Janusz Skrzycki „Gryf”

Archiwum Historii Mówionej
Janusz Skrzycki kapral podchorąży, pseudonim „Gryf”. Pluton 202. Zgrupowanie „Żywiciel”. Urodzony 7 maja 1924 roku w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastał pana wybuch Powstania.

Pod Cytadelą. Dwa dni przed wybuchem Powstania mieliśmy już stan alarmu. Jako dowódca 3. drużyny plutonu 202., miejsce konspiracyjne miałem w oficerskich blokach pod Cytadelą, na ulicy Krajewskiego, w trzeciej klatce na drugim piętrze. Miałem tam już swoją drużynę zmobilizowaną od dwóch dni przed 1 sierpnia i tam już nas osiemnastu chłopa siedziało dzień i noc w dużej obawie, bo przed nami sto pięćdziesiąt, dwieście metrów garnizon niemiecki w Cytadeli i byle zdrada, obserwacje, że tyle chłopa w mieszkaniu, groziło dekonspiracją, co się równało naszej śmierci.
Jeszcze jedna ważna rzecz, którą przeżyliśmy: następnej nocy, pamiętam było silne bombardowanie lotnictwa rosyjskiego. Ludziska z bloku chowali się do piwnic, do schronów, a myśmy musieli siedzieć, żeby się nie zdekonspirować. W tym lokalu zastaliśmy drugą niespodziewaną dla nas rzecz – odwołanie alarmu. Należało pozostawić tylko służby, a chłopaków pozwalniać do domu. Zaczął się straszliwy ruch w Warszawie, to samo u mnie, więc zwolniłem połowę, ale służby zostały. 1 sierpnia godzina jedenasta rano: mój kolega z podchorążówki – podchorąży „Beton” – Heniek Borkowski przyjechał do mnie do mieszkania na Marymont i mówi: „Janusz! Alarm! Siedemnasta zero zero! Powstanie! Wybuch! Zbieraj chłopaków! Tylko oddaj tę paczkę, którą przechowujesz!”. Miałem szarą paczuszkę, owiniętą w pergaminowy papier, którą umieściłem na belce w garażu, w domu, gdzie mieszkałem, na ulicy Łumieńskiej 27. Podałem mu bez słowa, a on mówi: „Ty wiesz, co tu jest?”. „Nie wiem!”. Rozerwał przy mnie. Opaski żołnierzy Armii Krajowej z wydrukowanym numerem plutonu, orłem i dwie litery: WP – Wojsko Polskie. Wskoczyłem na rower i jadę szybko na punkt alarmowy na Krakowskie Przedmieście. Każda drużyna miała swój punkt alarmowy w miejscu, lokalizacji, ja miałem na Placu Hoovera przy figurze Matki Boskiej przed kościołem świętej Anny. Tam szczęśliwe złapałem swoich łączników z pozostałych trzech sekcji. Jedna była na Woli, druga była na Pradze, a trzecia była na Żoliborzu. Ogłosiłem alarm: „Godzina siedemnasta – wybuch Powstania, wszyscy chłopcy, do których dotrzecie, każda droga jest dobra: telefoniczna, bezpośrednia, wszyscy mają się zgłosić na nasz punkt na ulicy Krajewskiego”. Tak się zaczęło. Zaczęli chłopcy spływać. Do godziny siedemnastej miałem prawie stan, o ile miałem trzy dni wstecz jeszcze osiemnastu chłopaków, to przed godziną siedemnastą było może dwunastu.
Okazało się, że Niemcy zablokowali przejście na wiadukcie Dworca Gdańskiego i już nie przepuszczali. Część moich chłopaków między innymi Staszek Łukaszczyk, który mieszkał na Grochowie, już jak po Powstaniu opowiadał, nie mógł się przedostać, po prostu Niemcy już nie puszczali na Żoliborz nikogo. Godzina za piętnaście siedemnasta, już strzały gdzieś w Śródmieściu słychać. Na Żoliborzu jeszcze cisza. Na wiadukcie stał niemiecki czołg, ale nie ostrzeliwał jeszcze Żoliborza, tylko nikogo nie puszczał. O godzinie za piętnaście siedemnasta rozdaje chłopakom granaty – „filipinki”, które były umieszczone w pudełkach metalowych, jak gdyby po ogórkach, zalutowane, to była produkcja nasza, krajowa, konspiracyjna. Każdemu po cztery, po pięć „filipinek”. Na całą drużynę mieliśmy jeszcze pięć obronnych granatów z 1939 roku. Miałem osobisty pistolet − „Szóstkę” i żadnej broni długiej, żadnego karabinu nie mieliśmy. Rozkaz: przeskoczyć przez ulicę Dymińską, a to jest ulica prowadząca bezpośrednio na główną bramę Cytadeli, na drugą stronę, połączyć się z plutonem 205, 206 porucznika „Wisa” i z tamtej strony nacierać na wały Cytadeli. Cel: zdobycie Cytadeli.
Byliśmy w mieszkaniu żony oficera, który był w niewoli. Nie pamiętam już nazwiska. Był o tyle znany, że przed wojną w Polskim Radio prowadził gimnastykę poranną. Miła, kulturalna pani. Każdego z nas wychodzącego na klatkę, jak matka żegnała, całowała i znak krzyża świętego czyniła na czole. W tym momencie ktoś łomocze, biegnie. Służby nie chcą chłopaka wpuszczać. Mój służbowy woła mnie, przy drzwiach mówi: „Panie podchorąży, jakiś nowy!”. Nowy to może być zdrada. Podchodzę, jest chłopaczyna, jakieś siedemnaście lat, czarnuch i mówi: „Proszę pana! Chcę do Powstania!”. „A kto ty jesteś?”. Przedstawia się: „Jestem ze Śródmieścia, ale nie mam tu swojego oddziału, ale chciałbym też!”. Błyskawicznie, w pięć minut chłopaka wciągamy, otaczamy wianuszkiem, pani przynosi krucyfiks, stawiamy. Mówię: „Przysięgaj!” i odczytuję głośno rotę przysięgi żołnierskiej, on przysięga, my wszyscy go ściskamy, całujemy. Mamy jednego żołnierza więcej. Dajemy mu pseudonim, ponieważ ciemny – „Cygan”. Pytam go: „Czy umiesz rzucać granat?”. „Nie!”. Wówczas wyciągam z chlebaka swoją „filipinkę”. Pokazuje mu, że: „Tu jest kapturek, tu jest łyżka, trzymać w garści, tu jest kółeczko, tu jest granat uderzeniowy. Jak rzucisz, to uderzając wybuchnie i patrz, tu paluszkiem wkładam w kółko i pamiętaj: przekręcisz, wyciągniesz granat już jest uzbrojony, rzucasz!”. Kiedy mu pokazuję kółko, zostaje u mnie w ręku, za pięć siedemnasta, za pięć minut zaczyna się Powstanie, a ja mam uzbrojony granat w ręku. Proszę o pomoc moją ukochaną gospodynię, ona uwiązuje cztery, pięć razy sznurkiem i z tym granatem w garści schodzimy na dół. Na klatce schodowej entuzjazm ludzi, drzwi się otwierają, ludzie z płaczem. Któryś pan wyciąga szablę i biegiem podaje mi, że to szabla oficerska z 1939 roku. Nie biorę tej szabli, całuje go. Teraz jest trzecia klatka, całe podwórze jest odsłonięte w stronę Niemców w Cytadeli, więc rzeczą ważną jest, żeby przeskoczyć, nie bezpośrednio, bo nas wystrzelają jak zające, tylko od klatki do klatki. Jestem ostatni, więc puszczam najpierw po dwóch chłopaków i zostaję sam. Żegnam się z gospodynią: „W imię Ojca i Syna”. Trzymam chlebak z granatami, a w prawym ręku granat obwiązany sznurkiem, bo nie mogę ryzykować, żeby schować do chlebaka, bo te sznurki się mogą rozerwać. Kiedy mi się udaje pierwszą klatkę pokonać, drugą, wpadam do trzeciej i w tym momencie, już chłopcy są przy wyjściu, potykam się o kamienny schodek i szczupakiem kładę się, padam do klatki, trzymając granat w górze. W tym samym momencie idzie seria z cekaemów, z Cytadeli z wałów. To był pierwszy raz palec boski nade mną. Gdybym się nie przewrócił, przeciąłby mnie Niemiec na pół, do dnia dzisiejszego są ślady na schodku, to są ślady tych kul, które mnie nie dosięgły.
Strzelanina zaczyna się. Okazuje się, że prawe skrzydło, a więc pluton 205 i 206 porucznika „Visa”, naciera już na wały, więc wyskakuję z klatki. Stajemy w wykuszu bramy, róg ulicy Dymińskiej i ulicy Krajewskiego, jeszcze pierwszych pięciu, sześciu skoczyło przez ulicę na drugą stronę i są u „Visa”. Natomiast z grupką dziesięciu chłopaków zostaję w wykuszu i obserwuję. Obserwuję, co się dzieję, wychylam się i patrzę na bramę Cytadeli. Na moich oczach od „Wisa” wyskakuje z drugiej strony, prosto na bramę Cytadeli trzech chłopaków z minerem z plutonu 205, pseudonim „Gruby”, aby dobiec do bramy Cytadeli i wysadzić ją w powietrze. „Gruby” przebiegł nie więcej niż pięć, sześć metrów i ścięła go seria z kaemu. Obok niego już dwóch leżało. Trzy trupy! Nie odważam się dać żadnego rozkazu, wręcz odwrotnie. Myślę sobie: „Boże, ja już nie przebiegnę, do Cytadeli nie pójdę, ale tu mam Dworzec Gdański! Czy z Dworca Gdańskiego Niemcy nie wybiegną i od tyłu nas nie ogarną!”. Wówczas swojemu żołnierzowi najstarszemu stażem – Wackowi Przybyłko pseudonim „Konrad”, każę biec do bramy na pierwsze piętro mieszkania, którego okna wychodzą na ulicę Krajewskiego i każę obserwować z tego okna ewentualne natarcie niemieckie idące od tyłu, a więc z Dworca Gdańskiego lub ulicy Generała Zajączka. Niemcy już nie z karabinów maszynowych, ale ustawili działko i sieją z tego działka szybkostrzelnego, ekrazytówki. Ogień jest niesamowity, że głowy nie można wychylić. Tak przebiega nasze pierwsze pół godziny.
W pewnej chwili słyszymy straszliwy huk, ciemno się robi w wykuszu bramy, my tulimy się pod ścianę i pomyślałem sobie: „Boże! Na pewno Niemcy strzelają z dział!”. W tej samej sekundzie myślę: Wacek! Wacek! „Konrad”! Na górze na pewno strzelili mu w okno i tam jest ruina, bo dom się aż zatrząsł, więc wbiegam szybko wraz ze swoją łączniczką Wandą Grabowską, wbiegamy, a tam biedny Wacek biega dookoła pokoju ranny w palec i krzyczy nieparlamentarnie, że go Niemcy zabili. Widzę, że jest w szoku, więc krzyczę: „Uspokój się!”. Nic, „Konrad” biega, więc go w pysk raz, drugi, on oprzytomniał. „Mów, co się stało!”. Okazuje się, że pod okno podjechała żandarmeria, tak zwana buda. Niemcy próbowali się wyładować, wyskoczyć. Widocznie wezwała ich Cytadela, żeby nas zamknąć z tej strony. W tym momencie Wacek rzucił im na łeb „filipinkę”. Z trzech Niemców leżało zabitych, „buda” zwinęła się i odjechała. To był bardzo ważny moment, nigdzie nie notowany w historiografii naszej żoliborskiej, bo tylko ja i moja sekcja to widziała. Nie wiem, czy to był drugi palec boski, że 1 sierpnia Wacek zupełnie nieświadomie uratował Żoliborz, bo gdyby Niemcy nas wygarnęli, to Cytadela by wyszła i mogłaby zająć już część Żoliborza. Tak trwaliśmy w tym wykuszu, z tym, że zajęliśmy stanowiska w oknach od strony ulicy Krajewskiego, czekając na rozwój wypadków. Strzały z prawej strony plutonu 206, 205 i mojej drużyny i mojego dowódcy porucznika Żydomirskiego, strzelającego z dachu sąsiedniego z cekaemu. Umilkły. Jest cisza. Nie miałem żadnej łączności z dowództwem pułku. Nie wiedziałem, co robić. Koło godziny dziewiętnastej czy dwudziestej postanowiliśmy przemieścić się na ulicę Generała Zajączka do wówczas istniejących willi. Nie bardzo chętnie nas ludzie przyjmowali. Uważali, że to było bardzo złe z naszej strony. Spotykaliśmy się z głosami: „Co wy zrobiliście!”. Postanowiłem się ukryć, wierząc głęboko, że Powstanie na Żoliborzu upadło. Nie pamiętam, która to była godzina. Zaczął padać deszcz, więc chłopaków i dwie dziewczyny – łączniczki rozmieściłem w domach, w poszczególnych klatkach. Przypadkowi ludzie uciekali, ci, którzy nie mogli wrócić do domu. Były skupiska ludzi. W poszczególnych trzech domach rozmieściłem po dwie osoby, każąc pozostać, że będę utrzymywał łączność z nimi. Sam do któregoś z kolei domu poszedłem od strony wewnętrznej. Pamiętam ogród, wielki krzew, drzewo agawa. Wyjście do domu przez ganek. Zastukałem, deszcz pada, jestem mokry. Otwiera mi starsza pani w wieku około pięćdziesięciu lat. Mówię: „Jestem Powstańcem, mam tu żołnierzy, czy mógłbym tu przenocować, a potem pójdziemy dalej”. Ona mówi: „Proszę bardzo, niech pan siada, niech pan się położy na kanapie”. Przyniosła herbaty. „Proszę tabletkę aspiryny, niech pan połknie, niech pan przeczeka. Pomogę panu, bo mój syn też walczy w Śródmieściu, może jemu też jakaś pomocna ręka dopomoże w tej sytuacji”. Przedrzemałem do godziny czwartej rano na kanapie. Zerwałem się i nawiązałem łączność ze swoimi pozostałymi żołnierzami. Postanowiliśmy się wycofać. Nie czekamy już pełnego dnia. Jest brzask, piąta czy szósta. Wszystkich znalazłem. Zebraliśmy się pod agawą i tak postanawiam: „Powstanie upadło, wycofujemy się jako cywile do mnie do domu, na Marymont, aby tylko udało się przejść przez Żoliborz”. Jednej rzeczy zapomniałem powiedzieć: gdy w domkach byliśmy rozmieszczeni, a ja u tej pani w wilii pod agawą siedziałem, słyszałem podczas deszczu koło godziny dwunastej czy pierwszej tupot nóg. Baliśmy się wychylić, bo sądziliśmy, że to prawdopodobnie Niemcy z Cytadeli wychodzą. Okazuje się, że to odziały, które były z prawej strony, a więc pluton 205, pluton 206 i pozostałe odziały wycofywały się przez Żoliborz do Puszczy Kampinoskiej, ale o tym dowiedziałem się później.
Tymczasem zebrałem moich żołnierzy. Zdjęliśmy opaski. Pochowaliśmy głęboko i maszerujemy. Maszerujemy przez ulicę Mickiewicza, potem przez ulicę Śmiałą i w kierunku do Szklanego Domu, do Marymontu, do ulicy Marii Kazimiery. Tam już byliśmy u siebie. Rozmieściłem swoje towarzystwo u sąsiadów, jedną dziewczynę i chłopaka. Pamiętam – „Orła” u sąsiadów vis-à-vis i czekamy na rozwój sytuacji na Żoliborzu. Każdego dnia, a właściwie każdej nocy, począwszy od 3 sierpnia szedłem Dolnym Marymontem, przez ulicę Marii Kazimiery do Czarnej Drogi, koło Szklanych Domów, gdzie dzisiaj znajduje się Rada Narodowa − tam nic nie było wtedy, żadnych budynków − dowiadywać się od ludzi, czy jest wojsko. 3 lub 4 sierpnia, będąc w domu na ulicy Łomieńskiej 27 blisko Lasu Bielańskiego dowiaduję się od sąsiada, on krzyczy do mnie: „Panie Januszu! Panie Januszu! Niemcy przyjechali!”. Pomyślałem: „Boże, muszę wiedzieć, co się dzieje!” i wybiegałem z domu, to jest trzy domy dalej. Ulicą Podleśną, wzdłuż ogrodzenia Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego jedzie karetka. Karetka niemiecka Czerwonego Krzyża. Zjeżdża, staje na rogu ulicy Łomiańskiej. Wychodzi oficer, w stopniu porucznika, rozglądam się. Podbiegam do niego i krzyczę: Keine Banditen! Keine Banditen! Zapomniałem powiedzieć, a teraz sobie przypomniałem o jednej rzeczy, że Wacka, pseudonim „Konrad”, na ulicy Marii Kazimiery pozostawiłem z dwoma chłopcami, z Zygmuntem i z jedną łączniczką, u moich bliskich znajomych. Tam obok leżał raniony w klatkę piersiową chłopak w wieku 18 lat, bez żadnej pomocy, bo z Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, z AWF-u, z wieży Niemcy strzelali z cekaemu po całym Marymoncie, jeśli coś się tylko ruszało, strzelali, to było bardzo niebezpieczne dla mieszkańców. Wszystko to sobie przypomniałem i mówię do tego oficera, że jest jeden: [niezrozumiałe]. Niemcy: Schloss stamtąd! Jakoś go tak łamanym niemieckim ubłagałem, że on zezwolił, żeby dwóch sanitariuszy, ja i jeszcze jeden chłopak, żebyśmy wzięli nosze i hen kawał drogi aż do ulicy Marii Kazimiery poszli, żeby zabrać chłopaka. Tak szybko myślałem: „On tam bez pomocy skona, umrze. Tu jest ryzyko, ale szansa, że jego uratujemy”. Wzięliśmy nosze. Dwóch sanitariuszy niemieckich, z tej karetki obok nas, ze szmajserami w ręku. Idziemy. Oficer – dowódca wozu odwrócił się twarzą w stronę Instytutu Wychowania Fizycznego i pamiętam jego ruch ze szmajserem, on daje znak, żeby nie strzelać, bo dosłownie może pięć sekund wcześniej ten z cekaemu strzelił nam prosto pod nogi, aż się zakurzyło. Tak pod opieką niemieckiego oficera i dwóch sanitariuszy doszliśmy do ulicy Marii Kazimiery i tego chłopaka żeśmy wnieśli, położyli na nosze i marszem powoli z powrotem idziemy. Przechodzimy koło domu, gdzie jest mój Wacek „Konrad” i dwóch chłopaków, tak myślę sobie: z jednej strony, żeby odnieść rannego, a z drugiej strony sobie myślę: „Boże, żeby tak Wacek skoczył i rzucił granat, byśmy wzięli karetkę, Niemca, dwa szmajsery”. Bogu dzięki nic się nie stało i chłopaka żeśmy donieśli do karetki. Podziękowałem najpiękniej jak umiałem temu oficerowi. Zawrócili i odjechali. Dzisiaj po wielu latach myślę, że Niemcy wiedząc, że Polacy to naród honorowy, uszanują znaki Czerwonego Krzyża, prawdopodobnie przyjechali spenetrować czy rzeczywiście są tu jakieś odziały czy nie. Prócz tego miejsca jeszcze Niemcy obsadzili szkołę na ulicy Kolektorskiej wyżej nas. Co z nami dalej... To już jest 5 sierpnia. Następnej nocy maszeruję znów jak każdej nocy na Żoliborz. W okolicach Szklanego Domu spotykam mojego kolegę ze szkoły, który kopie rów przeciwlotniczy. Mówię: „Co ty robisz?”. Mówi: „Jak każą mi kopać, to kopię”. „Nie wiesz, wojsko jest?”. „Pewnie, że jest, wróciło już z Puszczy!”. „Gdzie???”. „Tu na ulicy Słowackiego, w bloku”. Traf chciał, biegiem, jestem na ulicy Słowackiego i stoi posterunek przed domem, nie pamiętam którym, wpuszcza mnie, a w środku jest mój kolega z podchorążówki – podchorąży Heniek „Beton”. Pytam: „Heniek, co ty tu robisz?”, a on mówi: „Nasz pluton pierwszego dnia całkowicie uległ zagładzie. Nasz dowódca sierżant „Maj” z piętnastoma chłopakami poszedł w stronę mostu kolejowego i tam ich Niemcy wybili. Zostałem w krzakach, wycofałem się z pięcioma chłopakami, dwóch zabitych, kilku rannych, ale jestem tu i jesteśmy teraz w plutonie 202 u porucznika Żytomirskiego, a naszego 207 po prostu nie ma”. Pyta mnie: „Gdzie ty masz chłopaków?”. Mówię: „Na Marymoncie”. „Przyprowadzaj, natychmiast przyprowadzaj!”. Za kilka godzin zgarnąłem całe towarzystwo i przez Marymont, ulicą Marii Kazimiery maszerujemy na ulicę Słowackiego.
Przypominam sobie po drodze, przy tak zwanej Czarnej Drodze widziałem Opelka, samochód osobowy, pewnie niemiecki i cywil leżący – pewnie kierowca, z rozdętym brzuchem ale mi nie przyszło do głowy, żeby ten samochód zabrać. Zameldowaliśmy się u „Betona”. On na małe podwóreczko przyprowadził porucznika Żytomirskiego i pierwszy raz zobaczyłem swojego nowego dowódcę, dowódcę plutonu 207. Potem w encyklopedii i historycznych doniesieniach o naszym plutonie pisano Kompania Karabinów Maszynowych, ponieważ mieliśmy w posiadaniu dwa karabiny: jeden Browning i drugi Maxim. To była największa siła ogniowa Żoliborza, jeśli chodzi o cekaemy. Zebrałem nas ośmioro, w tym dwie dziewczyny. „W szeregu zbiórka, na prawo patrz!”, nie wiedziałem kto to i melduję swoją grupę. Stary podziękował, mówi: „Przydzielam was do plutonu 202, obsadzicie bloki miejskie, pod „Poniatówką”, przydział: gimnazjum Poniatowskiego pod Dworcem Gdańskim!”. Tam jestem ze swoją drużyną od 6 sierpnia. W ostatnim bloku miejskim (ich było bodajże trzy) główna baza i rezerwa naszych pozostałych drużyn, to była „Poniatówka”, więc liceum i gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego, prawe skrzydło to byłem ja z „Betonem”, w tych trzech blokach miejskich, lewe skrzydło wzdłuż Alei Wojska aż do Placu Inwalidów, porucznik „Vis”, pluton 205 i 206. Tak zaczęła się moja wojna powstańcza.
W nocy zajęliśmy stanowisko na parterze, u ukochanej pani Więckowskiej, właścicielki mieszkania. Byliśmy jej umiłowanymi żołnierzykami. Przychodziła do nas i zawsze pytała: „»Gryfuniu«, czy dzisiaj w nocy nie będziecie strzelali?”. Mówię: „Nie będziemy strzelali”. Nie powiedziałem dlatego, że nie mamy ochoty, tylko po prostu nie mieliśmy z czego. Tu jest ważna rzecz. Dostałem pierwszy raz pistolet „Błyskawicę”, to był pistolet maszynowy, produkcji własnej, konspiracyjnej, wzorowany na angielskim Stenie. Różnił się tylko tym, że nie miał ognia pojedynczego, tylko jak naciągnąłeś cyngiel to już sypał cały magazyn. Miałem ten pistolet: „Błyskawica” i siedem sztuk amunicji i poza tym mieliśmy kilka nowych granatów.Jak wyglądała sytuacja frontowa. Okno otwarte, gorąco, piękna pogoda, przed nami kartoflisko, więc patrząc na Dworzec Gdański, mieliśmy go po lewej stronie, ponieważ myśmy byli po prawej stronie, byliśmy twarzami na Instytut Chemiczny, w którym stała kompania SS. Brama Żelazna i linia kolejowa biegnąca przez Dworzec Gdański, kończyła się właśnie w Instytucie Chemicznym. Ważne to co opowiadam, bo na tych torach, na tej linii kolejowej, odbyła się 20, 21 sierpnia straszna hekatomba naszych oddziałów, a właściwie oddziałów puszczańskich, kiedy w dwukrotnych natarciach nocnych, odziały były bardzo wybite. Zostało tam czterystu chłopaków i dziewczyn na tamtym terenie.
Wracam do Instytutu, jesteśmy 5 lub 6 sierpnia praktycznie bez broni, mamy kilka granatów, jest nas kupa ludzi, jest „Błyskawica”. Ustawiłem warty obserwacyjne, co dwie godziny żeśmy się zmieniali, ale już to wszystko zmęczone na kanapie w kupie śpi, całe nasze wojsko, te osiem sztuk. Wyszedłem do pani Więckowskiej, na wnętrze podwórza, między blokami, mimo że [jestem] chłopak z Żoliborza, ale tego rejonu nie znałem, żeby się rozejrzeć, jakie mam tyły, jakie są możliwości wycofywania czy ucieczki, natarcia. Boże kochany! Tu Dworzec Gdański, tu Instytut Chemiczny i kiedy jestem na wewnętrznym podwórcu dzielącym obydwa bloki, słyszę warkot nie sztukasa niemieckiego, ale silny jakiś samolot, bombowiec. Widzę od strony Wisły, między Wisłą a Starówką, leci już nie samolot: żagiew! Olbrzymia maszyna czteromotorowa! Pali się jeden gigantyczny ogień. Niemcy walą i ten samolot nad nami, gdzieś w stronę Powązek... Potem huk... On spadł... W tym momencie pierwszy raz zapłakałem... Przecież to polscy lotnicy, jak się potem dowiedziałem, to byli chłopcy: Polacy, Australijczycy, którzy lecieli aż z Włoch, z Brindisi z pomocą dla Warszawy! Zdążyli jeszcze zrzucić nam trochę pomocy, amunicji.
Tego samego dnia oni zapłacili życiem, a ja dostałem pudełko amunicji włoskiej − kaliber 9 do mojej „Błyskawicy”! Byłem już uzbrojony, miałem cały magazyn. Wróciłem do chłopaków. Powiedziałem i żeśmy serdecznie popłakali. Na drugi dzień już organizowaliśmy tak: służbę, łączność telefoniczną z „Poniatówką”, wyżywienie, kuchnia, dziewczyny nam przynosiły już obiady. Zorganizowałem obronę przeciwlotniczą, mieliśmy już cywilnych pomocników, wprowadziliśmy godzinę policyjną, pas przyfrontowy. Nie wolno było się ruszyć, już służbowy był, który pilnował, już patrole i tak się nam żyło właściwie spokojnie, sielsko. Rzecz polegała na patrolowaniu ulicy Wojska Polskiego, patrolowaniu i obserwacji Instytutu Chemicznego i naszym obowiązkiem, mojej drużyny, była obserwacja z góry, ze strychu, drugiego bloku miejskiego przez lornetę ruchu pociągu na Dworcu Gdańskim.
W tym czasie ruch był szalony. Okazuje się, że Niemcy wywozili masowo ludność z terenów, gdzie byli. Przede wszystkim opróżniali całą Pragę. Specjalnych wielkich incydentów, poza jednym, w tym czasie do 19 czy do 20 sierpnia nie pamiętam. To jest to natarcie na Dworzec Gdański. Natarcie wychodziło z moich pozycji, częściowo z „Poniatówki”, a częściowo właśnie z moich bloków miejskich. W nocy przyszli chłopcy, dużo ich przyszło, pięknie uzbrojeni, umundurowani, ponieważ zrzuty, większość, które przychodziły z Anglii lub z Brindisi, były zrzucane w Kampinosie. Większa część była przeznaczona na uzbrojenie oddziałów puszczańskich, tam przecież z Puszczy Nalibockiej, z resztek 27. Dywizji Wołyńskiej słynny „Dolina” przyprowadził swoje oddziały – kawalerię do Puszczy, które potem ginęły pod Jaktorowem. Świetnie uzbrojone oddziały, posiadające broń maszynową, ręczną i ciężką, granatniki, moździerze, przyszły do nas, ażeby uderzyć na Dworzec Gdański, uchwycić połączenie z konającą Starówką, żeby odblokować, żeby ludzie mogli przejść na bądź co bądź jeszcze swobodny, wolny Żoliborz.
W bezpośrednim natarciu brały udział głównie odziały puszczańskie, to było w nocy między dwudziestą trzecią a dwudziestą czwartą. Najpierw my z okien pierwszego, drugiego piętra, okien, które wychodziły na Dworzec Gdański, ostrzeliwaliśmy ze swojej broni ręcznej niemieckie pozycje, niemieckie bunkry, a odziały puszczańskie z granatników. Nie przypominam sobie, żeby to był wielki zmasowany ogień, aczkolwiek te oddziały posiadały dużo broni stromotorowej. Nie wiem, dlaczego cały plan układał sam generał Pełczyński, który przyszedł kanałami ze Starówki. Poszły oddziały. Myśmy obserwowali i czekaliśmy na rakietę zieloną, gdyż to był sygnał, że osiągnęliśmy tory. Ten pierwszy rzut miał rozbrajać bunkry, Niemców, a myśmy mieli iść jako drugi rzut, zająć, utrzymać teren, by ludność mogła wypłynąć ze Starego Miasta. Czekaliśmy z napięciem. Niemcy położyli niesamowity ogień. Okazuję się, że poza strzelaniem na wprost z bunkrów z Dworca Gdańskiego, Niemcy mieli wstrzelaną w ten odcinek – w siedemset metrów między „Poniatówką” a Dworcem Gdańskim artylerię, mogli strzelać w ciemno. Tam było piekło. Do tego jeszcze puścili pociąg pancerny, który strzelał na około, więc załamało się to natarcie, mimo jednej rakiety zielonej, to tam jakaś mała grupka się dostała, a reszta była wystrzelana. Kilkunastu chłopców przez tory przeskoczyło i zostało na Starówce. W każdym razie Dworzec Gdański nie został zdobyty. Mój udział był taki, że porucznik wezwał mnie do siebie i mówi: „»Gryf«! Weź jeszcze jednego chłopaka i na przedpole. Zbieraj rannych, amunicję, broń, granaty”. Sytuacja była już fatalna, bo Niemcy byli tak wstrzelani, że bili cokolwiek się ruszyło. Wyskoczyłem przez mur, który graniczył cały rejon bloków miejskich i czołgając się obok muru, poszedłem w kierunku Dworca Gdańskiego, oczywiście w ten sposób tylko w kartofliskach, ale obawiałem się zawsze, że mnie zobaczą esesmani z prawego mojego skrzydła i mogą tam mnie ustrzelić jak zająca. Na moim prawym odcinku, to był już graniczny odcinek natarcia, nie natrafiłem na żadnego rannego, natomiast znalazłem trochę amunicji. Niebieskie granaty węgierskie chowałem w chlebak i jeden pistolet maszynowy. Udało mi się wrócić z powrotem pod murem do dziury, ale Niemcy widocznie ją zauważyli. Leżałem pod nią ze dwie godziny, bo gdzie się tylko ruszę, to oni strzelali. Ale wreszcie dorwałem się, zameldowałem porucznikowi Żytomirskiemu. Wracam od niego, a mój cywilny szef obrony przeciwlotniczej, bardzo sympatyczny pan, który pilnował [obrony przeciwlotniczej], miał pomocników, że w razie, gdyby dom się palił, to żeby gasić, siedział na klatce schodowej, na dole i mówi: „Panie podchorąży, proszę pana czy pan mógłby mnie pomóc, tylko niech pan nic nie mówi żonie!”. Żona starsza pani, w grubych szkłach, nieduża, skulona staruszka siedziała też na przyzbie klatki i mówi: „Proszę pana widziałem przez lornetkę, na torze leży nasza córka”. Okazuje się, że jego córka była sanitariuszką, w oddziałach z Puszczy Kampinoskiej i poszła do natarcia, zresztą świetnie ją pamiętam, bo byłem dowódcą placu, komendantem placu, beze mnie nic się nie mogło ruszyć. Wysoka, dobrze zbudowana i taka dziewczyna zadziorna, że nie byle co. To był kapral. Widywałem ją: „Cześć!”, „Cześć!”. Poszedłem więc z nim na strych, miałem niemiecką lornetę przeciwlotniczą i patrzę, jest, Boże, skrzyżowana leży na torze... Co ja mogę jej pomóc, jak mogę ją z torów ściągnąć? Kiedy my się tylko ruszymy... To było moje straszne wspomnienie utraty życia, młodego życia ludzkiego, bez właściwie pożytku. Bohaterstwa, cicha żołnierska śmierć.
Kończąc tę epopeję Dworca Gdańskiego, to należy wspomnieć, że następnej nocy przy analizie strategii, byłem prostym żołnierzem, jak się potem od kogoś dowiedziałem, przy udziale generała Pełczyńskiego, powtórzono to natarcie, nie wiem na co liczono...
Tu jeszcze muszę wspomnieć jedną rzecz, że uzgodniono czas wspólnego natarcia z dwóch stron. Żoliborz, czyli oddziały puszczańskie nacierały od strony Dworca Gdańskiego i od strony Stawek. Od ulicy Bonifraterskiej nacierały oddziały Starego Miasta – „Zośka”, „Parasol”. Nie wiem, jak to się stało, ale oddziały Starego Miasta wyruszyły do natarcia podobno dwie godziny później, wówczas kiedy, już oddziały żoliborskie były rozbite i leżały pokotem, to samo zresztą potem Niemcy wybili i oddziały ze Starego Miasta.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?

Najsmutniejsze, kiedy mój ojciec, będąc w plutonie 205, koło 14 czy 15 sierpnia dostał przepustkę aby pójść do matki, dowiedzieć się czy żyje, na Marymoncie, gdyż byliśmy oddzieleni. Więcej nie wrócił. Okazuje się, że już wtedy „ukraińcy” wpadli na Marymont, mordowali i palili. Matka i ojciec cudem boskim jakoś się uratowali. Przeżyli, bo znali język rosyjski, dogadali się z łobuzami, z tym, że zabrali matce obrączkę, pierścionek z brylantem. To był dla mnie najtragiczniejszy moment, bo nie wiedziałem, co z ojcem, żyje czy nie żyje. Siostra na Starówce z małym synkiem, na ulicy Świętego Jana w katedrze, jej mąż, a mój szwagier Eugeniusz, który był na Żoliborzu, ale w innym plutonie. Trzech członków rodziny i nic nie wiedzieliśmy o sobie. To był chyba najsmutniejszy moment, bo do śmierci, to myśmy byli zupełnie przyzwyczajeni, chłopak ginął, no więc modlimy się, zakopywaliśmy go. Śmierć, powiem to brutalnie, nie była wcale straszna, był tylko żal, ale to śmierć żołnierza i pokłosie było niesamowite. Nie byłem przygotowany na to pytanie. Może kiedy do kapitulacji doszliśmy. To był 30 wrzesień i ja ze swoją drużyną na odcinku ulicy Mickiewicza, jadąc w stronę Szklanego Domu, jest vis-à-vis spółdzielnia „Sfinks” albo „Znicz”, a my po drugiej stronie, w budynku tak zwanym Pod Matką Boską broniliśmy już ten skrawek, w dół ulicami Mickiewicza, Krasińskiego, Promyka. To już ten kawałek żoliborski był.
W międzyczasie było wycofanie, wielka walka obronna mojej drużyny, naszego plutonu. Oczywiście w Alei Wojska Polskiego, na ulicy Felińskiego. Ten moment, kiedy widzę z drugiej strony mego budynku, a więc przez jezdnię, aby przeskoczyć ulicę Mickiewicza, po której chodzi czołg niemiecki i wali do nas z karabinów maszynowych po oknach... Ukazuje się, wiem, że są Niemcy, biało-czerwona flaga. Wierzę, że to jest zdrada niemiecka i mówię: „Chłopaki, rżniemy po tej fladze!”. Ona się cofa, potem znów się wychyla, potem z innego okna i za pół godziny czy za piętnaście minut słyszę po linii rozkaz: „Przerwij ogień!”. Przestajemy strzelać. Potem: „Ogień!”, dalej walczymy. Tak było trzy razy na przemian, wreszcie definitywnie: „Przerwij ogień!”, kapitulujemy. Okazuje się, że ta biało-czerwona flaga, to była autentyczna polska flaga, przywieziona na rozkaz Komendy Głównej ze Śródmieścia, przez pułkownika ,,Wachnowskiego’’ i to pułkownik ,,Wachnowski’’ był parlamentariuszem. Niemcy go przywieźli z rozkazem, żeby Żoliborz kapitulował, ponieważ myśmy mieli zamiar, to znaczy pułkownik „Żywiciel” miał zamiar nacierać na wały Wiślane, a tam miały być podstawione środki przeprawowe w postaci pontonów i miał być ogień artylerii ze strony rosyjskiej. Najgorszy moment. Zdążyłem zabrać chłopakom wszystkie, jakie mieli, dowody z chlebaków. Taki był rozkaz – zrewidować. Nic nie wolno, tylko wolno było mieć granaty i zapas amunicji do pepesz, my wszyscy mieliśmy ruskie pepesze, jeszcze dwa zapasowe magazyny i jeszcze pięć granatów. Nawet tytoń, papierosy, wszystko im wyrzucałem, bo mieliśmy uderzać i zabierać się przez Wisłę.
Kiedy myśmy to wszystko zrobili przyszedł rozkaz: „Kapitulujemy”. Po kolei, schodami, ja byłem ze swoją drużyną na samej górze na strychu, schodzimy klatką schodową, bocznym wyjściem na ulicę i pod schodkiem leżał mój żołnierz i rzęził, konał, pseudonim: „Wilk”. Świetny żołnierz z 1939 roku, z kampanii wrześniowej, dużo starszy ode mnie, trzydzieści parę lat, dzielny, spokojny, zrównoważony.
Do dziś myślę, czy nie było możliwości zabrania, ratowania, mój sanitariat, z którym później po wojnie rozmawiam, oni mówią: „On i tak już konał”. Nie wiem, czy on konał, on jęczał, rzęził, był nieprzytomny.
To był dla mnie najgorszy moment i zaraz pół godziny później, ulicą Mickiewicza w górę, na Plac Wilsona. Tam już Niemcy nas rozbrajali. Moją pepeszkę, trzeba było zamek wyrzucić, lornetkę potłuc i łukiem prowadzono nas do Placu Wilsona w stronę kościoła świętego Stanisława Kostki i od prawej strony stało zgrupowanie czołgów „Panter” i ja w oczach mam konającego „Wilka”, przechodzę koło niemieckiego czołgu, oczywiście towarzystwo wesołe, Niemcy pstrykają zdjęcia, filmują. Na wieży siedzi Murzyn i gra na harmonii...
Pamiętam była taka kawiarnia po czesku „Cafe Bodega” w Pasażu Simonsa i on [ten murzyn] miał tam za niemieckim zezwoleniem kawiarnię. Wiedzieliśmy, że się on nazywa George Scott. Pan George Scott siedzi na wieżycy i na harmonii gra skoczne melodie. Te dwa momenty: konający „Wilk” i Murzyn grający Niemcom skoczne melodie „Rose Marii” czy coś.
Potem nas doprowadzono ulicą Krasińskiego, jeszcze jedna rewizja, wszystko co było, zabierali, z chlebaka nawet papierosy. Tak sobie myślę, jak potem Niemców brałem do niewoli, to mnie do głowy nawet nie przyszło, żeby mu zajrzeć do plecaka. Tym się różnimy. Do Pionier Parku, na Powązki, do baraków, tam rozdzielenie podchorążych, oficerów, kobiety i żołnierzy osobno. Tam całą noc pozostajemy, już chyba trzydziestą godzinę głodni, bez jedzenia, bez niczego, brudni, umorusani, ranni. Rano przyjechały samochody ciężarowe niemieckie, załadowano nas i przez rozpaczliwą, spaloną Warszawę, której myśmy nie widzieli. Jeden ryk, płacz i tak dojechaliśmy do Pruszkowa.
W Pruszkowie nigdy w życiu nie byłem. Kolumna samochodów stanęła, brama się otworzyła, okazało się, że to były warsztaty kolejowe, wielkie hale, do których nas zwożono, jako do obozu przejściowego. Samochody stanęły, były przykryte plandekami, myśmy tę plandekę z tyłu otworzyli i wokół nas naród! Ludzie krzyczą dookoła: „Boże! Powstańcy! Powstańcy!”. Szloch, płacz przy samochodach! Ludzie marynarki zrzucali, co kto miał rzucał, pomidory, jedzenie, pieniądze, ale to trwało tylko pięć minut i wjechaliśmy, i skończył się mój epos walki powstańczej w niewoli w Pruszkowie. Dalsze historie nastąpiły za dwa dni, ale to już chyba rzecz zupełnie odrębna. Nami się trochę zaopiekowało RGO, siostry, które nam przyniosły pierwsze jedzenie, pierwsze zupy i pod ścianami ołtarze żeśmy budowali, jak to Polacy, zaczęliśmy się modlić, bo mieliśmy i księży wśród nas, odnajdywaliśmy się, liczyliśmy straty. Dowódcy mianowali, odznaczenia, krzyże waleczne, co kto zasłużył, ale okres walki już się skończył. Byliśmy już nie żołnierzami, tylko jeńcami wojennymi z literą KG później na plecach.



Warszawa, 31 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Janusz Skrzycki Pseudonim: „Gryf” Stopień: kapral podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter