Nazywam się Janina Kulesza-Kurowska, urodziłam się 10 września 1919 roku w Łapach na Podlasiu mazowieckim, skąd pochodzi moja rodzina. Tam spędziłam tylko bardzo wczesny okres mojego dzieciństwa. Najważniejszym miastem mojej młodości był Grudziądz na Pomorzu.
Jestem podporucznikiem AK. Miałam trzy pseudonimy: w konspiracji, w okresie służby w legalizacji Komendy VII Obwodu Okręgu Warszawskiego – „Janka”, w czasie Powstania Warszawskiego w (Tajnych) Wojskowych Zakładach Wydawniczych – początkowo „Urszula”, następnie „Teresa”. Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze stanowiły IV Wydział VI Oddziału Sztabu KG AK (BIP).
Moi rodzice, Józef i Stanisława ze Skłodowskich Kuleszowie, byli ludźmi o wielkim sercu. Wychowali sześcioro dzieci: trzy córki i trzech synów. Ogromną wagę przywiązywali do patriotycznej tradycji naszego narodu. Wychowywali nas w duchu miłości do wszystkiego, co polskie. Pierwszy wierszyk, którego uczyliśmy się od matki, to był ten znany: „Kto ty jesteś? Polak mały”. Ojciec był żołnierzem I Korpusu Wojska Polskiego, utworzonego w Rosji w czasie I wojny światowej przez generała Józefa Dowbor-Muśnickiego, dziadek mojej Matki był powstańcem z 1863 roku. Rodzice uważali, że wszystkie ich dzieci powinny należeć do harcerstwa, i tak było. Moja pierwsza organizacja szkolna to zuchy, a potem harcerstwo. Pamiętam, jak bardzo martwiliśmy się, że urodziliśmy się zbyt późno, by wziąć udział w obronie Lwowa, że Polska odzyskała niepodległość bez naszego udziału Okazało się jednak, że zdążyliśmy dorosnąć, by wziąć udział w obronie tej niepodległości. Po zuchach było harcerstwo, potem Przysposobienie Wojskowe. My, dziewczęta, należałyśmy do Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Stara piosenka mówi, że polskie kobiety w długiej historii walk w obronie Ojczyzny zawsze stały u boku mężczyzn. „O, nie zginęła jeszcze Ojczyzna, póki niewiasty tam czują...”. My te wzorce przechowałyśmy w naszych sercach.
Organizację Przysposobienia Wojskowego Kobiet założyły w 1928 roku kobiety, które same były żołnierzami już w czasie I wojny światowej w legionach Piłsudskiego, a następnie w Ochotniczej Legii Kobiet, walczącej o Lwów i Wilno w latach 1919–1921.
Przede wszystkim miałyśmy wykłady i ćwiczenia związane z obsługą wojska. Pierwsza rzecz to nauka służby, potem nauka o broni, szczególnie konserwacja broni i strzelanie. Bardzo ważną była sprawa obrony ludności cywilnej: przeciwpożarowa, przeciwlotnicza, przeciwgazowa. Po doświadczeniach I wojny światowej, kiedy Niemcy użyli gazów bojowych, istniała ciągle groźba, że użyją ich znowu. Ćwiczyłyśmy też zachowanie się w razie ataku bombowego, wkroczenia obcych wojsk i obsługę sanitarną. Na obozach letnich doskonaliłyśmy te wszystkie umiejętności w praktyce. Mam taką fotografię z obozu letniego PWK w Istebnej, kiedy uczę się strzelać. Miałam dobre wyniki w strzelaniu. Przysposobienie Wojskowe Kobiet potrafiło wychować całą grupę kobiet, które w czasie wojny stały się organizatorkami i kadrą Wojskowej Służby Kobiet. Niezapomnianą postacią jest porucznik WP, pułkownik AK, generał Maria Wittekówna, która zdobyła stopnie oficerskie, przechodząc do awansu tą sama drogą, co mężczyźni. Nasza komendantka w obozie jenieckim oflag IX C Molsdorf podporucznik WP, major AK Wanda Gertzówna, by móc skończyć podchorążówkę w Legionach, udawała chłopca, przedstawiając dokumenty swego kuzyna Kazimierza Żuchowicza. Polskie kobiety były do wojny przygotowane.
Grudziądz był cudownym miastem wojska i młodzieży. Centrum Wyszkolenia Kawalerii, 18. Pułk Ułanów, 16. Pułk Artylerii Lekkiej, dwa Pułki Piechoty, Pułk Balonowy. Wojsko współpracowało ze szkołami, których było również dużo: dwa gimnazja i licea męskie, gimnazjum żeńskie, średnia szkoła rolnicza, handlowa, budowy maszyn, Kochaliśmy nasze Wojsko. Kiedy wracało z manewrów, całe miasto je witało i tym żyło.
Skończyłam Szkołę Powszechną im. Marii Konopnickiej w Grudziądzu. Szkoła średnia to Państwowe Gimnazjum Żeńskie im. Marii z Billewiczów Piłsudskiej również w Grudziądzu. Były to wspaniałe szkoły, zarówno ze względu na wysoki poziom nauczania, jak i metody wychowawcze. Nasze gimnazjum nie miało imienia do roku 1936. Po śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego, który pragnął, by jego serce spoczęło w grobie matki, postanowiłyśmy prosić o nadanie nam imienia Marii z Billewiczów Piłsudskiej. Tak się stało. Byłam wówczas przewodniczącą Samorządu Szkolnego. Tak się cieszyłam. Z postacią naszej patronki wiąże się jeszcze jedno ważne dla mnie przeżycie. Po Powstaniu Warszawskim w obozie jeńców wojennych dla kobiet-oficerów AK, Oflagu IX C Molsdorf, spotkałam koleżankę, która wydawała się nam tajemniczą, gdyż bardzo mało mówiła o sobie. Powoli dowiedziałyśmy się, że jest mężatką, że jej mąż był cichociemnym, na skutek zdrady aresztowanym w Warszawie, a przed Powstaniem przebywał na Pawiaku. Nie wiedziała, co się z nim stało w czasie Powstania. Dopiero po wojnie okazało się, że został wówczas rozstrzelany. W obozie pisała piękne i wzruszające modlitwy i wiersze, które przyjmowałam jako aktualne teksty do pieśni i piosenek, śpiewanych przez nasz chór obozowy. Byłam organizatorką i dyrygentką tego chóru. Wiedziałam, że śpiew pomaga ludziom w przetrwaniu ciężkich chwil. Autorka naszych tekstów nazywała się Zofia z Majewskich Majewiczowa podporucznik AK „Baśka-Ewa”, „Czyżyk”. Była siostrzenicą Marszałka Piłsudskiego i wnuczką patronki naszej szkoły.
Na rozpoczęcie studiów czekałam rok, gdyż moja siostra Antonina miała się przenieść do Warszawy, a byłoby nam razem łatwiej żyć poza domem. Czekałam, ale nie próżnowałam. Dawałam korepetycje, uczyłam się języka niemieckiego, także angielskiego. Lubiłam języki obce. W szkole nauczyłam się francuskiego. Wstąpiłam na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim dopiero w 1938 roku. Ten rok był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Tak było do chwili wybuchu wojny.
Na wieść o zbliżającej się wojnie rodzice postanowili wysłać z Grudziądza do naszej ciotki w Białymstoku przynajmniej troje ze swych dzieci. Dopuszczali myśl, że do Grudziądza Niemcy mogą wejść, ale nigdy do Białegostoku. Moje dwie siostry już pracowały, najstarszy brat Józef właśnie skończył pierwszą klasę Liceum Matematyczno Przyrodniczego im. Bolesława Chrobrego, drugi brat Piotr – trzecią klasę Gimnazjum im. Jana III Sobieskiego, trzeci zaś – Tadeusz – właśnie zdał egzamin do gimnazjum. Matka nasza myślała: „Jak to dobrze, że są tacy młodzi, może ocaleją”. Nie ocaleli, ci dwaj najmłodsi zginęli 1 sierpnia 1944 roku jako żołnierze 7. Pułku pp. „Garłuch” bateria „Kuby” w ataku na główną bramę lotniska na Okęciu.
W domu ciotki, Antoniny Perkowskiej, przeżyłam bardzo dramatyczne wejście Niemców, a potem Sowietów. Dom ten znajdował się na przedmieściu Nowe Miasto. Była to duża willa, została więc natychmiast zajęta przez Rosjan na siedzibę komitetu dzielnicowego Partii Komunistycznej Zachodniej Białorusi. Komitet zajmował parter domu, natomiast na piętrze zamieszkały dwie rodziny oficerów sowieckich. Nam czworgu – ciotce i trojgu mego rodzeństwa – pozostawiono kuchnię. Miałam wówczas szansę przyjrzenia się reakcjom różnych ludzi, którzy przychodzili do Komitetu. Od rana do wieczora.
Była to przede wszystkim grupa Żydów, którzy potraktowali wejście Sowietów jak objawienie. Polacy trzymali się raczej z daleka, może z wyjątkiem komunistów. Natomiast my – mieszkańcy domu – przede wszystkim młodzież – stanowiliśmy według nich dobry materiał dla komunistycznej propagandy. Ciotka została wkrótce uznana za niepoprawną. Obaj moi bracia rozpoczęli naukę w nowo otwartych „dziesięciolatkach”, więc uwaga propagandzistów skupiła się na mnie. Zjawiali się często, proponując dyskusję na tematy „pańskiej Polski” i dobrodziejstw sowieckiego ustroju. Zawozili mnie także do kina na propagandowe filmy. Mimo woli poznałam język rosyjski.
Trudne chwile przeżyliśmy w dniu tak zwanych wyborów, czyli głosowania o przyłączenie „Zachodniej Białorusi” do Związku Radzieckiego. Postanowiliśmy nie głosować i z samego rana uciekliśmy do kościoła św. Rocha, który był wówczas w trakcie budowy. O dziesiątej wieczorem musieliśmy wrócić do domu. Sądziliśmy, że wybory już się skończyły. Czekała jednak na nas Komisja Wyborcza: „Jak możecie, jak śmiecie tak postępować! Musimy oddać urny z głosami, wszyscy głosowali, tylko was !”. Dano nam do ręki kartki i zaprowadzono do urny. Ciotka już wiedziała, że jej dni w Polsce są policzone i rzeczywiście została wywieziona na Syberię, do Kraju Ałtajskiego. Po nas przyszła z Warszawy nasza matka. Rodzice zostali wysiedleni przez Niemców z Grudziądza, jako rodzina, znajdująca się w tak zwanej Fahndungbuch, czyli w spisie Polaków niebezpiecznych dla Rzeszy niemieckiej, którzy nie mają prawa zamieszkiwania na terenach wcielonych do Niemiec. Takie księgi były tworzone przez centralę gestapo w Berlinie już od 1937 roku, a informatorami byli Niemcy, zamieszkali w Polsce, którzy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości pozostali w naszym kraju na mocy opcji. Korzystali z wszelkich przywilejów, mieli swoje szkoły, między nimi Gimnazjum im. Goethego w Grudziądzu. Nie mogę zapomnieć młodych Niemców, uczniów tej szkoły. Brali udział w międzyszkolnych imprezach, jeździli z nami na obozy i kolonie letnie. Mam albumik, pamiętnik, w którym koledzy się wpisywali. Jeden wpis niejakiego Karla Sieberta, cytat z Goethego w języku niemieckim znaczył: „Człowiek powinien być szlachetny”. Z takich właśnie Niemców składała się tak zwana Piąta Kolumna, która we wrześniu 1939 roku atakowała wojsko polskie na zapleczu frontu, a potem pomagała niszczyć ludność polską.
Ojciec ocalał dzięki Niemcowi, panu Poschadlowi, który prowadził sklep z rowerami naprzeciwko naszego domu. Cała nasza rodzina jeździła na rowerach i stale korzystaliśmy z jego sklepu. Znał plany gestapo i zdecydował się ostrzec Ojca. Z cała ostrożnością przyszedł wieczorem od strony podwórka,, gdyż nasz dom przy ul. Groblowej 3, miał wyjścia na dwie ulice, i powiedział, że tej nocy ojciec ma być aresztowany. Ojciec natychmiast wyszedł z domu, ukrył się w kościele Jezuitów i tam pozostał na noc. Gestapowcy rzeczywiście przyszli po niego w nocy. Ojca nie było, polecili więc, żeby natychmiast po powrocie do nich zgłosił się, nam natomiast kazali się jutro wynosić. Ojciec rano, po otwarciu kościoła, poszedł wprost na dworzec i wyjechał, najpierw do Włocławka, do mojej zamężnej siostry, a potem już do Warszawy. Zatrzymał się w moim studenckim pokoju przy ul. 11 Listopada 48. Tam dotarła też nasza matka z moją siostrą Antoniną i bratem Piotrem. Był to listopad 1939 roku. Z mieszkania w Grudziądzu zdołała zabrać tylko krucyfiks, kilka rodzinnych portretów, wyjętych z ram i dwa czy trzy ulubione obrazy. I jeszcze staroświecki żyrandol, który uniknął również losu zrujnowanego w Powstaniu mieszkania warszawskiego. Wisi teraz w moim pokoju, tu w Piastowie.
Matka postanowiła pójść przez zieloną granicę po troje swoich dzieci, które przebywały w Białymstoku. Dotarła do nas w wigilię Bożego Narodzenia 1939 roku. Jednak nie udało się tego zrealizować od razu. Mój najstarszy brat, który miał w czerwcu zdawać maturę w „dziesięciolatce”, postanowił zostać z ciotką. Wyruszyliśmy do Warszawy dopiero 1 maja 1940 roku. Przeszliśmy przez zieloną granicę w okolicy Małkini. Jak byliśmy przez tę granicę przeprowadzani, to już osobny temat. Ale są tacy ludzie, którym przeznaczone jest żyć. Do takich ludzi należał na przykład Jan Nowak-Jeziorański. Nigdy – mimo różnych niesamowitych sytuacji – nie był aresztowany, torturowany, zawsze ocalał. Mówił, że miał szczęście.
Niemcy złapali nas na zielonej granicy i kontrolowali w budce strażniczej. Tłumaczyłyśmy, że jesteśmy z Grudziądza, mamy dokumenty, chcemy tylko wrócić do domu. Jeden ze strażników postanowił nam pomóc. Powiedział, że wkrótce będzie prowadził wszystkich tych, których złapali dziś na granicy, z powrotem na stronę sowiecką, a tam już stoją pociągi, które ich powiozą na Syberię. Mamy trzymać się na końcu kolumny. Kiedy dojdziemy do mostka nad rowem, a po prawej stronie będzie widać stację kolejową w Małkini, on przejdzie przed nas, a my skręcimy w kierunku tej stacji. Tak się stało. Mój mały brat, który nie słyszał, co do nas mówił strażnik, wysforował się do przodu. Niemiec zawołał do niego łamaną polszczyzną: „Chlopaka, tu, do matka!”. Za chwilę byliśmy już poza kolumną.
Przede wszystkim zgłosiłam się do pracy w Biurze Informacyjnym Polskiego Czerwonego Krzyża. Na uniwersytecie wisiało ogłoszenie pani Marii Bortnowskiej, kierowniczki tego biura z prośbą, by studenci zgłaszali się do ochotniczej pracy. Znałam trzy języki obce, sądziłam, że się przydam. Biuro mieściło się wówczas w budynku Teatru Jaracza na Powiślu przy ulicy Czerwonego Krzyża.
Do Biura napływało masę korespondencji z informacjami i z prośbami o informację. Były to spisy rannych i zmarłych ze szpitali, poległych i zabitych, spisy jeńców wojennych z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a także inne informacje, przesyłane wszelkimi dostępnymi drogami o aresztowanych, wywiezionych, wysiedlonych. Zgłaszali się też ludzie, poszukujący swych rozproszonych po świecie krewnych. Trzeba było te dane w różnych językach zrozumieć, posegregować i poukładać tak, żeby je można było bardzo szybko znaleźć, Ochotnicy do tej ważnej pracy byli mile widziani. W zamian otrzymywaliśmy legitymację Polskiego Czerwonego Krzyża, o jakiej każdy w czasie okupacji marzył: Posiadacz takiej legitymacji, czyli tak zwanego Ausweisu, „nie mógł być pociągany do innych robót”. To oznaczało, że w czasie łapanki, której celem było również porywanie ludzi i wysyłanie ich na przymusowe roboty do Niemiec, taki szczęściarz mógł być zwolniony.
Ależ tak. Te łapanki były urządzane stale. Nigdy człowiek nie wiedział, co go po drodze może spotkać. Bardzo cieszyłam się z tej pracy, choć była to praca bez wynagrodzenia. Żeby utrzymać rodzinę, ojciec zaczął organizować wspólnie ze znajomymi z Grudziądza firmę „Estyma”, która między innymi, zajmowała się pośrednictwem w handlu meblami. Jej działalność była bardzo potrzebna, gdyż ludzie tracili swe mieszkania i musieli przenosić się do mniejszych, często sprzedawali instrumenty muzyczne. Byli też tacy, którzy się bogacili i kupowali piękne meble. Moim zadaniem było wyszukiwanie ogłoszeń o przeznaczonych do sprzedaży pianinach i fortepianach, oraz wstępne ocenianie tych instrumentów. Stałam się więc „szczególnie cenionym ekspertem”, za co otrzymywałam pewne wynagrodzenie. To było dla naszej rodziny bardzo ważne. Chłopcy natomiast zaczęli chodzić na komplety do szkoły profesora Stanisława Lorentza przy Brackiej 18.
W tym czasie nie uczyłam się, dopiero później. W tym czasie jedna z zatrudnionych w Czerwonym Krzyżu osób zaproponowała mi pracę w pewnej firmie, która zajmowała się handlem papierem i tekturą.
W 1942 roku, tuż przed aresztowaniem kierowniczki Biura Informacyjnego, pani Marii Bortnowskiej. Pani Maria zawsze pamiętała, jakie zadania ma Czerwony Krzyż do spełnienia: udzielanie pomocy ludziom w każdej sytuacji. Nie istniała dla niej żadna różnica między nimi. Na przykład Niemcy nie pozwalali na obsługiwanie Żydów, którzy byli już gromadzeni w getcie. Bortnowska nic sobie z tego zakazu nie robiła. Jako drobny przykład chcę tu podać nazwisko żydowskiej rodziny, poszukiwanej w getcie, której dokumentacją ja sama się zajmowałam – Izaak Dziewczepolski.
Niemcy wprowadzili również zakaz dostarczania do obozów jenieckich paczek przez innych nadawców niż rodziny. Wielu rodzin nie było pod dawnym adresem – byli wysiedleni, wywiezieni na Syberię. Bortnowska postanowiła, że dla takich jeńców sama znajdzie rodziny zastępcze. Mogli więc przesyłać swe blankiety, upoważniające do przysłania im listu i paczki raz w miesiącu, na jej nazwisko. Była taka instytucja „mateczek wojennych”, które podejmowały się opieki nad jeńcami wojennymi, pozbawionymi swych prawdziwych rodzin. To się Niemcom nie podobało. Dyrektor Niemieckiego Czerwonego Krzyża w Warszawie ostrzegał panią Bortnowską, ale ona uważała to, co robiła, za swój obowiązek.
Inną sprawą, która jej bardzo zaszkodziła, po raz drugi zresztą – później – po wojnie – było zbieranie dokumentacji ofiar Katynia i wysyłanie jej do Rządu Polskiego w Londynie. Do Biura Informacyjnego zgłaszało się wielu ludzi, którzy po wiośnie 1940 roku nie mogli uzyskać żadnych wiadomości od swych bliskich, uwięzionych przez Sowietów. Z przekazywanych przez nich danych zebrało się całe archiwum, które Biuro Informacyjne wysyłało do Londynu tak zwaną drogą szwedzką. Był to jeden ze szlaków Łączności Zagranicznej „Zagroda”, z której korzystał również Jan Nowak-Jeziorański. Kurierami tego szlaku byli wówczas także Szwedzi, pracownicy polskich oddziałów kilku firm słynnego szwedzkiego koncernu rodu Wallenbergów. Do nich należał między innymi gmach PAST-y i Bank Amerykański, gdzie wymieniano dolary, przywożone do Polski z Londynu przez kurierów i cichociemnych. Niemcy wykryli tę drogę. Aresztowali kilku Szwedów i wielu Polaków, w tym pracowników Polskiego Czerwonego Krzyża, wśród nich Marię Bortnowską. Szwedzi, chociaż skazani nawet na karę śmierci, zostali ułaskawieni na skutek interwencji króla szwedzkiego. Polacy natomiast nie. Maria Bortnowska znalazła się w Ravensbrück.
Zostałam sekretarką dyrektora firmy „Hurtownia Papieru i Tektury Jan Robak”. Dostawałam normalne wynagrodzenie. Później zjawił się pan Tomasz Dziama, pseudonim „Roman”, który – jak dowiedziałam się po wojnie – był kwatermistrzem Komendy VII Obwodu AK Warszawa, „Obroża”. Zostałam przez niego zaprzysiężona. Przydział służbowy – legalizacja, czyli dostarczanie autentycznych dokumentów wskazanym przez niego osobom, we współpracy z Wydziałem Ewidencji Ludności m.st. Warszawy, kryptonim „Ratusz”. Łącznicy przynosili do mnie fotografie osoby, dla której miała być przygotowana nowa dokumentacja, oraz krótką informację, jakie ta osoba ma możliwości zawodowe. Byli to raczej mężczyźni. Fotografie te zanosiłam do ratusza, do umówionego działu i osoby. Wyznaczano mi termin, kiedy mogłam odebrać gotową już kenkartę, ich nowy dowód osobisty.
Sprawa zmiany nazwiska przez osoby zagrożone z chwilą opanowaniu terytorium Polski przez Niemców została zainicjowana przez prezydenta Stefana Starzyńskiego jeszcze w czasie trwania walk o Warszawę we wrześniu 1939 roku. Wydział Ewidencji Ludności dysponował wtedy jeszcze pewnym zapasem blankietów dowodów osobistych i rozpoczął natychmiast działania, zabezpieczające niezbędną dokumentację. Kiedy Niemcy wprowadzili nowy rodzaj dowodów osobistych, zwanych kenkartami, ułatwiło to do pewnego stopnia pracę legalizacyjną, gdyż Niemcy musieli przy tym zatrudnić pracowników polskich. Kenkarty z warszawskiego ratusza były szczególnie cenione. Przygotowane przez polskich pracowników, były podpisywane przez wysokich funkcjonariuszy niemieckich, często przez samego Leista. Były autentyczne, miały pełną podbudowę dokumentacyjną, a ich kopie były wprowadzane do tak zwanego białego archiwum. Już na początku mojej służby otrzymałam z ratusza potrzebne mi przybory: poduszkę do stempli, oraz specjalny tusz, którego używano przy pobieraniu odcisków palców na kenkartach. Pouczono mnie też, jak należy pobierać odciski palców.
Komplet kenkarty składał się z dwóch egzemplarzy: szarego i białego Umówionego dnia odbierałam taki komplet kenkarty z ratusza. Był już opatrzony fotografią nowego właściciela oraz podpisem niemieckiego urzędnika, potrzebny był tylko własnoręczny podpis nowym nazwiskiem i odciski palców. To było także moim zadaniem. Po uzupełnieniu tymi szczegółami nowy właściciel zabierał szary egzemplarz, natomiast ja odnosiłam do ratusza białą kopię, przeznaczoną do archiwum. Gestapo, aresztując kogoś podejrzanego, prawie z reguły sprawdzało, czy w tym archiwum znajduje się właściwa kopia. W ten sposób niektóre osoby były aresztowane, skazywane na obóz koncentracyjny, a nawet na śmierć pod innym, niż ich własne, nazwiskiem. Przykładem jest tu sprawa Zofii Kossak-Szczuckiej, poszukiwanej przez gestapo na Śląsku. Została aresztowana i skazana na uwięzienie w Auschwitz za inną działalność pod nazwiskiem Weronika Śliwińska. Nikt tego nie rozszyfrował, dopóki w obozie koncentracyjnym nie zidentyfikowała jej jakaś Niemka, która znała ją osobiście. Niemcy przewieźli wówczas słynną pisarkę do Warszawy na Pawiak i tam traktowali ją już jako wrogą polską działaczkę śląską. Na szczęście udało się władzom Polskiego Państwa Podziemnego ją wykupić i ocalić.
Użyłam tu nazwy Auschwitz dla określenia obozu koncentracyjnego, a nie Oświęcim, jak często mówiono, gdyż w czasie Powstania zdarzyło się, że Zofia Kossak–Szczucka przyszła odwiedzić drukarnię, gdzie powstawało jej pismo „Prawda”. Drukarze, którzy wiedzieli o jej przeżyciach, zapytali, jak tam było w Oświęcimiu. Ona odpowiedziała: „Proszę nigdy tak nie mówić o tym piekle na ziemi. Oświęcim to poczciwe śląskie miasteczko. Niemiecki obóz koncentracyjny to Auschwitz”.
Oni nie przyzwalali. Po prostu nie byli w stanie się zorientować i sytuacji opanować. Były aresztowania niektórych pracowników, działających w legalizacji, ale nie z tej grupy. Ratusz miał dobrą podbudowę dokumentów. Było to bardzo cenne. Wszystko było dokładnie przygotowane. Zgromadzono księgi opuszczonych i zrujnowanych w czasie wojny domów, pieczątki domowe, można więc było wstawiać bardzo wczesne daty zameldowania tych osób pod danym adresem. Ważnym źródłem pomocniczych materiałów była dokumentacja domów, opuszczanych przez Żydów, przesiedlanych do getta.
Kościoły dostarczały metryk urodzenia osób już nieżyjących. Były to przede wszystkim kościoły ze wschodniej części Polski, zajętej przez Sowietów, a więc wręcz nie do sprawdzenia, ale potem również kościoły warszawskie. Jednym z nich, wyjątkowo zasłużonym, był lościół Wszystkich Świętych w Warszawie. Wspaniała sprawa.
Osobą, która opowiedziała o tym, był generał „Monter” Antoni Chruściel: „Dokumenty trzeba było zmieniać co kilkanaście tygodni, czasem co kilka dni. Komórka, mająca to zadanie, była jedną z najważniejszych, a posiadacz musiał się pod każdym względem wczuć w rolę, jaka wynikała z charakteru pracy, uwidocznionego w dokumentach. Idąc ulicami: Żelazną, placem Starynkiewicza, Koszykową i Raszyńską, spotkałem na trasie dwa patrole policji niemieckiej. Skład takiego patrolu, kroczącego po obu stronach ulicy, liczył około dwudziestu ludzi. Szpicę i ubezpieczenie tworzyli tajni agenci. Ci mieli za zadanie chwytać każdego, kto zobaczywszy zbliżający się patrol, okazuje niepokój lub zmienia gwałtownie kierunek. Tym razem nie byłem zatrzymany. Nie miałem przy sobie »kompromitujących« papierów, dokumenty osobiste opiewały na pracownika starostwa Warszawa–Powiat, mimo że fałszywe, dawały mi pewność siebie i możność patrzenia surowo w oczy każdemu z członków patrolu”.
Tak. Przeżyłam dramatyczny moment, kiedy pomyślałam sobie, że jest mi przeznaczone żyć. Nasza firma mieściła się przy ulicy Marszałkowskiej 8/23, w podwórzu. Każdy z pracowników, a było nas pięcioro, był zaangażowany w pracy konspiracyjnej. Nasza koleżanka Halina Kowalczewska w określonych godzinach gdzieś wybiegała i przynosiła paczki z podziemna prasą. Udawaliśmy, że tego nie zauważamy. Pewnego dnia nie wróciła, natomiast do biura ktoś przyniósł wiadomość, że została zatrzymana przez niemieckich żandarmów na rogu Marszałkowskiej i Litewskiej z paczką „Biuletynów Informacyjnych” i lada chwila może tu być gestapo. Wtedy właśnie nie było mnie w biurze. Zachorowałam i pozostałam u rodziców w Piastowie. Nikt w biurze nie znał tego adresu. Akurat tak się zdarzyło, że moja siostra była przypadkiem przez chwilę w naszym warszawskim mieszkaniu, kiedy zadzwonił telefon z pytaniem, gdzie jestem. Do Piastowa przyjechała żona dyrektora doktora Aulicha z zapasowymi kluczami od biura, odnalazła mnie. Pociąg, którym jechałyśmy do Warszawy, nie spóźnił się, tramwaj na Marszałkowskiej nie został zatrzymany w łapance, gestapo nie czekało przed drzwiami biura. Wbiegłam, chwyciłam swoje „skarby”, to znaczy przybory do odciskania palców na kenkartach i trzy komplety przygotowanych do wydania dokumentów. Zbiegłam o piętro niżej. Tam na klatce schodowej pierwszego piętra przy drzwiach niemieckiego dentysty, stała skrzynia z piaskiem przeciwpożarowym i tam zagrzebałam moją paczuszkę. To był mój schowek alarmowy. Zdążyłam wrócić do domu przed godziną policyjną.
Następnego dnia rano, kiedy przyszliśmy do pracy, gestapo czekało już na nas przed drzwiami Biura. Rewizja była bardzo dokładna, ale niczego nie znaleźli, nikogo nie zabrali ze sobą. Kiedy za nimi zamknęły się drzwi, pomyślałam sobie, że przeznaczone mi jest żyć dalej. Halina Kowalczewska została rozstrzelana na Pawiaku 29 maja 1943 roku.
Tak. Byłam przygotowana na to, byłam pewna, że wyznaczą mi jakąś służbę. Moi bracia już wiedzieli. Od kilku dni znajdowali się w punktach wyczekiwania. Ja czekałam na Marszałkowskiej 8 do godziny piętnastej, ale potem pojechałam do domu na Sienkiewicza 3. Rozglądałam się, gdzie mogę przyłączyć się do przygotowujących się do walki oddziałów. Okazało się, że mój najstarszy brat Józef jest w pobliżu, w Oddziale Osłonowym Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, które znalazły sobie miejsce postoju w piwnicach kamienicy przy ulicy Sienkiewicza 1, róg placu Napoleona. Były to pomieszczenia niemieckiej firmy technicznej „Kohnert”, która zdążyła się już ewakuować z Warszawy. Były to dni wielkiego popłochu Niemców i gwałtownej ich ucieczki na Zachód. Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze były wydziałem VI Oddziału Sztabu Komendy Głównej AK. W konspiracji dysponowały dwunastoma drukarniami. Jedne z nich padały, wykryte przez Niemców, inne budowano. Niektórzy nawet nazwali to podziemnym koncernem wydawniczym. Szef TWZW kapitan Jerzy Rutkowski pseudonim „Michał Kmita” był genialnym organizatorem. Będąc jeszcze studentem prawa Uniwersytetu Warszawskiego, dowiedział się, że ojcowie franciszkanie z Niepokalanowa ogłaszają konkurs na nowoczesną organizację techniczną taniego pisma codziennego. Zgłosił się i konkurs wygrał. Został redaktorem technicznym „Małego Dziennika”, który odniósł niebywały sukces. „Mały Dziennik”, chociaż nieco mniejszy formatem, był równie bogaty w treści jak inne, wielkie dzienniki, ale o połowę tańszy. Kosztował 5 groszy. Dzięki współpracy z dziennikarzami i drukarniami, „Michał Kmita” miał wiele możliwości zorganizowania prasy i drukarstwa konspiracyjnego. Zaproponował więc generałowi „Grotowi,”, że to zadanie wykona i dotrzymał słowa.
Byłam przygotowana do wykonania każdego zadania. Zgłosiłam się jako ochotniczka. Przedstawiłam swe możliwości i przeszkolenie w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. Powiedziałam, że pracuję w firmie papierniczej jako sekretarka dyrektora, ukończyłam również Szkołę Sekretarek Dr Reymana, który – nota bene – był rektorem Szkoły Nauk Politycznych, a wykładowcami byli profesorowie tej Szkoły. Szef TWZW zdecydował, że jestem potrzebna w jego sekretariacie. Pierwszym zadaniem, jakie miałam do wykonania, była pomoc w przygotowaniu archiwum działalności powstaniowej TWZW, które zresztą po kilku dniach, kiedy ujawniły się władze Polskiego Państwa Podziemnego, a wraz z nimi i nasz szef, mogły odrzucić z nazwy słowo „tajne” i stały się Wojskowymi Zakładami Wydawniczymi. Obowiązkiem moim było też spisywanie raportów żołnierzy Oddziału Osłonowego (T)WZW, biorących udział w akcjach bojowych. Tworzyła się w ten sposób dokumentacji działań tego Oddziału. Oddział Osłonowy został zorganizowany w celu przejęcia siłą z rąk niemieckich drukarń w Śródmieściu. Wszystkie drukarnie były pod kontrolą niemiecką i w każdej znajdowała się uzbrojona załoga. Zadanie to zostało wykonane już 1 sierpnia. Druki – prasa, plakaty, obwieszczenia – były natychmiast potrzebne. Trzeba było zawiadomić i poinformować całe społeczeństwo o tym, co się dzieje, jak należy postępować w nowej sytuacji, a mogła w tym pomóc jedynie prasa. Potrzebny do tego był również papier, dużo papieru. Wtedy okazało się, że papier TWZW był przechowywany w magazynach znanej firmy spedycyjnej „Węgiełek”. U „Węgiełka” swoje składy miała także firma papiernicza, w której pracowałam przed Powstaniem.
Przez wiele lat miałam kompleks, że nie walczyłam z bronią w ręku, jak inne koleżanki. Wykonywałam po prostu inne zadania, które potrafiłam wykonywać, a które zleciło mi moje dowództwo. Zdałam sobie sprawę, że moja praca i służba też była potrzebna. Szef WZW został wkrótce Komisarzem do spraw Drukarskich m.st. Warszawy, a z tym związane były codzienne odprawy, na które zgłaszali się wszyscy, którzy mieli zezwolenie na korzystanie z drukarń. Przygotowywałam pisma, skierowania, decyzje, słowem – byłam obsługą techniczną sekretariatu, którego kierowniczką była Maria Rutkowska–Mierzejewska pseudonim „Janka”.
Oddział Osłonowy, który tak szybko opanował drukarnie, wkrótce rozrósł się do około 180 osób. Zgłaszali się do niego żołnierze, którzy nie zdołali dotrzeć do miejsca zgrupowania swoich oddziałów. Byli wśród nich chłopcy z Batalionu „Zośka”, „Parasol” i „Odwet”. To byli wspaniali żołnierze. Nasz oddział stał się oddziałem dyspozycyjnym generała „Montera”, Był wysyłany wszędzie, gdzie trzeba było wesprzeć walczące oddziały. Był przy tym doskonale uzbrojony. Nasz szef, bardzo przezorny, już od dawna gromadził broń. Tak się złożyło, że główny konserwator maszyn drukarskich inżynier Stefan Berent pseudonim „Steb”, kierował również wytwórnią pistoletów maszynowych „Błyskawica”. W ostatnich godzinach przed Powstaniem przywiózł na Sienkiewicza 1 gotowe już „Błyskawice”, których nie zdołano już wywieźć z Warszawy. Zostały zapakowane w bele siatki ogrodzeniowej, wewnątrz wydrążone. Wytwórnia siatki ogrodzeniowej była bowiem „maską” wytwórni tej broni. Nasi żołnierze, uzbrojeni w „Błyskawice”, byli często przydzielani do innych oddziałów w kilkuosobowych grupach, a czasami nawet pojedynczo. Na przykład mój brat Józef pseudonim „Mały Dżo” został włączony – jako jedyny z oddziału – do załogi wozu pancernego „Szary Wilk”, który atakował główną bramę Uniwersytetu od strony Krakowskiego Przedmieścia. Zdobytą tam broń pozostawił załodze wozu.
Oczywiście. Dnia 16 sierpnia pocisk z działa kolejowego uderzył w nasz budynek przy ulicy Sienkiewicza 1. Część olbrzymiej sześciopiętrowej kamienicy runęła, przysypując nas w piwnicy. Zginęła wówczas jedna z koleżanek z sekretariatu Anna Krzystkiewicz pseudonim „Hanka Orlicz”. Ja wyczułam nad sobą odłam stropu, ale żyłam i mogłam wyczołgać się do obszerniejszej części ocalałej piwnicy, gdzie znalazło się jeszcze kilka osób. Po kilku godzinach przekopano do nas dojście z boku.
Nigdy nie było żadnej krytyki, żadnego zdania przeciwko decyzji o wybuchu Powstania. Myśmy szaleli z radości, a rozmawialiśmy o tym, jak najlepiej wykonać nasze zadania. Każdy był gotów zrobić wszystko, nie myśląc o niebezpieczeństwie. Istnieje problem poczucia bezpieczeństwa i przełamania strachu. [...] Są takie chwile, kiedy to poczucie się zatraca.
Jest godzina piąta po południu 1 sierpnia. Jesteśmy na Sienkiewicza 1, róg placu Napoleona. Naprzeciwko nas gmach Poczty Głównej. Forteca otoczona bunkrami, z oknami obłożonymi workami z piaskiem. Jest słoneczne popołudnie. Dowództwo zdaje sobie sprawę, że atak nie ma szans powodzenia, chociaż jeden z oficerów porucznik „Łukasz” żąda, by chłopcy rozkaz ataku natychmiast wykonali. Sam szef „Michał Kmita” uważa, że nie da się zdobyć Poczty bez wysadzenia bunkra czy ściany budynku, toteż zwrócił się do saperów o wsparcie. W naszej siedzibie zjawił się patrol minerski: sześć dziewcząt – minerek z Kobiecych Patroli Minerskich. Organizatorką tych patroli, znakomicie wyszkolonych przez Biuro Badań Technicznych Wydziału Saperów, była dr Zofia Franio, uczestniczka wojny bolszewickiej 1920 roku, instruktorka Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Komendantką patrolu, który przybył do nas, była Irena Bredel pseudonim „Alina”, która brała już udział w wielu akcjach sabotażowych i dywersyjnych. Dziewczęta, przyjęte zrazu nieufnie przez naszych żołnierzy, pokazały, jak świetnie radzą sobie z nieznaną chłopcom bronią ze zrzutów angielskich. Gdy na plac Napoleona wjechał czołg niemiecki, a chłopcy bezradnie patrzyli na nieuzbrojone angielskie granaty przeciwpancerne „gammony”, minerki natychmiast wykonały tę czynność. Rzucone celnie „gammony” unieszkodliwiły czołg, który na pewien czas stał się elementem barykady przy ulicy Boduena. Wkrótce naprawiony, nazwany „Chwatem” brał udział w walce po naszej stronie. „Alina” zginęła następnego dnia, na pozór wbrew logice. Gdy dowódca akcji naszego oddziału wydał znowu rozkaz do ataku w biały dzień, przez plac, zasypywany gradem pocisków z broni maszynowej, a chłopcy instynktownie się wstrzymywali, ona posłuchała rozkazu i wyskoczyła, wołając: „Chłopcy, za mną!”. Padła jak ścięta kosą. Jeszcze się przeczołgała za blaszany pojemnik, bliżej nas i zmarła.
Za nią wyskoczył człowiek, który sam przyjechał po śmierć do Polski z dalekiej Australii – podporucznik Maciej Drabecki (Ludwik Kaczanowski) pseudonim „Ludwik”. Był synem zesłańca syberyjskiego sprzed I wojny światowej. Gdy w czasie rewolucji bolszewickiej zesłańcy mieli szansę opuszczenia Syberii, wyruszył do Polski drogą okrężną przez Daleki Wschód. Dotarł do Australii, tam się ożenił, tam zmarł. Miał dwóch synów, których wychował w miłości do dalekiej Ojczyzny. Na wieść o zbliżającej się wojnie obaj bracia wyruszyli do Polski, by jej służyć. Byli specjalistami budowy małych drukarni polowych i w tym charakterze przyjął ich do służby w tajnych drukarniach nasz szef. Jeden z braci, aresztowany przez Niemców w czasie łapanki ulicznej, zginął w katowniach gestapo, drugi – w ataku na Pocztę Główną.
Chciałabym opowiedzieć o jednym pseudo-Niemcu, a właściwie Ślązaku, służącym z przymusu w armii niemieckiej. Nasi chłopcy walczyli głównie w rejonie Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Królewska, Krakowskie Przedmieście. W czasie jednej z potyczek, wypierając Niemców z kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej, spotkali żołnierza niemieckiego, który wołał po polsku: „Zabierzcie mnie ze sobą! Ja jestem Ślązak!”. Janek Ślązak przyjęty był początkowo nieufnie, ale wkrótce okazało się, co to za skarb. Przed wojną służył w wojsku polskim, a potem przez cztery lata w armii niemieckiej. Znał broń i taktykę przeciwnika To był świetny kolega i żołnierz. Jako jeden z pierwszych dostał Krzyż Walecznych. Nie wiemy, co z nim się stało po Powstaniu. Został wówczas przyłączony do grupy jeńców niemieckich. Po wojnie nie zgłosił się do nas.
Nie. Chociaż właściwie zetknęłam się – o ile tak można powiedzieć, bo widziałam go tylko, jak przechodził do gabinetu szefa – z niejakim kapitanem Konstantinem Kaługinem, który miał być jakoby łącznikiem armii sowieckiej, stojącej na drugim brzegu Wisły, z naszym dowództwem. Szukał sposobów uzyskania połączenia radiowego ze swoim dowództwem, ale jakoś bezskutecznie. Pomagał natomiast w redagowaniu i drukowaniu ulotki, skierowanej do własowców.
Najlepszym i najsilniejszym wspomnieniem jest sama chwila wybuchu Powstania. To była euforia, spełnione marzenie! Flagi biało-czerwone! „Nareszcie! Orzełki wyrwały się z podziemia na furażerki! A broń do ręki. Jeszcze nie zginęła! Oto dziś dzień krwi i chwały! A twierdzą nam będzie każdy próg! Buchają słowa pieśni między salwami!”. Cytuję wiersz jednej z moich koleżanek, bo tylko poezja może oddać nasze uczucia. To był najszczęśliwszy moment. A najgorszy? Kiedy padała jedna drukarnia za drugą, kiedy wszystko płonęło, a w drukarniach ginęli znakomici, dzielni ludzie. Kiedy widziałam ludzi, palących się żywcem po uderzeniu bomb zapalających. Straszny był też widok śmierci naszych kolegów i małych łączników, na których polowali niemieccy strzelcy wyborowi, tak zwani gołębiarze. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć jednego z naszych żołnierzy „Czecha Młota”. Był taki przystojny, taki wysoki, nie można go było zmieścić w zbyt ciasnej trumnie. Wydał mi się symbolem całej naszej młodzieży, która nie chciała, nie powinna była znaleźć się w trumnie, lecz żyć...
Wszystko, czego byłam świadkiem w czasie Powstania, było jedną wielką zbrodnią.
Po rozbiciu przez bomby i pociski z działa kolejowego naszego miejsca postoju na Sienkiewicza 1, a także drukarń na terenie Śródmieścia Północ, przenieśliśmy się najpierw do liceum Zamojskiego przy ulicy Smolnej 30, gdzie pracowaliśmy za barykadą z map. Po drugiej stronie ulicy byli Niemcy, którzy nas stale ostrzeliwali. Bronili nas chłopca z Oddziału Osłonowego. Przenieśliśmy się potem do Śródmieścia Południe na ulicę Chopina 19. Była to także linia frontu. Wielu żołnierzy poległo, a wśród nich dwunastoletni łącznik Jacuś. Nie znaliśmy i nie znamy jego nazwiska. Nie było drukarń, nie było prądu elektrycznego i gazu. Pozostała jedna drukarnia pedałowa pana Niedolistka przy ulicy Koszykowej 51. Tam wydrukowaliśmy ostatni „Biuletyn Informacyjny” Nr 102 z dnia 3 października 1944 roku.
Kiedy zaczęto mówić o kapitulacji Powstania, trudno było w to uwierzyć. Wiedzieliśmy jednak, że nie ma innego wyjścia. Widzieliśmy, że armia sowiecka, a wraz z nią armia polska stoi na drugim brzegu Wisły i nie zamierza nam pomóc. Wiedzieliśmy, że w trakcie rokowań z Niemcami toczy się walka o przyznanie pełnych praw wojskowych żołnierzom Powstania, również kobietom. Generał „Bór” wydał Rozkaz Nr 871/I w sprawie nadania nam stopni wojskowych. Otrzymałam nominację na podporucznika.
Ciekawie zachowały się wobec sprawy stopni wojskowych nasze minerki. Niektóre z nich było dyplomowanymi pielęgniarkami i – jako takim – przysługiwałby im stopień oficerski. Postawiły jednak sprawę inaczej: w czasie Powstania pełniły służbę minerek, nie sanitariuszek, należy się im stopień wojskowy przewidziany dla tej grupy żołnierzy, a więc podoficerski. Otrzymały stopnie starszych sierżantów. Nasze minerki brały udział w wielu akcjach, między innymi w zdobywaniu PAST-y i Kościoła Świętego Krzyża. Zostały odznaczone Krzyżami Walecznych. Chłopcy lubili chodzić z nimi na akcje, żartując, że – „jak trzeba, wysadzą ścianę, kiedy cię zranią – opatrzą, a kiedy one będą ranne, będzie lekko je nieść”.
Postanowiłam pójść do niewoli, bo uważałam, że jest to szansa przeżycia. Wiedziałam, że Niemcy zgodzili się na polskie warunki kapitulacji, bo zdawali sobie sprawę, że zbliża się koniec wojny i ich klęska, że wkrótce sami staną się jeńcami wojennymi. Anglicy i Amerykanie wyraźnie żądali od Niemców traktowania żołnierzy Armii Krajowej jako pełnoprawnych żołnierzy Wojska Polskiego. Minister Eden wygłosił w Izbie Gmin przemówienie, ostrzegające Niemców, że w przypadku niezastosowania wobec żołnierzy Armii Krajowej ustaleń Konwencji Genewskiej z 1929 roku, jeńcy niemieccy w niewoli brytyjskiej będą potraktowani tak samo.
Wyszłyśmy do niewoli razem z żołnierzami Oddziału Osłonowego Wojskowych Zakładów Wydawniczych w szeregach 36. Pułku Piechoty. Szliśmy przez plac Narutowicza szosą poznańską do Ożarowa, gdzie Niemcy zorganizowali obóz przejściowy dla jeńców wojennych w Fabryce Kabli.
Nie mam słów… Trzeba było żyć, podnieść głowę... Zaczęłyśmy śpiewać, ale nie byłyśmy w stanie... Doszliśmy do szosy, a tu czekało na nas wielu ludzi. Wołali, rzucali nam pomidory, jabłka. Zobaczyliśmy znowu zielone drzewa i trawę. Cała Warszawa była przecież w kolorze sepii, taka jak na starych fotografiach w fotoplastykonie. Ludzie chcieli nam pomóc, ale żołnierze niemieccy ich odpychali. Staraliśmy się iść dzielnie, ale szło nam się coraz gorzej, na dwudziestym kilometrze po prostu wlokłyśmy się bez sił. W końcu dotarłyśmy do fabryki w Ożarowie. W halach fabrycznych było miejsca, żeby gdzieś złożyć plecak i usiąść. Posadzki były mokre, pełne kałuż z cieknących kurków, ale to była w o d a, której tak byliśmy spragnieni. Szczęśliwy ten, kto miał kubeczek.
Tak, miałam. Kiedy przy przekazywaniu materiałów z okazji 60. Rocznicy Powstania razem z chlebakiem podarowaliście nam ten aluminiowy kubeczek, było to coś wzruszającego. To było wtedy nasze marzenie: mieć metalowy kubeczek. Można wtedy było dostać coś do picia, do jedzenia, postawić go na ognisku, coś zagrzać. Kto nie miał naczynia, nie miał tej szansy. Żałuję, że Fabryka Kabli w Ożarowie nie zachowała żadnej pamiątki z tamtych czasów, żadnego na przykład kawałeczka torów, z których odjeżdżały pociągi towarowe z żołnierzami AK – już jeńcami – w głąb Niemiec.
Tam w Ożarowie podjęłam dziwną decyzję: przyjęłam propozycję Niemców, którzy natrętnie ogłaszali, że te kobiety, które zrzekną się praw wojskowych, zostaną zwolnione z niewoli. Gdy przechodziliśmy szosą w pobliżu Piastowa, ogarnęła mnie szalona tęsknota za domen. Wydawało mi się, że widzę nasz domek, choć było to niemożliwe. Tak bardzo chciałam być z matką. Wiedziałam, że spośród jej pięciorga dzieci, których wysłała na Powstanie, dwaj synowie już nie wrócą. Zgłosiłam się, a wraz ze mną około dwudziestu innych. Wsadzono nas do takiej typowej „budy” i pojechaliśmy do Pruszkowa, gdzie w warsztatach kolejowych Niemcy zorganizowali tzw. „Dulag 121” dla ludności cywilnej z Warszawy. Tam mieli nas tylko zarejestrować i wypuścić. Żandarmi, którzy nas wieźli, siedzieli w szoferce, przy nas nie było żadnego. Stanęliśmy przed przejazdem kolejowym, gdyż przejeżdżał właśnie pociąg, a ja znowu – zupełnie irracjonalnie – postanawiam uciekać. Wyrzucam swój plecak i wyskakuję – prosto w zasieki z drutów kolczastych.Za mną zaczęły wyskakiwać inne koleżanki, ale nie miałyśmy żadnych szans. Niemcy się zorientowali, dobrze, że wsadzili nas znowu do tego samochodu i pojechaliśmy dalej. Zajechaliśmy do Pruszkowa, ale wprost do wagonów kolejowych. „Jak to? Przecież miałyśmy być tu na miejscu tylko zarejestrowane?”. „Nie, nie tu. Będziecie zarejestrowane w Niemczech”. Podniosłyśmy protest. Dobrze, że mówiłyśmy po niemiecku. „Jak armia niemiecka dotrzymuje słowa! Jesteśmy jeszcze żołnierzami, nie oddałyśmy jeszcze wojskowych legitymacji!”. Trzymano nas w samochodzie pod strażą ze dwie godziny, ale nagle widzimy, że samochód zawraca, że jedziemy z powrotem do Ożarowa. Co to było za szczęście! Znowu byłyśmy ze swoimi kolegami. Prosto z samochodu wsadzono nas do odjeżdżającego po chwili do Niemiec pociągu towarowego, przepełnionego do ostateczności. Nie byłyśmy pewne, gdzie jedziemy. W wagonie było tylko jedno małe, zakratowane okienko, które służyło również do wylewania naszych ekskrementów z puszki, którą na ten cel przeznaczyłyśmy. Co pewien czas podnosiłyśmy jedną z koleżanek do okienka, by odczytywała nazwy stacji kolejowych. Zorientowałyśmy się, że jedziemy w kierunku Śląska. Czy do Oświęcimia?
Pociąg stanął w polu. Otoczyli nas żandarmi niemieccy z psami. Uformowali kolumnę i poprowadzili nas do Stalagu 344 Lamsdorf, dziś Łambinowice. Zostałyśmy tam zrewidowane, ograbione z cenniejszych rzeczy i z leków, a potem zarejestrowane. Otrzymałam numer jeńca 106218. Stalag Lamsdorf był olbrzymim obozem, gdzie przetrzymywano jeńców wielu narodowości, przede wszystkim z armii sowieckiej. Ci jeńcy byli traktowani najgorzej, gdyż Niemcy nie czuli się zobowiązani do traktowania ich jak jeńców. Związek Radziecki był bowiem jedynym krajem, który nie podpisał Konwencji Genewskiej z 1929 roku. Lamsdorf był dla nas, powstańców, obozem przejściowym, skąd rozsyłano nas do różnych innych obozów jenieckich. My przebywałyśmy tam przez trzy tygodnie.
Okazało się wówczas, że Komenda Wojskowej Służby Kobiet dobrze obmyśliła plan organizacji wewnętrznej obozów jenieckich dla kobiet – żołnierzy Powstania. Polską komendantką obozu była major Wanda Gertzówna pseudonim „Kazik”. Z pomocą doświadczonych instruktorek PWK pozornie bezładna grupa przyjmowała formy wojskowe. Było to bardzo ważne ze względu na Niemców, zwracających uwagę właśnie na formy. W tym strasznym obozie, pełnym ginących z zimna i głodu ludzi, zjawiał się niemiecki komendant. Przyjeżdżał powozem, zaprzężonym w białe konie. Widząc nas, powiedział z przekąsem: „Wunderbare Soldaten!” – przedziwni żołnierze! Wiadomo było, że kobiety-oficerowie będą umieszczone w tak zwanym oflagu, zaś szeregowe w stalagu. Pięćdziesiąt dwie spośród oficerów, wyszkolone instruktorki PWK, zataiło swój stopień oficerski, żeby znaleźć się w stalagu i zorganizować jak najsprawniej życie wewnętrzne tej grupy kobiet-jeńców. W stalagu miały się znaleźć przede wszystkim młode dziewczęta, często powiązane ze sobą przyjaźnią ze szkoły lub służby, świetne łączniczki i sanitariuszki, jednak musiały być otoczone opieką dla ochrony przed Niemcami, którzy nie zamierzali naprawdę wypełnić swych zobowiązań. Ważne zadanie utrzymywania kontaktu z niemiecką komendanturą obozu miały do wykonania nasze panie Mężowie Zaufania.
Dobrym duchem obozu była lekarka doktor Jadwiga Beaupre pseudonim „Doktor Malina”. Swą postawą zyskała sobie wkrótce szacunek niemieckiego komendanta, który spełnił wiele z jej żądań. Przede wszystkim zorganizowała opiekę medyczną nad chorymi, w czym pomagały jej nasze minerki, które teraz przystąpiły do służby jako pielęgniarki. W obozie działało ambulatorium, z którego korzystały, by odzyskać chociaż część leków, zabranych nam przy pierwszej rewizji. Ja osobiście zawdzięczam im wyleczenie bardzo chorych nóg, poranionych w czasie próby ucieczki na przejeździe kolejowym miedzy Ożarowem i Pruszkowem. Nie było możliwości opatrzenia ich przez kilka dni, toteż powstał przykry stan zapalny, szczególnie w jednej z nich. „Doktor Malina”, cudowna lekarka wyleczyła mi tę nogę.
Przeżyłam tam również wzruszającą chwilę. Obóz jeniecki był podzielony na sektory, przeznaczone dla tysiąca osób. Sektor taki był otoczony ogrodzeniem z drutu kolczastego wysokim na pięć metrów. Za nim wolna przestrzeń szerokości pięciu metrów i druga linia pięciometrowego ogrodzenia. Było jedno miejsce, gdzie sektory oddzielała tylko jedna linia drutów: izba chorych, wspólna dla dwóch sektorów. Dwa razy dziennie odbywały się apele, których zadaniem było policzenie jeńców. Zdrowi musieli stać na placu, chorzy na terenie izby chorych. Koleżanki z baraku nie pozwoliły, żebym leżała w izbie chorych, gdyż panowały tam choroby zakaźne – szkarlatyna i polio. Musiały mnie natomiast przenosić na apele na teren izby chorych. Stawiały mnie wówczas na noszach przy ogrodzeniu. Była piękna pogoda. Leżałam na noszach na wznak i zobaczyłam znów błękitne niebo. Przypomniał mi się książę Bołkoński z „Wojny i pokoju”, który ranny w bitwie pod Austerlitz odzyskał przytomność i zobaczył błękitne niebo. Nagle na moje piersi padł bukiet kwiatów. Zerwałam się i zobaczyłam, że za drutami ucieka żołnierz – jeniec, i woła: „Ja Serb, pozdrawlaju”, a Niemiec strzela za nim, bo zerwał kwiaty, które rosły po drugiej stronie izby chorych. I wtedy – proszę mi wierzyć, ani jednej łzy nie uroniłam w czasie Powstania, a wtedy – zaczęłam tak strasznie płakać, że potem się tego wstydziłam. Moje koleżanki nie mogły się nadziwić. To była tęsknota do piękna, do prawdy, do dobra, do życzliwości... Nie wiem, czy ten Serb zdołał uciec, bo Niemcy w ogóle życia jeńców nie cenili. Taki niemiecki wachman potrafił jedną z nas, dziewiętnastoletnią Krysię Nogajównę, zastrzelić z wieży strażniczej w Zeithain. Widział ją, siedzącą na pryczy, przez wąziutką szparkę między zasłonami w oknie, nie dość szczelnie zasuniętymi, a obowiązywało zaciemnienie okien.
Po trzech tygodniach zostałyśmy przewiezione do Stalagu II B w Mühlberg w Saksonii, z tym że wszystkie chore z Lamsdorfu zostały od razu skierowane do wielkiego lazaretu jenieckiego związanego z tym stalagiem, w Zeithain. Stalag w Mühlbergu był także ogromnym obozem międzynarodowym, o ile w Lamsdorf przeważali jeńcy sowieccy, o tyle tutaj wśród jeńców wielu narodowości przeważali Anglicy i Francuzi. Polaków było kilka tysięcy. Mieli swego męża zaufania Stałyśmy się dla nich wielką sensacją, usiłowali nam pomóc jak tylko mogli. Spotkałyśmy tam bardzo ciekawą postać – księdza, francuskiego dominikanina – Ojca Josepha Roberta. W tym stalagu, podobnie jak w innych, nie było polskich księży. Niemcy pozbawili polskich kapelanów uprawnień jenieckich i wywieźli ich do obozu koncentracyjnego Dachau. Ojciec Robert miał sposobność poznać przywiązanie Polaków do religii, wiedział, czym jest dla nich pociecha religijna. Jako kapelan francuskiej armii został wzięty do niewoli w czasie inwazji niemieckiej na Francję i przebywał w karnym obozie jenieckim Rawa Ruska i Dęblin-Irena na terenie Polski. Doświadczył wówczas, jak Polacy potrafili pomagać jeńcom francuskim, nawet w organizowaniu ucieczek. Uważał Polaków za nieulękłych.
Niósł Polakom pociechę religijną. Nauczył się ich spowiadać w języku polskim. Do poważniejszych rozmów miał tłumacza. Prosił, by mu pozwolono mieszkać razem z Polakami, choć Francuzi mieli o wiele lepsze warunki. Organizował pomoc żywnościową dla chorych w lazarecie w Zeithain. Poznałyśmy Ojca Roberta, jak go ogólnie nazywano, w dniu 11 listopada. Chciałyśmy uczcić tego dnia rocznicę Odzyskania Niepodległości, a polski mąż zaufania zaproponował nam zorganizowanie polowej mszy świętej na zewnątrz baraku. Odprawiał ją właśnie ten francuski ksiądz. Była to wielka uroczystość. Wszyscy jeńcy zgromadzili się przy drutach. Patrzyli, co się dzieje, i słuchali. W czasie mszy śpiewał nasz chór, który już zdążyłam zorganizować. Po mszy ojciec Robert podszedł do mnie i zapytał trochę łamaną polszczyzną, czy któraś z nas nie chciałaby się wyspowiadać, to on jest gotów. Na to ja odpowiedziałam mu po francusku, że zapytamy. Podeszła także jedna z koleżanek i zapytała, czy nie jest on dominikaninem, bo zauważyła pewien charakterystyczny dla dominikanów gest w czasie modlitwy. Znała ten gest, gdyż jej brat był dominikaninem. W trakcie rozmowy ojciec Robert zapytał mnie o imię, a kiedy mu odpowiedziałam: „Janina – Jeanette”, zaśpiewał starą burgundzką balladę „Ne pleure pas, Jeanette” – „Nie płacz, Janeczko, wydamy ciebie za mąż, Za syna księcia albo barona. Ja nie chcę księcia, tym mniej barona. Chcę mego ukochanego Piotra, który jest w niewoli”.
Tak nawiązała się przyjaźń ojca Roberta z Polkami – żołnierzami Powstania Warszawskiego. Kiedy grupa kobiet oficerów opuszczała Mühlberg, dał mi swoja kartę korespondencyjną z prośbą o wiadomość, jakie będą nasze dalsze losy. Nie wierzył, że Niemcy dotrzymają swych zobowiązań. Przekazał też pudło polskich książek. Obóz ten opuszczały następne grupy dziewcząt, zabierane na tak zwane komenderówki. Pozostały tylko chore, które otaczał opieką w Zeithain. Przekazywał im żywność, którą otrzymywał od Francuzów i Anglików. Kiedy Niemcy opuścili teren, uciekając przed armią sowiecką, grupa polskich jeńców, w tym sześć rekonwalescentek z Zeithain, postanowiła wrócić do Polski pieszo. Towarzyszył im ojciec Robert, który pragnął przygotowywać powrót do swego kraju jeńców francuskich. On także organizował wypoczynek w Alpach francuskich dla polskich studentek, uczestniczek Powstania Warszawskiego, które po wojnie zostały przyjęte na studia przez uniwersytety belgijskie.
Z Mühlbergu zostałyśmy przewiezione do Stalagu IV D Altenburg, gdzie nasza grupa 100 oficerów mieszkała w budynku starego teatru, a następnie do tak zwanego Oflagu IX C Molsdorf, powiązanego służbowo ze Stalagiem IX C Bad Sulza w Turyngii. Oflag ten został specjalnie przygotowany przez Niemców dla kobiet-oficerów AK., zgromadzonych tu z różnych obozów przejściowych. Pomieszczenia były częścią obozu koncentracyjnego Buchenwald, przeznaczoną dla więźniów – Żydów, budujących autostradę i most na rzece Gera. Były to stare, rozpadające się baraki, zbudowane na dnie wysychającego jeziora. Budynki załogi niemieckiej mieściły się na pomostach, opartych na palach. My zeszłyśmy prosto w błoto, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Tłuste i lepkie, nie odpadało od buta, w miarę chodzenia tworzyło coraz większą grudę. Baraki były dziurawe i brudne, pełne pluskiew i wszy. Bardzo trafnie opisał ten „oflag” delegat Międzynarodowego Czerwonego Krzyża doktor Landolt, który wizytował obóz w marcu 1945 roku – „obóz zadziwiająco przypomina obóz koncentracyjny, nie żaden oflag”.
Natomiast Niemcy, chcąc choć teoretycznie dotrzymać ustaleń Konwencji Genewskiej, zgodzili się, że na każdych dziesięciu oficerów w obozie powinien być jeden ordynans, którego zadaniem będzie obsługa spraw gospodarczych. Było nas czterysta oficerów, a więc mogło być czterdzieści „ordynansek”. Jeszcze przed kapitulacją komendantki WSK ustaliły, że ordynansami mogą być najmłodsze, najsłabsze, lub powiązane rodzinnie osoby, gdyż może to je uchronić od pracy w niemieckich zakładach przemysłowych Natomiast były one zobowiązane do wykonywania prac, wyznaczonych przez komendanturę niemiecką, na przykład przy przygotowywaniu pożywienia, wszędzie tam, gdzie trzeba było wyjść poza teren, ogrodzony drutami. Rzeczywiście tak się stało. Wyznaczone grupy „ordynansek” przynosiły do bramy kotły z zupą czy chleb, a tam już przejmowały ten ładunek kobiety-oficerowie. Ordynanski chodziły też pod strażą wachmana do miasteczka Arnstadt po pocztę, co było dla nich szansą na długi spacer poza drutami. Poza tym – były takimi samymi jak my jeńcami, traktowanymi, jak młodsze koleżanki. Między ordynanskami znalazła się jedna z córek generała „Montera” Jadwiga Chruściel pseudonim „Kozaczek”. Jej starsza siostra Wanda pseudonim „Kalina” była podporucznikiem. Obie śpiewały w moim chórze. Przyjaźnimy się do dziś.
Przede wszystkim bardzo intensywne życie intelektualne. Miałyśmy małą biblioteczkę, złożoną z przyniesionych przez nas z Warszawy w plecakach książek, a także ofiarowanych przez ojca Roberta i polskiego męża zaufania Stalagu Bad Sulza. Było między nami wiele osób o dużej wiedzy, nawet profesorów wyższych uczelni, które chętnie dzieliły się swymi wiadomościami. Było kilka znakomitych aktorek, które spisywały teksty utworów dramatycznych czy wierszy z pamięci, żeby w improwizowanych przez nie przedstawieniach mogły wziąć udział amatorki. Miałyśmy więc wykłady, naukę języków obcych, najchętniej angielskiego, przedstawienia teatralne. Nie było miejsca na nudę, jeżeli ktoś chciał brać w tych zajęciach udział.
Ogromnie ważną rolę pełniła muzyka i śpiew. Mogłyśmy uczestniczyć w koncertach śpiewaczek operowych i znanych piosenkarek, niestety bez akompaniamentu, gdyż było instrumentów, ale i tak znakomicie wykonanych. Ja prowadziłam chór, amatorski, ale mile przyjmowany przez koleżanki. Śpiewałyśmy na dwa – trzy głosy piosenki wojskowe, powstańcze, ludowe, religijne, a także aktualne przyśpiewki, które zwykle wnosiły wiele humoru w nasze życie. Jak już wspomniałam, teksty przepięknych i wzruszających modlitw, ale także dowcipnych aktualnych piosenek, pisała dla nas „Baśka-Ewa”, „Czyżyk”. Oto przykład jednej z okoliczności, która zaowocowała taką piosenką. W każdej izbie, gdzie mieściło się dziesięć piętrowych prycz, znajdował się piecyk, opalany brykietami. Był źródłem ciepła, można było także zagotować na nim coś do jedzenia lub picia. Otrzymywałyśmy pięć brykietów dziennie, ale tylko do 5 stycznia, mimo srogiej zimy. Znałyśmy jeszcze jeden sposób na zagotowanie wody: kunsztowne mini piecyki z puszek od konserw. Ich tajemnicę zdradzili nam polscy wrześniowcy. W puszce po jakiejś konserwie – rybkach czy mięsie – należało wyciąć trzy otwory. To był właściwy piecyk, w którym należało rozpalić ogienek, podtrzymywany drzazgami wielkości zapałki. Na tym piecyku ustawiało się puszkę po mleku w proszku, napełnioną wodą lub zupą i to był właściwy garnek. Po godzinie pracowitego podkładania drzazg, woda się gotowała i można było przyrządzić gorący napój. Drzazgi odkrawało się od desek z prycz, które w końcu stały się tak cienkie, że zaczęły się załamywać. Stała jednak na terenie ubikacja, przygotowana również dla panów – dwie deski, przymocowane do ściany wzdłuż baraczka. Te niepotrzebne nam deski, można było wykorzystać do produkcji drzazg. Metodą skakania oderwałyśmy te deski od ściany, a potem połupałyśmy na krótkie kawałki. Kilka deseczek przekazałyśmy do izby chorych, żeby trochę ogrzać to pomieszczenie. Wachman z wieży strażniczej spostrzegł dym, wydobywający się z komina tej izby i podniósł alarm. Skąd dym, jeżeli my nie mamy opału? Niemcy zarządzili apel, szczegółową rewizję, szukali zapasów paliwa. To trwało parę godzin, a my marzłyśmy na śniegu. Podeszła wtedy do mnie „Baśka-Ewa” i pokazała nowy tekst piosenki na melodię „Raz w pewną noc”. Zebrał się natychmiast chórek i tak zaczęłyśmy cichutko śpiewać, przesuwając się od grupki do grupki koleżanek:
„Raz w pewną noc do latryny zakradła się gromada,
I ciągną stamtąd deski trzy, ach, czyż to tak wypada,
Wszak latryna państwowy gmach ze swastyką na dachu.
Wartownik jęknął och i ach, i zemdlał wnet ze strachu.
A gdy się ocknął pomknął w cwał haupmana budzić w nocy.
W hauptmana wstąpił dziki szał, że musiał wstać spod kocy.
Więc za telefon chwyta wnet – rozmowa alarmowa –
I do Berlina, daleko gdzieś, odzywa się w te słowa:
»Najdroższy ty führerze nasz, od trosk już tracę głowę,
Choć wszędzie postawiłem straż – latryny mam połowę!«
A Hitler na to ryknął: »Ha! Tu moje Niemcy giną,
A głupia kreatura ta wyjeżdża z swą latryną!«
Nauka moralna »Pamiętaj Niemcze, gdy AK ujrzysz, to bierz od razu
Do budowy – nawet latryn – nie słabe drwa, lecz beton i żelazo”.
Tak sobie podśpiewałyśmy, a Niemcy nie wiedzieli, dlaczego my – stojąc od kilku godzin na mrozie – śmiejemy się.
Nie. Przez parę lat nie wracałam do Polski. Kiedy nasz obóz został wyzwolony przez 3. Armię Amerykańską pod dowództwem generała Pattona, Amerykanie zgrupowali wyzwolone przez tę armię kobiety – żołnierzy AK w miejscowości Burg w Hesji Nassau. Była to dawna fabryka części do pocisków V 1. Stamtąd kobiety-oficerowie wyjeżdżały do różnych polskich jednostek wojskowych na Zachodzie, a także do obozów tak zwanych dipisów (Displaced Persons), czyli polskich robotników, przymusowo wywiezionych z Polski do pracy w Niemczech. Tam organizowały między innymi – szkolnictwo dla młodzieży. Do Burgu przyjeżdżali także wyzwoleni z oflagów i stalagów polscy wojskowi, którzy poszukiwali swych rodzin. Przyjechał też brat jednej z koleżanek, Krzesław Kurowski, jeniec września w Oflagu VIIA Murnau, który postanowił ożenić się ze mną. Ślub odbył się w kaplicy obozowej w Murnau. Był to ślub dwóch par: nasz i jego siostry z kolegą z obozu.
Przed oświadczynami trzy dni, przed ślubem trzy miesiące. W Murnau szukano osób, znających język angielski, potrzebnych do współpracy z Amerykanami. Ja znałam, byłam już tłumaczką major „Kazik”, naszej komendantki także w Burgu Zostałam tłumaczką Delegata Rządu Polskiego z Londynu do kontaktów z 3. Armia Amerykańską na teren Bawarii., a potem tłumaczką amerykańskiego komendanta szpitala dla byłych jeńców wojennych w Murnau. Do Murnau nadchodziły wiadomości o tym, co się dzieje w Polsce, przyjeżdżało tam bowiem wielu żołnierzy z 2. Armii generała Andersa, którzy przeżyli przecież gehennę Rosji. Decyzja powrotu do Polski stała się ogromnym dylematem dla wyzwolonych z obozów Polaków. Tęsknota za rodziną, za krajem, niepewność losu zagranicą po wycofaniu akredytacji Rządowi Polskiemu na Emigracji, wszystko to doprowadzało wielu ludzi do szaleństwa. Niektórzy popełniali nawet samobójstwa.
Początkowo postanowiliśmy jechać do Włoch, a potem do Anglii. Mieliśmy szansę znalezienia pracy, mój mąż był znakomitym pianistą, znaliśmy język angielski. Jednak stało się inaczej. Kiedy już ładowaliśmy nasze rzeczy do samochodu 2. Korpusu, który miał nas zabrać do Włoch, nadeszła poczta z Polski i list od mojej matki, zrozpaczonej po stracie swych dzieci. Wzywała nas do kraju, miała nadzieję, że wszystko się ułoży. Nie chciała, żebyśmy się tułali po świecie. Pisała, że „lepiej być królem między żeami niż żeiem między królami”. Postanowiliśmy wrócić. Wkrótce okazało się, że jestem bardzo chora. Gruźlica jednego płuca, potem drugiego, ale jakoś pokonywałam wszystkie choroby, studiowałam, pracowałam, urodziłam syna. Przeznaczone mi było żyć, więc dziś mam już osiemdziesiąt pięć lat. Zostałam mianowana kapitanem, doczekałam 60. Rocznicy Powstania Warszawskiego i wielkiej radości otwarcia naszego Muzeum.
To było dla nas i jest wspaniałe. Chcieliśmy walczyć o wolność naszej Ojczyzny. Myśmy nie myśleli wtedy o politycznych kalkulacjach, ale na pewno Powstanie miało szansę powodzenia, gdyby nie zdrada aliantów. Istniała przecież cała armia żołnierzy polskich na Zachodzie, polskie wspaniałe lotnictwo, a w Polsce Armia Krajowa. Wszystko odbyło się za naszymi plecami, przeciw nam. Nasi dowódcy w kraju nie mogli inaczej postąpić. Gdyby nie Powstanie, my byśmy tak czy owak zginęli. Przecież Hitler planował zburzenie Warszawy i zniszczenie naszego narodu już wcześniej. Plany zabudowy Warszawy jako niewielkiego Neue Deutsche Stadt Warschau były przygotowane przez niemieckich architektów już na parę lat przed Powstaniem. Była to tylko kwestia czasu. Lepiej jednak było nawet zginąć, walcząc, niż potulnie czekać na śmierć. A przecież była nadzieja i szansa na życie.