mój dziadek, miał piękny dom w Chocianowicach. Do Brzezin trafił tak, że gdy wrócił z frontu po wojnie polsko-bolszewickiej, szukał pracy i trafił do Brzezin. Pracował w Komunalnej Kasie Oszczędności, banku zapomnianym, bo po wojnie nieodbudowanym. Otóż to był bank podobny do obecnych „Skoków”, komunalny. Nie jakaś wielka inwestycja bankowa. W ten sposób rodzice spotkali się w Brzezinach. Pobrali się, ślub odbył się w brzezińskiej farze, a półtora roku potem mnie tam ochrzczono. Stąd Brzeziny.
Pamiętam okres szczęśliwego dzieciństwa, dom był otwarty, rodzina i przyjaciele. Niestety trwało to krótko. Ojciec z powodu choroby zmarł, gdy miałem pięć lat. To był grudzień 1937. W 1938 roku mama zdecydowała wracać do Warszawy. Tam był jej rodzony brat z żoną i większa część rodziny. W ten sposób, w 1938 roku zamieszkałem z mamą i babcią w Warszawie. Mama wybrała mieszkanie na Radomskiej, stosunkowo blisko brata, który mieszkał na Mianowskiego. Dlaczego można było wybierać? (To może być we współczesnych czasach dziwne, teraz mamy [najwyżej] apartament do dyspozycji). Dlatego że rynek był taki, że było dużo mieszkań w Warszawie, można sobie było wybrać według możliwości finansowych, potrzeb rodzinnych i dzielnic. To był nowy dom o żelbetowej konstrukcji, która przetrwała pożar w czasie Powstania. Ten krótki już okres pamiętam znowu jako okres spokoju. Atmosfera Warszawy była inna. Wojna się zbliżała. Ci, którzy patrzyli trochę w przyszłość, więcej wiedzieli, szykowali się do wojny. Była więc Liga Ochrony Przeciwpowietrznej, która szykowała różne narzędzia obrony, przygotowywała nas do tego przed samą wojną. Ale mimo wszystko atmosfera była pogodna, była spokojna. Świetnie to jest przedstawione w powojennym filmie o Warszawie i jej losach: „Ulica Graniczna”. Wspaniale jest pokazana atmosfera spokojnej, warszawskiej ulicy. Były zdarzenia, na przykład sprowadzono relikwie świętego Andrzeja Boboli okrężną drogą z Moskwy do Rzymu, przez Rzym do Warszawy. To było wielkie zdarzenie w Warszawie w 1938 roku. Takie zdarzenia i wiele innych zapamiętałem, ale za dużo by może o tym opowiadać, ważna jest chyba atmosfera. Naprzeciwko (jeszcze to warto wspomnieć) było gimnazjum i liceum pani Szachtmajerowej. To jest ważne, nazwisko niemieckie, a pani Szachtmajerowa w czasie okupacji prowadziła tajne nauczanie. Oczywiście [wtedy jeszcze] szkoły nie zamknięto, więc „szachtmajerki”, jak się mówiło, bo to była żeńska szkoła, w zielonych mundurkach, w kapitalnych, specjalnego kroju beretach, które właściwie wyglądały jak birety księżowskie…
Jeździliśmy na letnisko do Anina, to wydaje się też dziwne, bo Anin jest włączony do Warszawy. Ale Anin, chociaż już nie należy do klimatycznej strefy Otwocka, ale ma podobny [klimat]: piaski, laski sosnowe na piasku, zdrowe powietrze. Jeździliśmy tam dwukrotnie, w 1938 i w 1939. W 1939 roku zastał nas 1 września wybuch wojny. Wracaliśmy wynajętą furką z wszystkim do Warszawy. Po drodze jeszcze nalot, kazali się na Pradze schować w bramie. Powrót na Radomską, gdzie był święty spokój, ale wykopano na wolnym placu okopy w zygzak, przeciwlotnicze. Tam nam kazano być, kiedy były naloty. Naloty w pierwszych dniach były jeszcze niezbyt dokuczliwe, bo obrona lotnicza (w której zresztą mój wuj się wsławił, ale to już inna historia) była dosyć silna. Siedzieliśmy sobie, obserwując, co się dzieje, i mamy takie zdarzenie: widzieliśmy samolot, który leciał od strony Warszawy, pewnie w stronę Okęcia. Jazgotała, strzelała cała pelotka Ochoty. Nie trafili. Już się kończyło ostrzeliwanie (bo on dalej odleciał) i jedna krótka seria, widocznie lepiej wymierzona – samolot się zapalił. Entuzjazm był taki, jakbyśmy wojnę wygrali. Taka atmosfera. Ludzie jeszcze sobie nie zdawali sprawy z tego. Z ciekawostek – na przykład były maski przeciwgazowe. To była obsesja po I wojnie, która się skończyła strasznymi atakami gazowymi w Polsce, a przede wszystkim na zachodnim froncie. Wobec tego przygotowywano się do tego. Maski były tanie, proste. Trudno to z czymś porównać, w każdym razie w postaci małej komory nakładanej na twarz plus gogle z jakiegoś plastiku, pewnie celuloidu przedwojennego. Ciężko się oddychało przez ten pochłaniacz, jednorazowego użycia oczywiście. Babcia, która była chora na serce, dostała zgodę na zakup maski wojskowej, bo łatwiej było oddychać przez nią, tam był już wymienny pochłaniacz. To takie ciekawostki, przygotowywano się. Uczono wszystkich, że należy na szyby nakleić na krzyż paski papierowe, dlatego że jak wybuch jest dalej, wstrząs powietrza niezbyt silny, to taki pasek tłumi drganie, szyba może nie pęknąć, a bez tego może pęknąć. Jak wybuch jest blisko, to nic nie pomoże, ale takie paski naklejaliśmy. To się skończyło dosyć szybko, dlatego że linia obrony była przyjęta na ulicy Opaczewskiej i utrzymała się ta barykada do końca, nie wpuścili Niemców od tej strony. Jest tam pomnik w tej chwili na Ochocie. Za blisko byliśmy barykady, wobec tego nakazano przesiedlenie się do Śródmieścia. Tam dopiero wpadliśmy z deszczu pod rynnę, jak przysłowie mówi. U babci ciotecznej na Złotej przeżyliśmy wszystkie bombardowania Warszawy, naloty i ostrzeliwania artyleryjskie. Ale schodziło się do piwnic, przeczekiwaliśmy to.
Zapamiętałem ostatnią, straszliwą noc, najgorszy nalot (po którym nastąpiła kapitulacja), dlatego że zaczął się pożar składu desek na sąsiedniej posesji. Niebezpieczeństwo pożaru nie było zbyt wielkie, bo były ściany ogniowe, ale jednak uważano, że jest, i przeciwlotnicza obrona cywilna, świetnie zorganizowana, świetnie działająca, nakazała ewakuację. Wyszliśmy. Ci, co mieszkali, gdzieś się pochowali po najbliższych bramach, bo bali się, że męty społeczne pójdą na rabunek w takiej sytuacji. Ale myśmy byli w gościnie. Mama zdecydowała (według zaleceń OPL-u) pójść do wskazanego schronu. Schron był zaimprowizowany w piwnicach browaru Haberbuscha. To zdarzenie niezapomniane. Ogromne, podziemne składy ze sklepionymi stropami, ale co ważne, w amfiladzie. Jedno wyjście po drewnianych schodach. Prawda, że te schody były z potężnych desek, bardzo grubych, ale jednak drewniane schody. Lampy naftowe po jednej na salę, żeby przejścia oświetlić i ciemność absolutna, bo to była noc. Kto miał świeczkę, to zapalał. Myśmy dopiero co z domu wyszli, więc świeca była. I znów niezapomniany obrazek. Przysiadł się do nas ktoś, kto już od dwóch tygodni był w drodze, uciekał pewnie ze wschodu, pewnie miał za sobą niejedną noc w ciemności. Poprosił, czy może tę świecę trzymać. Z nabożeństwem ją trzymał i kiedy ściekała stróżka, to odrywał, dokładał, żeby się dłużej paliła. Głupstwo, ale symbol, jak ten człowiek musiał przeżyć swoją ucieczkę, trzytygodniową już, być może. Te ciemności nocne widocznie dały mu się we znaki. Nie warte by to może było opowiadania, gdyby nie jedna rzecz. Nakazano ewakuację tego tłumu. Nie wiem, ilu tam było, na pewno ponad tysiąc ludzi w trzech salach w amfiladzie. Jak ten tłum by się rzucił, to by się zadeptali. Zorganizowała to cywilna służba przeciwlotnicza browaru w ten sposób: wyszli i poprosili młodych mężczyzn do gaszenia pożaru. Wiadomo, że przyjdą aktywni. Zgłosiła się grupa, przeszkolili, za chwilę wrócili, rozstawili się i zaczęła się ewakuacja. Po co oni byli potrzebni? Żeby ewakuować bez paniki, po kolei. Tak wyszedł cały ten tłum na ulicę, gdzie [dookoła wszystko się paliło,] w każdą stronę były pożary. Nad nami palił się jakiś dom i przypuszczam, że bali się zaczadzenia (bo niby po co ewakuacja z piwnic, w schronie bezpieczniej), chyba o to chodziło. Tak czy inaczej kazano wyjść. Idziemy w miasto, pożary dookoła. Gdzie się zatrzymać, w jaką bramę? Bramy pozamykane, bo bano się rabunków, ale dozorca, zobaczywszy dwie kobiety i dziecko, wpuścił nas na klatkę schodową. Przetrzymaliśmy noc. Dotąd pamiętam bicie pięknego zegara w mieszkaniu na parterze. Później, ostatnią już noc przeczekaliśmy (nie wiem, dlaczego) na Poznańskiej w jakiejś piwnicy.
Później kapitulacja, wróciliśmy do domu. Znowu obrazek, może śmieszny, ale zapamiętany, bo takie rzeczy się wbijają w pamięć dziecka. Mianowicie na Filtrowej (przechodziliśmy tamtędy do domu) lej po bombie, bardzo regularny stożek z piasku, a na środku stoi sobie wyrwane drzewko z korzeniami. Czy ktoś je tam rzucił, czy podmuch? Stało równo na środku. Ot, taki obrazek. Tych lei było w całej Warszawie pełno, wyrwanych płyt chodnikowych, zniszczonych jezdni. Wszędzie tak było. Jeszcze jedna rzecz, którą odnotowałem, dwa razy znalazłem we wspomnieniach: konie. Otóż, jeżeli padł któryś zabity przez pocisk, rozbierano go oczywiście na mięso, bo jednak oblężenie trwało długo i żywności owało pod koniec. Wobec tego szkielety zostawały, były obrane z mięsa, straszliwie wyglądające. Jak ktoś widział zdechłego konia leżącego, to jest widok potężny. Wielkie wymiary, sterczące, białe żebra obrane z mięsa. Taki widok też się wtedy na ulicach trafiał, kilka osób to odnotowało. Wróciliśmy do domu, a tam całe szyby, nic się nie stało. Nie bombardowali tam, bo za blisko było własnych linii, tak sobie to tłumaczę. Bo niby dlaczego miałyby ocaleć nasze domy tak blisko linii frontu? Jeszcze muszę się cofnąć, jeszcze obrazek, który jest bardzo charakterystyczny. Ponieważ służąca powiedziała, że nie opuści domu, będzie pilnować, jak był spokojniejszy dzień we wstępnym okresie oblężenia, przyniosła nam konfitury. Po drodze spotkała na placu Narutowicza żołnierzy, którzy widząc ją, poprosili o konfitury. Dała im, przyszła do nas, do mamy: jak ona mogła zrobić, że bez zgody pani dała? Mama ją pochwaliła. Ale chodzi o fakt, jakie było podejście żołnierzy i wzajemnie. Widziałem niejedną armię przechodzącą. Kobiety zawsze się bały, ukrywały, jak armia przechodziła. Tutaj było inaczej, nie bały się. Oni podchodzili, prosili. Nie dali w zęby i zabrali, jak by zrobił żołnierz niejednej armii, którą później widziałem. Nie, prosili. To też należy do atmosfery tamtych czasów.
Wróciliśmy. Pierwsze wrażenie po powrocie to było, że były dwa niewybuchy. Przyszedł saper niemiecki i wysadził w rowach przeciwlotniczych, ale chyba złośliwie, tak że wszystkie szyby wyleciały, chociaż paski były naklejone. Otworzyliśmy okna, bo to też zmniejszało szanse pęknięcia szyb. Gdzie tam, wszystkie wyleciały. Ale wtedy jeszcze Warszawa miała spore zapasy, więc nie pamiętam, żeby był z tym problem, szkło się znalazło, były później nasze okna oszklone. Pierwszy obrazek już okupacyjny: rewizja. Rewizje odbywały się dość prymitywnie. Przychodzili żołnierze i przeszukiwali pobieżnie, pytali o broń i odbiorniki radiowe. Odbiorniki były zakazane od pierwszego dnia. U nas było tandetne radio, odbierające tylko polskie stacje, więc machnęli ręką, że tylko polskie odbiera, nie zabrali. Później trzeba było zdać oczywiście, ale to już inna sprawa. To było przed represjami. Lepsze radio wuja zostało w piwnicy schowane (tylko tamto było oddane) i przetrwało. Jeśli chodzi o dalszy ciąg, pytali o broń. Nauczyłem się wtedy słowa Waffen, ale nic nie powiedziałem. Poszli, a broń była, był rewolwer ojca przywieziony z wojny. Miałem szczęście, chociaż byłem jeszcze mały pętak, nie wygadałem się. Mama później, to już ciekawostka, bała się, że dzieciak się może wygadać. Poszła ze mną do piwnicy. Były tam krzesła składowane po zlikwidowanym kinie, wrzuciła tam. Później wyjęła, ale dowiedziałem się dużo później. Nie zmarnowała, ale musiałem widzieć na wszelki wypadek, że nie ma broni w domu. Później się nauczyłem milczeć w wielu sprawach, które się w domu działy.
Niestety początek, wrzesień 1939 roku, a później, jak wiadomo, ciężka bardzo zima, związana z iem żywności i odzieży, odmrożenia i tak dalej… Ale to już są takie realia okupacyjne. Jeśli mam o tym mówić, to wiele rzeczy działo się w naszym domu. Na przykład od początku prawie pojawiła się rodzina żydowska, jacyś znajomi wuja, który uciekł z Piotrkowa, ale to później powiem. Ci Żydzi coś zostawiali, coś zabierali, jakby punkt kontaktowy. To się skończyło w momencie zamknięcia getta i wtedy już była poważniejsza sprawa. Jeden został, u nas był przechowywany. Według przekazu (nie umiem tego zeznać jako świadek) słyszałem, że proponowano kilku ludziom. Oni powiedzieli, że pójdą z rodziną, a on się zdecydował zostać. Czy już nie miał rodziny, czy był bez rodziny, nie wiem. Zdecydował się i był u nas. Nie udało się długo na parterze przechować człowieka, który się nie mógł przy oknie nawet pokazać. Zorganizowano więc spokojnie (był czas na działanie), przypuszczalnie (to już się domyślam) dokumenty polskie. W każdym razie na pewno (to już wiem) przy pomocy sąsiadki przetransportowano go gdzieś daleko w Polskę, do organizacji Todta. To była organizacja niemiecka, która wspierała przemysł zbrojeniowy, angażując najprzeróżniejszych robotników. Ponieważ zadaniem Todta było za wszelką cenę zapewnić produkcję, to nie bardzo patrzył, kogo bierze, i przymykał oczy. Nie on, ale jego ludzie. Tam niejeden Żyd się przechował, o tym wiem. On w organizacji Todta przeżył wojnę i odwiedził nas. Gwarancja, że przeżył: odwiedził nas po wojnie pan Zachariusz Rosenberg.
Ale właściwie trochę wyprzedziłem [czas], bo wcześniej było co innego: ucieczki ludności polskiej z Łodzi, z Reichu. Najpierw rodzina ojca z Łodzi, jedna ciotka z córką, później druga, siostry mojego ojca. Jeszcze była bratanica ojca, która nie mieszkała u nas, ale też uciekła do Warszawy. Natomiast stryj, najstarszy z braci ojca, został w Łodzi i nie przeżył tego, i to z powodu bardzo banalnego. Po prostu lekarz niemiecki go tak leczył, że jak polski [lekarz] zobaczył, co mu jest: „Odstawić to zaraz!”. Ale zmarł później z choroby. Oczywiście warunki, złe wyżywienie nałożyło się na to. Rodzina zawsze uważała, że przyczynił się niemiecki lekarz, który go leczył. Pozostali przeżyli. Pierwsze to był właśnie exodus, ucieczki. Jeszcze zamieszkał u nas (ale to już później) ktoś z Poznańskiego. W naszym domu na trzecim piętrze mieszkali uciekinierzy z Bydgoszczy, więc to jeszcze dowód, ilu ludzi uciekało. W Generalnej Guberni było bezpieczniej.
Poza tym było jeszcze jedno: uciekali ludzie z innych miast Polski, jeżeli obawiali się, że będą aresztowani. Mój wuj, który miał pewną funkcję w Piotrkowie Trybunalskim, która mogłaby budzić zainteresowanie u Niemców, przyjechał do Warszawy i (jak to się mówi) ukrywał się. Co to znaczy ukrywał się? To trzeba wyjaśnić. To znaczy, że jeśli mógł, zmieniał nazwisko, żył pod innym imieniem. Ale czasami nie mógł zmienić nazwiska lub nie było takiej konieczności, bo wiadomo było, że nie było to najwyższego rzędu zagrożenie, nie była to osoba najbardziej prominentna. Właśnie to było z wujem. Nie zmienił nazwiska (chociaż później był w konspiracji) i mieszkał pod swoim, ale nie w swoim mieście. Jest pytanie, dlaczego Niemcy nie mogli znaleźć takich (bo wielu takich się ukrywało). Sądzę, że dlatego, że były tak ogromne migracje, że już nawet księgi meldunkowe… Nie było komputeryzacji, żeby przeszukiwać zbiór ogólny. Zbyt to było żmudne, żeby poszukiwać po wielu księgach. Uciekinierzy byli zameldowani, bo musieli być, ostro kontrolowano, mało kto się ukrywał bez meldowania, bo były wpadki na ulicy, musiał się legitymować. Jednak udawało się to przechowywanie, ukrywanie się. Anegdota najlepiej tłumaczy, jak to nieraz wyglądało. Spotkało się dwóch lwowiaków w tramwaju, tłok taki, że się dopchać do siebie nie mogą. Na odległość: „Panie pułkowniku, a co pan tu robi?”. − „Ukrywam się!” [– przez cały tramwaj]. Tak sobie żartowała warszawska ulica, bo nieraz było wiadomo, że ktoś się ukrywa, a jednocześnie jakoś się to wielu osobom udawało. Generalnie ludzie zachowywali w takiej sprawie tajemnicę, a takich zdrajców, którzy donosili, był naprawdę mały procent, chociaż niestety trzeba powiedzieć: był. Więc atmosfera tamtej Warszawy.
Oczywiście przyszedł czas ponurych zdarzeń, rozstrzeliwania uliczne. Raz wychodziłem, zawrócono mnie, żeby nie iść. Później znalazłem się w miejscu straceń przy Grójeckiej. Innym razem… To już było dużo później, teraz przeskakuję w przód, żeby skończyć ten temat rozstrzeliwań. Na szczęście nie byłem świadkiem bezpośrednim, ale widzieliśmy z okna na Filtrowej, jak rozstrzeliwano przy Barskiej, przy placu Narutowicza. Tam jest oczywiście upamiętnione miejsce straceń. Widzieliśmy tłum, na szczęście nie widzieliśmy samych ludzi rozstrzeliwanych, tylko chwilę potem wpadł kolega, który był blisko. Zagonili tam, żeby patrzeć, bo zaganiano ludzi, żeby terror rósł, żeby zobaczyli, co im grozi. Później, jak już odjechali, rzuciwszy zwłoki na ciężarówkę, ludzie się rzucili, zbierali krew z ulicy. Przyszedł z zakrwawioną chustką. To było mocne wrażenie. Ale to już była chyba jesień 1943 albo wiosna 1944. To jest taka sprawa.
Konspiracja. Na razie powiedziałem o ukrywaniu Żydów. Ucieczka naszej rodziny nie wymagała konspiracji. Później się zaczęły inne rzeczy w domu, cały czas ktoś mieszkał, (przeważnie to byli ludzie zaufani, ludzie z konspiracji), kiedy już rodzina się wyprowadziła. Krążyły tak zwane gazetki. Były dwie młode panie z konspiracji, które mi dały przepisywaną ręcznie „szturmówkę”, wkrótce po tym, jak ułożyli. Takie rzeczy podtrzymywały ducha.
Jeśli chodzi o gazetki, nigdy w domu nie było „gadzinówki”, czyli „Nowego Kuriera Warszawskiego”. Jedyną prasą, jaką się w domu wieczorem czytało po godzinie policyjnej, był „Biuletyn Informacyjny” Armii Krajowej. Działy się inne rzeczy, mama udostępniała mieszkanie na różne cele, więc jeżeli mi kazali wyjść na podwórze, żebym się pobawił z kolegami, a wracałem i pachniało eterem, to było wiadomo, nie trzeba było mówić, że to szkoliły się sanitariuszki. Eteru używano wtedy przy dezynfekcji, przy zastrzykach, więc było wiadomo, o co chodzi. Były inne rzeczy, to już się dopiero po wojnie dowiedziałem, że kiedyś latająca podchorążówka u nas miała wykład, ale to było raz chyba tylko. Tak się działo.
Pod koniec okupacji mieszkał u nas młody uciekinier z Poznańskiego. Rodzina uciekła w składzie: matka i troje dzieci (córka i dwóch synów), wszystko w wieku już licealnym, dorastająca młodzież. Oni byli pod jakąś opieką (dzisiaj nie umiem nic powiedzieć) Polskiego Państwa Podziemnego. Jakoś ich wspomagano w wynajęciu mieszkania. Nie wiem, dlaczego nie mieszkali razem. On mieszkał u nas sam, ale rodzina przychodziła, poznałem jego brata i siostrę. Siostrę mało widywałem, ale to jest ważne, dlatego że jak się pięćdziesiąt lat później odezwałem przez telefon, rozmawiała, jak byśmy się rozstali parę dni temu. Ludzie mieli zaufanie do siebie, to jest właśnie przyczynek do atmosfery tamtych czasów. Wiedziano, kto jest swój, kto obcy. Wspaniale to opisała w książce socjolog, profesor Hanna Pawełczyńska. Jej książki warto czytać, była świadkiem wielu rzeczy, więcej niż ja. Ona to właśnie tak nazwała: było wiadomo, kto był swój, kto obcy. I ten kontakt dotąd trwa, jeżeli się odnowi po latach. On więc u nas mieszkał, kończył w tajny sposób (na kompletach tak zwanych) liceum. Maturę zdał w 1944. Chyba też jakieś komplety u nas się odbywały, tego już nie pamiętam, więc mieszkanie było do dyspozycji.
W 1943 (trochę się cofam, bo już dojechałem do 1944 z jego maturą) przyszło ostrzeżenie, że mieszkanie jest pod obserwacją. Przyszło ostrzeżenie, bo mama była w jakichś strukturach, bliżej nieokreślonych. Nie była w żadnej strukturze formalnej, nie była zaprzysiężonym żołnierzem, ale miała swoje funkcje, też o tym warto powiedzieć. Mianowicie poza udostępnianiem mieszkania, co wiele osób czyniło, nie należąc formalnie do organizacji, mama miała funkcję skrzynki kontaktowej. Tu trzeba powiedzieć, że pracowała, jak to się mówi, w magistracie (czyli w jakiejś agendzie zarządu miasta) przy ulicy Złotej. Nie pamiętam numeru, było to gdzieś po parzystej stronie, w rejonie [numeru] 75. Tam babcia mieszkała, to pamiętam, że ten rejon. Tam było miejsce wydawania deputatów. To był bardzo ważny składnik wyposażenia, bo pensja była symboliczna, niewystarczająca na nic. Deputaty ratowały ludzi przed nadmiernym głodem, wobec tego przychodziły tłumy, świetny punkt na skrzynkę kontaktową. Mama dostawała telefon, ktoś przychodził, odbierała jakąś przesyłkę, ktoś inny przychodził, odbierał na hasło. To było po to, żeby zgubić tak zwany ogon, gdyby tamtego śledzili. Widocznie to były przesyłki dużej rangi, bo na mniejsze sprawy nie organizowano takiego stopniowego przekazywania. Nie wiem, jakie. Wobec tego mama [została] ostrzeżona, że mieszkanie jest pod obserwacją. To jest 1943 rok. Wtedy wyjechaliśmy na letnisko do Józefowa, jedyne letnisko, bo przecież nie było pieniędzy na to. Czy mama dostała jakieś wsparcie z zarządu miasta, czy też z organizacji, tego nie wiem, ale wyjechaliśmy wtedy po raz pierwszy na letnisko z taką cioteczną babcią i jeszcze jedną ciocią.
Ale przedtem (znowu przeskakuję, ale nie ułożyłem sobie tego, tylko mówię chaotycznie trochę), w 1943 w maju, był straszliwy nalot na Warszawę, chyba noc 11 na 12 maja, opisywany w książkach. Najgorszy nalot, jaki przeżyliśmy od oblężenia Warszawy do Powstania, to byli Rosjanie. Walili po mieście jak po Berlinie, bez litości. Nękający nalot, nie celowy na dworce czy na coś. Jak były inne, to raczej celowane, mogły ucierpieć kamienice w pobliżu dworca, nie całe miasto. A ci walili po całym mieście. Jeszcze do tego zaczynało mi się zapalenie płuc, więc dla ochrony przed rozwijaniem się tej choroby miałem zastrzyki, bańki. Po tym wszystkim leżę w łóżku. Pierwsze bomby. Trzeba powiedzieć, że jeśli bomby, a potem syreny, to był nalot prawdziwy. Jeżeli syrena, a potem bomby, to przeważnie alarm z powodu przelotów. Śmieszna sprawa, ale tak było. Otóż prawdziwy nalot, najpierw bomby, a ja po tym wszystkim. Mama mnie w kożuch ubrała zimowy, kocem owinęła, do piwnicy. Przetrzymałem to wszystko. Wróciliśmy na górę – ani jednej szyby, stłukły się nawet wewnętrzne w drzwiach, które wytrzymały oblężenie w 1939. Tak to wyglądało. Zimna noc, majowa, ale zimna, więc mama przyniosła z piwnicy jakieś deski, uszczelniła to, a później za jakieś sumy bajońskie kupiła jedną szybę, żeby coś było widać, bo [nie można] było przecież w ciemności mieszkać. Tak przetrwałem i jakoś uratowałem się od tego zapalenia, ale byłem słaby jeszcze jak mucha, kiedy wyjechaliśmy dwudziestego któregoś maja do Józefowa z powodów, jak mówiłem, zagrożenia mieszkania. Józefów ma wspaniały klimat, przeszło mi zagrożenie gruźlicą, które było, bo później już były tylko zwapnienia. W Józefowie siedzieliśmy do wczesnej jesieni, jeszcze do szkoły dojeżdżałem stamtąd. Taki to był epizod. Dopiero po wojnie, z książki dowiedziałem się, jakie to było zagrożenie. Nie chodziło o nas, na szczęście, tylko za ścianą (w przenośni, bo w sąsiednim domu) mieszkał ktoś z prominentnych osób z AK i to raczej o niego chodziło. Obserwowano teren. O ile wiem, nic się nie stało, widocznie jego też ostrzeżono, przy okazji nas. Takie są czasami rzeczy, że człowiek sobie po latach wyjaśnia, co go spotkało.
Powiedziałem o nalotach, trzeba jeszcze do tego wrócić. Mianowicie, jeżeli był alarm, że najpierw syreny, to mieliśmy satysfakcję. Naprzeciwko nas (jak powiedziałem) było gimnazjum Szachtmajerowej. Wszystkie gimnazja były zajęte (najczęściej dobre budynki) na koszary, na cele niemieckie. Tam był szpital ozdrowieńczy, Krankensammelstelle. Ci ozdrowieńcy byli szykowani z powrotem na front, jak się podleczą. Jak był alarm, zbiegali z takim tupotem, że myśmy słyszeli po drugiej stronie ulicy, bo żołnierskie buty są na ogół podkute. Najpierw któryś wrzeszczał: „Zgasić światła!”, a potem zbiegali. My, cywile, tak bardzo się nie baliśmy, ludzie schodzili sobie spokojnie do piwnicy, bo jak nie było najpierw bomb, to pewnie nic nie będzie. A ci frontowcy mieli takiego pietra, mówiąc po warszawsku, z takim strachem uciekali, że naprawdę satysfakcję nam to sprawiało. U nas, jak się do przelotów przyzwyczaili, to czasem schodzili tylko na parter do nas, do korytarza. Dlaczego do korytarza? Na ogół wtedy, jak się nie schodziło, to siedzieliśmy w korytarzach, bo w przypadku, gdy bomba blisko padła, ale nie w sam dom, to odłamki mogły porazić ludzi w pokojach z oknami zewnętrznymi, a korytarz miał ściany dostatecznie grube. A jak by bomba trafiła, to nic by nie pomogło. Z początku, jak pierwszy raz mnie obudzono, to myślałem, że to burza z piorunami. Dzieci mają mocny sen. Okazało się, że było bombardowanie. Później się przyzwyczaiłem do wstawania w nocy, chociaż dziecko. Bawiliśmy się w piwnicy, urządzaliśmy sobie zabawę, bo trzeba było spędzić tę godzinę czy ileś czasu do odwołania alarmu. [Znów] wyjeżdżały łaziki z głośnikami, syreny inaczej wyły. Odwołanie alarmu, czyli przelot się skończył, samoloty poleciały gdzieś dalej. Takie realia okupacyjne, tym razem niegroźne. Chociaż pamiętam taki nalot, że (nie wiem, dlaczego) wtedy wyszliśmy z naszym sublokatorem (też Jackiem zresztą), czyli to musiał być rok 1943 na 1944. [Jakiś] nalot, gdzie flary rzucono, oświetlenie. Widzieliśmy Warszawę w takim księżycowym oświetleniu, niesamowitym. Ale to był celowany nalot, więc chyba angielski czy inny, bo byśmy się nie odważyli wejść na górę, żeby patrzeć na to.
Trochę chaotycznie mówię, ale przytrafiały się różne rzeczy, które dają pojęcie, jak myśmy żyli. Na przykład sprawa głupia: odmrożenia. Powiedziałem już raz o nich. Coraz częstszy żywności, też opału, więc zimno w mieszkaniach. Jak się odmrożenia leczyło? Na dwa sposoby chałupnicze. Mianowicie jeden, to się zaparzało obierki ziemniaczane, moczyło się w tym nogi wieczorem, a długie były wieczory, bo godzina policyjna ludzi zapędzała przecież do domów. Drugi bardziej nieapetyczny (wtedy jeszcze dużo było końskiego napędu, czyli fur w Warszawie): koński nawóz gorącą wodą rozmieszany. Podobno też pomagało na odmrożenia. Teraz wyskoczę w przód. Miałem odmrożenia, które się odnawiały po wojnie co roku, bo obuwie marne, zimy ciężkie wtedy były. Kiedy wyleczyłem? Jak w więzieniu chodziłem w drewniakach przez półtora roku, bo przedtem – zwykle obuwie. Drewniaki nie przemakają, są ciepłe, podeszwa z drewna. Jak wróciłem z więzienia, ślady po odmrożeniach zniknęły. Ale ponieważ skutki tych okupacyjnych ciągnęły się aż tak długo, dlatego wspomniałem teraz.
Co jeszcze z obrazków okupacyjnych? Straszliwa rzecz: plakaty o Katyniu. Od razu rodzina była w to włączona, bo znalazł się jeden z wujów. Niestety zginął od razu, był na pierwszych niemieckich plakatach. Później znalazł się drugi wuj, ale to żony, jak się ożeniłem. To też rodzina przecież. Jeszcze był jeden wuj, który był na Wschodzie, oficer, lekarz w randze kapitana i nie było go na listach. Ostatni list [napisał] z Kozielska do córki, więc przypuszczalnie też [tam zginął]. Nie wiedzieliśmy przecież, jak ekshumacje były robione, czy wszyscy zostali znalezieni. Zawsze była szansa, że przeżył. Później, z biegiem lat, przychodziły informacje o niektórych, którzy przeżyli, więc cień nadziei był coraz mniejszy. Dopiero się odnalazł, jak Jelcyn przywiózł dokumenty. Był w Charkowie zamordowany. Zaczynam od okupacji, bo pierwsza informacja o Katyniu, była właśnie z niemieckiego źródła, ona się tylko później potwierdzała, pogłębiała.
Cóż jeszcze? Kartki, straszliwe przydziały na kartki. Kartki wyglądały tak, że był arkusik z maleńkimi kwadracikami. Sklepy, które rozdzielały żywność, musiały się rozliczać, więc wycinały ten kwadracik, naklejały na arkusze, gdzie trzymały, bo karteczki by poginęły. Wybierało się różne rzeczy, zawsze za mało. Poza tym jeszcze były także tekstylia, różne inne rzeczy, z reguły niewydawane albo po jakimś czasie wstecz, jak już niektórzy kartki zgubili. Z tego wynikała oszczędność. Za kartki sprzed kilku miesięcy będzie coś… Tak sobie wegetowali. Oczywiście rozwinął się czarny rynek, jak zawsze, kiedy są duże i. Na Ochocie wyglądało to tak, że powstało samorzutnie ogromne targowisko. W tym miejscu jest teraz pętla tramwajowa i trawnik, na którym stoi popiersie prezydenta Narutowicza. Pętli wtedy nie było, tramwaje jeździły tak, jak teraz, ale bez pętli. Od linii tramwajowej aż do ulicy było ogromne targowisko, budy powstały samorzutnie i tam można było żywność kupić, różne rzeczy. Ceny takie, że na ogół niedostępne, ale ludzie różnie kombinowali, również starali się o dodatkowe źródła dochodu, coś sprzedawali. To targowisko pamiętam jako okupacyjny relikt.
Teraz tajne nauczanie i w ogóle moje nauczanie. Miałem iść do szkoły w 1939, ale po wybuchu wojny rodzina uznała, że nie pójdę do szkoły publicznej, ponieważ babcia przecież była emerytowaną nauczycielką i była w domu, mama też nauczycielka, chociaż pracowała, nie miała dla mnie czasu. Miałem domową, fachową nauczycielską obsługę na miejscu. Tak przez trzy lata uczyłem się w domu, ale żebym poznał trochę atmosferę szkoły, odbyła się rada pedagogiczna: wuj i mama, babcia. Ponieważ mieszkanie ciasne, wychodziłem do korytarza. Było słychać przez drzwi, więc rada była po francusku. Później świadectwo ręcznie pisane, ale była pieczęć, orzeł skopiowany z monety przez pocieranie ołówkiem. Musiałem się wczuwać w atmosferę szkolną, zwyczaje: że są wywiadówki, to mniej ważne, ale że rada pedagogiczna funkcjonuje, że się świadectwa wydaje. Ale stwierdzili, że jednak w prawdziwej szkole muszę być. Czwartą klasę (to był rok 1942 na 1943) już poszedłem do szkoły prywatnej pani Goldmanowej. Znowu mamy niemieckie nazwisko i znowuż tajne nauczanie, dwie panie: Szachtmajerowa i Goldmanowa. Większość nauczycielstwa zajęła się tajnym nauczaniem, ale pani Goldmanowa miała szkołę podstawową, jak teraz mówimy, czyli powszechną, więc to była wtedy legalna szkoła. Też w mieszkaniu prywatnym, co prawda, przy ulicy Pługa. Dlaczego tak, nie wiem. Może jej budynek zajęli. Nie wiem, jaki miała przed wojną. Ale to [jeszcze] było legalne. Świadectwo mam dwujęzyczne, podobne jak jest w Muzeum Powstania, zresztą kopie mojego też dostarczyłem, dlatego że ciekawe, niemiecko-polskie. To był jeden rok. Później pani Goldmanowa chciała się widzieć z mamą, zwłaszcza że ciocia załatwiała wszystko, bo mieszkała bardzo blisko, [a teraz nie]. Mama przyszła. Okazało się: czy się zdecyduje na tajne nauczanie. Mama się zdecydowała. Ostatni rok szkolny przed Powstaniem (1943 na 1944) pani Goldmanowa prowadziła tajną szkołę, nie komplety. To majstersztyk w konspiracji dydaktycznej, konspiracji szkolnej. Mianowicie w innym już mieszkaniu (zresztą, jak się okazuje, prywatnym, w którym po wojnie mieszkała), dużym mieszkaniu, mieliśmy upchane ławki. To wszystko mieściło się. Siedzieliśmy po trzech w ławce, ale były ławki. Jak to w ogóle jest możliwe? Lokal był zarejestrowany na szkołę zawodową. Zawodowe szkoły były dozwolone do tego stopnia, że w 1942 Niemcy pozwolili nawet na wyższą zawodową szkołę na bazie politechniki. Nie była akademicka, były zakazane pewne przedmioty i poziom kontrolowany, ale profesorowie robili swoje. A na poziomie szkoły wyglądało to tak, że zarejestrowany był lokal na zawodową, która po nas naprawdę przychodziła. W razie kontroli niełatwo było to zauważyć. Myśmy mieli legitymacje szkół legalnie działających, samorządowych czy państwowych, nie wiem, publicznych, różnych zresztą. Myśmy musieli znać na pamięć nazwisko dyrektora i wychowawcy, i adres. Nigdy ich nie widziałem, nigdy tam nie byłem, ale w razie kontroli pobieżnej legitymacja była i wiedziałem, gdzie jestem. Gdyby pytano gdzieś na ulicy, gdyby w czasie lekcji ktoś przyszedł, to wiadomo, że tylko ci pokazują tą, którzy mają [legitymację] szkoły zawodowej. To się udało przez cały rok.
Pani Goldmanowa prowadziła także gimnazjum, nie zdążyła do matury doprowadzić, bo wojna za krótko trwała. Ale to tak wyglądało, że były (tylko to już trochę inny system) też jako szkoła zawodowa. Po latach spotkałem w pracy koleżankę, która, jak się okazuje, była właśnie w gimnazjum pani Goldmanowej. One miały szkołę krawiecką, zawsze miały robótki, tego typu akcesoria. Co trzeba, wszystko robiły w czasie lekcji na wypadek niespodziewanej kontroli, bo były takie, a oczywiście program realizowały przedwojenny.

Skąd podręczniki? Oddawało się, dostawało się następne, w ten sposób była możliwość, żeby podręczniki krążyły i wszyscy mieli przedwojenne podręczniki. Oczywiście nie można ich było przynosić do szkoły, zakazane przedmioty były. Gdyby był przedmiot zakazany, to żadna kontrola i legitymacja by nie pomogła, bo książka byłaby dowodem. Ale ponieważ nauczycielka musiała mieć na lekcji książkę, więc przynosiło dwóch najbliżej mieszkających uczniów, czyli najmniej narażonych na przypadkową rewizję na ulicy. Przynosiłem (o ile pamiętam, za koszulą, nie w tornistrze) książkę do polskiego. Tak to funkcjonowało. Różne kontrole bywały, ale to dowiedziałem się po wojnie, kiedy odwiedziłem panią dyrektor Goldmanową. Powiedziała mi, że kiedyś przyszli do niej na kontrolę i zobaczyli jakieś paczki druków. Myśleli, że to jakaś nielegalna prasa. Okazało się, że tak zwany „Ster”. Zaraz powiem, co to było. Rozpromienili się, że „Ster”. Żeby wiedzieli, że on leży, dlatego że ona go do klasy nie daje, byłoby źle. Co to był „Ster”? To było pisemko, które miało zastąpić „Wypisy szkolne” tak zwane, literaturę wszelką. To mieliśmy tylko czytać, z tego się uczyć języka polskiego. On był po polsku wydawany, jakaś propagandówka. Nigdy tego nie widziałem. Natomiast w szkołach publicznych jednak nie mogli sobie pozwolić na taką konspirację, on był dawany. Kuzyn żony opowiadał, że nauczycielka czytała, potem komentowała tę propagandę niemiecką, tak że to też nie działało w rezultacie, chociaż musieli to w szkołach mieć. Pani Goldmanowa nie dawała do klasy. Tak wyglądało nasze nauczanie tajne. Już świadectwa nie było, tak że nie mam świadectwa ostatniej, piątej klasy. Później było Powstanie.

  • Wspomniał pan, że nie uczył się pan w tej szkole języka niemieckiego.

Nie uczyłem się języka niemieckiego, chociaż był obowiązkowy we wszystkich szkołach. To było trochę irracjonalne, niemiecki mógł się przydać. Niejeden się z łapanki wykręcił dzięki temu, że zaczął rozmawiać z Niemcem, ale musiał znać lepiej niemiecki. Natomiast pani Goldmanowa uważała, że jak nie było w przedwojennym programie, to ona nie będzie uczyć i koniec, więc nie uczyłem się niemieckiego. Jak się niemiecki mógł przydać, powiem później, na przykładzie rodzinnym.
Trzeba chyba przejść już do ważniejszych zdarzeń. Było na pewno wiele, ale przecież nie pamiętam wszystkiego, nie byłem przygotowany, żeby mówić w sposób zorganizowany. Chyba już przechodzimy do Powstania. Wybuch Powstania zaskoczył nas w domu, przy czym mama już była, dlatego że zwolniono ją wcześniej z pracy. W zarządzie miasta, [wszystko] było tak przesiąknięte przez organizację i całe środowisko, że przypuszczalnie już mieli polecenie. Tak czy inaczej przyjechała do domu. Nie dostała wezwania na punkt sanitarny w Śródmieściu, w rejonie Wilczej i Hożej przy Marszałkowskiej, gdzie miała być, więc nie poszła. Nasz sublokator, jak mówiłem – maturzysta, czyli osiemnasto-, dziewiętnastolatek, był żołnierzem zaprzysiężonym. Poszedł, ale też nie dostał swojego rozkazu. Nie chcieli go przyjąć w oddziale, który wyszedł do Powstania, bo nie miał broni. Wrócił i wyszedł z nami. Pierwszy dzień – czekaliśmy. Godzina „W” – ujawnił się i wyszedł na ulicę mały oddziałek, który był w domu pani zawsze przez cały czas wspomagającej różne konspiracyjne działania. Ona właśnie pomogła w transporcie gdzieś dalej Żyda przechowywanego u nas. Oddziałek jakoś uzbrojony, z opaskami. Poszli dalej. Widzieliśmy, że żołnierze wyszli, szpital już był ewakuowany, jakieś resztki były, to uciekli, Powstańcy zajęli ten budynek później. Nieprzydatny był taki wielki budynek, ale zajęli go. Coś się zaczyna, strzały słychać, wszystko daleko dosyć od nas. Najbliższy rejon był placu Narutowicza, dom akademicki (później się tego dowiedzieliśmy).
U nas na razie spokojnie, ale okazało się (nie pamiętam, którego dnia, chyba 2 sierpnia), że zajęto budynek Monopolu Tytoniowego. To była fabryka papierosów naprzeciwko, na Kopińskiej. Ponieważ był teren niezabudowany, więc z naszych okien było widać tę fabrykę. Tam był dość mocny bunkier od strony Kopińskiej. Dla mnie to jest zawsze reduta, później to nazwano Redutą Kaliską, bo sięgała po ulicę Kaliską, i tam był szpitalik. Wiedzieliśmy o tym i zbierano do tego szpitalika rożne rzeczy, chociażby bieliznę szpitalną, jakieś prześcieradła. Pani Górska, o której powiedziałem, że u niej był oddziałek, przenosiła to (nieostrożnie chyba, w dzień) do tego szpitalika, bo niby był spokój. Okazało się, że był jakiś Niemiec zaczajony (czy zaskoczył go wybuch Powstania, czy co), pojedynczy, samotny był. Postrzelił ją w obydwie nogi. Przeniesiono ją do naszego mieszkania, bo na parterze. Obydwa uda przestrzelone. Później, w nocy ją przeniesiono do szpitalika, do którego niosła te rzeczy, tam później [sama] była opatrzona. Nie wiem, co się stało. Jej córka została sama, moja rówieśniczka, trochę młodsza, dziesięć [lat] chyba miała w czasie Powstania. Nie było dzieci bezdomnych wtedy, jak ktoś był sam, a był dzieckiem, to jakaś matka się zaopiekowała. Panie z naszego domu tą Zosią się zaopiekowały. Tak to wyglądało. Jeszcze był ranny jeden pan, ale jak powiedziałem, w zasadzie był spokój. Kiedy jakiś odłamek przestrzelił przewody i światło zgasło (jeszcze elektrownia działała), podjął się naprawy, wszedł na słup, już zaczął łączyć, bo błysnęło światło. Postrzelił go w rękę. Na szczęście ocalał, ale postrzelił go ten drań. Poszli później chłopcy, rzucili mu granat na głowę. O ile wiem, to wykończyli go. Taki był zawzięty – był sam, otoczony przez Polaków, słysząc strzelaninę, że wychodzą ludzie z bronią, jeszcze strzela. Nieciekawe wspomnienia. Natomiast postawa ludności (zawsze mnie o to pytają) – życzliwość ogromna. To byli nasi ludzie. Zbierano żywność dla szpitalika, częściowo u nas magazynowano te rzeczy, bo parter. Jak Powstańcy zdobyli, to według pogłosek, które się rozchodziły, wyglądało tak, że najpierw nie mogli, bo bunkier się bronił, ale na linii muru był dom, gdzie mieszkali pracownicy i tamtędy weszli od środka z pomocą tych pracowników, którzy byli w konspiracji. Zajęli bunkier, gdzie (jak się później dowiedziałem z literatury) było dużo broni i żywności. Ta reduta, zwana później Redutą Kaliską, broniła się koło dziesięciu dni, mały oddziałek.
U nas było tak, że na razie trzy niezapomniane dni euforii, wolności, ale później [zaczęli pojawiać się] uciekinierzy z Woli. To był chyba 4 sierpnia. Pierwszy uciekinier, który się gdzieś w rejonie Dworca Zachodniego przekradł, przyniósł wiadomość, że rozstrzeliwują mężczyzn i chłopców. To jeszcze było chyba przed tą masakrą. Chyba tak było, dlatego że wiele lat później spotkałem młodszego kolegę z politechniki, który jako czteroletni dzieciak był wyniesiony przez rodziców, wypędzony jeszcze z Woli, ale zaraz potem zaczęła się ta masakra. Wobec tego mama przerażona, bo był ten młody chłopak i ja. Kiedy już wpadli z RONA wyganiać, mama nas zamknęła w naszej małej piwnicy. Jeszcze trzeba powiedzieć jedno, że wszystkie piwnice były połączone pod ziemią ze względu na bezpieczeństwo w przypadku nalotów. Gdyby jakaś kamienica była zawalona i wyjście zawalone, można było przejść do sąsiedniej i ewakuować się tamtędy albo dojść na pomoc zasypanym. Te przejścia były zamykane, a na czas nalotów – a później w czasie Powstania – otwarte. Wiele jest opisów, jak przechodzili podziemiami. To właśnie dlatego można było po całej ulicy wędrować, dopóki się nie skończył ciąg budynków. Tutaj oni zadziałali tak, że rzucili granaty na postrach po schodach, wpadli z wrzaskiem: Uchadi! Wypędzili ludzi, przechodząc głównym korytarzem tylko, nie wchodząc po kątach, bo bali się po prostu, po piwniczkach nie plądrowali. Przypuszczalnie wiedzieli, że jak ktoś z bronią, to będzie się bronił, tak się domyślam. Bali się na pewno. Granaty na postrach i wypędzili, kto był w środku, a reszta została. Myśmy przesiedzieli całą noc.
Rano usłyszeliśmy polskie głosy, więc się odezwaliśmy. Poszukali, mamy i babci nie było, więc odbili kłódkę, wyszliśmy. I tu jest rozbieżność. Mnie się zdawało, że to po jednej nocy. Według mamy myśmy tam byli dłużej. Tak czy inaczej rano kolejnego dnia, więc albo najbliższego po wypędzeniu, albo następnego, rozmawiano, krzyczano do nich z okienek piwnicznych, że wychodzimy. Uformowano cały pochód na Radomskiej na Zieleniak. Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie nas pędzono. Kto miał coś przy sobie, mógł wziąć. Były osoby z walizkami, ale już nie było mowy, żeby wejść po coś do mieszkania. Wyszliśmy, oczywiście głównie kobiety i dzieci. Mężczyźni się bardziej bali, że rozstrzelają, więc często się przechowywali po kątach, bo jak powiedziałem, jeszcze wtedy nie szukali. Wiem od niektórych, że później się nocami przekradali, bo przecież nie było kordonu dookoła Warszawy. Przekradali się między domami, ryzykując, że jak ktoś zobaczy, to zastrzeli. Później przez niezabudowane, dalsze partie Ochoty uciekali w kierunku Pruszkowa czy gdzieś, jak ich nie złapano. Przy pierwszym wypędzaniu ojciec kolegi był postrzelony, chyba w nogę. W każdym razie wciągnięty do mieszkania dozorcy na parterze, przetrzymał to i później wyszedł, tak że przeżył. Nas pędzili, oczywiście rabowali po drodze, otwierali walizki, rewidowali, wrzeszcząc, kazali oddawać przede wszystkim złoto. Na przykład srebro ich nie interesowało, bo ciężkie. Byłem świadkiem, jak właścicielka sąsiedniego sklepu miała woreczek ze srebrnymi, przedwojennymi monetami, to przesypał, zostawił w walizce. Co natomiast brali? Zegarki oczywiście. Cała armia radziecka słynęła z tego, że polowała na zegarki, i oni też. Co jeszcze? Scyzoryki – to chyba mało kto opisał, bo to nieważne. Później sobie wyrzucałem, że oddałem scyzoryk, nie czekając, aż go zabiorą siłą. Scyzoryki też im się podobały, widocznie nie było w Rosji. Ta banda nas pędziła na Zieleniak. Ulica wyglądała tak, że już jakiś rabunek się zaczął, widocznie poprzedniego dnia. Leżały różne rzeczy wyrzucone przez okna, jakiś rower połamany, jakieś inne rzeczy, ale i trupy żołnierzy z RONA. To brzydką satysfakcję sprawiało, czego się należy wstydzić z punktu widzenia kościelnego, ale wtedy to się tak odbierało. Dlaczego? Oni pijani włóczyli się po ulicy, a był prześwit między domami. Stamtąd strzelali Powstańcy z Monopolu, z Reduty Kaliskiej. Tak myślę, bo niby skąd zwłoki tutaj? Kilku tam leżało. Ale leżeli także i cywile. W takiej atmosferze szliśmy środkiem ulicy, Grójecką (dołączały się inne grupy) na Zieleniak. Ogromny tłum. Doszliśmy tam.
Jak Zieleniak wyglądał? To był teren ogrodzony wysokim murem, targowisko warzyw, gdzie przyjeżdżały fury, sprzedawano płody rolne. Dlatego Zieleniak. Wybrukowali całkowicie cały plac. Z wodą było tam źle, był podobno jakiś kran, z początku nieotwarty [(to wiem z innych wspomnień)]. O tym nic nie wiem. Poza tym był jakiś hydrant, gdzie później pozwolili brać wodę. Ważna sprawa, bo wody owało. Wpędzali przez bramy, których było razem chyba ze trzy. Trzecia była w części przez „ronowców” zajętej i tam już się nie wchodziło, nie zbliżało się. Cały tłum chciał się jak najbliżej siebie trzymać, chociaż wzajemną osłonę mieć, leżał, siedział i chodził po placu, po kocich łbach. Tak się nocowało później. Trzeba jeszcze dodać, że Jacek miał metr dziewięćdziesiąt osiem, więc mama nas od razu dostrzegła, jak wchodziliśmy. Szczęśliwa, że jesteśmy cali i zdrowi. Przyszliśmy do takiego obozowiska na kocich łbach, bez niczego. Na ogół ludzie się trzymali grupami, domami, nawet ulicami. Po pierwsze zawsze sąsiad jest życzliwszy, bo znajomy, a poza tym łatwiej się było znaleźć w tym gigantycznym tłumie później. Przecież jakby ktoś wyszedł, to mógł nie znaleźć swoich. Jak szukać? A jak się ulicami mniej więcej gromadzili, to już było łatwiej dopytać, gdzie jest kto z Radomskiej. Więc tak też to było, takie realia Zieleniaka.
Oczywiście nic do jedzenia, nic do picia, ale nie do końca. W niektórych wspomnieniach jest tak, że nic nie było, a w książkach można znaleźć (to pamiętam, potwierdzam), że oni przyprowadzili przynajmniej jedną (a chyba więcej) krowę, kozę. Zastrzelili, ludzie się rzucali i rozrywali dosłownie to mięso. Wiadomo, że najgorsze elementy społeczne mają najsilniejsze łokcie, więc oni się dorywali do tego głównie. Ale coś było. Z książki wiem, że jakiś chleb spleśniały przywieźli, ale tego świadkiem nie byłem. Natomiast mogę zaświadczyć, że w jakimś momencie, nie wiem, dlaczego, czy ktoś kazał, czy z dobrego humoru, pozwolili wyjść poza mur po ziemniaki, wykopać sobie rękami, bo tam było pole ziemniaczane. Wszędzie w Warszawie, gdzie był trawnik, jakieś warzywa sadzono, a tam było ziemniaczane pole. Wypuścili, jak to się mówi, pod lufą, czyli strażnik pilnował, ale przez bramę wyszliśmy grupą. Oczywiście, panie by się nie odważyły [ze względu] na tych bandytów… Byłem na tyle mały, że nic mnie nie zagrażało, poszedłem. Teraz w co wziąć te ziemniaki? Jakiś kawałek kija wziąłem czy deski urwanej, kopać się dało. W spodnie wsypałem. Miałem pumpy, więc przyniosłem w pumpach te ziemniaki, trochę było. Ale co robić dalej? Skąd wziąć opał? Otóż była taka sprawa, że pozwolili rozebrać barak akurat tego dnia, kiedy myśmy weszli. Rozrywano deski, co na opał się nadało, ale drzwi nie nadawały się na opał, bo czym porąbać? Jacek zdecydował, że bierzemy te drzwi. To było wspaniała decyzja, dlatego że się przydały do dwóch rzeczy. Po pierwsze na noc kładliśmy się w poprzek, jak śledzie, jeden przy drugim, żeby chociaż ciało było na desce, a nie kamieniach, a nogi już na kamieniach, żeby więcej osób się zmieściło. A na dzień (druga sprawa ważna, były potworne upały, jakieś deszcze przechodziły, ale małe i to było na tym gołym placu utrapienie, do udaru słonecznego dochodziło) stawiało się te drzwi, podpierało jakimiś listwami z rozbiórki i chociaż głowę w cieniu można było mieć. Wianuszkiem się ludzie układali, mieli głowy w cieniu, to było ważne [zabezpieczenie] przed grożącym udarem słonecznym. Te drzwi wykorzystywało się na dwa sposoby. Ale trochę drewna było. Raz, pamiętam, rozpaliliśmy ognisko. Zawsze był wolny pas między tłumem a murem, tam było ileś ognisk. [Z rozbiórki] baraku inni ludzie też mieli. Piekliśmy te ziemniaki i przysiadł się ktoś, czy może sobie upiec kawałek koziego mięsa, które mu się udało przy podziale urwać. Piekł to mięso, później kawałeczek mi dał. Przypalone z wierzchu, w środku surowe, paskudne jak nie wiem co. Ot, takie sobie wspomnienia. Ziemniaki były oczywiście nienajgorsze do jedzenia. Później, pod koniec już nie piekliśmy. Nie wiem – czy już drewna zało?
Jeszcze jedna możliwość. Bez picia nie dało się ziemniaka upieczonego w mundurku przecież zjeść, nie dało się połykać, więc sprawa wody. Nie dostarczano oczywiście, ale wypuszczano, to pamiętam, ludzi do kranu, który był otwarty. Nie pamiętam, czy był krótko, ale pamiętam co innego: że wzdłuż muru stał ogon, czyli kolejka na całą długość. Dopchać się było trudno, można było cały dzień stać i nie dostać. Jak ktoś bardzo wcześnie wstał, to miał szansę dojść. Wchodzili z boku, szemrane towarzystwo się wpychało. [Oni] mieli do wszystkiego dostęp, jak nie inaczej, to przemocą. W każdym razie wodę tam jakąś wydawali, [jeśli] kto miał w co wziąć. Można było kupić butelkę pustą za pięćset złotych, za „górala”. Kolosalna suma. Albo z wodą, za jeszcze większą sumę. Byli tacy, którzy handlowali jeszcze przy okazji. Nam się nigdy nie udało, nawet nie próbowaliśmy stać w tym ogonie.
Natomiast piękna scenka z Zieleniaka: leżeliśmy wtedy, mając głowy w cieniu, jak powiedziałem. Na ogół dużo chodziłem po placu, ale wtedy akurat tam leżałem. Przyszła sanitariuszka. Był tam jakiś punkt sanitarny, przypuszczam, że byli to ludzie z ośrodka zdrowia na Opaczewskiej. Opaczewska sięgała tam, gdzie teraz Banacha, na drugą stronę Grójeckiej. Później ten odcinek zamieniono, zmieniono mu nazwę. Ośrodek tam jest, ulica inaczej się nazywa. Mniejsza z tym. Chyba to byli stamtąd ludzie i pozwolili im działać. Oczywiście też niewiele mogli zrobić, niewiele mieli, ale co mogli – zrobili. Przyszła (zresztą to była znajoma ciotki) sanitariuszka z butelką wody i miarowym kieliszkiem do lekarstw. Po tym kieliszku dawała na zwilżenie ust, żeby trochę zmniejszyć cierpienie z pragnienia. Tak po kolei. Taki anioł biały stał nad nami, tylko tyle mogła przynieść.
Natomiast raz (jak powiedziałem, ludzie się trzymali grupami) w naszym domu zdobyli garnek z wodą. Skąd był garnek, nie wiem, zresztą będę jeszcze o tym mówił. Oczywiście jako dzieciak dostałem możliwość napicia się. To jest zjawisko, którego dotąd nie rozumiem. Oczywiście wiedziałem, że nie mogę za wiele wypić, bo przecież wszystkim potrzeba, ale nie musiałem, nie miałem takiego pragnienia, jak opisuje Saint-Exupéry, który na Saharze wylądował kiedyś i uratowano go po iluś dniach. Było to nie aż tak. Czy za krótko byłem bez wody? W każdym razie zapamiętałem jako ciekawostkę, że człowiek nie musi się jak zwierzę zachowywać w takiej sytuacji, aczkolwiek trudno się dziwić tym, którzy po iluś dniach pragnienia rzucali się dosłownie. A skąd garnek? Otóż szemrane towarzystwo, jak się w Warszawie mówi, w jakieś konszachty weszło z bandytami z RONA...

W
ytłumaczę, co to jest RONA, bo słuchający [lub czytający] mogą nie wiedzieć. Później się dowiedziałem, co to jest: Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia. Armia Własowa była bez Narodnaja [czyli]: Russkaja Oswoboditielnaja Armia, skrót ROA, krótko mówiono: „własowcy”. A ci, to była brygada Kamińskiego uformowana przez jakiegoś bandytę na Białorusi z najprzeróżniejszych mętów społecznych. Dominowali Białorusini, Rosjanie (nawet chyba ich było więcej) i Ukraińcy, mieszanka naszych wschodnich sąsiadów, najgorsza swołocz, jaka była. Używam rosyjskiego słowa, bo polski odpowiednik trudno byłoby znaleźć. Oni byli głównie używani do pacyfikacji, do takich rzeczy, bo bojowa wartość była zerowa, w każdym razie bliska zera. W czasie Powstania byli ściągnięci spod Częstochowy, bo (nie wiem, dlaczego) tam była ich formacja, wybrali dzielnych mołojców. Ta grupa przyjechała już 4 sierpnia, od strony Grójeckiej weszli na Kolonię Staszica, tam zaczęli pierwsze mordy w rejonie Wawelskiej, a do nas – 5 sierpnia, dzień później. Były rabunki oczywiście, pozwolono im na to, gwałt kobiet, straszne rzeczy, makabra. Strzelali na postrach, nie było masowych egzekucji przez nich, ale bardzo wiele osób zastrzelili albo na postrach, albo im się ktoś nie podobał, albo ktoś opór stawiał. Żeby utrzymać ogromną kolumnę wszystkich ludzi, trzeba było kogoś zabić, żeby się bali. Straszne bydło. Zresztą tak oceniane przez Niemców. Ich mnóstwo zginęło. Po pierwsze, w czasie Powstania atakowali Monopol, atakowali Redutę Kaliską i Redutę Wawelską, a poza tym chodzili nieostrożnie, tak że wystawiali się na strzały, bo byli pijani i rabowali. To było ich główne zajęcie. W rezultacie Niemców gdzieś zaatakowali, więc dostali ognia od strony Niemców. Wreszcie pod Kampinos podsunęli ten oddział, był zdziesiątkowany przez partyzantów z Kampinosu. Zachował się pamiętnik jakiegoś dziwnego, młodego człowieka, który widocznie nie zdziczał do reszty, który pisał. Z tego wynikało, że oni wiedzieli, że Niemcy i wszyscy ich rozliczą, że zginą, że nie przeżyją za to, co zrobili. Później ci „własowcy”, co zostali (wyżsi oficerowie), byli sądzeni w Rosji. Zwykłych żołnierzy Własowa być może, nie wiem, zwyczajnie do łagrów, bo robotnicy byli potrzebni. Ale wszystkich oficerów rozwalali. Znowu wyszedłem w przód. Wracamy do Zieleniaka i RONA. To bydło straszne rzeczy czyniło, głównie po nocach, porywali kobiety. Nie miałem pojęcia, co to jest, przecież fizjologii nie znałem, ale poznałem, co to było, widząc strach kobiet, straszliwy, paniczny strach. Była taka rzecz, że w naszym domu, gronie, które się razem tam trzymało, przyszli w nocy i wypatrzyli jakąś młodą panią, która miała jasny płaszcz. Powiedzieli jako pretekst, że im wracz (lekarz) potrzebny. Może myśleli, że się nie będzie bronić. Wyciągnęli ją i ona wrzeszczała, wiedząc o tym, że może znaleźć pomoc: Kamandir! Te wrzaski było po nocach słychać. Otóż jakiś kamandir chodził, jeśli kobieta trafiła na niego, kazał puścić. I to się sprawdziło, akurat miała szczęście, że trafiła na tego kamandira. Kazał ją puścić, przybiegła szukać schronienia na gołym placu. Panie ją przebrały, w jakieś spodnie nawet. Wtedy kobiety nie chodziły w spodniach, to było dobre maskowanie. Mama później opisała, że położyły się na niej. Tak czy inaczej uchowały ją. Starsze kobiety już były nieatrakcyjne dla nich, z młodymi było najgorzej. A później potrafili zastrzelić, więc jej się udało. Kim był ten kamandir, usiłowałem później znaleźć. Śladu nie ma po tym. Natomiast mam potwierdzenie, bo Jacek (ten starszy ode mnie) tak samo pamiętał tego kamandira i zdarzenie z tą kobietą. Wobec tego tak na pewno było, są dwie relacje plus moja. Jak usiłowałem przeczytać później więcej o roli, to mógł być chyba jedynie zastępca dowódcy. Z tym że Kamiński to było bydlę pijane zawsze, ale był major Frołow, który właściwie dowodził tym wszystkim i to mógł być chyba tylko on. On był sądzony w Rosji, już po wojnie. Całą księgę wydano na ten temat. Na tym procesie nie wypatrzyłem, żeby on się usprawiedliwiał (być może wiedział, że nikogo w Rosji to nie obchodzi), że bronił kobiety. Może dlatego nie znalazłem potwierdzenia, czytając niedawno tę grubą księgę, gdzie były między innymi zeznania Frołowa przed sądem radzieckim. Tak to wyglądało.
A szemrane towarzystwo, jak powiedziałem, jakoś się z nimi dogadywało. Jak, pojęcia nie mam, może ktoś znał rosyjski, może nie. Oni z nimi jakoś współpracowali. Jak to wyglądało? Oni przede wszystkim szli na rabunek przynoszonego mięsa, jakichś innych rzeczy. Być może ich wypuszczano. Mieli ziemniaki i gotowali zupy, a jakże. Skąd mieli kotły, skąd mieli naczynia? Otóż oni, ci z RONA, gromadzili łupy. Po co im to było? Gromadzili (chyba z chciwości) w domu wolnostojącym naprzeciwko Zieleniaka. Potrzeba im było do sortowania ludzi i brali. Chodziły także kobiety. Jakiej profesji, to można się domyślić, bo żadna by inaczej nie poszła. W rezultacie, jak wracali później na plac (mężczyźni też), przynosili najprzeróżniejsze łupy, które im pozwolono zabrać. Serwis kiedyś przynieśli pod sam koniec. Po co? Myśleli, że wyniosą może. Jakieś garnki, jakieś rzeczy. Widziałem, jak taka pani odwijała z siebie cały kupon materiału na garnitur. Żeby nie widzieli, owinęła się tym. Odwijała to z siebie. Na placu wszystko się publicznie działo, więc taka rzecz też. Oni gotowali zupę, sprzedawali to za bajońskie sumy, można było talerz zupy chyba za 500 złotych czy jakąś umowną sumę kupić, jak ktoś miał pieniądze, jakieś naczynia. A ponieważ wśród tego szemranego towarzystwa był woźny z magistratu, który wielce moją mamę szanował, jak mnie zobaczył, to mi dał w pudełeczku (miałem przy sobie) po tytoniu fajkowym, troszkę tej zupy i ziemniaki nieobierane. Mogę to potwierdzić, też tak można jeść.
Wreszcie przyszedł pierwszy dzień transportu. Jak transportów nie było, komentowane to było różnie, mianowicie, że oni się zbuntowali. W jakiś sposób przenoszono plotki. Nie było informacji, plotki się rozchodziły po Zieleniaku jako jedyne źródło informacji. Mówili (po pijanemu pewnie), że oni zrobią rewolucję w drugą stronę, bo są biali. Absolutna bzdura, szans nie było, nawet nikt nie organizował czegoś takiego. Pijany ktoś był, to tak bredził. Tak czy inaczej nie zorganizowano przez kilka dni transportu, dopiero koło 10 czy 11 sierpnia pierwszy transport pojechał, czyli pięć dni na Zieleniaku. Mama [chciała] od razu, jak najszybciej wychodzić do pierwszego transportu. Wszystkich nie zabrali, można się było dekować, zostać. Mama później opisała, że już zmniejszony tłum dopiero przeżył gehennę. Mniej ludzi, nawet się chronić nie można było. Tak że decyzja mamy: uciekać jak najszybciej stamtąd, była najlepsza. Poszliśmy. Po drodze leżał mały garnek, lekko dziurawy. Wzięliśmy, bo nic nie było. Okazało się to bardzo przydatne, jedyny nasz sprzęt, jaki mieliśmy w tym momencie. Wyszliśmy, pędzili nas ulicą Bema. W przedwojennych planach można stwierdzić, jak ona szła: początek Opaczewskiej, później Bema. Po drodze leżały zwłoki, widziałem na przykład mężczyznę leżącego, już oczywiście trochę w stanie rozkładu, ale było ich więcej, były gorsze. Mama opisała (nie pozwoliła patrzeć, na szczęście byłem posłuszny) jakąś straszliwie potraktowaną kobietę leżącą, więc widok był ponury. Szliśmy sobie ulicą, środkiem. Ci pijani dookoła, żeby im się łatwiej pilnowało, to mieli konie. Widziałem pijanego mołojca, który miał konia gdzieś ukradzionego i nie osiodłał, poduszkę sobie przywiązał. Wyglądał dosyć groteskowo. Tak nas eskortowali. Ludzie wybiegali z głodu (bo wszędzie po drodze dzikie ogródki powstały), po warzywa. Potrafili strzelać. Ludzie wpadali do domów, koło których przechodziliśmy. Nie wiem po co, czy się ukryć, czy myśleli, że coś zdobędą, ubrać się chociaż. To wszystko było pod lufą, strzelali od czasu do czasu. Przyszliśmy w rejon Dworca Zachodniego. Teraz ciekawostka, mianowicie przeszliśmy tunelem wzdłuż ulicy Bema. Na osi ulicy Bema (można na starych planach zobaczyć, jak to było) był przejezdny tunel przed wojną, mały, wąski. Nie było takiego ruchu, wystarczał. Przechodziliśmy tym tunelem. Teraz pani Trzcińska wymyśliła sobie tam [komorę gazową]. Myśmy tamtędy przechodzili! Do tych ludzi nie dociera informacja, że tak nie było. Koniec, oni wierzą, że tam było. A myśmy przechodzili. Znalazłem inne relacje dla potwierdzenia swojej. Też przechodzili tamtędy. Wypędzili nas na torowisko po jakichś schodkach. Nie chciało im się pędzić nas na Dworzec Zachodni, może im się nie chciało po prostu iść ten kawałek. Tak czy inaczej wypędzali nas tam, a inne transporty były inaczej pędzone, każdy inaczej opisywał, różnie reagowali. Z poziomu torowiska ładowali nas w podmiejskie składy, bo jeszcze elektrownia nie była zbombardowana, pociągi elektryczne jeździły. Pakowali się z torowiska, jeden drugiego podsadzał albo wciągał i nie wiadomo, co dalej.
Wrócę na Zieleniak. Zapomniałem o jednej rzeczy. Krążyły takie rzeczy (powtarzam), mówiono, że jeśli się przyniosło dobrowolnie pierścionek czy obrączkę takiemu bandycie mundurowemu, to on przynosił bochenek chleba. Pytanie, po co przynosił? Bo inaczej by nie przynosili [pierścionków] następni. Tak podobno było, nie wiem. Natomiast jeszcze jedno wypada powiedzieć, bo to jest relacja opisana niezbyt dokładnie. Pytano mnie, jako specjalistę od Zieleniaka, czy tak było. Potwierdziłem. Mianowicie widzieliśmy przelatujące pociski rakietowe. Był jeden jedyny taki dzień. Kazano wszystkim usiąść na ziemi, na tych kocich łbach. Po co? Żeby nie chodzić, specjalnego celu w tym trudno było się dopatrzyć. Widzieliśmy wtedy, jak lecą. To wyglądało, jak mała bombka z ogonem płomienia. Co to było, nikt nie wiedział. Opisał to ktoś w bardzo ważnej relacji (pisali już w październiku, na żywo), opublikowanej w piśmie delegatury rządu [„Kraj”], które wtedy w Krakowie wychodziło, bo Warszawa spalona. Opisał to dosyć dziwnie, mówiąc że „cielęta” latały. Sprostowałem, że nie latały, tylko leciały w jedną stronę, nie latały zygzakiem. Dlaczego „cielęta”, to już on wie. Później w encyklopedii Powstania znalazłem informację, były trzy kalibry Nebelwerferów, czyli tak nazywanych krów. Otóż pierwszy, najmniejszy kaliber miał zasięg dwanaście kilometrów, mogli strzelać z rejonu Okęcia do Śródmieścia, na Żoliborz nie. Sprawdzałem na planie odległość. Natomiast większe kalibry: pięć do sześciu. Ale później mieli umocnione stanowiska i strzelali z małych odległości, dlatego ludzie słyszeli odpalanie. Myśmy nie słyszeli, bo to było daleko. Ale potwierdzam, że te pociski były. Taka sobie ciekawostka z Zieleniaka, niegroźne wspomnienie, bo nic nam nie groziło, chociaż podobno jeden spadł i nie wybuchł – to krążące, powtarzane plotki.
Jesteśmy w pociągu do Pruszkowa, jak się okazało. Dojechaliśmy do warsztatów kolejowych. Muszę je opisać, bo nie wszyscy znają Pruszków. Drugi ogrodzony wielki teren. Warsztaty kolejowe – jak wiadomo, teren musi być duży, bo wjeżdżają tam całe pociągi, ogrodzony murem, częściowo płotem, ale ogrodzony dookoła starannie. Ogromne hale nadające się do przetrzymywania ludzi. Już mało tego, nie tak na placu, można ich było jakoś sortować. Jeszcze inne budynki, tam była żandarmeria niemiecka czy inne wojskowe jednostki, to wszystko świetnie się nadawało do takiego celu, bo teren był ogromny. Nas wpuszczali bramą od strony Piastowa, która normalnie służy tylko do wjeżdżania pociągów, więc też na torowisko i wchodzimy w bramę. Później do hali zapędzili. Pierwsze wrażenie: woda. Były hydranty czynne, po tylu dniach można się było napić do woli, obmyć chociaż twarz i ręce. To było moje pierwsze wrażenie z Pruszkowa. RGO wspaniale działało, zupę rozdzielali. Ludzie nie mieli w co brać, więc użyczali sobie. Ale mieli problem, jak to rozdawać, jak ludzie stoją z gołymi rękami. Myśmy mieli mały garnek, przydał się znakomicie, więc mogliśmy po porcji zupy dostać. Znowu wspaniała rzecz po tylu dniach. Później zapędzono do hali, już zmrok się zbliżał, spać trzeba było. Trochę tam było słomy, podgniłej pewnie, mokry beton. Dlaczego mokry? Trudno powiedzieć. Właściwie to nie było błoto, ale w każdym razie paskudny. Był stół stalowy, chyba blachą stalową obity, zardzewiały jak ciężkie nieszczęście. Wybrałem ten stół. Miałem możliwość: na mokry beton albo suche żelazo. Wiedziałem, że ubranie po tym żelazie będzie zaplamione rdzą, więc przewróciłem marynarkę na lewą stronę. Podszewka była do końca już później częściowo brązowa, nie dało się doprać. Nieważne, przespałem się na tym stalowym stole. Rekord życiowy, na desce spałem, na bruku spałem, na stalowym stole. Następnego dnia już organizowane były transporty. Myśmy wiedzieli, że mamy w Pruszkowie rodzinę, że ta rodzina ma szansę wyciągnąć nas, bo widzieliśmy działalność służb polskich. Wtedy myśmy wszystkiego nie wiedzieli. Teraz wiem wiele: że AK miało przygotowane sto sanitariuszek na akcję „Burza”, skierowano wszystkie do Dulagu, bo to się nazywało Durchgangslager 121, obóz przejściowy. Setka ochotników i ochotniczek, wszystko do obsługi. Kuchnię obsługiwali. Sanitariuszki, wiadomo, mało miały materiałów, ale później dostarczano, więc robiły, co mogły. Pruszkowskie szpitale przyjmowały wszystkich chorych, których się dało wyciągnąć z obozu. Też można było zaobserwować, że takie rzeczy się dzieją.
Mama się nie starała o te kontakty, miała taki instynkt (dobrze przewidziała), żeby jak najszybciej stąd wyjechać. Na pewno gdybyśmy poczekali, to rodzina by wyciągnęła. Mam wspaniałą kartę mojej stryjenki mieszkającej stale w Pruszkowie, pisaną, o dziwo, jawnym tekstem, chociaż musiała podlegać cenzurze. Czy stryjenka już wiedziała, że pod koniec cenzura słabsza, czy liczyła na to, że taki otwarty list nie budzi podejrzeń? Pisała o poszukiwaniach w tym obozie (nie bezpośrednio, ale przez sanitariuszki, przez wolontariuszy), z nazwiskiem mojego wuja, który odezwał się z tego obozu (później przepędzony), Jacka, który ze mną razem był wypędzany. Takie rzeczy więc się działy. Mama nie chciała na to czekać, chociaż mogła przewidzieć, że takie działania mogą być, bo wiedziała, że coś się dzieje, ludzi w jakiś sposób wyciągali. Jak? Między innymi tą metodą, że są chorzy. Byli lekarze niemieccy, z książek później się dowiedziałem. Po kilku dniach, nie pierwszego (ale myśmy przyjechali dopiero 11 sierpnia) Wehrmacht przysłał lekarzy (nie żołnierzy, ale z Wehrmachtu), którzy w zasadzie dość uczciwie działali. Jak był naprawdę chory, dostawał zwolnienie. Matki z małymi dziećmi czasami, a kobiety w widocznym stanie ciąży od razu były zwalniane. To są takie szczególiki z tego obozu.
Zanim wyjedziemy, mogę jeszcze opowiedzieć więcej, co jest interesujące o obozie, konkretne przykłady. Moja ciocia później, bo była z rejonu z Ochoty, była tam przepędzona. Miała na ręku mojego pięcioletniego ciotecznego brata, który miał epilepsję, więc niepełnosprawny, jak byśmy teraz powiedzieli. Jej córka była w innej dzielnicy. Ciotka zmartwiona, co się z nią stało. Przeżyła, od razu powiem. Z nim na ręku starała się o zwolnienie. Nie udało się wkręcić jej na listę. Przyniosły jej sanitariuszki poduszkę, upchała pod spódnicą i próbowała w ten sposób, ale jakoś nie zmieściła się na liście. Krążyła z tym małym chłopakiem na ręku. Wypuszczali legalny transport pań, ciotka poszła za nimi, tak na wariata i przeszła, udało się. Wychodzi na ulicę nieznanego miasta, nikogo nie zna. Gdzie tu pójść? Znalazła się znajoma, która ją wzięła do siebie. Później moja stryjenka się nią zaopiekowała i zaprzyjaźniły się do końca życia. Ale o co innego chodzi. Skąd się ta znajoma wzięła? To nie przypadek, ludzie wychodzili pomagać, to bardzo ważne. Już kończąc, zupełnie żartobliwie, opowieść o innej pani, powinowatej naszej, która była z Reduty Wawelskiej. Przeszła cały atak na Redutę Wawelską. Po kilku dniach ostrzeliwania wypędzona przez RONA, rabunek po drodze, obrabowanie ze złota. Przez Zieleniak dotarła. Była już w ostatnich tygodniach [ciąży], wobec tego zwolniona bez problemu na legalną listę, bo były jeszcze nielegalne listy przez sanitariuszki podkładały lekarzom, żeby więcej ludzi wyciągnąć. Potrafili (później się dowiedziałem) pięćdziesiąt tysięcy ludzi wyciągnąć tą metodą. Ta pani wyszła legalnie. Gdzie pójść? Miała powinowatych w Piastowie. Sprawa prosta, poszła tam. Niezniszczona willa, normalny świat po tym piekle. Urodziła i później już, jak leżała po wszystkim, odpoczywała, państwo domu przyszli z kwiatami składać gratulacje, pan był w smokingu, a pani w wieczorowej sukni. Po tym wszystkim taki szok, że ona dotąd to opowiada jako żartobliwą ciekawostkę. Szok po tym piekle: wejście w normalny [świat], prawie normalny, bo przecież była okupacja. Ci ludzie w niezniszczonym mieście, normalnie ubrani. Takie rzeczy też się trafiały.
Rówieśnik z mojej klasy wychodził z matką. Do sortowania przechodzę. Mianowicie stał jakiś żołnierz w mundurze (nie wiem, jakiej formacji) i sortował. Tłumek podchodził rządkiem. Widać było, jak dzielą. Młodszych na jedną stronę, niezdolnych do pracy nie wiadomo gdzie. Wybierają ludzi do pracy. Jego matkę wysortowali do pracy i on poszedł za matką. Miał jedenaście lat, puścili go. Przeżyli, później do pracy wywiezieni, nie do obozu koncentracyjnego. Myśmy podeszli we czworo z sublokatorem Jackiem, oczywiście nie mógł się bronić, młody chłopak, poszedł na prawo. Od razu skończę jego dalsze losy. Nie wiadomo dlaczego pojechał do Buchenwaldu. Też praca, ale w obozie koncentracyjnym. Mało tam z głodu i wycieńczenia nie zmarł. Ktoś paczkę dostał, podzielił się i on przeżył. Były momenty kryzysu, przetrwał, bo mu pomogli, podżywili, jakoś się uchował. Przeżył, ale obóz koncentracyjny. Natomiast mama odezwała się do tego szwaba po niemiecku, że jest chora. Wyglądała po pięciu dniach głodu wiadomo jak. On machnął ręką: Alles sind krank, ale mama poszła z nami. Gdyby się po niemiecku nie odezwała, pojechałaby na roboty, bylibyśmy rozdzieleni. Wiele można było uzyskać, wiele przekazów później usłyszałem, przeczytałem, że język niemiecki mógł pomóc wyjść z opresji niekiedy. Czasami traktowali, jak ktoś miał dobry niemiecki akcent, jak swojego, jeśli odpowiednio się zachował. Nie przyszło im do głowy, że Polak może na przykład pójść na obławę niemiecką w czasie łapanki i odezwać się do nich. Byli przekonani, że to Niemiec. A ten, o którym mówię kończył studia w Zurychu, akcent miał dobry, przeszedł dobie spokojnie, ku rozpaczy innych, którzy widzieli to, myśleli, że go złapią. Taka scenka, żeby wyjaśnić, jak to było z mamą. Zadziałało, że po niemiecku się odezwała, poszła z nami. Wobec tego transport od razu. Tamci czekali dłużej, jak się później dowiedziałem, a my od razu. Jeszcze jedna ciekawostka: nasza kolumna już wysortowanych inaczej szła. Matki wiele ryzykują dla dzieci. Dwie młode panie jakiś moment wypatrzyły i pod wagonami przebiegły do naszej kolumny. Oni nie byli w stanie upilnować tych tłumów, więc udało im się, dołączyły do dzieci, szły z nami.

Wagony różnie są opisywane. Przedtem jechaliśmy luksusowo, podmiejskim pociągiem, a później węglarkami. Jak elektrownię wysadzono, to przecież parowozy ciągnęły często towarowe wagony w Warszawie, już pulmanów nikt nie podstawiał. Natomiast tutaj towarowy zamknięty. Ładuje się z poziomu ziemi, pełno, ciasno jak nie wiem co, dla niektórych przy okienku. Pociąg wreszcie ruszył. Tamci przy okienku mówią: „Gdzie?”. – „Jedziemy w kierunku Skierniewic”. Zresztą z Pruszkowa nie bardzo jest gdzie, przecież na wschód się nie jechało wtedy, więc pewnie do Oświęcimia. Na potwierdzenie tych nastrojów znalazłem relację innych, obcych ludzi. Nie jechali razem z nami transportem. Tak samo mówili, jak pociąg ze Skierniewic skręcił na północ, to pewnie do Stutthofu. Dokładnie tak samo zapisał to ktoś inny, takie były nastroje, nikt się niczego lepszego po Niemcach nie spodziewał. Tymczasem pociąg jechał do Łowicza. Otwarte drzwi, nie ma straży, sami Polacy dookoła. Wysiadamy. Informują, że RGO się nami zajmie, żeby iść za miasto, do baraków. Tam RGO zorganizowało jakieś noclegi prowizoryczne. Można się poruszać po terenie najbliższym, nie wolno (niemiecki zakaz) opuścić powiatu. Chodziło o to, żeby migracje jakoś pohamować. Nie byli w stanie tego wyegzekwować, niemniej trochę przyhamowano.
Nikogo nie znaliśmy w Łowiczu. Idziemy i znowu piękne scenki. Nieraz nas pytano o nastrój ludności, jak nas przyjmowali. Otóż pierwsza scena, jeszcze na dworcu: ktoś powiedział, że okulary stracił, ktoś zdjął i dał mu swoje. Później idziemy kolumną. Ludzie wynosili, co mieli do jedzenia, a nie wszyscy mieli, to ktoś stał z kubełkiem wody i kubkiem, chociaż dać się napić. Przeszliśmy sobie przez Łowicz i do baraków. Jakieś tam prycze były, ale w nocy przyjechały podwody. Dlaczego mama chciała jak najszybciej dalej? Trzymała się tego, więc wsiedliśmy na te pierwsze podwody. Zawieźli nas do wsi o nazwie Przemysłów. To była większa, bogatsza wieś. Stamtąd po dniu czy dwóch szybko rozparcelowali na inne wioski. RGO się tym zajmowało, Rada Główna Opiekuńcza. Może wyjaśnię, co to było. Rada Główna Opiekuńcza właściwie powstała w czasie I wojny światowej dla opieki cywili nad różnymi wojennymi, pokrzywdzonymi, pozbawionymi dachu uciekinierami. Przy okazji, jeżeli potrzeba komuś, można, to pomagali. Zakończyły się te działania po zakończeniu I wojny. Reaktywowana po II [wojnie] (niektórzy ludzie może nawet byli ci sami) z takimi samymi celami. Główna siedziba była w Krakowie, bo to była stolica Generalnej Guberni, to działało wszystko legalnie. Oczywiście pozwolono legalnie na pewną działalność, a oprócz tego ta organizacja była zdecydowanie zdominowana przez AK. Tam większość ludzi było takich, oni nadawali ton i kierunek. Ale oficjalnie działano właśnie tak. Oficjalnie nami się zajmowali. Po co mieć kłopot? Coś trzeba robić z tymi wysortowanymi, nienadającymi się do pracy w Rzeszy. Wobec tego rozdzielono nas.
Myśmy trafili do wsi Karsznice, w myśl zasady: jeden warszawiak na chałupę, macie ich wyżywić i dać mieszkanie. Myśmy trafili do różnych w myśl tej zasady. Później były jakieś zmiany, byłem w tej samej, co mama, dlatego że to był akurat bogaty gospodarz, potrzebował trochę rąk do pracy, a mama wyszła z założenia (znając wieś jako nauczycielka, wiedząc, jakie jest życie), że po prostu tym ludziom potrzeba pomóc w ich pracy. Mama się od razu wzięła do tego. To było gospodarstwo spore, skonfliktowany ojciec z synem, który tam mieszkał z synową i dziećmi. Awantury bywały straszliwe. Nie o to chodzi, chodzi pewną o atmosferę. Ogólnie tam nie było specjalnie życzliwości, ale nie było i źle. Ten syn był życzliwy dla nas i synowa, ojciec był dziwny. Wobec tego mama mnie ściągnęła z innego przydziału, żeby być razem. Babcia była zaraz obok, za płotem. Pasłem krowy, ale mama powiedziała: „Nie na pastwisku z chłopakami”. Nie chodziło o pastwisko, chodziło, żebym nie był w tym środowisku. Wiedziała, że tam mogłem się czegoś niekoniecznie dobrego nauczyć. Pasłem na ścierniskach, dlatego że oni sadzili tam saladerę po żniwach, to była połowa sierpnia, rosło to zielsko. Powiedziałem nieładnie, ale to użytkowe zielsko i na tym sie krowy pasły. Wyganiałem krowy, pasłem sobie spokojnie, co według mnie było zajęciem dobrym na tamte czasy. Jak przyszło do wykopków, to pomagałem. Dlaczego nie? Takie było nastawienie mamy i słuszne. Mama gotowała tam, robiła, co mogła w tym gospodarstwie. Natomiast babcia była w wieku już do pracy nienadającym się, trafiła do starszej, bardzo biednej kobiety, która była samotna, chyba wdowa z dziećmi. Biedni ludzie zawsze bardziej współczują, to jest główna zasada, [babcia] miała dużo życzliwości od tej pani. Nawet [mama] w pamiętniku to opisała, wspomina tę panią. Zresztą babcia w starszym wieku i nauczycielka, więc szanowana. Babcia uczyła tamte dzieci, robiła, co mogła. Mama też je uczyła, świadczyły tego typu potrzebne usługi, ale oczywiście [chcieliśmy] jak najszybciej stamtąd uciec, bo myśmy się bali zimy. Ponieważ ta pani, u której babcia mieszkała, miała mały spichlerz i tam nam pozwolono nocować, to myśmy mieli luksusową sytuację w porównaniu z innymi, bo nie we wspólnej izbie, gdzie na przykład klub warszawiaków wieczorem się zbierał. Ale muszę powiedzieć i krytyczne rzeczy o swoich współtowarzyszach niedoli, nie wszyscy byli nastawieni sensownie, niektórzy uważali, że mają dostać coś do jedzenia, a niekoniecznie muszą pomagać w pracy. Bywały takie rzeczy. Był taki pan, który umiał pleść koszyki i tym zarabiał, więc był przydatny. Był odciążeniem, koszyki były bardzo potrzebne po tylu latach wojny, wykopki się szykowały.

  • Ile czasu państwo tam spędzili?

Data jest w dokumentach. W październiku już byliśmy w Piotrkowie. Nas wywieziono 11 sierpnia, 13, 14 sierpnia już byliśmy w Karsznicach Małych. Były jeszcze Karsznice Wielkie. Od połowy sierpnia do połowy października to dwa miesiące. Nie mogliśmy przyjechać do rodziny, nie uprzedziwszy, żeby było gdzie nocować. Mama napisała. Poczta działała, ale może niezbyt szybko, bo odpowiedź przyszła nie od razu: „Przyjeżdżajcie”. Po prostu. Wtedy mama postarała się jakieś grosze na bilet i pojechaliśmy. Odwieźli nas do Łowicza przy jakiejś okazji.
To była podróż warta opisania. Mało było pociągów, zawsze przeładowane, tłum szturmuje. Nie było szans, żeby starsza kobieta i druga z dzieckiem wsiadły. Na schodkach się nie dało wisieć. Pociąg za chwilę odjedzie, zostaniemy w obcym mieście bez pieniędzy, bez niczego, bez możliwości noclegu. Mama zdecydowała się wsiadać do wagonu Nur für Deutsche. Ryzyko koszmarne. Wsiedliśmy do pustego pulmana. Tamte dla Polaków zatłoczone do niemożliwości, a tutaj pustawy wagon. Żeby nas nie było widać, siedliśmy na podłodze przy wejściu, w korytarzu. Na szczęście nikt do toalet nie przyszedł, bo by nas zauważył. Tak siedzieliśmy. A to był pospieszny chyba, bo pamiętam, że zatrzymał się tylko w Koluszkach. Weszła kontrola, szli wzdłuż składu. Mama obserwowała, bojąc się, co będzie. Na szczęście pociąg ruszył, oni wysiedli wcześniej, nie doszli do naszego wagonu. W Piotrkowie już wysiedliśmy, nikt nam nic nie zrobił. Tak dojechaliśmy, może dzięki opiece, bo naprawdę mogło być źle.
W Piotrkowie sytuacja taka: pokoik na facjatce, rodzona siostra mojej babci, inna jej cioteczna siostra z córką, to już są trzy osoby. Pokój mały. Jeszcze nasze trzy: [sześć] osób z właścicielką. Jak się rozkładaliśmy na noc, to był duży problem. Jedna babcia bardzo schorowana, dwie siostry razem, matka i ciotka na siennikach, a ja na zestawionych fotelach wyściełanych, związanych sznurkiem, żeby się nie rozjechały. Tak całą zimę się męczyliśmy. A teraz: skąd środki do życia? Babcia dostawała (znowu ciekawostka) pewien deputat. Mianowicie wuj był tam osobą dosyć znaną, na pewnym stanowisku (nie najwyższym) w starostwie. Wiadomo, że jego matka, czyli babcia, została bez środków finansowych, bo emerytury były wypłacane, ale znikome, więc prywatny browar Braulińskiego dawał deputat w postaci piwa. Babcia to sprzedawała, w ten sposób miała jakiś zasiłek, ale to nie wystarczało na tyle osób, więc RGO. Dalej na tej ulicy był punkt, gdzie wydawano zupy. Przynosiłem to w jakichś naczyniach i to był główny składnik naszego wyżywienia. Oczywiście kartki były, dostaliśmy później kartki, dostaliśmy legalny meldunek. Emerytury symboliczne wypłacano babci i mamie, mama też miała, chociaż pracowała, też ciekawostka. Mama miała emeryturę, bo pracowała w służbie zdrowia przed wojną, zaczęła po śmierci ojca pracować. Należało się, to wynikało ze składek i ze stażu, a nie z dobrej woli. Teraz nazywają, że to jest świadczenie socjalne. Emerytura jest wypracowana, to ze składek wynika i tak to traktowano przed wojną. Jeszcze dostawała na mnie jako półsierotę. Maleńko, bo niepełna wysługa lat, ale wypłacali. Były więc jakieś grosze niewystarczające, ale z pomocą miejscowych, znajomych, rodziny i RGO (podstawową rzeczą była zupa z RGO) przeżyliśmy sobie zimę.
Doszliśmy już właściwie do końca. Teraz nauka. Otóż uczyłem się oczywiście w domu, potem szóstą klasę na wsi. Ponieważ była rodzina i znajomi nauczyciele, jakoś mnie na komplety przyjęto po rozpoczęciu roku szkolnego. Na kompletach się niemieckiego uczyłem, ale bardzo krótko. Tam poziom nie był najlepszy, chociaż nauczycielki fachowe prowadziły. Nie wiem, dlaczego. Jak ofensywa radziecka przeszła, to natychmiast szkolnictwo się ruszyło. Nauczyciele zdali egzamin w całej Polsce. Pewnie na wschodzie wcześniej zaczął się rok szkolny, tu się zaczynał w lutym, jak tylko przeszła ofensywa. Ale co zrobić, jak dzieci w klasach ulokować? Te, co były na kompletach, to ci sami nauczyciele wchodzili do klas i kontynuowali naukę. Ale tacy jak ja, z całego świata (to przesada, z całej Generalnej Guberni), różnie byli przecież kształceni przedtem albo i wcale. Rozwiązano sprawę najprościej: na jakim kto się czuje poziomie, zdaje egzamin na takim. Nie zda, to idzie niżej, jak zda, to jest klasyfikowany. Mama powiedziała (jeszcze była kuzynka, moja cioteczna siostra): „Chcecie, to was przygotuję” i myśmy się przygotowali z pomocą mamy. Ogłoszono egzaminy wcześniej, po jakichś dwóch tygodniach były. Poszliśmy, zdaliśmy. Zacząłem pierwszą gimnazjalną gdzieś w lutym. Czyli dwie klasy (szóstą wcale prawie i pierwszą gimnazjalną) w ciągu roku. Byłem bardzo zadowolony z siebie, później mi się to przydawało, wcześniej matura i wszystko. Tak to było ze szkołą. Zacząłem dobre gimnazjum Chrobrego.
Mama pojechała, jak tylko było można, zobaczyć, co zostało. Oczywiście wszystko było dokładnie wypalone. Można skomentować to tak, że oni podpalali mieszkanie po mieszkaniu, bo się ta solidna konstrukcja nie chciała palić. Jedno mieszkanie się wypalało, drugie się nie zajmowało od niego. Podpalali, w końcu zostało w naszym domu czwarte piętro i cały dach. Przypuszczalnie albo byli pijani, tak że im się wejść nie chciało na czwarte piętro, albo po prostu odwołali ich w trakcie. Tak że na szczęście nie podpalili. Inne domy inaczej były zniszczone. Generalnie zniszczenia Radomskiej były z podpalania, nie ze strony pocisków w czasie Powstania. Tam nie padały ciężkie pociski, a lekkie – wszystko było skierowane na reduty [to znaczy ciężkie pociski na reduty], a tutaj nie, więc to były tylko zniszczenia świadome, po to, żeby zniszczyć. Mama zobaczyła, co było. Też ciekawostka: wróciła z kenkartą, a kenkarty nie miała, wychodząc. Nie pytałem, skąd. Kontakty okupacyjne jeszcze się przydały [(podziemne widocznie)], była potrzebna ta kenkarta, niezbędna, to był jedyny dowód. Nie było do czego wracać. Mama uznała jedną rzecz: że trzeba trochę się odżywić po wojnie. Przyjęła pracę w nadleśnictwie Łęczno pod Piotrkowem. Po pierwsze na wsi łatwiej się wyżywić, poza tym mogła coś dorobić jako nauczycielka. Dostawała tam wiktuały, a najważniejsze: deputaty drewna przysługujące pracownikom nadleśnictwa, które się sprzedawało chłopom. Im było bardzo potrzeba po wojnie, żeby coś odbudować, coś zbudować. To były środki, dzięki którym można się było trochę odżywić. Rok szkolny trwał do końca lipca (jedyny taki rok szkolny, jaki znam), dlatego żeby trochę więcej materiału przerobić, w pół roku się nie zdążyło wszystkiego. Sierpień spędziłem tam. Mama już pojechała do Warszawy na jesieni, zaraz po zakończonym epizodzie Łęczna, jak zresztą planowała. Tak chciała: odżywić się trochę i wracać do Warszawy. Podjęła pracę (listopad, grudzień) w Warszawie, ale nie miała gdzie mieszkać. Tułała się wtedy, to też warte opowiedzenia. Wszyscy przyjmowali, jak miał ktoś mieszkanie, które ocalało w dzielnicy mniej zburzonej, jak Żoliborz czy Praga. Przyjmowali do oporu, ile się zmieściło. Mama nocowała gdzieś u krewnych. Zaprzyjaźniona rodzina udostępniła mojej ciotce pomieszczenie w suterenie, ale z podłogą, bardzo porządne i tam na siennikach nocowali, ile osób się zmieściło. Ale nas nie mogła w tych warunkach ściągnąć do Warszawy. Wreszcie rodzina z Pruszkowa pomogła wynająć pokój sublokatorski. Było to mieszkanie duże, trzypokojowe, w domu średnio skanalizowanym, czyli wody bieżącej nie było, tylko był zlew. W tym pokoju później mieszkaliśmy. Mama w lutym 1946 roku nas sprowadziła (babcię i mnie) do Pruszkowa. Tam była rodzina i szkoła, bardzo dobre Gimnazjum i Liceum imienia Tomasza Zana, gdzie dojechałem do małej matury, ale to są już inne czasy, bardzo powojenne. Bezpośrednio po wojnie było tak, że mama pracowała w Warszawie, babcia już nie mogła pracować. Uczyłem się, mieszkaliśmy w warunkach paskudnych, ale pokój był. Co więcej potrzeba? Oczywiście system kartkowy jeszcze działał, jedzenie marne. Natomiast myśmy żadnych mebli nie mieli. Przyjaciele, znajomi rodziny mieli już nieużywaną szafę na strychu, dali nam. Jakieś łóżko, jakiś stół. Mama dostała później z darów łóżko szpitalne i jeszcze (śmiesznostka) [był] tak zwany półtrumienek. Tak żartobliwie i złośliwie nazywano zbijane z desek nieheblowanych, tarcicy, prymitywne łóżka. Ale dlaczego półtrumienek? Bo z desek się zbija trumny, a połowa, bo przecież nie było pokrywy. W taki półtrumienek się wkładało siennik i było łóżko. W takim półtrumienku spałem, babcia na szwedzkim łóżku szpitalnym. Dało się wsunąć jedno pod drugie, żeby nie było za ciasno w dzień. Gnieździliśmy się, ale poczucie humoru dopisywało, jakoś się żyło, chociaż bardzo nędznie. To jest okres bezpośrednio po wojnie.

  • Jak doszło do pańskiego aresztowania?

To już trochę potem, ale to ma związek z Pruszkowem. W Pruszkowie nie dotrwałem do matury, [zdałem] tylko małą maturę. Mam świadectwo ukończenia gimnazjum, chociaż nie było egzaminu. Później zrobili jedenastolatkę. Ale mama wiedziała, że z tej szkoły na uczelnię się nie dostanę, miałem taką opinię, że nie przejdę. Byłem w sodalicji mariańskiej, już to wystarczyło. Nie byłem w ZMP, miałem za twardy kark, nie chciałem wstąpić, a na ogół wstępowali już masowo, bo to była organizacja masowa. Nikt nie miał pretensji, że ktoś wstępuje, ale ja nie chciałem. Wobec tego nie miałem szans dostać się na uczelnię. Miałem jeszcze inne powody. Mama skorzystała z oferty cioci, mojej chrzestnej matki, żeby u nich zamieszkać (właśnie w tym pokoju na Saskiej Kępie, udostępnionym przez zaprzyjaźnioną rodzinę). Tam chodziłem do liceum Mickiewicza, dobrej szkoły warszawskiej, która się przeniosła na Saską Kępę, bo budynek był zniszczony całkowicie. Była atmosfera trochę powojenna. Niektórzy z kolegów byli w Powstaniu jako łącznicy, jeden był uważany za najmłodszego żołnierza, który był z pułku, był łącznikiem. Wtedy się nie mówiło specjalnie, wiedziało się swoje. Byłem tam nowy. Dzięki temu opinia się za mną nie przywlekła, ale i tak nie miałem szans dostać się na studia, dlatego że kryterium była po pierwsze warstwa społeczna. Inteligencja nie pasowała, nie powinna studiować. Jeszcze do tego ZMP. To się nazywało w języku partyjnym: niezrzeszony. Wiedziałem, czego chcę, że chcę być na Wydziale Elektrycznym. Zdawałem egzamin z przyjacielem z Pruszkowa, z tej samej klasy, zanim poszedłem do Warszawy. Ponieważ na „P” obydwaj, mieliśmy w tej samej sali wyznaczone miejsca na egzamin wstępny. Przyjechaliśmy, on skreślony na liście, wywieszony na drzwiach. Poszliśmy do komisji rekrutacyjnej: „Nie, to nie pomyłka, przyszła opinia”. On się załamał. Żeby wszedł, pokazując kartę wezwania, może by go wpuścili, ale też by go pewnie nie przyjęli potem. Pojechał z powrotem. W jakim więc nastroju wszedłem, to łatwo sobie wyobrazić. Egzamin zdałem, ale oczywiście nie zakwalifikowali mnie. Nie ukrywam, że z powodu protekcji, której się nie wstydzę, bo powinienem się dostać, jeśli się popatrzyło na ilość dwój, które dostali inni kandydaci. Z przyczyn ideologicznych byłem odrzucony, więc nie wstydzę się tego, że z powodu protekcji umieszczono mnie w szkole Wawelberga.
To była po wojnie wyższa szkoła z bardzo wyrównanym programem do poziomu inżynierskiego, bez dyplomów magisterskich, świetna szkoła o wspaniałej tradycji, niesłychanie czarna reakcja, mówiąc językiem partyjnym. Tam było mnóstwo ludzi z konspiracji jeszcze, zresztą wykładowcą był legendarny major „Szyna”. Słuchałem jego wykładów. Teraz nawet tablicę odsłoniliśmy na gmachu politechniki. Takie towarzystwo. Tam mnie wkręcono, że tak powiem, bo był też Wydział Elektryczny. Zacząłem studia w szkole Wawelberga i nie żałuję, bo dużo się dowiedziałem o praktyce i tradycji, praktycznym podejściu tamtej uczelni. A jeśli chodzi o przedmioty, były programy wyrównane i nie było problemu. Po roku włączono szkołę do politechniki. Włączono, nie zlikwidowano, bez strat, że tak powiem. Wszystko przejęła politechnika. Normalnie jak się coś likwiduje, to się niszczy. Ojcowie rodzin akademickich, czyli profesorowie, rektorzy, zadbali, żeby się tak nie stało. Gorzej z profesorską kadrą Wawelberga, bo nie mieli tytułów. Oni trochę gorzej, ale studenci bez bólu przeszli na równoległe wydziały. Miałem możliwość wyboru. Powstał Wydział Łączności, później Elektroniki. Już miałem pracę, zaproponowano mi pracę w katedrze przez tę osobę, która mnie protegowała. Przedtem tam jako wolontariusz pracowałem przez wakacje po maturze, później rok przerwy i po roku zaproponowano pracę na etacie zastępcy asystenta.

To wymaga komentarza, bo takiego etatu nie ma od dawna. Mianowicie po wojnie uczelnie miały ogromny nabór w porównaniu z przedwojenną ilością, a kadry mniej, bo jedna trzecia przynajmniej zginęła w czasie wojny, a bywało gorzej na innych uczelniach. Trzeba było jakoś wspomagać. Wtedy stworzono etat zastępcy asystenta dla studentów wyższych lat, teoretycznie powyżej drugiego. Byłem na drugim. Bywali i tacy, nie jestem wyjątkiem, nie będę się przechwalał. Jeżeli byli ze starszych lat, od razu prowadzili ćwiczenia pod okiem starszych. Przy okazji uczyli się nauczać. Natomiast ja się do tego nie nadawałem, bo dopiero drugi rok. Robiłem pomocnicze prace w katedrze, w tym utrapienie wszystkich: coroczną inwentaryzację, łącznie z taboretami. Odciążałem asystentów od takich prac. Takie administracyjne prace robiłem przez rok. Ale za to miałem szczęście, bo byłem u wybitnego człowieka, który przed wojną najwięcej doktoratów na wydziale prowadził. Wylęgarnia, jak to się mówi, była. Z jego asystentów później wielu profesorów było, i to znaczących. Później, po wojnie się rozproszyli, niektórzy jego dawni pracownicy byli profesorami w Gdańsku i w innych miejscowościach, miastach, tak że ogromna kadra. Jego wychowankiem był późniejszy rektor, pierwszy wybrany w wolnych wyborach za czasów „Solidarności”. To był też jego asystent. W takim gronie przez rok mnóstwo się nauczyłem. Nie tylko fachowo, ale podejścia, obowiązkowości, pewnych rzeczy, które są nieuchwytne, których się nie wykłada. Każdy, kto przyszedł przez ten staż u profesora (tam dość często przychodzili na zasadzie, żeby się uczyć), wszyscy to jednoznacznie pamiętają. To był wspaniały, dla mnie bardzo ważny rok.
Ale w tym czasie koledzy z Pruszkowa wciągnęli mnie (dziś tak można powiedzieć), zaproponowali wstąpienie do nielegalnej organizacji. To jest terminologia ubecka, tak to nazywano. Trzeba skomentować. O nas nie pisano przez dziesięciolecia, to w ogóle było niedostrzegane zjawisko w społeczeństwie polskim, przynajmniej w piśmie. Jak to wyglądało? Przede wszystkim nieznośny był ten cały ustrój, jego ideologiczny ucisk. Jak to wobec tego odreagować? Była potrzeba odreagowania. Tworzyły się samorzutnie nielegalne młodzieżowe organizacje. „Żołnierze wyklęci” od 1945 roku kontynuowali opór (nawet zbrojny). Nadziei w zasadzie nie było, ale oni byli straceńcami, oni mogli pójść albo pod obcasy na śledztwo UB, albo trzymać się w konspiracji. Teraz się o nich pisze, nazywa się inaczej, żołnierzami wyklętymi. Lepiej nie mówić, jak ich przedtem nazywano. Ale jak się to kończyło, ostatnie lata, to samorzutnie powstawały nielegalne organizacje młodzieżowe. Zakładała grupka uczniaków. Dlaczego? Chyba po prostu nie mogli znieść tego wszystkiego. Chcieli jakoś działać przeciw. Jak, zaraz powiem. Ale tu jeszcze powołam się na „Bora” Komorowskiego. Miał wykład dla oficerów po Powstaniu, to była śmietanka, wyżsi oficerowie, angielska rodzina królewska i tak dalej. Pytali go o Polskę. Mówił, że po wejściu Rosjan na wschodnie tereny zaczęła się koszmarna indoktrynacja, był nacisk ideologiczny. To dla ludzi wychowanych w wolności było nie do zniesienia, było ogromnym obciążeniem. To samo się działo później.

  • W waszej organizacji była walka z nowym systemem, który się pojawił?

Może sprzeciw. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niewiele zwojujemy. Zresztą byli starsi, którzy nam odradzali. Zaraz powiem, na czym to polegało. Otóż jak to organizacja, konspiracja, mieliśmy wzory konspiracji akowskiej, przynajmniej harcerskiej, oczywiście jakaś broń, którą się zbierało. Na szczęście nie była używana, ale to stwarza atmosferę konspiracji. Nasza organizacja była jedną z największych i najdłużej działających, tak to się teraz opisuje, kiedy zaczęto o nas pisać. Ale jeszcze profesor Strzembosz [pisząc] w książce o żołnierzach wyklętych, w ostatnim rozdziale umieścił zdanie, że jest to niezbadane zjawisko, on źle ocenił ilość. Teraz się ocenia na około tysiąc organizacji w całej Polsce i przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi. Jak się podzieli jedno przez drugie, to były małe organizacje: kilku, niekiedy kilkunastu. Tak to wyglądało. I to nie były ważne sprawy, nie był to opór zbrojny, ale co jest ważne: nie było żadnej inicjatywy odgórnej. Podziemie niepodległościowe powstawało samorzutnie, ale później się jednoczyło aż do rządu w Londynie, mieli władzę hierarchiczną. Tutaj nie było żadnej hierarchii i nie było żadnych powiązań, chyba że przypadkowe, koleżeńskie, wobec tego każdy działał właściwie po swojemu.

  • Czyli łatwo było zdekonspirować taką organizację?

Oczywiście, ale łatwo było z innego powodu. Łatwo było, dlatego że po pierwsze nie fachowcy to robili, to jest jasne, ale po drugie, środowisko było już napchane, nadziane, napełnione (jak to nazwiemy bardziej czy mniej elegancko) donosicielami chowu ZMP. Związek Młodzieży Polskiej był organizacją stworzoną jako przybudówka partyjna przez połączenie „Wici”, [OM TUR] i Związku Walki Młodych. Powstało to odgórnie i od początku szkolili donosicielstwo. Wobec tego werbowano kolejnego zetempowca, który zamiast być lojalny, donosił i tak wpadały małe [organizacje]. Nasza organizacja była większa, ponieważ jej współzałożycielem był żołnierz z „Parasola”, więc trochę nauczył nas konspiracji i była trochę starsza młodzież. Może dlatego dłużej trwała, ale i tak była wpadka, i tak później poszliśmy siedzieć. To był 1953 rok.

  • Dostał pan wyrok dziesięć lat?

Tak. Tu trzeba powiedzieć, że wyroki były według schematu. Pierwszy dzień w celi, jak wszedłem po aresztowaniu do celi (w pałacu Mostowskich były podziemia), to od razu spytano, o co. Wiedząc, że może być jakiś kapuś, powiadam: „Nie mówi się chyba?”. − „To, co pan powiedział na górze, można powtórzyć”. Więc powiedziałem: „Za organizację”. Powiedziano mi tak: „Sprawa będzie gdzieś styczeń, luty − była 25 stycznia − dostanie pan jakieś osiem, dziesięć − dostałem dziesięć − a wyjdzie pan po pięciu, sześciu”. Na szczęście to się nie sprawdziło, bo już było pewne łagodzenie wyroków. Po śmierci Stalina to było, jak myśmy wpadli, w czerwcu 1953, a on zmarł w marcu. Już złagodzenie było w systemie penitencjarnym, w systemie karania. Zaraz o tym powiem, to bardzo ważne. Natomiast machina aresztowania działała po staremu. Jeżeli oni pierwszego dnia powiedzieli dokładnie, co będzie, to sąd jeszcze pół roku później działał tak samo, dawał wyroki ciągle na postrach. Natomiast powiedzieli mi od razu: „Niech pan się nie boi, już nie biją”. To jest znowu to, co nie jest w wielu pamiętnikach odnotowywane, dlatego że ci, co byli wcześniej, to nie zaznali tego, a ci, co później, traktowali to naturalne, że w śledztwie nie biją. Myśmy na styku byli. Od starszych usłyszeliśmy, co było, a nas już nie bili, bo Stalin umarł. Dopiero w tym roku przeczytałem, kto wydał rozkaz po śmierci Stalina, żeby wstrzymać tortury, Beria. Moje zaskoczenie było duże. On czuł, że trzeba coś zmieniać, wcale nie dlatego że taki dobry człowiek, tylko wiedział, że ten system padnie. Milion ludzi zwolnił w ciągu tygodnia po śmierci Stalina. Wydajniejszy jest pracownik wolny, niż niewolnik.
Ale chodzi o wyrok. W skrócie: siedem miesięcy śledztwa w pałacu Mostowskich, później wojskowy sąd sądził. Nie byłem wojskowym w czynnej służbie, ale przestępstwo podlegało pod takie paragrafy: za nielegalną organizację, za posiadanie broni, której nigdy nie posiadałem (za przechowywanie zaliczono jak za posiadanie, co obraża moje poczucie prawa, ale prawnicy inaczej rozumują) i za szpiegostwo, którego nie było. To już było absurdalne, bo nie było żadnego kontaktu z zagranicą, ale zbieranie informacji, więc szpiegostwo.
I tu było zaskoczenie: po wyroku wywieziono nas na Mokotów, nie od razu do więzień w Polskę, dlatego że moglibyśmy być potrzebni też jako świadek. Jeszcze były sprawy rewizyjne, więc jeszcze trzymali dwa miesiące w tak zwanej celi karno-śledczej w więzieniu, w celi wspólnej, gdzie około trzydziestu było (bo w śledztwie izolowano). To znaczy nie każdy sam, ale izolowano grupy ludzi ze sprawy, a na Mokotowie była cela trzydziestu paru osób. Tymczasem wyrok rewizji był zaskakujący, bo w ciągu dwóch miesięcy przyszło na Mokotów, że zmniejszają wyrok do lat sześciu i szpiegostwo skreślają jako nieuzasadniony artykuł, co pozwalało [zastosować] amnestię, bo szpiegostwo wykluczało amnestię. To była sensacja na Mokotowie […]. Jeszcze nie było października, ale system penitencjarny po śmierci Stalina powoli łagodniał, najpierw tortury, teraz już wyroki łagodzono. Wszyscy się domagali adwokatów i pisania po rewizje. Przedtem nie było po co. A dlaczego nie było po co? Bo przecież wystarczy Mickiewicza zacytować: „Gdy car zatwierdza ukazy, z łaski swej kary powiększa dwa razy”. Jak nie powiększa, to przynajmniej podtrzymuje. Tak działało. Tymczasem tutaj inna rzecz, już tylko sześć.
Przyjechałem w godnym towarzystwie do Rawicza, z Bartoszewskim w jednym wagonie. Byliśmy w jednej celi, ale nie poznałem go wtedy, miałem jakieś inne kontakty. Rozmawiało się z wieloma osobami, tam pewna swoboda była, różne książki były już wtedy dostępne. Kolega go pamiętał, kiedyś mu się przypomniał, a w książce Bartoszewskiego sprawdziłem: ten sam transport do Rawicza. Nie miałem okazji go spotkać i przypomnieć mu tego, ale kolega przypominał. Takie towarzystwo tam było. Oczywiście złodziei paru było, też ciekawostki, ale to są ciekawostki więzienne, świetnie opisane przez mojego przyjaciela, Tadeusza Jakubowskiego. Polecam czytanie książki „Znakiem tego oskarżony”. On wyśmiewa, jakim językiem prokurator mówił. Warto tę książkę przeczytać, on miał poczucie humoru do końca i opisuje te rzeczy. Rawicz to było więzienie odziedziczone po Prusakach, uważane za jedne z cięższych. Już było inaczej niż Rawicz lat czterdziestych, to był 1954.
Przywieźli nas chyba 3 kwietnia do Rawicza. Był tak zwany pawilon biały, gdzie były małe cele (pięć metrów kwadratowych) i były tam dwa sienniki, musieli przedtem po dwóch trzymać, ale byłem sam. Nasz cały prawie transport rozparcelowali po tych pojedynczych [celach] i trzy miesiące izolatki na skruszenie. Różnie ludzie przechodzili, niektórzy bardzo źle, taką samotność. Ja… Jakoś trzeba wytrzymać z samym sobą. Jak ktoś napisał: „Jestem dla siebie dobrym przyjacielem, poszedłem na koniec świata, żeby siebie spotkać”. Można tak było reagować, a można było inaczej. Jak ktoś sam z sobą nie może wytrzymać, to później źle znosi samotność. Nieraz byli mocniejsi i jakoś sami z sobą mogli wytrzymać. To tyle komentarza, jeśli chodzi o izolatkę. Zimno jak w psiarni. Nie wolno było na przykład włożyć kurtki, musiała być złożona w kostkę, dopiero wieczorem można było położyć się i pozwalali przykryć się drugim siennikiem, a siennik działa jak pierzyna. Dopiero po dwóch godzinach czułem, że mi się nogi rozgrzały, tak się marzło. To na wiosnę, później się zrobiło ciepło, więc nie ma o czym mówić.
Mama pisała czasem o zatrudnienie mnie, te podania były, o dziwo, tam rozpatrywane. Nie można było za dużo, na przykład kolejnych próśb o przedterminowe zwolnienie, inne takie rzeczy, nie można było wnosić częściej niż co pół roku. Ale adwokat regularnie co pół roku pisał o zatrudnienie, dlatego że to dawało szansę wyjścia, dwa dni za jeden zaliczyć przy pewnych rodzajach pracy. Nawet było na „Gęsiówce” biuro architektoniczno-konstrukcyjne, gdzie byli ludzie kwalifikowani, projekty różne robili. Tam bym miał dobrze, byłbym w swoim zawodzie elektryka, przy instalacjach mógłbym pracować. Ale to się nie udało. Natomiast chyba na skutek tych podań zatrudnili mnie w Rawiczu w depozycie wartościowym. Co to było? Otóż depozyt był dwóch rodzajów, tak zwana łachmaciarnia, czyli ubrania, i depozyt wartościowy, księgowanie pieniędzy, które rodziny przysyłały. Limit był wyznaczony, resztę (niedostępne) księgowało się. Później z tego się płaciło za zakupy w kantynie, znowu trzeba było księgować, więc do obsłużenia księgowości Rawicza kilka osób było potrzebne. Tam sobie siedziałem. Jak przechodziłem z jednej celi do drugiej, strażnicy urządzili mi egzamin. Dwóch półanalfabetów pytało mnie z tabliczki mnożenia, czy się nadaję do takich rzeczy jak rachunkowość. Wytrzymałem, nie roześmiałem się, ale to był paradoks, miałem absolutorium kursu inżynierskiego, a ci półanalfabeci mnie egzaminowali. Ale chcieli być ważni. Tak się wesoło zaczęła praca w depozycie. Stosunkowo lepsze warunki, cela kilkuosobowa. Jeszcze kino było czasami dla więźniów, a jakże, filmy radzieckie oczywiście, inne nie były dozwolone. Tak że pewne małe swobody. Był dobry spacerniak i tak się siedziało. Szykowali się do zimy, koce były potwornie marne, sprane tak, że prawie przezroczyste. Jak już zupełnie dziurawe, to zszywali po dwa. Był problem, co będzie zimą, ale w grudniu nas przewieźli, uformowali transport do kopalni. Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Trafiłem przed samymi świętami w 1954 do Jaworzna. To był obóz.
Jeszcze wrócę do Rawicza. Powiedziałem o tłoku. Myśmy już mieli luźno, ale z tego, co mówili starsi więźniowie, to w pojedynkach (pięć metrów kwadratowych) potrafili po sześciu trzymać, jak masówkę akowców w czterdziestych latach trzymali. Jak przychodził upał, na najwyższym piętrze, pod dachem, to udar. Po kilku ludzi dziennie wynosili z takich powodów. Takie były straszne warunki. Myśmy już mieli luźniej. Jeszcze jedna ciekawostka: w łaźni pracował Willi, Niemiec, który od 1933 roku siedział, najpierw jako czerwony marynarz, potem, jak była już okupacja, to jako kapo, chociaż mający jako kapo [więcej] swobody, [ale też w więzieniu]. Za to, że był kapo, to go w Polsce trzymali jeszcze w 1954. Do końca siedział, stały mieszkaniec.
Przechodzimy do Jaworzna. W Jaworznie niespodzianką pewną były oświęcimskie druty. Wszyscy wiedzą ze zdjęć, jak wyglądały zagięte słupki betonowe, druty pod napięciem. Te druty działały. To był kombinat Auschwitz, chyba podobóz numer 7 przy jakiejś kopalni. Znalazłem jego niemiecką nazwę, to było Grube, a Grube to jest kopalnia, więc przypuszczalnie też obsługiwał kopalnię, jak i my. Podobóz oczywiście, żeby nie było widać, że te druty są używane i pod napięciem (widziałem, jak poszły iskry w pewnym momencie) był zasłonięty murem wyższym od drutów i z wieżyczkami strażniczymi. Tylko tyle się widziało z zewnątrz, a w środku były zbudowane trzy bloki mieszkalne, żeby nie było krat, bo to było wtedy więzienie progresywne. A z początku piekło przeszli. Był taki bandyta wojenny, Morel, którego nie chciano nigdy z Izraela wydać, żeby był osądzony. To był zbrodniarz, on do Polski przyjeżdżał przedtem, później już się bał. Emeryturę pobierał dla zasłużonych. Już go nie było, kiedy tam byłem. Kilka tysięcy ludzi zginęło zamordowanych w Jaworznie, później Ukraińcy, jak były represje ukraińskie. Znaczy: Niemcy, akowcy, Ukraińcy, taka była kolejność. Ale jak myśmy przyszli, to już było co innego: młodzieży sporo, więzienie progresywne, wychowujące w duchu Makarenki. Tego chyba nikt poważnie nie traktował, ale w każdym razie praca w kopalni, warunki inne. Żeby nie było krat, to były okna podzielone betonowymi, uzbrojonymi przegródkami na małe kwadraty. Niby nie ma kraty, a przez te kwadraty nie można było się przecisnąć. Ale formalnie nie było kraty. To były bloki. Natomiast rozbierałem sam któryś z baraków pooświęcimskich. Jeszcze była stolarnia – jakiś lepiej zachowany barak. Już nie były używane do zamieszkania, a któryś rozbieraliśmy. Taka była przeszłość tego obozu, progresywnego więzienia socjalistycznego.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 23 stycznia 2012 roku. Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska.

W Jaworznie było inne towarzystwo niż w poprzednich więzieniach, bardziej przemieszane, to znaczy więcej było więźniów kryminalnych, popularnie złodziejami nazywanych, w skrócie, bez względu na rodzaj przestępstwa. Nas z organizacji Wolna Młodzież było tam chyba siedmiu, ale było wiele innych młodzieżowych organizacji. Poza tym warto powiedzieć o jednym: to miało być więzienie wychowawcze, w duchu Makarenki. Wobec tego co robiono? Szkołę. Ta szkoła była właściwie fikcją. Kolega, który był do końca w Rawiczu, mówił, że szybko zlikwidowano. Jakiś nakaz był od góry i jakiś czas on uczył tych w celi. W Jaworznie było trochę inaczej, myśmy mieli pewną swobodę poruszania się po terenie, więc w domu kultury (czy jak to się nazywało, coś w tym rodzaju) miałem jakieś lekcje z zakresu fizyki czy matematyki ze szkoły podstawowej. To zresztą szybko się skończyło bez większego efektu. Chyba to jakaś akcja odgórna, ale była, uczyłem, wykorzystywano wykształcenie więźniów w ten sposób. Poza tym życie kulturalne wyglądało tak, że można było się zapisać na naukę instrumentu, ale właściwie nauki nie było. Próbowałem. Nie było fortepianu, więc akordeon, bo ma klawiaturę. Nikt nie uczył, ale był dostęp do sprzętu chociaż. Organizowano tam jakieś imprezy, nawet były występy teatralne w wykonaniu więźniów. Muszę przyznać, że jak scenę z Makarenki grali kryminaliści, to robiło to wrażenie dosyć osobliwe. Przyjeżdżali także aktorzy, Stefanię Grodzieńską tam widziałem, zapamiętałem ją, ale to był zespół, który przyjechał na jakichś nasz występ, normalny można powiedzieć. Takie było życie kulturalne, ale było.
Co jeszcze? Właściwie tak zwani wychowawcy, czyli oficerowie ze służ specjalnych, za bardzo nam nie dokuczali. Zawsze była jakaś próba wciągnięcia do współpracy, ale w przypadku odmowy właściwie później żeśmy nie byli nękani. Tak że na pewno coś robili, chcieli mieć konfidentów, to było oczywiste. Łatwo było im kryminalistów znaleźć, oni udają, że są twardzi, ale tak naprawdę współpracowali dosyć chętnie. Ja osobiście nacisków nie miałem, poza jedną rozmową. Skończyło się i dali spokój. Natomiast warto wspomnieć o takiej rzeczy: zdarzył się wypadek zupełnie wyjątkowy (warto podkreślić, że wyjątkowy), że strażnik zastrzelił więźnia. Wyglądało to tak, że on był w wieżyczce strażniczej. Mówiono później, po wypadku, że był nieodpowiedzialny, kiedy w konwojach jeździł, strzelał w powietrze. Dosyć go mieli strażnicy, dali na zwyżkę, czyli wieżyczkę strażniczą, tam już nikomu nie przeszkadzał. Ale była pewna ograniczona swoboda poruszania się po terenie i na przykład zmiana w kopalni mogła wyjść, jak był wolny czas. Niedziela, piękna pogoda. Wyszli i chłopak się położył za blisko drutów, tych pod napięciem. Bliżej przedzielał zwyczajny drut rozpięty na słupkach, żeby ktoś przez pomyłkę nie wszedł, choćby na przykład strażnik po nocy. Coś takiego było, on się położył jeszcze przed tym drutem, czyli wolno mu było, ale temu się nie podobało, za blisko, coś zaczął krzyczeć. Przypuszczalnie coś mu odpowiedział. Nie wiem, bo nie widziałem tego. Strzelił i trafił chłopaka (widziałem później, jak go nieśli) w rejon brzucha. Mogło być różnie, mogło przejść przez najważniejsze organy, przez kręgosłup po drugiej stronie. Widziałem tylko ranę wlotową, kiedy go nieśli. To fatalnie wyglądało, na drzwiach go przeniesiono do ambulatorium, karetka przyjechała. Wywieźli go i bunt się zaczął. Jest taka sprawa, że w rosyjskim systemie na bunt od razu można zareagować środkami przemocy, czyli po prostu użyć zbrojnych sił. Przecież jak w „Panu Tadeuszu” major Płut dostał w gębę, to wołał: „Bunt!”, żeby wyszli z bronią. Ten system działał i wobec tego to uznano za bunt. Właściwie to była próba samosądu w mojej ocenie. To też jest rodzaj buntu, ale próba samosądu, bo tu chodziło tylko o jedno. Bunt ma jakiś cel, na przykład wyrwania się na wolność. Tego nie było. Wyglądało to tak, że jak chcieli go zmienić, szli między drutami kolczastymi a murem, to przegoniono kamieniami tych, którzy szli. Nie mogli go zmienić. Tak kamieniami rzucano, że drzwi do wieżyczki strażniczej zostały potrzaskane, otworzyło się wejście. Próbował uspokoić jakiś z tych oficerów, który wyszedł na teren w mundurze, ale bez broni oczywiście. Tamten rzucił granat zaczepny (obronne są bardzo ciężko raniące, zaczepne są lżejsze) i chyba jakiś odłamek czy łyżka granatu raniła w rękę tego oficera. Ale on zrobił ten błąd, że chciał podejść do tego strażnika i coś mu nakazać. Zanim klin poszedł, już nie mógł strzelać do niego. Granat rzucił, przypadkiem go ranił. Zbliżyli się. Jak się zbliżyli, to zaczęło się bardzo silne działanie, rozbito drzwi i rzucono szynę na druty. Wtedy widziałem, że są pod napięciem, bo poszły iskry. Przerwano druty. W pewnym momencie ruszył atak. Tu się zdarzyła rzecz bardzo dziwna, mianowicie pierwszy wbiegł i między pierwszego a grupę poszła seria z sąsiedniej wieżyczki, tak celnie, że przypuszczam, że ten człowiek zrobił to świadomie, chciał zatrzymać. Gdyby chciał po ludziach postrzelać, to by postrzelił kilkunastu. Zatrzymali się, jeden (odważny chłopak był, mógł mu z góry drugi granat rzucić), jak nic nie było, to wyskoczył z powrotem i nie było strzelania do niego. Przypuszczam, że strażnik zachował się naprawdę przytomnie. To jest moja ocena, co myślał, on tylko wie, ale tak to wyglądało.
Miałem okazję to widzieć inaczej niż wszyscy, dlatego że mieszkaliśmy na wyższym piętrze budynku i przez okno widzieliśmy to z góry. Widziałem wobec tego, jak zwołano (prawdopodobnie z domu) wszystkich strażników (rezerwy, tego typu) i widziałem, że po drugiej stronie ułożył się wianuszek z erkaemem i z inną bronią też. Gdyby przerwano mur, to oni są gotowi. Skończyło się na tym, że z tamtej strony podstawili drabinę, on przeszedł, zszedł i powoli sprawa wygasła. Oczywiście nie wygasła do końca, bunt, więc trzeba znaleźć prowodyrów, trzeba ukarać. To utajniano, później dopiero się dowiedziałem, że ktoś jednak miał jakieś sankcje. Chodziło o to, żeby zmiany do kopalni wyszły normalnie, żeby się wszystko działo. Tak to wyglądało. Szczegółów nie wiedziałem. O tym, czy chłopak przeżył, też nas nie informowano. Podobno nie przeżył. To już łatwe do sprawdzenia, bo są relacje innych więźniów. Taka więc tragiczna sprawa.
Doszło do wyjścia. Tu trzeba wspomnieć, że podania o przedterminowe zwolnienie można było składać raz na pół roku, nie częściej, bo by zalano lawiną pism ministerstwo. W jakimś sensie uzasadnione. Mama pisała regularnie, adwokat ponawiał. Odwiedziła mnie 15 sierpnia w 1955, przyjechała na widzenie i powiedziała, że kolejną odmowę dostała. Mówię: „Już się nie martw, za pół roku następne. Wygląda na to, że już wypuszczą”. A dwa dni potem wezwano do kraty, właściwie następnego dnia – przyszło wezwanie. Mama pojechała, nie wiedząc o tym, a ja 17 sierpnia, w dniu swoich imienin wyszedłem. Czy o widzeniach już mówiłem, nie pamiętam. Przyjechała do mnie siostra cioteczna, która zresztą kiedyś jeździła do ojca, który siedział za AK po wojnie. Odwiedziła mnie narzeczona. Była ciekawostka, pozwolono wtedy na zdjęcia, bo w zasadzie nie wolno było osobistych rzeczy mieć, listy po przeczytaniu zabierano do depozytu, nie niszczono. Pozwolono, powiedziałem jej, wyrwała z indeksu. Mam to zdjęcie dotąd, powiększenie wisi nad moim biurkiem. Ale przechodźmy do konkretów: wyjście. Przede wszystkim atmosfera. Jeśli ktoś odkrył, że wraca więzień, bardzo życzliwie traktowano w drodze. To samo koledzy opisywali. Rozmowy miałem, jak ktoś chciał się dowiedzieć czegoś, bo się zorientował, że jestem stamtąd. Miałem autobus do Katowic, przesiadkę w Częstochowie. Poszedłem na Jasną Górę najpierw, pociągiem nocnym do domu, do mamy. Następnego dnia rano pojechaliśmy do Warszawy. Narzeczona była w pracy, więc poszedłem najpierw do niej. Teraz był problem, czy puszczą mnie na politechnikę i czy będę mógł pracować. Brak pracy mógł człowieka wtedy zniszczyć.

  • Czy w czasie pobytu w Jaworznie nawiązał pan jakieś znajomości, przyjaźnie, które potem były kontynuowane?

Tak. To znaczy może nie nawiązał. Kontakty z Jaworzna były rzeczywiście dosyć krótkie i ustały, ale z nami byli koledzy z organizacji, z którymi kontakt dotąd trwa. Szczególnie z jednym zaprzyjaźniliśmy się bardziej i dotąd jeżdżę do niego. W Lublinie teraz mieszka, właśnie się wybieram na jego urodziny. Kontakt trwa, ale to z mojej grupy. Z obcych, których tam poznałem, to właściwie był tylko jeden kontakt. Mianowicie była taka ciekawostka, sensacja nagle, że hrabia Rzewuski z synem przyjechali. Syn był sądzony za posiadanie broni, próbę użycia, coś takiego. Był na mojej zmianie. Ojciec doszyć szybko wyszedł. Śmieszna sprawa, bo syn był moim rówieśnikiem, ale powierzył go mojej opiece, czując, że jestem trochę poważniejszy od niego, troszkę starszy. Ale ja wcześniej wyszedłem. Był kontakt z jego z stryjecznym synem (to był kolega szkolny) dotąd trwa. Ale to jest kontakt niezupełnie z więzienia. Zresztą ten Andrzej nie żyje, który był ze mną, ojciec tym bardziej, a z jego stryjecznym bratem kontakt trwa, bo kolega szkolny. Takie więc są sprawy, jeśli chodzi o kontakty. Nowych, które by trwały dłużej, właściwie nie było.
Po wyjściu miałem jedną rzecz w rezerwie, że tak powiem. Wiedziałem, że do kopalni przyjmą każdego. Kto wróci w ciągu trzech tygodni, to nawet mu zaliczą okres pracy do karty górnika. Czyli wiedziałem, że jeśli pracy nie znajdę, to wracam na Śląsk i mam dobra posadę w kopalni. To jest ważne. Nie było trzeba, ale to mi dawało pewność siebie. Zacząłem od uczelni, bo to było najważniejsze. Dziekan ówczesny, późniejszy mój promotor, wtedy nie wiedział, że tak się ułoży. Przyjął mnie życzliwie i napisał opinię (mam jej kopię) na całą stronę, małym drukiem na maszynie, drobną czcionką. Opinię przedziwną. Prawdopodobnie przygotowała mu ją, jak się później dowiedziałem, jego żona. Była prokuratorem. Tam były różne, powiem szczerze, bzdury w rodzaju, że „Trybuna Ludu” napisała, że w Jaworznie jest ośrodek wychowawczy, ale to było dla mnie potrzebne. To jest śmieszne, ale to była życzliwość. Na zakończenie już jako dziekan [on] wszystko przedstawiał (ale to już jego osobiste), że nie widzi przeszkód ze względu na mój stan studiów. I pozwolili. Żeby skończyć ten wątek, to w zasadzie jedynym skutkiem było to, że kiedy po jednym semestrze (bo zmienił się program, miałem siódmy semestr wolny, a potem kurs magisterski) nas było na sekcji jedenastu chyba, dziesięć miejsc, jeden nieprzyjęty na magisterski to byłem ja. Przy czym po pierwsze były warunki: dobra średnia i wszystko zaliczone. Jedne i drugie spełniałem. Byli koledzy z dwójami, dostali się, ja nie. To więc było niewątpliwie z tego powodu. Odwołałem się do opiekuna grupy, docenta, partyjnego oczywiście. Poważnie to potraktował, poszedł z towarzyszem sekretarzem do gmachu głównego. Czekałem na nich, patrzę, wracają: „Nie można, ale może pan być przyjęty na inną sekcję, gdzie były wolne miejsca”. Oczywiście, byle się na magisterski zaczepić. Byłem na magisterskim na sekcji, która mnie nie interesowała, a chciałem koniecznie iść w swoim kierunku. Wobec tego odczekawszy trochę… [Ponieważ] miałem opiekuna [(w pewnym sensie)], który chciał mnie zatrudnić. W katedrze nie było mowy, wtedy jeszcze nie próbowaliśmy. Ale właściwie już się szykowało to, że wrócę na politechnikę z zatrudnieniem. On po prostu umówił mi prorektora z podaniem. Jeszcze trzeba nadmienić: przyjęto jedenastego z tych, co wracali z dyplomami inżynierskimi z opóźnieniem. Jak przyjęto jedenastego, to ja podanie na nowo. Prorektor kazał tylko przynieść teczkę z dokumentami, sprawdził, co się dzieje. Decyzja i wróciłem na swoją sekcję. To była pewna trudność, która mnie spotkała, w związku z parszywą przeszłością.
Ale teraz praca, bardzo ważna. Otóż z pracą było tak, że już nie wróciłem do swojej elektrowni. Miałem bardzo pieską pensję, z ogłoszenia znalazłem, to się nazywało Centralne Biuro Konstrukcyjne Telekomunikacji. Później, po reorganizacji, jeszcze po dołączeniu innej jednostki, stało się Instytutem Teleradiotechnicznym, dotąd działającym. Zostawiłem w portierni swoją kartę, bo dowód osobisty zabrali i mieliśmy tylko kartę zwolnienia. Poszedłem do swojego przyszłego szefa, zresztą towarzysza partyjnego: parametry odpowiadają, chciałby mnie zatrudnić. Mówię: „Jest taka trudność, że wyszedłem”. − „W ogóle nie ma problemu”. Dlaczego? Bo wtedy było (w prasie otrąbili to), że trzeba dać warunki resocjalizacji takim zbójom jak ja, jak dawni akowcy. Była (dosyć ważna) możliwość pracy. Wielu wracało, wielu nawet miało pewne przywileje z tego tytułu. Uważano, że mają przywilej. Ładny przywilej… W każdym razie wracając do pracy: ze znajdywaniem pracy nie było problemu. Z tą zieloną kartą poszedłem oczywiście także do przychodni. Tu też była ciekawa rzecz, warta opowiedzenia jako dygresja. Przypomniało mi się, że jak Jean Valjean z „Nędzników” żółtą kartą się legitymował, wszędzie go przepędzali. Tą zieloną zawsze się legitymowałem – miałem wszędzie życzliwość.
Jeszcze jedna dygresja. Żona Sołżenicyna, Reszetowska, napisała książeczkę [albo inni napisali], gdzie usiłuje w złym świetle przedstawić swojego męża. Pisze tam, jakie były represje dla rodzin. Bała się przyznać, musiała wnieść sprawę rozwodową, chociaż wcale nie chciała. U nas tego nie było. Społeczeństwo w to nie weszło, nie dało się przestawić na takie tory myślenia. Przy rejestracji (oczywiście były dokumenty lekarskie) rejestratorka mówi: „Niech pan przejdzie później do korytarza”. Chciała spytać, czy jej brata nie spotkałem. Takie było przyjęcie społeczeństwa, pełna życzliwość. To jeszcze mało. Kolega z politechniki zastał dyplom (chociaż go nie miał) po powrocie z więzienia. Tak że takie rzeczy były.
Zacząłem pracę, wkrótce potem ożeniłem się, nie czekając na koniec studiów, co przedtem planowaliśmy. Pracę zmieniałem w tym trybie, że przeorganizowali instytut, później stał się zalążkiem zakładu przemysłowego, który dotąd istnieje. Byłem w pierwszej załodze, czyli mam staż przemysłowy, który był zakazany później na politechnice. Jednocześnie chciałem wracać i mój kolejny zwierzchnik na politechnice, docent Jan Straszewicz (bo było dwóch braci) zatrudnił mnie w zasadzie już w 1956 na jesieni (czyli w rok po wyjściu) na godziny zlecone, starając się o zatrudnienie etatowe. Były obciążenia tak zwane dydaktyczne − odmowa. Dlaczego? U nas nie było odpowiedzi, dlaczego. Po wielokrotnych naleganiach przyjęto mnie chyba gdzieś w lutym czy marcu, od stycznia 1957, wstecz. Pierwsze miesiące były jako godziny zlecone, ale przyjęto. To, co chciałem: wróciłem na uczelnię. W zasadzie, jeśli chodzi o trudności tego typu, to były tej natury, że przy awansach były blokady. Właściwie do stanu wojennego nic konkretnego nie odczułem. Na przykład był dziwoląg, że na moim wydziale (może to nie było na wszystkich) partyjna egzekutywa wydziałowa podjęła decyzje, że nie wpuszczą żadnego bezpartyjnego do pracy. To było bezprawie, nie powinno być takiego prawa. Ale starali się to robić. Już byłem w środku, że tak powiem, to mnie nie dotyczyło. Po dość krótkim czasie zaczęto zaostrzać wymagania, żeby pracować w jednym miejscu. Żeby mnie zmusić, dostałem wymówienie. Wymówiłem w przemyśle, przeszedłem już na stałe do politechniki, jako jedno główne zatrudnienie, co było oczywistym nonsensem. Później projektant, który nie miał uprawnień projektanta, na uczelni uczy projektowania z książki. Są takie przypadki, bo co zrobić? Ktoś musi przedmiot prowadzić, a projektantów nie ma, bo nie wolno pracować. Różnie było w różnych okresach, przeważnie poza przepisami. Mnie się nagle ten staż przemysłowy później przydał, który w zasadzie był nieformalnym paradoksem naszego systemu oświaty. Cóż więcej? Tak wyglądało, że po reorganizacji zakładu, w którym pracowałem, nie chciałem odchodzić z wydziału (bo przeniesiono jednostkę do innego wydziału). Chciałem być na macierzystym, elektrycznym. Zmieniłem katedrę i trafiłem do mojego przyszłego promotora, który był wtedy dziekanem. Chciał mnie przyjąć, właściwie propozycja z tamtej strony wyszła, co dla mnie było bardzo przyjemne. Może i wyniki dalszych studiów wpływały na to, ostatecznie miałem wyniki bardzo dobre. Później sprawdzałem sobie, czy według ówczesnych kryteriów miałbym też bardzo dobrą ocenę. Miałbym. Mimo że pracując na dziennych studiach (do końca przecież studiowałem, miałem duże trudności przy studiowaniu), potrafiłem to przejść. Tym się chwalę. To nie było łatwe, to jest średnia około czterech przy pracy na etacie.
Dobrze, chwaliłem się dosyć. Pora przejść do rzeczy bardziej ciekawych. Doktorat u [tego] profesora zrobiłem, ale w obcej trochę dziedzinie, bo inna dziedzina była, teoretyczna. Ale to się każdemu inżynierowi przyda. Tak że to nie był stracony czas, ale tam nie było perspektyw awansu. Tam było dwóch kolegów, jeden z mojego roku, ale przerwy nie miał. Od razu, w naturalny sposób był lepiej wciągnięty, zresztą to była jego specjalność. Drugi jeszcze był [moim] asystentem, też był przede mną. Wiadomo było, że większych szans nie ma. Zaproponowano wtedy pracę w ośrodkach pozawarszawskich. To była akcja ministerstwa, o której później zapomnieli. Nawet pismo było do rektorów, żeby zachęcać, żeby później powroty tym ludziom zapewniać i tak dalej. W ten sposób się dowiedziałem, że taka możliwość jest. Oczywiście rektor tej uczelni (to było w Kielcach, wtedy to była Wyższa Szkoła Inżynierska) był też z Politechniki Warszawskiej, dziekan też. Mój werbunek odbył się w głównym gmachu politechniki. Rozmawiałem z rektorem, później z dziekanem. Zachęcili mnie, pojechałem zobaczyć, przyjąłem warunki i w 1973 roku przeniosłem się z pracą do Kielc na cały etat, na razie mając urlop na Politechnice Warszawskiej. To jest dość istotne w moim życiu.
Zacząłem tam pracę na etacie docenta kontraktowego. To był też w pewnym rodzaju dziwoląg, docent kontraktowy – [etat] był przede wszystkim z terminem. Poza tym były założenia, że zrobi później habilitację, ale to nie było egzekwowane. Przedłużano mi, przy czym mój szef ówczesny (zupełnie inny był w Warszawie) bardzo chętnie przedłużał, bo nie chciał mnie widzieć w katedrze. Wobec tego do granic możliwości przedłużałem to zatrudnienie. Później była szansa awansu na docenta etatowego, wtedy już bez warunków jakichś tam. Wszystko przygotowano, rada przegłosowała i pojawił się stan wojenny. Wobec tego nie mógł się zbierać senat. Senat zebrał się dopiero w maju i przegłosował. Poszło to do Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej i padło. Później się zresztą dowiedziałem, jak to wyglądało. Ale przeskoczyłem: na senacie nie stanęła sprawa za pierwszym razem. Dyrektor do mnie telefonuje: „Co się dzieje?”. − „Owszem, siedziałem, ale było zatarcie skazania”. To trzeba wyjaśnić. Po dziesięciu latach od wyjścia można było wystąpić, a ponieważ na uczelni pracowałem, wiedziałem, że kiedyś mi się dogrzebią do tych dokumentów, wystąpiłem. Znalazłem tego samego adwokata, bardzo mnie przyjemnie przyjął, napisał wniosek, przeszło automatycznie. Przyszedłem do działu kadr na politechnice, poprosiłem o życiorys, wymieniłem na taki z pominięciem więzienia, to samo z ankietą personalną i formalnie w dokumentach tego nie było, na zasadzie postanowienia o zatarciu skazania. Przypomnieli to sobie i zablokowano. [Dyrektor] mówi: „Bierz te dokumenty i przyjeżdżaj”. Mieszkałem w Warszawie, pracując w Kielcach. Przyjechałem z tym wszystkim, pokazałem. „Oczywiście, to jest wyjaśnione”. Skąd wiedzieli? Rektor był kiedyś towarzyszem sekretarzem w egzekutywie, w Politechnice Warszawskiej. Pilnowali nas mimo wszystko, wiedzieli o tym. Był z innego wydziału, nie znał mnie osobiście, ale wiedzieli o tym, obserwowali. Natomiast pracować dawali spokojnie, tylko awanse blokowano. Później prywatna rozmowa mojego szefa rektora ze swoim kolegą, który mi to później powtórzył: „Co chciałem Przygodzkiego awansować, to miałem blokady ze strony partii”. Oczywiście nigdy poza kierownika zakładu nie wyszedłem i jeszcze starano się mnie wymienić na partyjnego towarzysza. Tak to śmiesznie wyglądało, ale to są małe rzeczy. Pracowałem dalej, były możliwości rozwoju naukowego, więc nie mogę narzekać na takie drobiazgi. Ale wtedy było ciekawie, bo to spadło pierwszy raz, ale następny senat – już przeszło. Powiedziano mi, że prokurator wojskowy zaprotestował. Pilnowano w stanie wojennym uczelni, był jakiś przedstawiciel. A skąd miał wiedzieć? Jeśli zajrzał do akt (w zasadzie nie powinien) na żądanie sądu, to sąd odpowiada, że był skazany, ale normalnie to jest utajnione. W zwykłej procedurze tego nie ma, jakaś procedura musi się dziać w sądach, żeby pokazano władzom sądowym. W rezultacie nie przeszło, a później, po drugim głosowaniu (już wniosek był po wakacjach), na następnym posiedzeniu CKK powiedziałem, że nie warto, bo już wiedziałem, że zmieniły się kryteria, że będzie ostrzej po wakacjach. Nie przeszło tym razem, bo nie ma habilitacji. Później dopiero uzyskałem habilitację i ostatecznie mianowano mnie na etat profesora, ale tak zwanego rektorskiego. Ilość tytułów czy właściwie stanowisk profesorskich u nas jest nie do przetłumaczenia na zachodni system. Są najprzeróżniejsze sposoby zatrudnienia. Jestem tym najgorszym, przez rektora mianowanym, ale jednocześnie miesiąc wcześniej – na Politechnice Warszawskiej, gdzie już wracałem, na razie na trzy czwarte etatu. Czyli na dwóch uczelniach pracowałem przez pewien czas. Dokończyłem pracę zawodową w Kielcach i dziekan już tam nie chciał mnie widzieć dłużej, bo chciałem tam na pół etatu zostać, ale to już jego osobista rozgrywka, mniejsza z tym, nieważne. Może i lepiej, bo już zostawiłem Kielce całkowicie, przestałem tam dojeżdżać, poza sympatycznym zaproszeniem mnie na jakiś jubileusz, to co innego.
W Warszawie wróciłem nie na swój wydział, bo nie było etatu na moim. Dziekan Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa, który mnie poznał (też w Kielcach pracował), zaproponował, przeszedłem do niego, bo tam też potrzeba było elektryka. Tak do emerytury już dotrwałem, znowu w macierzystej uczelni. W innej co prawda jednostce, ale też na świetnym wydziale, najlepszym mechanicznym w Polsce. Miałem szczęście, że na dobrych wydziałach pracowałem, to jest bardzo ważna sprawa. Tak to wyglądało. Z tym że moje mianowanie w Warszawie, po przyjściu na stałe, było na pięć lat. Wiedziałem, że nie będzie przedłużane, bo już emerytura prawie była. Żartowałem sobie, kiedy odbieraliśmy dyplomy mianowania, że rektor nie wie, że mnie dożywotnio mianował, bo przejdę na emeryturę prosto z tego stanowiska. To są drobne zawiłości w pracy, przeszedłem rok wcześniej, bo mi się kończyło to pięcioletnie zatrudnienie. Musiałbym wziąć etat adiunkta, co byłoby bez sensu. A zresztą (cofam się) kiedyś w Kielcach, jak nie mogli przedłużać, jeszcze nie miałem habilitacji, przeszedłem na adiunkta. I to (chociaż to nie ma związku z tematami głównymi) były paradoksy naszego systemu kadrowego. Nie było polityki kadrowej naszego ministerstwa. Jako docent etatowy mogłem wypromować doktoranta i wypromowałem, ale już odbierałem po utracie tego tytułu, jako adiunkt, więc adiunkt adiunkta wypromował. Jak on odbierał, pojechałem z nim. Paradoks zupełny. Kiedy przywrócili etat, w końcu znowu jakieś kryteria zacząłem spełniać, bo staż przemysłowy mi się przydał, zakazany staż przemysłowy. Wtedy się nie bardzo do tego paliłem, bo nie było żadnych uprawnień akademickich, na przykład doktoryzowania. Po jakimś czasie mam telefon z Łodzi, od kolegi: „Nie chciałbyś recenzować doktoratu?”. − „Dobrze, ale nie mam prawa”. − „Już masz z powrotem”. To takie paradoksy. Jak można na podstawie decyzji urzędnika w ministerstwie utracić zawodowe uprawnienia i przywrócić je z powrotem? Absolutna bzdura, ale dla podkreślenia. Mój życiorys zawodowy się skończył się w ten sposób, dlatego że w tym zakładzie nie ma godzin zleconych. Przyszedł ktoś na moje miejsce i ledwo starcza godzin dla etatowych. Gdyby były godziny, mógłbym pracować w ten sposób i koledzy rówieśnicy pracują, ale niestety tutaj nie ma, więc w prywatnej uczelni pracuję. Zresztą przedtem pracowałem, żeby dorabiać, teraz to jest moje główne zatrudnienie. Nie warto chyba mówić o prywatnych uczelniach, to jest temat zupełnie inny, nie związany. To jest ważne, trzymam się nadal, chyba rekordy pobijam, bo sześćdziesiąt lat zatrudnienia nieustannego minęło mi w zeszłym roku na jesieni, sześćdziesiąty pierwszy rok zaczynam, tym się chwalę. Pracuję sobie dalej.
Co jeszcze warto powiedzieć? Życiorys zawodowy mi się skończył, konspiracyjnego nie było. Co jeszcze robię z tym wszystkim? Trochę pisałem dla rodziny, fragmenty, nie mam czasu napisać czegoś więcej. Czasem jakaś publikacja minimalna, między innymi w „Przeglądzie Pruszkowskim”, bo mieszkałem przez szereg lat po Powstaniu w Pruszkowie. Po ożenieniu się też najpierw mieszkałem w Pruszkowie. Wobec tego tam publikują różne moje rzeczy, wspomnienia z Dulagu na przykład, wspomnienia z Elektrowni Pruszkowskiej, sławetny salut na część Stalina, zatrzymanie całego przemysłu na piętnaście minut. To się nie da zrobić w elektrowni bez awarii. Jak wiedzieliśmy o tym wcześniej, to się wyłączało kolejne odbiory. Absurd absolutny, opisałem to też. Takie doraźne rzeczy.
Teraz [miałem] przypadkowy kontakt z „Kartą”, gdzie się zgłosiłem. Chciałem, żeby zapisano historię mojego wuja, który właściwie nigdzie nie jest odnotowany. Był przez wszystkie władze więziony. Przez Niemców wywieziony do obozu po Powstaniu, do pracy w Prusach Wschodnich, Rosjanie wywieźli cały obóz za Ural. Szybko wyszedł, chyba ze Ślązakami zwalnianymi. Wrócił do Polski, to go trzeci raz aresztowali – za działalność przedwojenną. Takie rzeczy były. „Karta” się zainteresowała, miałem z nim wywiad jeszcze dłuższy niż tutaj. Poza tym to jest dla mnie zaskoczenie, że się przydały moje relacje związane z Powstaniem (chociaż byłem krótko, bo Ochota), poza tym jeszcze inne sprawy związane ze wspomnieniami. Różne pamiątki przekazuję do muzeów, na przykład do muzeum zamkowego. Jeśli o tradycji rodzinnej mogę mówić (nie związanej z głównym tematem), to mój wuj był w kompanii zamkowej, miał dwa zdjęcia opisane z 1919 roku. Muzeum w zamku przyjęło to z radością, bo nie mieli. Muzeum Powstania zajmuje się różnymi rzeczami, choćby kopią świadectwa dwujęzycznego, okupacyjnego, które tam jest, jeszcze inne rzeczy, śmieszne czasami, jak pudełko po herbacie z napisem: „produkt z najlepszych warzyw”. Taka ciekawostka. Poza tym zrobiłem replikę kart z chleba. Jak można zrobić karty z chleba? To były płaskie klocki (jak domino) z chleba inkrustowane słomą. Odtworzyłem kilka takich przykładów, dużo gorzej niż wtedy. Nie miałem tyle czasu, jak w więzieniu. W więzieniu ktoś precyzyjnie, pięknie to zrobił. Przechowane były w sienniku na Mokotowie i graliśmy jak w domino, mieszając te klocki, stawiając przed sobą. Taka sobie śmiesznostka, ale to jest w Muzeum Powstania. Tak więc zasilam tym, co wiem, co pamiętam, bo okazało się, że chcą ludzie słuchać. To jest dla mnie bardzo ważne, że młodsze pokolenie się interesuje.

  • Czy miał pan również spotkania z młodzieżą?

Spotkania z młodzieżą jeszcze nie było, szykuje się. Jakoś nie organizowano tego. Ale powiedzieli, że mnie zaproszą. Na przykład ciekawostka: byłem w rodzinie o fantastycznych tradycjach. W Pruszkowie jest tablica mojego wuja, który był dowódcą tego rejonu, VII Obwodu „Obroża”, czyli Pruszków i okolice, kryptonim: „Helenów”. On zresztą organizował pomoc dla Dulagu. To jest opisane oczywiście, napisałem o tym. Jest tablica, którą jego żołnierze ufundowali. W zeszłym roku doprowadziłem do drugiej tablicy, innego wuja, który był w Dywizjonie 303. Ale właściwie zasłynął nie z tego, tylko z obrony Warszawy 1 września. Zestrzelił dwa Dorniery, to jest opisywane, łatwo w Internecie znaleźć. Jego szkoła ufundowała tablicę (w Częstochowie się urodził) i tablicę jego kolegi, z którym razem walczyli nad Warszawą. W zeszłym roku – odsłonięcie drugiej tablicy, takimi rzeczami też się zajmuję. Kiedy cioci, wdowie, która żyje jeszcze w Anglii, przesłałem dokumenty z tego spotkania i zdjęcie tej tablicy, powiedziała mi: „Teraz jest zainteresowanie w Anglii historią. Co najciekawsze, starsi pod wpływem młodzieży się interesują. Kilkadziesiąt lat tu żyję i teraz dopiero się mnie pytają”. Taka ciekawostka. To jest dobre, że młodzież chce wiedzieć, w jakim świecie żyje, bo media zakłamują fatalnie albo przemilczają, a to też jest kłamstwo swego rodzaju. A tutaj właśnie jest to i to jest bardzo ważne i bardzo piękne.


Warszawa, 12 grudnia 2011 roku i 23 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziły Magdalena Domżalska i Elżbieta Trętowska
Jacek Ryszard Przygodzki Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter