Jadwiga Wiśniewska „Sroka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Irena Wiśniewska. Urodziłam się 30 lipca 1930 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym.

Mieszkałam na Mokotowie w Warszawie przy ulicy Różanej. Rodzice moi – ojciec Jakub Marian, mama – Ewa z domu Kapuścińska. Mój ojciec był tramwajarzem, który w 1919 roku brał udział w wojnie marszałka Józefa Piłsudskiego, a moja mama w tym czasie zastępowała mojego ojca na tramwajach. Mój ojciec pracował na tramwajach od 1917 roku. Mój dziadek – Guz Stanisław, w Warszawie jeszcze jeździł na konnych tramwajach, tak że my jesteśmy właściwie z dziada pradziada warszawiacy, tak można powiedzieć. Jak mój ojciec wrócił w 1921 roku z wojny spod Kijowa, to potem w 1921 roku urodził się mój najstarszy brat Henryk. Następnie miałam brata z 1923 roku – Kazimierza i jeszcze była przede mną siostra Halina z 1927 roku, która po pół roku zmarła na zapalenie płuc. Potem po trzech latach, w 1930 roku, ja zjawiłam się w rodzinie, jako już jedyna córka ojca.

  • Jak zapamiętała pani jako mała dziewczynka Warszawę?

Zapamiętałam Warszawę bardzo dobrze, bo nam źle się nie powodziło, pomimo że tylko ojciec jeden pracował. Moi bracia chodzili do gimnazjum miejskiego, które mieściło się na ulicy Śniadeckich. Nie chodzili do państwowej szkoły, ponieważ tramwaje to były miejskie przedsiębiorstwa i właśnie dla kolejarzy, tramwajarzy były szkoły miejskie, więc bracia moi chodzili właśnie do miejskiego gimnazjum i liceum, i właśnie w gimnazjum na Śniadeckich (chyba pod 17) kończyli matury. Do szkoły numer 121 na Różanej wstąpiłam w czerwcu 1937 roku. Nie pamiętam, jakie imię nosiła ta szkoła – jeżeli się nie mylę, to chyba Stachiewicza. Już w tej chwili nie pamiętam. W każdym razie ta szkoła istnieje do dnia dzisiejszego. Tak uczęszczałam do 1939 roku do trzeciej klasy szkoły powszechnej numer 121 na Różanej.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani rodziny?

Bardzo źle, bo... Trudno mi powiedzieć, bo byłam mała.

  • Tata poszedł do wojska czy został w domu?

Nie, tato nie poszedł do wojska, ale chciał wyjść. Jak Niemcy zbliżali się do Warszawy, to ojciec chciał wyjść z braćmi i iść prawdopodobnie – z tego, co wiem – na wschód, chyba w stronę Węgier, tak mi się wydawało, ale mój młodszy brat, który miał szesnaście lat, bolały go zęby i w tym momencie ojciec się wrócił. Nie wiadomo, jaki byłby ich los, czy by nie zginęli. Po prostu oni nie poszli dalej. Jak brata zabolały zęby, to ojciec się wrócił. Nie wiem, jak oni później włączyli się do konspiracji, bo nie pamiętam. Wiem, że obaj byli w „Baszcie” – jeden i drugi brat.

  • Czy pamięta pani, kiedy pani pierwszy raz jako mała dziewczynka, zobaczyła Niemców?

Zobaczyłam żołnierza na Mokotowie, bo tam oni zaczęli zajmować naszą szkołę podstawową, bo oni później, nie wiem, chyba po miesiącu czy po dwóch, usunęli nas z tej szkoły i dostaliśmy budynek w gmachu Lardelliego. Jak jest ulica Polna i kawałek Marszałkowskiej, ten prześwit Trasy Łazienkowskiej, to ulica nazywała się aleja Piłsudskiego i na rogu Polnej i właśnie tej Marszałkowskiej, tylko nie całkowicie Marszałkowskiej, tylko część Polnej, na rogu Polnej był właśnie gmach Lardelliego. Tam dostaliśmy szkołę. Niemcy wyrzucili nas właśnie z Różanej i tam Lardelli nas przyjął do siebie do tego budynku i tam była szkoła, zresztą bardzo dobrze prowadzona przez dyrektor Ciesielską – poznaniankę, wspaniałą panią dyrektor. Szkoła była tak prowadzona, że to była szkoła koedukacyjna, ale w klasach byliśmy z chłopcami oddzielnie, tak że dziewczynki były w jednej klasie, to znaczy równoległa klasa, tylko w innym pokoju, a chłopcy byli w drugim pokoju. To było bardzo dobre, bardzo dobrze była prowadzona, wspaniale. Tak było do Powstania Warszawskiego.

  • Tata dalej pracował w tramwajach?

Nie. Ojciec mój nie pracował dalej na tramwajach, nawet do początku Powstania Warszawskiego, bo mojego ojca wyrzucili, dlatego że nie chciał być kontrolerem, bo mój ojciec jeździł na tramwajach i brał pieniądze za bilety. Był konduktorem. Mojemu ojcu potem proponowano, żeby był kontrolerem, i zrezygnował. Ojciec zrezygnował z tego, powiedział, że plusze ma jeszcze czas nosić, że za Niemców pluszów nosić nie będzie. To pamiętam jako dziewczynka. Ojca przenieśli wtedy na kolej na Pelcowiznę, to jest dalej jak cmentarz Bródnowski, jeszcze za cmentarzem Bródnowskim. Tak ojciec mój dojeżdżał. Później całą okupację pracował tam właśnie na kolei, a tuż przed Powstaniem został znowu przyjęty ponownie do tych samych tramwajów, które się mieściły, bo była remiza warszawska, mieściła się w punkcie kino „Moskwa” i tu była mojego ojca tak zwana dyrekcja.

  • Jak pani zapamiętała lata okupacji, życie codzienne? Było ciężko?

Było bardzo ciężko. Wrócę jeszcze do 1939 roku, jak wojna się zaczęła, to ja sobie przypominam, że babcia moja – mojej mamy mama, zawsze zbierała skórki od chleba. Nigdy się nie wyrzucało, tylko zbierało się. Odkrawało się i się zbierało. Później okazało się, że jak były bombardowania, to myśmy mieli worek skórek. Siedzieliśmy, bo pierwsze tygodnie to myśmy nie wychodzili przecież, bo stale były bombardowania, naloty były w Warszawie, więc gotowało się herbatę czy kawę i skórki się moczyło, i żeśmy tak jedli. W piwnicy żeśmy siedzieli, a piwnice nie były tak jak teraz betonowane, tylko ziemia była w piwnicach, to dywany się znosiło. Dywany kładło się na ziemię i tak żeśmy siedzieli. Nie pamiętam, czy było gotowanie. Może było, tylko w tym czasie, kiedy nie było bombardowania. Miałam wtedy dziewięć lat, to nie wszystko się zapamiętało.

  • Wstąpiła pani do harcerstwa?

W 1942 roku wstąpiłam do harcerstwa. Była taka sytuacja, że mój dziadek i mój ojciec dostali działki pracownicze – tramwajarskie, które się mieszczą do dzisiejszego dnia na rogu ulicy Odyńca i alei Niepodległości. To było pierwsze Towarzystwo Ogródków Działkowych właśnie dla tramwajarzy. Nie wiem, bo może tam też byli jeszcze inni, ale wiem, że tramwajarze byli. Dziadek miał dwie działki, a mój tato miał jedną. To było obok siebie. Na tych działkach były również koleżanki, których rodzice też pracowali na tramwajach. Nawet właśnie jedna z moich koleżanek – przyjaciółka, z którą razem byłam w Powstaniu – pani Przyjemska, ma pseudonim „Awionetka”, jej ojciec też był kasjerem właśnie w tej samej tramwajarskiej instytucji tutaj na Mokotowie i stąd myśmy się znały. Nas było tam chyba dziesięć. Tworzyłyśmy zastęp harcerski w czasie okupacji. Tam żeśmy się spotykały po szkole, jak się szkoła skończyła. Było specjalne pomieszczenie do zabawy dla dzieci. Tam było bardzo dużo trawy, była siatkówka, można było grać, żeśmy się piłką bawiły, gimnastykowałyśmy się. Różne rzeczy żeśmy tam starały się [robić], a poza tym, jak żeśmy wstępowały do harcerstwa, to któraś z moich koleżanek znała drużynowe – starsze koleżanki, które były od nas o sześć, siedem lat starsze i one nas później jako te młode harcerki wciągnęły do siebie do drużyny, i tak żeśmy przeszli całą okupację od 1942 roku do 1944 roku. To była 40. Warszawska Drużyna Harcerska żeńska.

  • Czy już wtedy wykonywałyście zadania związane z małym sabotażem?

To właśnie były ulotki, potem były sklepy Meinlowskie, gdzie sprzedawali dla Niemców, to tam mazało się napisy na szybach, ale tak, żeby nas nie zauważyli, żeby nas nie złapali. Zbiórki przeważnie odbywały się na działkach, ewentualnie u jednej koleżanki w mieszkaniu.

  • Jak zapamiętała pani pierwszy dzień Powstania Warszawskiego? Była pani w ogóle świadoma tego, że Powstanie się zbliża?

Tak, oczywiście. W pierwszy dzień Powstania Warszawskiego była taka sytuacja, że bracia moi o godzinie trzynastej właśnie wychodzili na Powstanie. Moja mama pakowała im paczki, żeby mieli na dwa,trzy dni, bo nie było wiadomo... Z rozmów swojego ojca i braci, bo przecież oni byli dorośli – mój najstarszy brat miał dwadzieścia trzy lata, a młodszy miał dwadzieścia jeden, więc oni już byli dorośli, z tego, co oni mówili, wiem, że Powstanie będzie trwało trzy dni, maksymalnie pięć, więc mama im coś dała: boczek, kiełbasę. Oni tak poszli z tymi paczkami o godzinie trzynastej. Mój ojciec też wyszedł na Powstanie, do siebie, do remizy poszedł. Ja zostałam ze swoją mamą. O godzinie piętnastej, nie, chyba wpół do trzeciej, przyszła po mnie koleżanka, która miała zanieść meldunek na ulicę Śliską, to tutaj jak jest dom Powstańców, to tu miałyśmy zanieść ten meldunek. Jak ona do mnie przyszła, to mówię do niej: „Nie pójdę, bo mnie mama nie puści – mówię – A zresztą taka godzina...”. Widziałyśmy, że o piątej Powstanie wybuchnie, bo wiedziałam od swoich braci, od mamy, że to Powstanie wybuchnie o godzinie siedemnastej. Powiedziałam swojej mamie, że idę na działkę po cebulę. Mama się zgodziła, bo to było niedaleko, więc powiedziałam, że niedługo przyjdę. Z koleżanką „Perełką”, bo ona miała „Perełka” na imię, uważałyśmy, że zdążymy, że pojedziemy tramwajem szybko do placu Żelaznego. Kiedyś było tak, że koniec tramwaju był tu, gdzie Hala Mirowska, nazywał się plac Żelaznej Bramy i tylko tramwaje tam dochodziły i stamtąd z powrotem wracały na Mokotów. Jak ona powiedziała, że zdążymy, to powiedziałam swojej mamie, że pójdę po cebulę do ogrodu. Mama mówi do mnie jeszcze tak: „W takim razie jeszcze zapakuj w torbę...”. Były takie specjalne torby papierowe, gdzie się ubrania pakowało, żebym do piwnicy zaniosła, bo już wiedziała, że Powstanie będzie, to nie wiadomo, może zbombardują dom. Żeśmy szybko zapakowały jeszcze ubrania, żeby można było zanieść meldunek. Żeśmy pojechały, meldunek żeśmy zaniosły i idziemy do placu Żelaznej Bramy, żeby wsiąść w tramwaj, i w tym czasie zaczęły się strzały. Jak strzały się zaczęły i tramwaj ruszył, to ona wskoczyła, a ja się bałam skoczyć, żeby mi nogi nie ucięło. Kiedyś było tak, że w te dawniejsze tramwaje można było wskakiwać. Więc już nie wskoczyłam, tylko zostałam. Zostałam na ulicy Próżnej. Już zaczęła się strzelanina. Bardzo dużo ludzi uciekało już w bramę i w tej bramie na Próżnej zostałam do następnego dnia, bo liczyłam się z tym, że może pomału dojdę do tego domu na Mokotów. Tak już nikogo nie miałam. Nie wiem, co się z nią stało. Tak przeczekałem do rana.
Potem pomału, jak były strzały... Kiedyś domy były tak gęsto, że ludzie przebijali piwnice, że nie chodziło się ulicami, tylko między piwnicami. Czasami się przelatywało [ulicami], bo nie wszystkie domy były tak [usytuowane], że można było przebić piwnicę jedną do drugiej. Tak doszłam do ulicy Brackiej, nic nie jedząc jeden dzień. Przebiegłam przez Bracką do Kruczej, bo Niemcy byli w tym budynku, jak jest PKO na rogu Nowego Światu, więc jakoś szczęśliwie jeszcze nie strzelali, bo mogli zabić, bo jak przelatywałam taką... Ulica Bracka została tak, jak jest, tylko dom dziecka jest wybudowany, ale tak samo przelatywało się do Kruczej, jak jest w tej chwili właśnie, jak teraz jest ulica Bracka. Doszłam. Znowu idę tymi domami, piwnicami, żeby iść do przodu, żeby dojść jak najdalej, bo mi się stale wydawało, że do tego domu dojdę, do Mokotowa, ale nie wiem, jak to długo będzie. W końcu po dwóch dniach niejedzenia, na trzeci dzień dotarłam do ulicy Lwowskiej pod numer 15 albo 17. Tego momentu nie pamiętam, dlaczego...
Właśnie jak doszłam pod numer 15 lub 17 przyjęła mnie jakaś rodzina, gdzie była dziewczynka dziesięcioletnia, dali mi wtedy jeść (po trzech dniach). Po tym zjedzeniu wyszłam przed dom. Do dzisiejszego dnia te domy można zobaczyć, bo te domy stoją. W pewnym momencie z Wydziału Architektury, ulica Lwowska 12 (bo wejścia do Wydziału Architektury nie było, bo było zamknięte z tej strony. Wejście było od ulicy Lwowskiej), patrzę, wychodzi moja koleżanka, z którą byłam zanieść ten meldunek. Wołam ją: „»Perełka«!”. Ona mówi: „»Sroka« chodź!”. Myśmy się inaczej nie nazywały, tylko po pseudonimach. Mówi: „Chodź, ja tutaj się dostałam. Jako łączniczkę wzięła mnie komendantka sanitariuszek i łączniczek, to może i ciebie weźmie”. Rzeczywiście, zgłosiłam się tam i komendantka „Dorota” przyjęła mnie jako łączniczkę, a chodziło o to, że punkt obserwacyjny był róg Lwowskiej i placu Politechniki, bo to było naprzeciwko Politechniki, a dom był siedmio-ośmiopiętrowy i punktem obserwacyjnym był nasz szpital Piłsudskiego, to znaczy ten czerwony budynek, który w dalszym ciągu jest. Tam właśnie był punkt obserwacyjny i [wychodził] na Pole Mokotowskie, bo przecież na Polu Mokotowskim były ogródki działkowe w tym czasie zrobione. Tam mieliśmy swój punkt. Jak mnie przyjęła „Dorota” do siebie jako łączniczkę, to na tym punkcie obserwacyjnym trzeba było ciągle donosić do dowództwa, co się dzieje, czy są jakieś ruchy, co Niemcy robią. A co było, jeśli chodzi o III baon pancerny kapitana „Golskiego”? Otóż oni walczyli na terenie Politechniki Warszawskiej. Ich nie tyle wypędzili, ile oni musieli się cofnąć do ulicy Noakowskiego i właśnie od strony Lwowskiej, jak jest Wydział Architektury, i zajęli właśnie gmach Architektury. Całe dowództwo było w gmachu Architektury. Szpital był na Lwowskiej pod 13, tak że do ulicy Noakowskiego Niemcy zajęli całą Politechnikę. Już potem „Golski” musiał się cofnąć i tylko walczył przy...
  • Jakie miała pani funkcje jako łączniczka?

My miałyśmy takie zadanie, że był podchorąży, który obserwował i dawał nam zlecenia, co miałyśmy iść i zanieść do dowództwa, i ewentualnie pisał na kartce, co mamy zanieść.

  • Jakie informacje dowództwo najbardziej chciało znać?

Chodziło o to, czy przypadkiem nie będą nas atakować, czy nie będzie natarcia.

  • Obserwacje prowadziła pani gołym okiem czy była lornetka?

Nie, nie wiem, chyba obserwacje prowadził podchorąży, który był zawsze z nami, a my tylko byłyśmy do przekazywania informacji do dowództwa.

  • Jak była pani ubrana, gdy wyruszyła pani z domu?

Jak wyruszyłam z domu, bo to było bardzo ciepło, wzięłam tylko nowe buty, które mi rodzice sprawili u szewca na Wielkanoc i w tych nowiutkich butach wyszłam właśnie i w sukience.

  • I tak pani poszła do Powstania?

Tak poszłam do Powstania.

  • Dostała pani opaskę?

Tak, dostałam. Później miałam opaskę.

  • Kiedy była złożona przysięga? Dostała pani legitymację?

To już później było. Przysięgę składałam tylko w harcerstwie. To było w 1942 roku. Później u „Golskiego” to już nie pamiętam. To chyba było w połowie sierpnia. Do „Golskiego” dostałam się 3 sierpnia, zanim przez te trzy dni doszłam to tego momentu, gdzie raptem zjawiła się ta koleżanka. Później jeszcze była taka sytuacja, że już we dwie jesteśmy, więc było nam raźniej. Ona wtedy tak się spieszyła, bo swoją mamę miała na ulicy Polnej, gdzie pracowała i wydawała dla ludzi biednych – w RGO jej mama pracowała – wydawała zupy i dlatego ona wiedziała, że ona w każdej chwili będzie mogła mieć z matką kontakt. Nie miała kontaktu w czasie Powstania, tylko później, bo ona później nie poszła z nami do obozu jenieckiego, tylko została z mamą.

  • Gdzie mieściło się dowództwo „Golskiego”? Oni zmieniali miejsce pobytu czy nie?

Nie, chyba stale było w jednym miejscu.

  • Pamięta pani, jakie to było miejsce?

Nie, jeżeli, to tylko w salach gmachu Architektury. Tam były ogromne sale, tak jak dzisiaj są ogromne sale w tym gmachu. Nas w Śródmieściu Niemcy, jeśli w ogóle chodzi właśnie o gmach Architektury i całe centrum Śródmieścia, dopiero pod koniec Powstania zaczęli bombardować, tak że jeszcze początki Powstania, to Niemcy [bombardowali] Stare Miasto, Wola i tak dalej, Mokotów, a nam tutaj Centrum, Koszykowa, w tym miejscu, to było bardzo późno bombardowane. Ostatnie bombardowanie, jakie w ogóle przeżyłam i to, co w ogóle przeżyłam, jeśli chodzi o zbombardowanie w czasie Powstania, to był 15 września, gdzie był nalot Niemców. Właśnie w gmachu Architektury był zrobiony szpital. Leżeli tam ranni żołnierze – nasi żołnierze, i w tym momencie jestem na pierwszym piętrze... Komendantka mi zawsze mówiła, że jak jest bombardowanie, to proszę przytulić się do ściany, usta otworzyć, żeby bębenki nie pękły. Tak też zrobiłam. Stałam przy ścianie, a dalej był pokój, gdzie były nasze telefonistki i miały swoje aparaty i tak dalej. Bomba jedna spada, one zostały zabite, ja jestem potłuczona trochę i kurzem, pyłem obsypana. Nawet podobno mnie sprowadzili, bo zemdlałam. Druga bomba nie wybuchła. Tą drugą bombę pamiętam, wynieśli wtedy na podwórko i leżała. Gdyby ta druga bomba wybuchła, to koniec – nie byłoby mnie, po prostu bym zginęła. Jakiś cud, ale podejrzewam, że to była kwestia chyba mojego ojca, bo mój ojciec zginął na rogu Skolimowskiej i Puławskiej i przez Niemców został zabity – albo przez tych, którzy byli w koszarach na Rakowieckiej i Puławskiej, albo z alei Szucha. Mój ojciec zginął 5 sierpnia.

  • W jaki sposób dowiedziała się pani o śmierci ojca?

Dowiedziałam się pod koniec Powstania. Znalazła się znajoma pani – nazywała się pani Bogucka – i ona mnie odszukała, [wiedziała], że jestem właśnie u „Golskiego”. Ona mnie odszukała i powiedziała: „Twój ojciec nie żyje – mówi – a twoi bracia żyją”. Z tym że jeden brat był zaraz aresztowany przez Niemców na Mokotowie na forcie mokotowskim, tak że on nie zdążył nawet być ani jednego dnia w czasie Powstania, bo ich Niemcy chwycili. Legitymacje chyba nawet wyrzucał, bo on miał stanowisko łącznika... W każdym razie ze swoim bratem ciotecznym, bo oni obaj byli w tym samym oddziale i jego zaraz aresztowali, a starszy brat był cały czas na Mokotowie, do końca. Też poszedł do obozu jenieckiego. W „Baszcie” był.

  • Jakie funkcje miała pani powierzone jako łączniczka?

Były obowiązki. Czasami... Była śmieszna sytuacja, bo jak trzeba było przygotować właśnie to miejsce, które później było zbombardowane, pomieszczenie dla rannych, to tam było paru Niemców do niewoli wziętych i tam ich gdzieś trzymali. Nie wiem, gdzie ich trzymali, ale w każdym razie tam były folksdojczki, które musiały uporządkować to pomieszczenie, żeby rannych było można później przenieść na łóżka czy oni tam na materacach leżeli. Ja ich pilnowałam, więc dla mnie to było trochę takie... Mając czternaście lat, pilnowałam tych starych, dorosłych mężczyzn, Niemców, żeby oni sprzątali, żeby to było uporządkowane. To było troszkę takie...

  • Dostała pani broń?

Nie, broni mi nie dawali. My nie miałyśmy broni. Jak ćwiczyłam, to owszem, ale to już później po wyzwoleniu obozu jenieckiego, to tylko na strzelnicę chodziłam – strzelałam z kbk.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Spało się cały czas w piwnicach?

Nie, spaliśmy w salach wykładowych na stołach i nakrywaliśmy się tym, co mieliśmy, albo gazetami, papierami, bo nie było czym się przykryć.

  • Służba trwała w jakichś godzinach? To było osiem, dwanaście godzin, czy to były dwadzieścia cztery godziny?

To było dwadzieścia cztery godziny [na dobę], cały czas, bo nie było tak, że idę na punkt obserwacyjny na dwie, trzy godziny i wracam. Nie. Byliśmy tyle, ile trzeba było, ile był z nami ten podchorąży i on miał dyżur, to i myśmy z nim były, a jak trzeba było, to i z drugim podchorążym musiałyśmy być na punkcie obserwacyjnym.

  • „Perełka” cały czas była przy pani?

„Perełka” była cały czas ze mną, ale jeszcze wrócę do jednej z koleżanek. Właśnie jak myśmy się wtedy obie spotkały po tych trzech dniach niewidzenia, w pewnym momencie znalazła się nasza trzecia koleżanka, też właśnie z tej działki, bo jej ojciec był kasjerem, więc właśnie z nią byłam najbliżej związana. Ona się znalazła, bo okazało się, że ona była u swojej mamy, bo jej mama pracowała w sklepie na Złotej i ona wracała też do domu. Myślała, że dojdzie do ulicy Puławskiej, ale też nie mogła dojść. Jak już byłyśmy we trzy, to było raźniej. Potem żeśmy się razem trzymały. Później był moment kapitulacji... To było w ten sposób, że jak się miało Powstanie kończyć, to chcieli, żebyśmy poszły do cywila – dowództwo chciało. Mówię do „Awionetki”, bo „Perełka” od razu wiedziała, że ona pójdzie do swojej matki, że jej matka jest na Polnej i ona z nią wyjdzie, a my zostałyśmy obie. Nie miałyśmy tutaj rodziców, zresztą jej ojciec umarł w czasie okupacji, ona nie miała tatusia, a ja już wiedziałam, że ojca nie ma, a bracia żyją, ale nie wiem, co się z nimi dzieje, bo o tym, że brat był aresztowany zaraz pierwszego dnia Powstania, to dopiero dowiedziałam się później, jak wróciłam do kraju, jaka była jego sytuacja. Myślałam, że on brał udział w Powstaniu, a on nie brał, tylko najstarszy brat cały czas był w Powstaniu Warszawskim w „Baszcie” i potem poszedł do niewoli. Wrócę do koleżanki. Więc jak oni powiedzieli, że możemy iść do cywila, to ja w płacz. Myślę sobie, że gdzie ja pójdę, wolę być w grupie. Wtedy komendantka „Dorota” zlitowała się nad nami: nade mną i nad „Awionetką”. Wzięła nas do krawca na Koszykową i poszyła nam mundurki. Tak wyszłam z Powstania.

  • Dostała pani mundurek dopiero pod koniec Powstania.

Tak. To było uszyte przez krawca na ulicy Koszykowej (już nie pamiętam gdzie). Tak właśnie nas ubrała i wyszłyśmy z komendantką „Dorotą”. Ona była w randze podporucznika, tak że do niewoli szłyśmy razem z nią. Ona się mną i „Awionetką” później już opiekowała do samego obozu jenieckiego.

  • Jak wyglądał stosunek ludności cywilnej do Powstania?

Bardzo dobry był. Pomagali, barykady budowali, to, co mogli, to i z żywnością nam pomagali. Pod koniec to już prawie żeśmy nie mieli co jeść. Pamiętam, że nic nie jadałam, tylko soczewicę. Soczewica do dzisiejszego dnia mi się przypomina i dzisiaj bym już nie wzięła do ust, bo właściwie całe dwa miesiące to była soczewica. Jakiegoś konia mieli, to tego konia zarżnęli. Tam była stajnia. Nie wiem, skąd ci od nas z dowództwa wzięli tego konia. Konia zarżnęli i trochę koniny było, i na tym koniec. Pod koniec Powstania tak było, że bali się, że może koty będzie trzeba jeść czy coś. Nie wyobrażam sobie już tego.

  • Czyli bez pomocy ludności cywilnej byście nie mieli co jeść?

Absolutnie, to znaczy były sklepy, część sklepów miała jakąś żywność, ale to ludzie też tak samo zabierali – byli szabrownicy, przecież tak samo brali. Poza tym oni sami się żywili albo żywili innych ludzi, którzy mieszkali koło nich. Koło nas, jak jest Lwowska, to nie było sklepów spożywczych. Ja sobie nie przypominam, żeby były sklepy spożywcze koło nas. Jeżeli gdzieś, to Hala Koszykowa tutaj była, bo to było przedwojenne wybudowanie hali na Koszykach, to może tam, a tu nie.

  • Jak wyglądała sprawa z bombardowaniami, jak budynek był zawalony, kto to odsypywał, czy pani widziała?

Nie, u nas nie było tego. Architektura i Lwowska ulica – myśmy nie byli zbombardowani. Jedyna bomba, która uderzyła 14 września, to była pierwsza bomba, która właśnie spadła na gmach Politechniki Warszawskiej. Jeżeli już, to tylko budowało się barykady.
  • Czyli świadkiem zbrodni popełnionej przez Niemców też pani nie była?

Nie, nie byłam [świadkiem] żadnej [zbrodni].

  • A poczta polowa?

Poczta polowa, to nie przypominam sobie. Nie korzystałam, bo oni nie przychodzili tam. Nie wiem, gdzie oni chodzili, jeśli chodzi o pocztę polową. Tak że nie korzystałam, nie pisałam żadnych listów. Kiedyś miałam tylko zamiar, że może kanałami pójdę, dojdę do domu, ale też nie wyszło nic z tego, wolałam się z tą koleżanką trzymać, ponieważ myśmy się znały z działek z „Awionetką” właśnie od siódmego roku życia. To już później do końca żeśmy razem były, żeśmy się nie odłączały od siebie, tylko razem byłyśmy.

  • Jacyś koledzy, koleżanki z oddziału zginęły w czasie walk?

Tak.

  • Ktoś utkwił szczególnie w pani pamięci?

Nie, nie pamiętam. Jedyną rzecz, którą miałyśmy na punkcie obserwacyjnym u siebie z tym podchorążym, to wtedy była strzelanina. Strzelali do nas z kul dum-dum. Wtedy on krzyknął na nas i do nich krzyczał podobno po rosyjsku: Szto ty! Szto ty durna piesa?! Pamiętam to do dzisiaj i na nas obie, bo my z „Awionetką” razem byłyśmy, rzuciłyśmy się na podłogę, żeśmy upadły, a on dzięki portfelowi, że miał na sercu, to ten odłamek... Po prostu może by go ranił albo zabił. Nie wiadomo, co by było. Podchorążemu w tym portfelu został odłamek. To był jedyny przypadek, gdzie... Byli ci, co chodzili po dachach. To trzeba było bardzo uważać... Na początku Powstania i właśnie na Lwowskiej ulicy był taki jeden „gołębiarz”, który chodził i strzelał, żeby zabić Powstańców.

  • Jak pani przyjęła wiadomość o tym, że Powstanie ma się ku końcowi, że będzie kapitulacja? Jakie uczucia wtedy pani towarzyszyły?

Nie bardzo dobre, dlatego że jak przyszła ta pani, która powiedziała (Powstanie jeszcze trwało jakieś dziesięć dni), że ojciec zginął, że moi bracia żyją, że nie wie, gdzie moja mama jest i co z nią jest, to w pierwszej chwili pomyślałam sobie: co ja zrobię, przecież nigdzie nie pójdę do cywila, bo gdzie się znajdę, jak dojdę. Miałam możliwość pójścia do cywila, ale musiałabym dojść do Piastowa, gdzie mieszkał mojej mamy brat. Tam miał dom i tam mieszkał, a nie wiem, czy bym doszła. To dlatego wolałam już zostać z oddziałem. Byłam już tyle czasu w oddziale, a już zgodzili się, że wezmą nas, jak wyjdą do obozu jenieckiego, to znaczy do niewoli, to nas wezmą ze sobą. Tak żeśmy zdecydowały obie z tą koleżanką i tak żeśmy poszły później. Pierwsza koleżanka to poszła do swojej mamy i do dzisiejszego dnia szukałyśmy jej po Powstaniu, jak żeśmy wróciły, i jakoś nie odezwała się, i do dzisiejszego dnia nie wiemy, co się stało z nią i z jej rodziną.

  • Z którego miejsca wymaszerował pani batalion?

Myśmy wyszli ze Śniadeckich do Ożarowa.

  • W którym momencie była składana broń?

W tym czasie zbierali przy Politechnice. Nie wiem, gdzie mężczyźni, ale kobiety do Ożarowa, do [fabryki] kabli. Tam był obóz przejściowy. Tam była kwarantanna: mycie, dezynfekcja i potem w bydlęce wagony wsadzali nas do wywiezienia do obozu jenieckiego, ale to chyba trwało ze dwa dni, więcej nie.

  • Do którego obozu została pani wywieziona?

Wywieziona zostałam do obozu X-B Sandbostel. Nie znam nazwy miejscowości, do której nas przywieźli, bo potem jeszcze z dziesięć kilometrów szłyśmy na pieszo, żeby dojść do Stalagu X-B Sandbostel. Tam żeśmy dotarły do obozu. To był szósty albo i 7 października. Nie, chyba później, około 10 października tam żeśmy dotarły. Wsadzili nas do baraku [numer] dziewięćdziesiąt.

  • Jakie warunki panowały w obozie?

W obozie warunki były okropne. Jedzenie to była brukiew, kawałek chleba, nic więcej. Później było troszeczkę lepiej, bo tam było dużo jeńców z różnych państw i oni dostawali paczki amerykańskie, kanadyjskie, australijskie i tak dalej. Jak oni dowiedzieli się, że my jesteśmy Polki i też wojskowe, to podrzucali nam trochę, żebyśmy mogły coś lepszego zjeść. Nawet była taka sytuacja, że jeden z Belgów, który graniczył z nami drutami, jak się dowiedział, bo koleżanki pokazywały, że jestem najmłodsza pancerniaczka, że mam czternaście lat, jak się dowiedział, to przysłał na drugi dzień menażkę ugotowanego ryżu na mleku z rodzynkami. To było coś nieprawdopodobnego. Dzieliłam się ze swoją koleżanką. On parę razy nam dostarczał [jedzenie]. Poza tym byli też Polacy – podoficerowie, którzy byli w obozie jenieckim w Sandbostel, a obóz był międzynarodowy. Tak nas trzymali w Sandbostel do grudnia (nie pamiętam, do którego).

  • W czasie Powstania dostała pani stopień kaprala?

Tak. We wrześniu dostałam starszego strzelca, a już na wyjście do obozu jenieckiego dostałam nominację. W legitymacji mam napisane kapral.

  • Jako kapral przebywała pani w obozie?

Tak, [w obozie] przebywałam jako kapral.

  • Jak długo przebywała pani w obozie? Kto wyzwolił obóz?

W Sandbostel żeśmy siedziały w baraku dziewięćdziesiąt, bo [to była] część dziewczyn, kobiet, które były wywiezione do „kabla”, bo nie wszystkie były wywiezione do Sandbostel. Część wywozili do Lamsdorf, bo jeszcze różne inne były obozy jenieckie kobiet, a nas wywieźli wtedy nie pamiętam ile, ale wiem, że było nas sporo w tym baraku i do baraku właśnie dziewięćdziesiąt i tam żeśmy były do grudnia, tak że na Boże Narodzenie wywieźli nas Niemcy do Oberlangen do VI C. To był obóz jeniecki [położony] sześć kilometrów od granicy holenderskiej, ale obóz był przygotowany prawdopodobnie już specjalnie dla nas, bo tam podobno Włosi byli w tym obozie. Oni tych Włochów usunęli, a tylko zrobili obóz dla kobiet. Wszystkie kobiety z wszystkich obozów, które były w Lamsdorfie, jeszcze w innych obozach zostały przewiezione do obozu w Oberlangen VI C. Nas tam było 1700, więc to był dość duży obóz.

  • Tylko Polki?

Same Polki. Bardzo dużo było nas kobiet jeńców wojennych, bo z różnych zgrupowań. Tam całe Boże Narodzenie żeśmy przesiedziały do 12 kwietnia.
Dwunastego kwietnia dywizja generała Maczka nas oswobodziła. Oni zaczęli... Koleżanki jeszcze były na komenderówce w lesie. Nie wiem, co one tam robiły. Chyba po torf jechały, bo kazali nam kopać torf, jeździłyśmy, latryny żeśmy wywoziły. W obozie jenieckim, co trzeba było robić, to wszystko musiałyśmy robić. W kuchni pracowały koleżanki, gotowały obiady, roznosiły obiady dla nas wszystkich. Jak oni wjechali, to jedna z koleżanek zaczęła [mówić] po angielsku do któregoś z tych Polaków, ale on mówi: „Nie mówcie do nas po angielsku, bo my jesteśmy Polacy”. Wtedy była niesamowita euforia, że to Polacy – dywizja generała Maczka – nas oswobodziła. Było bardzo dużo młodzieży takiej jak ja, bo skończyłam szkołę podstawową powszechną przed samym Powstaniem, dostałam się, zdałam egzamin do Hoffmanowej (do gimnazjum zdawałam), ale przerwało mi Powstanie i wojna. Poszłam później do niewoli, więc już po wyzwoleniu obozu trzeba było coś z tą młodzieżą zrobić, bo nie tylko my byłyśmy, że miałyśmy szkołę przerwaną, ale były i koleżanki, co prawie maturę już robiły i też nie dokończyły szkoły, bo poszły do niewoli i nie mogły skończyć. Coś z tą młodzieżą trzeba było zrobić, więc zdecydowali, że albo do Anglii, albo do Włoch do generała Andersa. Nas jakoś tak do Murnau wysłali najpierw. Tam było oflag dla Polaków i obóz przejściowy. Z tego obozu wywieźli nas do generała Andersa, do San Giorgio. Tam oddział dywizji generała Andersa się nami zaopiekował i pułkownik Wysłouchowa. Ona zdecydowała, że te, które nie mają skończone osiemnastu lat, pojadą do Nazaretu, do Palestyny uczyć się. Tam było zorganizowane gimnazjum właśnie przez generała Andersa dla dzieci, które były wywiezione z Rosji. Piękne gimnazjum, było już założone w 1942 roku w Nazarecie. Tam zdecydowano, że czterdzieści nas wyjechało wtedy z Armii Krajowej z San Giorgio. Wyjechałyśmy do Nazaretu. Szkoła wspaniale prowadzona przez wykwalifikowanych profesorów. Tam w ciągu jednego roku zrobiłam dwie klasy: pierwszą i drugą gimnazjalną, i zaczęłam trzecią. Jak zaczęłam trzecią, to po pół trzeciej wróciłam do kraju. To był 1947 rok, jak wróciłam do Polski.

  • Wróciła pani do Warszawy?

Do Warszawy.

  • Dom przetrwał Powstanie?

Dom przetrwał, był tylko zrabowany, wyszabrowany, drzwi były wybite, wszystko było wyszabrowane. Moja mama... Bracia już byli obaj. Ten najstarszy, który poszedł do niewoli, to jeszcze była sytuacja z moim najstarszym bratem, bo on przeszedł do niewoli z Mokotowa przez Skierniewice. Ich nie brali tak jak nas przez Ożarów, tylko oni szli do Skierniewic. Znalazł się w tym samym obozie co ja. Ponieważ myśmy się nie znali, gdyż z nazwisk nikt nikogo nie znał. Nie wiedziałam, jaki mój brat ma pseudonim ani jeden, ani drugi, bo to była tajemnica i oni nie opowiadali, jakie mają pseudonimy, i ja nie opowiadałam o swoim, więc on będąc w tym obozie, co ja byłam – w Sandbostel, a wiedział, że są kobiety, że poszłam do obozu, więc chciał się dowiedzieć, czy mnie tam nie ma. I rzeczywiście dowiedział się wtedy. Szedł po obiad dla swoich kolegów z baraku i dowiedział się, że ja tam jestem. To było niesamowite. Po tylu miesiącach żeśmy się oboje spotkali. Oboje płakaliśmy jak bobry, ale potem nie mogło być tak, żebyśmy byli razem, bo on jako mężczyzna był gdzie indziej. Zresztą on był wywieziony później do Hanoweru, a ja byłam wywieziona do Oberlangen. To było ogromne przeżycie dla nas.

  • Mama czekała w domu na Mokotowie?

Mama czekała. Brat już wtedy wrócił, bo wrócił wcześniej. Ja wróciłam później, dopiero po wyborach, bo nas przetrzymali we Włoszech. Jak wybory się tu skończyły („Trzy razy tak”), to wtedy pozwolono, żeby przetransportowali nas do Warszawy. Do Warszawy wróciłam 24 czy 26 marca 1947 roku. Moja mama się śmiała, że jak poszłam po cebulę, to trzy lata mnie nie było. Taki był mój los. W Nazarecie było wspaniale. Tam była zorganizowana szkoła. [...]

  • Co było po powrocie do Warszawy w 1947 roku? Zobaczyła pani zrujnowane miasto?

Zobaczyłam miasto w nocy, śnieg był, chlapa, nie ma domów, cała Marszałkowska począwszy od Alej Jerozolimskich, idąc w stronę placu Zbawiciela, to tylko pawilony nieduże, domy parterowe i sklepy pootwierane. To było wszystko. Tak to trochę było uporządkowane. Nie było gruzów, już można było ulicami, szczególnie głównymi, przejść, bo trochę było posprzątane. Zrobiło to na mnie wrażenie, że to było bardzo zniszczone. Jak wychodziłam, to domy wszystkie, jak się szło ulicą Filtrową i potem do ulicy Grójeckiej, to wszystko było wypalone, tylko oczodoły w domach były powypalane.

  • Dlaczego w ogóle poszła pani do Powstania Warszawskiego?

Dlatego że gdyby ta koleżanka nie przyszła i nie chciała, żebym z nią poszła i zaniosła meldunek, to ja bym nie poszła, bo bym siedziała z moją mamą. Mama by mi nie pozwoliła. Tak było z moją siostrą cioteczną, gdzie jej bracia...

  • Miała iść pani po cebulę.

Tak.

  • To była wymówka?

Tak. Po prostu skłamałam mamie. Chciałam pójść zanieść ten meldunek. Uważałyśmy, że wrócimy, że zdążymy na czas, że o siedemnastej już będziemy w domu. Okazało się, że to nieprawda. Wyszło inaczej. Trudno, tak się stało. Później to może... Mnie nie zależało na tym, bo mnie było bardzo żal mojej mamy, która została sama jak palec, bo dosłownie z nikim nie miała możliwości [porozmawiać], może z sąsiadami czy coś. Na szczęście później w Pruszkowie mama znalazła swoją matkę i swoją siostrę, później razem się trzymały.

  • Jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie z perspektywy przeszło sześćdziesięciu lat? Warto było? Poszłaby pani jeszcze raz?

Poszłabym nawet teraz, mając osiemdziesiąt lat. Nawet bym się nie wahała, będąc w takim stanie zdrowia i tak fizycznie, jak w tej chwili się trzymam, to absolutnie tak.




Warszawa, 12 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Jadwiga Wiśniewska Pseudonim: „Sroka” Stopień: strzelec, starszy strzelec, łączniczka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter