Jerzy Cercwadze Wardisiani „Brawura”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Jerzy Cercwadze Wardisiani, urodzony 5 stycznia 1930 roku w Bydgoszczy.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Mój ojciec był oficerem zawodowym Rzeczpospolitej Polskiej. Przyjechał z Gruzji po wojnie gruzińsko-bolszewickiej w 1921 roku i służył do rozwiązania armii polskiej na zachodzie w 1948 roku; pochowany w Anglii. Moja matka – Zofia z Żółkiewskich, prawdziwych Żółkiewskich. No i ja jestem właśnie tym produktem. Mieszkam w Stanach Zjednoczonych, w stanie Illinois, pod Chicago. Również mam mieszkanie w Warszawie. W Warszawie bywam co roku od jakichś dwudziestu pięciu, dwudziestu sześciu lat, razem z małżonką Lidią, z którą jesteśmy żonaci teraz, dzięki Bogu, prawie osiemnaście lat.

  • Pan się urodził w Bydgoszczy. Kiedy rodzina się przeniosła do Warszawy?

W 1935 roku ojciec dostał przeniesienie do Rembertowa. Ponieważ dziadkowie mieszkali na Wilczej 56, więc z matką żeśmy im się zwalili na głowy, a ojciec dojeżdżał z Rembertowa. Po skończeniu kursu ojciec został przeniesiony do Lwowa, do VI batalionu tankietek, broni pancernej we Lwowie, gdzie służył do wybuchu wojny. Wojna, front, rozmaite niepowodzenia, internowany na Węgrzech, przedostał się do Francji. We Francji służył w formujących się jednostkach broni pancernej, później przerzucony do Anglii, gdzie służył naprzód w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej, później, ponieważ był ranny, w sztabie i w 4 Dywizji Grenadierów Pancernych, tak się to nazywało. Będąc we Lwowie, we wrześniu 1939 roku, spotkaliśmy naszych „przyjaciół” ze wschodu.

  • Pan był wtedy z ojcem?

Nie, byłem z matką. Ojciec pojechał w świat, wojna. Byliśmy do 1941 roku. Jak opowiadam ludziom: byliśmy oswobodzeni przez niemieckie wojska. Dlaczego oswobodzeni? Proszę porozmawiać ze starymi lwowiakami, którzy wtedy tam mieszkali. Barbarzyństw, jakie Sowieci, ich policja, NKWD na ludności polskiej wyprawiało, to Niemcy mogliby się od nich nauczyć. Po 1941 roku, oczywiście po wkroczeniu Niemców do Lwowa, pierwszym transportem znowu zjawiliśmy się na Wilczej 56, ku radości mojej babci, bo dziadek biedny w międzyczasie umarł. Tam mieszkaliśmy do Powstania.

  • Czyli był pan we Lwowie, kiedy tam byli Sowieci?

Od 1937 roku do 1941.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądał Lwów okupowany przez Sowietów, życie codzienne.

Ludzie, którzy tego nie przeżyli, zwłaszcza w obecnej Polsce, gdzie byliśmy nastawieni na przychylne zapatrywanie na Sowietów, bo taka była polityka państwowa… Tylko powiem: wywozy. Nie tylko żony oficerów czy nawet podoficerów, ale [też] jeżeli było się żoną czy małym dzieckiem listonosza, który był urzędnikiem państwowym, już nie mówiąc o policji. Wszyscy urzędnicy państwowi byli wrogami związku rad, od tego zacznijmy. Mróz – to jest rok 1940 – minus czterdzieści Celsjusza, w nocy wpadają, bo ktoś pokazał, że tu mieszka taki i taki. NKWD wpadało: Sabirajsia z wieszczami! Dawali piętnaście minut, żeby się spakować, a ludzie spali, więc często w koszulkach, może płaszcz na siebie narzucili, jakieś ciuchy do walizeczki czy do worka i ich odwozili na dworzec. Były boczne tory, gdzie w bydlęcych wagonach przetrzymywali ich czasami tydzień, czasami dziesięć dni, bez jedzenia, bez wody, bez opału. Rano – sam to widziałem – wyciągali już zamarznięte ciała z powrotem na peron, żeby je później wywieźć na cmentarz. Mówią, że Niemcy rozstrzeliwali. Również Sowieci rozstrzeliwali, proszę spytać, co się stało z inteligencją polską, profesorami uniwersytetów, gimnazjalnymi. To wszystko byli wrogowie narodu. O tym się nie mówi, o tym się nie pamięta.
Osobiście jestem wielkim antysemitą i się przyznaje tutaj, obecnie. Dlaczego? Bo Żydzi mnie i matkę chcieli wydać na deportację na Syberię. Dzięki ludności, która nas dobrze znała… Ukryli nas. Proszę zapytać tych, którzy byli na Syberii, po pierwsze, jaka była podróż, jakie było zakwaterowanie i przeżycie następnych lat, zanim wrócili do Polski, jeżeli wrócili.

  • Jak wyglądało pana życie we Lwowie? Czy to było ukrywanie się cały czas?

To było jedno wielkie ukrywanie. Dlaczego? Ludność żydowska, wszyscy Żydzi, dziewięćdziesiąt procent, bym powiedział, od razu się zgłosili do ukraińskiej milicji obywatelskiej, sowieckiej. Ludność ukraińska również była w tym czasie wrogo nastawiona do Polaków. Ukraińcy w tym czasie byli mniejszością narodową we Lwowie. Największa liczbą byli Polacy, później Ukraińcy i Żydzi. Następnie były domieszki Ormian, rozmaitych. Ukraińcy i Żydzi bardzo współpracowali w wywózce Polaków. Też się o tym nie mówi, bardzo mało na ten temat było powiedziane, a zwłaszcza napisane. Ja to przeżyłem i dlatego mam wielką niechęć do tych ludzi, którzy mnie chcieli wydać. Pan milicjant był krawcem. Z jego synkiem się bawiłem, on u nas jadł obiady, razem żeśmy do szkoły chodzili. Pierwszego dnia, jak Sowieci do Lwowa wkroczyli, spotykam go na ulicy, idąc z matką. Śnieg, mróz, on już jest milicjantem z polskim karabinem. Mówi: „No, skończyło się wasze pańskie panowanie!”. O tym się nie mówi, o tym się nie wie. To byłyby czasy lwowskie.

  • Jak wyglądało pana życie w okupowanej Warszawie?

Mieszkaliśmy na Wilczej 56, przedwojenne mieszkanie, które było uszkodzone w czasie nalotów niemieckich, ale razem z babcią, z matką, ja – żeśmy [mieszkali]. Chodziłem do szkoły. Ponieważ miałem i w podstawowej szkole, matka zapisała mnie do prywatnej szkoły pani Chełmońskiej na Marszałkowskiej. Dokładnego adresu w tej chwili nie pamiętam. Był taki kolega, Jurek Dubowski, który umarł miesiąc temu czy dwa miesiące temu, razem żeśmy chodzili do szkoły. Tak było do Powstania. Skończyłem szkołę powszechną i miałem iść do gimnazjum. Cała klasa oblała język niemiecki, którego żeśmy się nie uczyli po prostu. Jak by to był dalej, nie wiem, bo w międzyczasie wybuchło Powstanie i się znalazłem jako mały pacan [w Powstaniu], nie przyznając się, że miałem czternaście lat. Mówią: „Ile masz lat?”. – „Siedemnaście”. – „Siedemnaście, to już się należy”. Tak się zaczęła moja gehenna.

  • Czy wcześniej miał pan jakiś kontakt z konspiracją?

Jako taki – nie. Od czasu do czasu do mojej rodziny przychodziły rozmaite zebrania, to mnie się wyganiało, ja sobie na rowerze gdzieś pojechałem. Co to było, dokładnie nikt mi nie powiedział, a ja się specjalnie nie dopytywałem, bo w tym czasie im mniej wiedziałeś, tym było lepiej.

  • Jak pan zapamiętał Niemców w okresie przed Powstaniem?

Łapanki, żywności, godzina policyjna, „uważaj, co powiesz”. Jak łapanka czy coś – dawaj nura do bramy albo gdzieś przez podwórka. W porównaniu [z tym], co się działo we Lwowie, było troszkę lepiej.

  • Już się pan nie musiał ukrywać.

Nie. Myśmy mieszkali z matką, babcia wtedy była już wiekowa, moja mamusia też nienajmłodsza, a ja miałem czternaście lat. Dużo nie wiedziałem. Wiedziałem, że wojna, wiedziałem, że jest ruch oporu, cieszyłem się, że nasi lotnicy zniszczyli tyle i tyle samolotów nad Anglią, że wojna się prędzej czy później skończy, wiedziałem, że są oddziały leśne, partyzantka, wiedziałem, że są jakieś organizacje w mieście Warszawa, ale do nich nie należałem. Specjalnie nie wiedziałem, podejrzewałem, że ktoś może, bo chodzili w butach oficerskich, to znaczy – AK. Na tym moja znajomość się kończyła. Wszyscy w tym czasie byliśmy wrogo nastawieni przeciwko Niemcom jako okupantom, cieszyliśmy się, wszyscy czytali gazetki, tak że wiedzieliśmy mniej więcej, co się dzieje zagranicą. Gazetki były drukowane w drukarniach akowskich.

  • Skąd pan miał te gazetki? Koledzy panu przynosili?

Nie, matka je dostawała, a skąd – nie wiem. Wiem, że od czasu do czasu jacyś panowie przychodzili, mnie wypędzali na rower, ja sobie pojechałem. Tak że wiedziałem, że coś się dzieje, ale dokładnie co i jak, nie bardzo wiedziałem.

  • Pańska matka pracowała w czasie okupacji?

Mama pracowała, to była wytwórnia pasty do zębów czy coś w tym rodzaju, jakaś mała firma. Trzeba było, jak to się mówi, przeżyć, tak że się łapało, co się mogło.

  • Teraz już przejdźmy do Powstania, 1 sierpnia 1944. Jak pan pamięta ten dzień?

Pamiętam dwa dni przed.

  • Proszę opowiedzieć.

Mieszkałem na Wilczej 56, ale miałem kolegę na Wilczej 50. Wilcza 50 to był róg Poznańskiej i Wilczej. Myśmy tam na rowerach jeździli, jak to chłopcy. Patrzę, na korytarzu jakieś zamieszanie. Mówię: „Słuchaj, co to?”. – „A, słuchaj, to akowcy. A chcesz…”. Mówię: „Chcę”. – „No to chodź”. Mówi: „Tutaj się zgłosił taki…”. Spojrzeli na mnie podejrzliwie. Ale już byłem w długich spodniach. „A ile masz lat?’. Już wiedziałem na tyle o wojskowości, że jak jesteś za młody, to cię nie wezmą. Mówię: „Siedemnaście”, a miałem czternaście. „No, jak siedemnaście…”. Posadzili mnie, przyszedł jakiś starszy pan, a to był podpułkownik „Albin”, który później był dowódcą okręgu i miał kwaterę na Wilczej pomiędzy Poznańską a Marszałkowską, po lewej stronie. Numeru w tej chwili nie pamiętam. Tam była główna kwatera i tam przyszedłem. Przysięga et cetera i tak się stałem żołnierzem Rzeczpospolitej. Przesiedzieliśmy całą noc na podłodze, od czasu do czasu jakaś dziewczyna przybiegła, coś tam [poszeptała], pobiegła. Następnego dnia cisza. [Mówią], że będzie Powstanie i przywieźli nam opaski.
1 sierpnia wczesnym popołudniem starszy pan, który miał parabellum, [wziął] mnie do bramy na posterunek. Ale mówią: „Uważajcie”. Ni stąd ni zowąd słyszymy gdzieś strzały i wybuchy. Zaczęło się. Trzecia godzina. A w Śródmieściu cisza. Ale jak zaczęły się pierwsze strzały, ulice od razu opustoszały. Od czasu do czasu jakaś kobiecinka gdzieś pobiegła. My stoimy. Trzecia, czwarta, piąta – cisza. Ale słyszę: ktoś w wojskowych butach idzie po Poznańskiej. Wyglądam – Niemiec. Co tu [robić]? Mówi: „Nic”. Niemiec wychodzi, ten też wyszedł, prawie że na róg, ale po stronie Wilczej, tak że [Niemiec] nas nie widzi. Wychodzi, a ten jemu parabellum do brzucha: Hände hoch! A [Niemiec] miał do ręki przykutą jakąś teczkę. Machnął mnie w głowę tą teczką, aż usiadłem. A ten go zastrzelił. To była moja pierwsza [potyczka]. Z tej potyczki dostałem hełm niemiecki, który nosiłem do końca Powstania. Tak się zaczął pierwszy dzień. Jeszcze zupkę dostaliśmy, wielka radość. Cieć wypadł, żeśmy ciało tego biednego [Niemca] wciągnęli na podwórko i szybko zakopali, zabrali mu parabellum, też miał, duży pistolet, pas, coś tam jeszcze. Ja odziedziczyłem z tej całej akcji hełm, z którego byłem bardzo zadowolony i dumny.
Żeśmy przesiedzieli chyba dwa dni na Wilczej. Naturalnie posterunek zaraz był, bardzo ważny. Później, wieczorkiem bodajże trzeciego dnia, przeszliśmy boczkiem na Śniadeckich. Tam już były jakieś rozmaite oddziały, jakiś pluton leśny, III batalion pancerny, jakaś inna [formacja]. Żeśmy zaatakowali szpital na Śniadeckich, tam przed wojną była jakaś szkoła, ale w czasie wojny Niemcy zrobili szpital i postawili naturalnie bunkier. To trwało dzień i noc. Troszkę deszczyk padał. Bodajże trzeciej nocy, z tego co pamiętam, wszyscy się zdrzemnęli, ja też. Niemcy otworzyli wrota od szkoły, szpitala i ni stąd ni zowąd [wyjechały] samochody pełne esesmanów na Śniadeckich i w kierunku na politechnikę. Zanim się żeśmy ocknęli, „ukraińcy” na piechotkę za samochodem, sznurkiem. Kogoś postrzelili, ciemno było, to nie bardzo widziałem. Co prawda już świt, może za pół godziny, czterdzieści pięć minut. To była moja pierwsza akcja. Ponieważ dużo broni nie było, więc takie pacany jak ja to albo butelkę z benzyną dostawał, albo „filipinkę”, a „filipinki” to były granaty produkcji [domowej]. Parę razy się wychyliłem i rzuciłem, dlatego dostałem pseudonim „Brawura”, który po dzień dzisiejszy mam na legitymacji. To był mój początek.
Później byliśmy na politechnice, trochę w domach architektury, później mój pluton trzymał barykadę na Śniadeckich, Śniadeckich i Polna. Człowiek sobie nie zdawał sprawy, co robi. Na Polu Mokotowskim były ogródki, działki: pomidorki, kartofelki, cebulka, rozmaite. I trochę trupów niemieckich i – myśmy myśleli, że to „ukraińcy” – Russkaja Oswoboditielnaja Armia. Gorsi „synkowie” niż hitlerowcy, prawdę mówiąc. Tam ich troszeczkę leżało. Ponieważ człowiek był głupi, a przez to dzielny, to ja od czasu do czasu, dobre dwa tygodnie tak było, jak noc była bardzo ciemna… Cały pic to przeskoczyć przez Polną, na Polnej asfalt, asfalt się błyszczy, a dalej siedzieli Niemcy. Nasi jeszcze byli na politechnice, ale był obstrzał ze szpitala imienia Józefa Piłsudskiego na Polu Mokotowskim – zdaje się, że po dzień dzisiejszy stoi – i naturalnie z politechniki. I cały pic było przebiec przez Polną i nura się dawało w kartofelki, pomidorki, cebulkę. Właziło się, gdzie mogło coś leżeć i tam czasem natrafiałem na nieboszczyków. Przyniosłem pistolet, dwa razy szmajsera, tak że byłem bardzo poważany. Może za tę akcję dostałem Krzyż Walecznych.
Później nas wycofali ze Śniadeckich i byliśmy zakwaterowani na Marszałkowskiej, to była nasza główna kwatera, niedaleko kina – nie pamiętam numerów, bo to pięćdziesiąt lat z hakiem, wiem, że dwa kina były, jedno po jednej stronie, drugie po drugiej. Po tej stronie, co myśmy byli, jakieś trzy, cztery domy dalej, żandarmeria nasza trzymała folksdojczy i jeńców niemieckich, też tacy byli. Stamtąd żeśmy mieli służbę garnizonową. Żeśmy szukali kominiarzy [„gołębiarzy”] na dachach. Taki na Wilczej w głowę dostał, Szymek się nazywał, jego ojciec był dozorcą Wilcza 51. Pochowany był na podwórku, na Wilczej 51.
Później znowu byliśmy na politechnice. Był przekop przez Polną, sztachetki i pod sztachetkami był rów dobiegowy. Wychodziło się na trawniku, wszystkie budynki stały bokiem i były okna do piwnicy. Niemcy włazili w dzień, ale w nocy się wycofywali i my wtedy właziliśmy tam zobaczyć. Trzeba było po ciemku wskoczyć do piwnicy, a nie wiadomo, czy tam jakiś „synek” nie siedzi, który chce cię skrzywdzić. Ale nie było, to następny wskakiwał. Później po schodkach. Któregoś dnia idąc korytarzami… To musiały być laboratoria, to nie były sale wykładowe, bo nie były duże, może pokoiki profesorów, Bóg jeden wie. Później się rozgałęziało. Dochodziłem do jednego z tych rozgałęzień, a tu ni stąd, [ni zowąd] Niemiec złożył się z karabinem. Bach! Całe szczęście, mi tylko troszeczkę ucho [drasnęło]. Zabandażowali mnie, bardzo dumny z tym chodziłem. Ten dał nura, ja też tak się wystraszyłem, mimo że się nie przyznaje po dzień dzisiejszy, ale [dałem] nura w bok. Takie były rozmaite mniejsze akcje, większe akcje.
  • Jak pan był uzbrojony, miał pan już wtedy swój pistolet?

Przyniosłem sobie z Pola Mokotowskiego mauzera. Dużo kolegów starszych i silniejszych bardzo go chciało, ale broniłem go jak swojego i do końca Powstania go miałem. Wychodząc, żeśmy złożyli. [Nie pamiętam], jak ten plac się nazywał. Człowiek ma bardzo dobra pamięć, ale krótką. Niektóre rzeczy żona zawsze mi mówi.

  • Może jeszcze nie mówmy o kapitulacji. Niech pan powie, jak wyglądały sprawy z zaopatrzeniem.

Powiem lepszą historyjkę. Byliśmy na kwaterze na Marszałkowskiej. Spałem pod fortepianem. Bombardowania naturalnie. Ni stąd ni zowąd jakiś hałas się zrobił. Przynieśli skrzynkę z amunicją i nasz pluton zaalarmowali – wydali dodatkową amunicję, granaty – że gdzieś ruszamy. Wiem, że do placu żeśmy przyszli. W dół wszystko się pali. Ci, którzy nie przeżyli Powstania, nie wiedzą, jak to było. Noc, wybuchy, granatniki, pali się z jednej strony, pali się z drugiej. Po ulicy podmuchy. Schodzimy, patrzymy – jesteśmy na Powiślu. Później jakoś w bok, z jednego tunelu… Nie chodziło się po ulicach, z jednej piwnicy do drugiej. Usiedliśmy, czekamy na dalsze rozkazy. Siadało się pod murem. Wszedł dozorca, cieć. Mówię: „Panie starszy, gdzie jesteśmy?”. Mówi: „Taka i taka ulica”. Mówię: „Który to numer?”. On: „Taki”. Przypomniałem sobie, że moja żona z matką mieszkały na tej ulicy, więc mówię do mojego dowódcy plutonu: „Panie podchorąży, mam tutaj rodzinkę, może by…”. On [obruszył się], ale później: „Zostawię tutaj łączniczkę albo cieciowi powiem, gdzieśmy poszli, jeżeli przyjdzie. Bo czekamy na łączniczkę, żeby nas zaprowadziła. Idź, ale szybko wracaj”. Więc ja, wielki wojak z hełmem, z karabinem: „Który to numer?”. – „Taki i taki”. Ludzie siedzą wystraszeni, karbidówki się palą. Jest. „Gdzie tu jest rodzina taka i taka?” – rodzina mojej obecnej żony, a to moi dalsi kuzyni, ale to inna sprawa, dlatego ich szukałem. Mówią: „Jest”. – „Gdzie?”. – „Tam, w końcu piwnicy”. Jej matka wyszła, jak mnie zobaczyła, za głowę się schwyciła i razem z jej nianią do balii mnie wsadziły. Rozebrały mnie na golasa, hełm też i szczotką ryżową jej mama, jak mnie wyszorowała! Bo przez dobre półtora miesiąca nikt się nie mył, zębów nie czyścił, a zwłaszcza nóg nie mył. Zupełnie inny chłopak. Ubrałem się. Jej mama [dała mi] miskę jakiejś strasznie dobrej zupy, czegoś tak dobrego w życiu nie jadłem. Okazało się, że gdzieś konia zabili i ona jakieś kości dostała.
Wróciłem. Trzeba było przeskoczyć przez ulicę. To był przyczółek czerniakowski. Tam był jakiś batalion harcerski, nie pamiętam, czy to była „Zośka”, czy jakiś inny. Wiem, że szedł ostrzał z działek szybkostrzelnych z mostu. A tam były stajnie czy jakieś sklepiki, naturalnie wszystko w ruinach. Tam dwa dni żeśmy przesiedzieli. Żony, która była malutką dziewczynką, cóż ona wtedy miała, osiem, dziewięć lat, już nie widziałem, aż przyjechałem grubo po wojnie. Później jak zwykle. W naszą kwaterę na Wilczej, gdzie „Albin” trzymał dowództwo, rąbnęła „Gruba Berta”. Rozerwała się w piwnicy, a w piwnicy był cały kwaterunek, sztab był, wszystko. Chałupa się [zawaliła], ale byliśmy dalej, do końca Powstania.

  • Czyli wrócił pan z przyczółku czerniakowskiego?

Z przyczółku z powrotem na Marszałkowską. Jak była troszkę cisza, to wpadałem do matki. Z babcią siedziały nie w piwnicy, bo się bały, że je zawali, ale na parterze. Tam naturalnie i dzieci, i starcy, i ranni, i Bóg wie co. Zawsze jakieś konserwy gdzieś człowiek…

  • Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?

Zależy gdzie. W Śródmieściu na ogół była bardzo przychylna, patriotyczna. Już bliżej Alej, gdzie było dużo uchodźców ze Starówki, niektórzy byli bardzo – zwłaszcza starsi ludzie – wrogo nastawieni. „Coście narobili?! Po co wam to było?! Patrzcie, coście zmalowali! Co z nami będzie?!”. W Śródmieściu jeszcze nie było tak źle, z tego przynajmniej, co mi koledzy opowiadali. Gorzej było na Powiślu, gorzej było na Czerniakowie no i naturalnie na Starówce. Starsi ludzie nie byli bardzo szczęśliwi z tej wolności powstańczej. Później kapitulacja.

  • Jeszcze chciałam spytać, czy wiedział pan o desancie „berlingowców”.

Słyszeliśmy. Ja tam nie byłem, bo nas po dwóch dniach zabrali z powrotem z Powiśla. Że tam coś się działo – tak. Doszły słuchy, że „berlingowcy” się do takich wojen nie nadają. Oddziały dostały od nich troszkę broni. Nie bardzo były przychylne raporty, sprawozdania z ich waleczności czy z ich wojskowego zaangażowania się. Patrząc dzisiaj, po tylu latach na to wszystko: to byli ludzie głównie z małych wiosek ze wschodniej Polski, nieprzyzwyczajeni, że tutaj się wali na ciebie chałupa, że musisz zrobić skok w bok, żeby cię nie uderzyło. Byli zupełnie nieprzygotowani do walk ulicznych, nieprzygotowani do taktyki miejskiej. To jest zupełnie inna taktyka niż w otwartym polu. Dużo się poddało. Później, zwłaszcza w obozie jenieckim, były opowiadania na ten temat. I tak do kapitulacji. Zaczęli bombardować, ostrzeliwać Marszałkowską, Śródmieście. Na Marszałkowskiej wtedy w ruinę wszystko poszło, po obu stronach ulicy.

  • Niech pan opowie, jak wygląda takie bombardowanie.

Bombardowanie jeszcze nie jest takie złe, bo człowiek siedzi i patrzy, gdzie leci. Jak zaczyna okrążać, to coś tutaj zauważył. Jak zacznie się ryk, bo sztukasy miały taki, to tylko patrzę, w którym kierunku. Nic, tylko nura gdzieś dać i czekać. Bum! Ale oni zwykle jedną, dwie bomby rzucili i następny przylatywał. Najgorsze było to, co myśmy nazywali „Grube Berty”, to była artyleria kolejowa na kolejowych platformach. Nie wiedziałeś kiedy co. Cały dom, jak to się mówi, osiadał, ludzie w piwnicach przysypani. Ani nie było sprzętu, ani ludzi, żeby ich odkopać, co tu dużo mówić. Ci co przeżyli, na pewno trochę przeżyło, później się udusili. Drugie były, myśmy to nazywali „krowy”. To były wyrzutnie, Nebelwerfer, bodajże, się nazywało. Straszny podmuch. Jeżeli się miało pas i [pocisk] gdzieś niedaleko padł, to do naga zerwało, płuca pewnie popękały, tylko pasek i strzępy zostały. One były również, niektóre, zapalające. I naturalnie bomby fosforowe, na to nie było ratunku. Jak padł, to koniec, aż przepalił.
Później zaczęli systematycznie palić Śródmieście, ale to już z nalotów lotniczych. Czołgi wchodziły w Polną, wchodziły troszkę w Śniadeckich, ale się wycofywały. Strzelali głównie z karabinów maszynowych, jak wszedł, z dachu, z okien. Nasi im robili rozmaite nieprzyjemności. Były samochody pancerne, czołgi. Wchodziły nawet na teren politechniki. Tam był głównie III Batalion Pancerny „Golskiego”, ale oni, zdaje się, nawet taksówki nie mieli, ale się nazywali; w czarnych beretach chodzili, że to broń pancerna. W Warszawie głównie, jeżeli czołgi były używane, to jako wsparcie dla piechoty. Piechota niemiecka to też tak nie zanadto. Uważali, bo wiedzieli, że ich można zniszczyć. Jak mieli przewagę, to naturalnie... Przewagę mieli, po pierwsze, ogniową, w sprzęcie. Najgorsi byli ruscy, brygada Kamińskiego. W czasie Powstania nie było, że się poddam. Czy to Niemiec, czy… Bo nasi też później specjalnie jeńców nie brali. Dlaczego? Jak widziałeś, że ktoś podnosi ręce, to tylko cywil. I tak go ustrzelili. To co ja będę jego oszczędzał? A tak, to karabin od niego wezmę albo pas z amunicją.
I tak do kapitulacji. Później kapitulacja. Cisza przez dwa, trzy dni. Wszyscy [wychodzili], ja odwiedzałem rodzinę. Ludzie już się przygotowali, tobołki, jakieś wózki. Żywności było , ale jakiejś zupki zawsze ktoś ugotował. Była tak zwana zupka plujka. Dlaczego? Bo to z owsa, zdaje się, robili. Co to było?

  • Wydaje mi się, że owies.

Owies, łuski trzeba było [wypluwać].

  • Co pan zabrał, jak pan wychodził z Warszawy? Broń pan musiał oddać.

Matka mi dała jakiś stary płaszcz. Jeżeli się nie mylę, to był nawet damski. Ale [było] zimno, bo myśmy mieli tylko kombinezon jako drelich. Niektórzy mieli jakąś bieliznę, niektórzy nie, pas. Później żeśmy wyfasowali, bo rozbijali rozmaite niemieckie magazyny, niemieckie kurtki i hełm. Ale to już był przecież październik, już nie było słońca, deszczyk pokropił. Dostałem taki [płaszczyk] z futrzanym kołnierzykiem, pas i tak wyszedłem do niewoli. Naturalnie hełm mi bardzo szybko zabrali Niemcy. Pas miałem cywilny. Jeżeli niemiecki, to zabierali, bo jeszcze ładownice były na tym i broń [zabierali]. Miałem niemieckie buty, to zostawili. I tak, na piechotkę żeśmy ruszyli, ile kilometrów, już Bóg wie, do…jak ta fabryka była?

  • Do Ożarowa.

Do Ożarowa. Zaczął padać deszczyk. Szliśmy, szliśmy. Ludność cywilna była bardzo przychylna, bo jak szła kolumna, stawiali koszyk z cebulą, z chlebem, Bóg wie z czym. Pierwsi chwytali, później podawali dalej. Ale [padał] deszczyk, zanim żeśmy doszli, to już zmokliśmy, już się ciemno robiło. W jakieś hale nas wpuścili. Ciemno, mięciutko. A to były worki z farbą, ale myśmy nie wiedzieli. Dopiero z rana, jak towarzystwo wstało, pobudka: jeden żółty, drugi na niebiesko, czwarty na czerwono. Ja tam też byłem. Byliśmy dwa dni. Przyszła kuchnia polowa, to trzeba przyznać. Tylko trzeba było jakieś naczynie. Były menażki, niewielu ludzi miało, więc trzeba było pożyczyć menażkę. Ale Czerwony Krzyż, niemiecka kuchnia. Tak, zdaje się, dwa razy nam dali.
Później nas wszystkich do wagonów. Pięćdziesięciu ludzi w towarowym. Mimo że już śnieg zaczął prószyć – gorąco, pięćdziesiąt ciał spoconych, zapach niesamowity. Ale są pewne potrzeby naturalne, więc scyzorykiem wycięli dziurę w podłodze, a podłogi przecież [grube]. Tam się ludzie załatwiali. [Byłem] z podchorążym, który dostał podporucznika na wyjście. Miał pseudonim „Żbik”, po dzień dzisiejszy nie pamiętam nazwiska. Budzi mnie. Mówi: „Słuchaj, zjedz sobie coś”. I dał mi jakiś kawał mięsa na kości. Człowiek głodny niesamowicie, przecież dwa, trzy dni nie jadłem. Zjadłem. Ach, jakie smaczne było! Już w obozie pytam, mówię: „Panie poruczniku, a co to było?”. – „Koza”. Myślę sobie: „Skąd oni kozę wzięli?”. Ale sobie przypomniałem: ostatnia zbiórka na podwórku przed wyjściem do niewoli. Jakaś kobiecinka przyszła z jamnikiem. Mówi: „Niech się panowie zaopiekują tym pieskiem”, bo nie wolno było wyprowadzać. „Tak, tak, niech pani tu go zostawi”. I żeśmy się zaopiekowali, podobno to właśnie jego udo było, co z takim smakiem zjadłem. Zalecam. Nie chińska, to jest typowo polska kuchnia z jamniczka. Doskonałe.
Tak się znalazłem w stalagu X B Sandbostel. Jak Rosjanie mówią: wsia swołocz tam [była]. Ruskich naturalnie najwięcej, ale byli i Francuzi, i Polacy z 1939 roku, i akowcy. Akowcy to było polskie SS, tak nas nazywali. Myśmy byli obóz w obozie. Jeszcze nas drutami [oddzielili], trzy baraki i ubikacja, i umywalka. Z psami, wieża dodatkowa, żeby nas [pilnować] i tak nas trzymali.
  • Jakie były warunki w obozie?

Żeśmy jechali cztery czy pięć dni. Raz nas wypuścili na jakieś pole, obstawione wszystko. Jak towarzystwo wypadło, to nawozu tyle zostawili Niemcom, że byli na pewno szczęśliwi. I z powrotem nas do wagonu. Przyjechaliśmy do stacji Bremervörde. Wypuścili nas, znowu w czwórkach idziemy. Małe miasteczko w drodze do obozu – bo obóz [był] jeszcze dodatkowe dziesięć, piętnaście kilometrów [dalej] – na rogach stała młodzież niemiecka, Hitlerjugend. Małe pacany w krótkich spodniach, Heil Hitler, zwycięstwo niemieckie.
Przyszliśmy do obozu. Olbrzymi obóz. Na placu alarmowym nas postawili, śnieg padał, a ja już hełmu nie mam, więc jestem bez nakrycia głowy. Wszyscy stoją, zimno. Trzymali tak nas do świtu, czyli na pewno z osiemnaście godzin, może dłużej. Nie miałem zegarka, tak że nie wiem. I do łaźni. Do łaźni, bardzo efektownie [49.35], ale trzeba się było rozebrać na golasa. Więc wszyscy [się rozbierają]. Do łaźni, gorąca woda, człowiek zmarznięty. Wychodziliśmy wąskim korytarzem i były wnęki, a w tych wnękach siedzieli ruscy, już jako niemieccy sanitariusze. Przechodziło się, zanim się spojrzało, o co chodzi, już dostałem zastrzyk w rękę, drugi z drugiej [strony] w rękę, tak dostaliśmy pięć zastrzyków. Wychodzimy do sali, żeby wyschnąć – żeśmy dopiero wyszli z kąpieli. A jeszcze nas w pewnych miejscach posmarowano jakąś zołzą, bo się bali, że coś tam może się zalęgło. Patrzę: ludzie aż się wiją z bólu. Ja też, jakieś pięć minut później jak mnie zaczęło rżnąć! Przeżyłem. Teraz szukaj ubrania. Sterta [duża], znajdź tutaj. Czasami dwa lewe buty znalazłeś, później musiałeś sobie wymienić. I znowu na plac alarmowy. Mówią: „Wszystko będzie”. Do baraków. W międzyczasie przymrozek. Człowiek znowu [się trząsł]. Że nie dostałem zapalenia płuc, to widocznie bozia nade mną [czuwała]. Wchodzimy do baraku. Strasznie nieprzyjemnie pachnie, bo to jakąś zołzą, dezynfektem jakimś wysmarowali, że aż mokra podłoga. Ani łóżek, ani sienników, nic nie ma. Ratuj się, gdzie możesz. Było miejsce pod oknem, tylko nie zauważyłem, że u góry była wybita szyba. Mówią: „Wieczorem dostaniecie zupę”. [Człowiek] głodny, rzeczywiście, zupkę z brukwi przywieźli. Nie bardzo to smakowało, ale przynajmniej coś gorącego. Racja dzienna: dostawaliśmy z rana herbatę, ale to była ziołowa i nic więcej. Starsi koledzy, którzy się golili – jeszcze w tym czasie nie bardzo się goliłem, czasami coś tam wyrosło – używali [jej] do golenia się, bo przynajmniej ciepłe było. Później był obiad, przynosili w wanienkach zupę z brukwi. Po dzień dzisiejszy brukiewkę, mimo że żona czasami to pitrasi, nie bardzo lubię. Później – to miała być kolacja – chleb kilogramowy, pod koniec na jedenastu ludzi kromeczka. Wszyscy stawali, jeden najstarszy rangą i wiekiem równiutko musiał [podzielić]. Była waga, zrobili wagę, żeby ktoś okruszynki więcej nie dostał. A do zupki dostawaliśmy trzy kartofle w mundurkach, małą łyżkę cukru, to się od razu brało i łyżkę marmelady, też się od razu brało. Każdy swoją rację dostał na dzień. To, zdaje się, było wszystko – chleb, marmeladę z buraków i łyżeczkę cukru. Tak żeśmy przeżyli, ja przynajmniej przeżyłem, do grudnia, a może i początek stycznia. Grudzień chyba. Przyjechała komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. A przedtem – jesteśmy pierwszy dzień w obozie. Jak wychodziłem do niewoli, matka mówi: „Słuchaj, tutaj masz takie kostki, tylko wody musisz do tego nalać, zagotować i masz zupę”. To jeszcze z jakichś zapasów armii polskiej z 1939 roku. Głód, zbiórka, jak zwykle Niemcy lubią liczyć. Pierwszą zbiórkę stałem, liczyli, przeliczali. Później zapomniałem, że będzie następna zbiórka, już po południu. Wziąłem menażkę, tam gdzie była ubikacja [nabrałem] wody, dwie cegły postawiłem, poszedłem z tyłu, za ubikację. Posterunek niemiecki chodził z psem, nic mi nie mówił. Wyrwałem pół deski, scyzorykiem obciąłem i zapaliłem to zapałkami. Zaczęło się palić, zupkę sobie ugotowałem. Nie wychodzę, słyszę jakieś wrzaski, ale to w wojsku normalna rzecz. Zagotowało się, spróbowałem, bardzo dobre, ale gorące. Więc idę, co będę tutaj siedział? Wziąłem menażkę, wychodzę, a nasze trzy baraki stoją, nie mogą się jednego doliczyć. To jestem ja. Nie wiem, o co chodzi, wielka radość. Jakiś niemiecki oficer, podporucznik widocznie, ale już miał srebrne [pagony], biegiem do mnie. Na wszelki wypadek stanąłem, grzecznie zasalutowałem, a ten mnie po pysku. Niemcy umieli to robić. „Zupa” – mówię. Jeszcze mi kopniaka dał, z powrotem do swojej kompanii dobiegłem, stanąłem. Doliczyli się. To był jeden z pierwszych dni.

  • Czy musiał pan pracować, będąc w tym obozie?

Nie, tam nie. To było gdzieś tak chyba do Bożego Narodzenia. Przyjechała komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Był mąż zaufania z 1939 roku. Imię, nazwisko, ojciec, data urodzenia do ewidencji. Poszło do Szwajcarii i dostałem ze Szwajcarii, w domu mam, że tam byłem. Czerwony Krzyż powiedział: „To małoletni, rocznik 1930!”. Z Sandbostel wybrali nas takich trzydziestu. Wsadzili nas w kolejkę wąskotorową. Przyjechaliśmy w nocy. Jakiś obóz, też zimno, barak troszkę zrujnowany, ale już były prycze. Z rana gwizdki. Już wiemy, jaka tutaj jest [procedura], wychodzimy na zbiórkę, a po drugiej stronie jakieś trzy kompanie ładnych kobiet z AK. A my – trzydziestu młodocianych pacanów. Żeby to [było] dzisiaj, to bym na ochotnika się tam zgłosił. Dlatego jestem jeden z trzydziestu, którzy byli w Oberlangen, w kobiecym obozie. Jestem na liście w książce „Powstanie Warszawskie”, zdaje się w piątym tomie [jest] lista tych, co byli w Oberlangen. Tam będzie też Jerzy Cercwadze. Tak było gdzieś do marca.

  • W Oberlangen było lepiej niż w Sandbostel?

Tak. Mleko żeśmy dostawali. Przychodzili i po kubku mleka. Ale to nie była robota, dla nas to była uciecha. Tam był jakiś magazyn nad wodnym kanałem i były magazyny chleba, zdaje się dla wojska, które pleśniały. Dawali nam noże, myśmy chodzili, tą pleśń obcinali. Troszkę tego chleba się zjadło. Zima, śnieg, mróz. Przywieziemy sobie w taczkach chleba do baraku. Ale jak to zrobić? Pilnują nas wachmani, więc [wzięliśmy] troszkę chleba i [położyliśmy] płaszcze. Ten cywilny, co miałem od matki, gdzieś przepadł, czy coś się z nim stało, już nie pamiętam. Dostałem belgijski, wojskowy płaszcz. Więc płaszcze [położyliśmy], bardzo radośnie maszerujemy z powrotem. Przechodzimy przez bramę, a tam major, główny Niemiec od obozu stoi z wilczurem. Coś zagadał, więc naokoło wszyscy stanęli, ale pilnujemy taczki. A wilczur się rozejrzał, łap pod płaszcze i nam żre [chleb]. Stałem obok, [chciałem] go odgonić. I stoję. A ten się odwraca, jak mnie schwycił, po dzień dzisiejszy mam bliznę. Wrzask się stał, sanitariusze zabrali mnie, Niemiec mnie obmył jodyną, zabandażował.
Minęło parę miesięcy, [był] chyba marzec. Mówią: „Jedziecie do roboty”. Był starszy strzelec z AK, który też chyba czternaście lat miał, „Kawka” miał pseudonim, ale Niemcy nie mogli wymówić „Kawka”, więc go nazywali „Kakalaka”. „Kakalaka” poszedł, mówi: „Nie wolno”. – „Jak to nie wolno?”. I nas [skierowali] na tak zwaną komenderówkę na samej granicy holendersko-niemieckiej. Miasteczko się nazywało [Sellen], później Maczek miał blisko kwaterę. Jesteśmy w tym Sellen, Niemcy mówią: „Trzeba do roboty”. Ale nam się tam podobało. Osobny baraczek. Przysyłają z miasta tak zwanych Volksturm, półwojskowych ale w mundurach, z karabinem z pierwszej wojny światowej, z piką. Chodził naokoło, a my w baraczku. Było pole, gaik i niemiecka kolonia czerwonych domków, górka jakaś. W międzyczasie żeśmy się dowiedzieli, że jest zbiór ziemniaków, więc nasi zagadali. Dostawaliśmy paczki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a [było] sto papierosów w takiej paczce. Więc do Niemca: „Czy spróbujesz? Mamy amerykańskie papierosy”. – „O, amerykańskie papierosy!”. Do górki przyniósł ziemniaków, później się obierało i sobie gotowaliśmy. Ale w międzyczasie wzięli nas do roboty. To była jakaś olbrzymia fabryka włókiennicza, robili mundury dla armii niemieckiej. Mnie się bardzo podobało, bo człowiek przynajmniej coś robił. Nauczyli jak.

  • Pan też szył mundury?

Byłem tam. Dostawaliśmy też ekstra zupkę, nie zupkę. To były kartofle z brukwią, bardzo smaczne, przynajmniej mnie smakowało. Na drugi dzień wychodzimy, stoją bębny z nićmi. Dwóch szło, mieli jakiś klucz, pocięli. Sabotaż. Następnego dnia jak nas przywieźli, jak wpadło gestapo, jak nas po pyskach! Wyrzucili nas z roboty i teraz już siedzimy bezczynnie. Były rozmaite przygody, ale nie chcę o tym mówić.

  • Niech pan opowie o takiej przygodzie.

Zbombardowali to miasteczko, te robocze domki. To się jakoś specjalnie nazywało. Tam stało parę dział plot, w gaiku na polu. Zestrzelili jeden z bombowców i on gdzieś spadł, rozerwał się. A jeden z samolotów wzbił się bardzo wysoko i krążył, krążył. Strzelali od czasu do czasu. W tym czasie, jak Amerykanie czy Anglicy latali, nasi też, ziemia się trzęsła. Czteromotorowe, jak leci dwieście takich maszyn, to aż się ziemia trzęsie, a oni [latali] bardzo wysoko. Zbombardowali lasek z baterią, zbombardowali miasto z fabryką i robotnicze domki, ale my żeśmy w rowie siedzieli. Parę dni minęło, w nocy słyszymy gdzieś: bum, bum! Acha, artyleria. Co się okazało: desant morski w Holandii, Anglicy wylądowali, zdaje się, spadochroniarze. Następnego dna dalej słyszymy: bum, bum! W nocy wpada feldfebel, ten co był naszym dowódcą. Mówi: „Wyruszamy, zbierać się! Za piętnaście minut zbiórka, wymarsz”.
Tak żeśmy się zaczęli włóczyć tam i z powrotem po Niemczech. Przyłączali rozmaite kolumny z rozmaitych obozów. Ponieważ nie byłem wielkiego wzrostu, bo miałem wtedy piętnaście lat, więc [byłem] w ostatniej trójce. Przyłączyli jakichś w niebieskich mundurach, okazało się, że to polscy lotnicy zestrzeleni gdzieś w Niemczech. Bałagan w Niemczech się zaczął, ewakuacja obozów, bombardowania, Bóg jeden wie co. Z jednej strony nadchodzą ruscy, z drugiej Anglicy, z trzeciej Polacy i Amerykanie. Więc nas z powrotem. Tak żeśmy dobry tydzień, może dziesięć dni maszerowali tam i z powrotem. Patrzę: Polen. Acha, Polen to znaczy Polska. Zacząłem gadać, co i jak. Dowiedziałem się, że to oficerowie, zestrzeleni lotnicy. Normalna gadka: „A co, a jak się nazywasz, dziwne nazwisko”. I on zapamiętał. Wieczorkiem w gaiku na wzgórzu nas zakwaterowali, człowiek cały dzień maszerował, zmęczony, od razu się zasypiało. Aż tutaj – świt prawie – jakiś ruch. Co się okazało? Niemców nie ma. Droga była, patrzymy: jakiś dziwny samochodzik pancerny, dwa łaziki i motocyklista. Oni wszyscy – tam. Okazało się, [że to] Anglicy. Mówią: „Panowie, my tutaj tylko na rozpoznanie, ale nasze główne [wojsko jest] ileś kilometrów po tej szosie, z powrotem”. Wszyscy tobołki, szybko, jak najszybciej do Anglików. Ale szła z nami również kolumna ruskich. Droga, dolina i u dołu niemiecka wioska. Ruscy tylko do tej wioski. Zanim żeśmy przeszli kilometr, wioska już się paliła, straszne wrzaski z doliny dochodziły, [ruscy] wyciągali krowy, zarzynali, żeśmy widzieli. To było moje oswobodzenie.
W międzyczasie Anglicy [wsadzili] lotników bardzo szybko w samolot i do Anglii. Ponieważ byli jeńcami, więc im się należały jakieś pieniądze, ale ponieważ byli w polskim lotnictwie, więc do sztabu głównego. [To była] „dwójka”, drugi oddział. Był u ojca młodszy oficer, wtedy porucznik broni pancernej, ale teraz już major w lotnictwie, w „dwójce” – wywiad. Przeprowadza [rozmowę]: „Gdzie pan był, z kim?” – normalne. [Jeden z lotników] mówi: „Byłem z takim i takim, nazywał się Cercwadze”. – „Co pan mówi? Jak?”. – „Cercwadze”. – „A skąd?”. On opowiada, że akowiec. „Przecież ja tego chłopca pamiętam ze Lwowa!”. Dzwoni do mojego ojca, bo to koledzy jeszcze ze Lwowa, mówi: „Słuchaj, znalazłem ci Jerzyka”. Ojciec mówi: „Co ty mówisz?”. Opowiada. Ojciec [wsiadł] w pierwszy pociąg ze Szkocji. Tak się dowiedział, [gdzie] jestem.

  • Pan był w Holandii w jakimś obozie?

Byłem na komenderówce, na samej granicy holendersko-niemieckiej. Ale jak żeśmy maszerowali tam i z powrotem po Niemczech, znalazłem się w Holandii.

  • Gdzie pan przebywał w Holandii, w jakim miejscu, pamięta pan?

Zaraz powiem. Teraz bardzo szybko się odbywają rzeczy. Naprzód nas zawieźli, to były koszary SS, ale tam [byli] Anglicy. Jacyś się zgubili, ale jakichś dwudziestu pacanów przywieźli. Anglicy spojrzeli na nas z wielkim podziwem, bo [byliśmy] w angielskich mundurach, cośmy dostali przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, z tym że na plecach i [z lewej strony] [było] KGF, skrót niemiecki: Kriegsgefangene, czyli jeniec wojenny. [Była] normalna kuchnia angielskich żołnierzy, a my po repetę pięć razy. Ci się nie mogli nadziwić, gdzie te pacany [to mieszczą]. A my wygłodzeni tyle lat, tyle miesięcy. Człowiek [zjadł] i następna.
Przyjechał jakiś z dywizji Maczka. Mówimy o Maczku, ale to był korpus, to nie była dywizja, nasi nie bardzo na tych rzeczach się znają. A my jesteśmy zaprzysiężeni żołnierze armii polskiej, AK było częścią polskich sił zbrojnych. Normalnie: „Baczność, spocznij! Kto z was się zna na ślusarstwie? Jest ślusarstwo?”. Nie ma. „Kto umie jeździć taksówką czy samochodem?”. Też nie. „No to do piechoty”.
Anglicy i Amerykanie przywieźli nas ciężarówką do Antwerpii. Tam wsadzili nas w wojskowy pociąg: żandarmeria angielska, amerykańska i my „cufus, cufuskiem”, jak to się mówi, z Antwerpii do Brukseli, z Brukseli do Paryża, z Paryża do Marsylii, z Marsylii do Nicei. Mnie się bardzo podobało. Czekolada, gorące [jedzenie], pomocnicza służba kobiet, Amerykanki albo Angielki. Bardzo nami zachwycenie, że to tacy młodziutcy chłopcy, a my żremy jak te konie. Tak do Nicei. W Nicei nas wysadzili, była polska misja wojskowa nad samym morzem. Dołączyli jeszcze dwóch, jeden był z 2 Korpusu, ranny pod Monte Cassino, wzięty do niewoli przez Niemców i z Anglikami siedział do uwolnienia. Gdzieś go uwolnili i transportem z nami przyjechał. Mnie się tam strasznie podobało. Dlaczego? Wilijka nad samym morzem, piękna pogoda, trzy posiłki dziennie, pomarańcze, owoce, winko, ładne dziewczynki w bardzo skromnych bikini. A już miałem piętnaście lat, to już mnie się pewne rzeczy podobały. Tam myśmy byli chyba z tydzień. Ni stąd ni zowąd przychodzi ciężarówka i nas wsadzają w tą ciężarówkę i przez Monte Carlo, tą piękną drogą [jedziemy] do Włoch. Przyjechaliśmy, jakieś miasteczko, duży polski obóz i tam, jak Rosjanie mówią, wsia swołocz. Są Ślązacy z armii niemieckiej, Pomorzanie – ochotnicy do armii polskiej, jeńcy z 1939 roku, część akowców, część cywili, którzy byli na robotach, ale teraz każdy chce do wojska. Dlaczego? Bo wojsko to trzy posiłki dziennie, z wiktem i z opierunkiem, jak to się mówi. Zwłaszcza dla Polaków wojsko to znaczy…
Zaprzyjaźniłem się z gościem, co był ranny. „Dwójka” przesłuchuje. Legitymacja… A on mówi: „To jest mój kuzyn”. [To znaczy] ja. Mówi: „Chcę wracać do swojego batalionu, jestem z XV Batalionu Strzelców w 5 Kresowej Dywizji Piechoty”. Więc jego zaraz z powrotem do swojej jednostki. „A to mój kuzyn, to ze mną”.
Przyjechałem w nocy i służyłem w XV Batalionie Strzelców, 1. kompania. Bardzo się mną zachwycali. Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi, dosłownie. Nie wiedzieli dobrze, co ze mną zrobić. Piętnastoletni pacan, ale starszy strzelec i ma Krzyż Walecznych. Co z nim zrobić, cholera? Zrobili specjalny pluton, tam było trzech czy czterech akowców. Jeden kapral, Kwapień się nazywał, później poprosił o przeniesienie do komandosów, był jeden plutonowy podchorąży, też z AK, nie pamiętam w tej chwili i ja między innymi. Długo się zastanawiali, co robić. Wsadzili mnie w samochód, pojechaliśmy do Brindisi, tam nawet było polskie lotnictwo. Stamtąd do Palestyny. Pierwszy raz samolotem wojskowym [leciałem], wyglądałem. Tam zdecydowali, że na przeszkolenie do Centrum Wyszkolenia Piechoty i z nimi po piaskach poganiałem.
Później z żoną byliśmy, parę lat temu, w Palestynie. Żona zdecydowała, że ponieważ tam są wszystkie nasze świątynie, grób Chrystusa, na stare lata trzeba tam pojechać i obejrzeć, pomodlić się, może Bozia przebaczy jakieś [grzechy].
W tym czasie Hajfa to była mała, zakurzona wioska arabsko-żydowska. Za dobre sprawowanie żeśmy dostawali przepustkę i do miasta. Miasto to była Hajfa. A myśmy [byli] jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, tylko nie pamiętam, czy mil, czy kilometrów [dalej]. Na pustyni, pod namiotami był obozik. Przepustka, to nas do Hajfy. Nosiliśmy te same mundury, co Anglicy, z wyjątkiem, że było Poland i na beretach orzełek. Tylko przyjechaliśmy: „Rywcia, nasi przyjechali!” – polscy Żydkowie.
Później wróciłem znowu do Włoch. Mnie się bardzo podobało, bo to służba garnizonowa, od czasu do czasu na wartę cię postawią. Aż tutaj kiedyś baczność, spocznij, rozkaz dzienny i odkomenderowanie: „Starszy strzelec taki i taki odkomenderowany do Gimnazjum i Liceum 5 Kresowej Dywizji Piechoty w Modenie”. W takim miasteczku. Stawałem do raportu, naprzód do dowódcy kompanii, do dowódcy batalionu. „Panie majorze!”. Nie wiedziałem, że to kolega mojego ojca ze szkoły podchorążych. Mówi: „Rozkaz przyszedł z korpusu, że takie i takie roczniki…” – chciał nie chciał... Tak właśnie zaczęło się moje wykształcenie. Na egzamin zaczęli mnie uczyć łaciny. Nie bardzo mnie się podobało, ale na dostateczny z jednej klasy do drugiej przechodziłem, to był przyspieszony [kurs]. Tam kończyłem, zrobiłem gimnazjum. To było według starego, przedwojennego [systemu], czyli naprzód gimnazjum, a później dwie klasy licealne. Kończyłem Gimnazjum i Liceum V Kresowej Dywizji Piechoty. Z tym gimnazjum, bo zrobili batalion szkolny, przyjechałem do Anglii.
  • Odnalazł pan ojca?

Przywieźli. Olbrzymi obóz, Bodney się nazywał, to kiedyś było amerykańskie lotnisko. Tam kończyłem liceum. W 1948 roku demobilizacja. Myśmy byli w Korpusie Przysposobienia, była taka angielska organizacja, żeby ludzi nauczyć. Mojego ojca, oficera sztabu generalnego, zapisali na kurs tapicerski, żeby przystosować.
Profesor doktor Ciechanowski [to był] mój kolega z tych czasów. Myśmy razem gimnazjum kończyli, liceum kończyli. Mieszkaliśmy przez trzy lata z Jurkiem Gachem, to nasz wspólny kolega, w [małym] pokoiku. Było jedno łoże, palnik, żeby herbatkę zagotować, krzesło i coś jeszcze. Nas trzech tam mieszkało. Z tym że Ciechanowski pracował na kolejce podziemnej, zamiatał tam w nocy, a my z Jurkiem Gachem żeśmy na tym łożu małżeńskim [spali]. […] Ciechanowski, wielki historyk, jak o nim pomyślę, to mnie krew zalewa. Drugi – doktor filozofii, kapral K. Gierymski. Był do niedawna profesorem, może już umarł, na Uniwersytecie Stanu Wisconsin w mieście Milwaukee. Piekałkiewicz, też doktor filozofii. Paweł Depta, et cetera. A ja jakiś taki nieuk. Po pięciu latach w Anglii nic nie wychodziło.

  • Miał pan powiedzieć, jak pan spotkał ojca.

Z ojcem żeśmy się zjechali.

  • Niech pan opowie, w jakich okolicznościach.

Ojciec był w broni pancernej. Naprzód był w Bydgoszczy, Dywizjon Samochodów Pancernych, tak się to nazywało. Dostał odkomenderowanie do Rembertowa, awans na kapitana i przeniesienie do Lwowa. Później wojna, trafił do Francji, wszystkie narodowe niepowodzenia, do Anglii. Później służył. Była dywizja pancerna, ale była również 10 Brygada Kawalerii Pancernej. Tam mój ojciec służył. Później był ranny, później w sztabie, później odpoczywał, była dywizja rezerwowa w Szkocji, która nigdy nie poszła na front, 4 Dywizja Grenadierów. Tam mojego ojca wsadzili, troszkę na odpoczynek, był zastępcą dowódcy batalionu. Dowiedział się, że jestem we Włoszech. Mój ojciec miał znajomości, bo kończył I Polską Szkołę Podchorążych w Warszawie. Dlaczego? Na początku były szkoły legionowe, legioniści. Później było tak zwane Polnische Wehrmacht przy armii niemieckiej.

  • To było jeszcze podczas pierwszej wojny światowej?

Pierwsza wojna światowa. Ale pierwsza wojna światowa się skończyła i [przyjechał] na zaproszenie marszałka Piłsudskiego. Już było kilku Gruzinów w legionach. Dlaczego byli w legionach? Służyli głównie jako oficerowie, niektórzy sztabowi, w armii carskiej. Ale z caratem albo z Rosją Gruzini nigdy wielkiego pożycia małżeńskiego, że tak powiem, [nie mieli]. Po dzień dzisiejszy Gruzja Gruzją, a Rosja Rosją. Więc wstąpili [do legionów] i się pokazali stosunkowo dobrze na wojnie z bolszewikami. […]
Najliczniejsza armią w tym czasie była francuska i dlatego Francuzi wzięli czterdziestu jeden. Polska wzięła trzydziestu. Belgia, Rumunia, Węgry, Grecja, wszyscy po iluś tam. Tak ojciec wylądował w Polsce. Skończył tutaj szkołę podchorążych, widocznie nienajgorzej i dosłużył się stopnia majora. Rozmaitych orderów jak dostał, to wyglądał jak marszałek Żukow na manewrach zimowych. I biedny umarł… Ja też tam z ojcem [byłem], on odnalazł mnie, ja ojca.

  • Gdzie pan ojca spotkał? We Włoszech?

Ojciec przyjechał do Włoch, bo się dowiedział, bo później zaczęli mnie szukać. Mój dowódca batalionu to był jego kolega ze szkoły podchorążych, zastępca dowódcy brygady, major, później podpułkownik Gnatowski. Byłem bardzo zdziwiony, bo ni stąd ni zowąd – jakieś ćwiczenia czy coś – mnie wołają: „Zameldować się u pana majora, dowódcy batalionu”. Myślę: „Co to, że zastępca dowódcy brygady ni stad ni zowąd zainteresowany moja skromną [osobą]?”. „Gdzie ojciec, matka?”. Myślę: „Skąd oni…”. Później pracowałem. Jeden dostał stypendium, drugi dostał stypendium.

  • Mówimy już o czasach angielskich?

Tak, już jestem w Anglii. Zebrali się moi koledzy do ojca czy ojciec ich zawołał. Ojciec mówi: „Słuchaj, nic w tej Anglii nie wywojujesz”. Też byłem rozrabiaką, ale to inna sprawa. Mówi: „Amerykanie wystawili nowe wojskowe kwoty, jedź. Nowy kraj, albo wypłyniesz, albo się utopisz”. Wypłynąłem. Skończyłem dwa uniwersytety, ożeniłem się, mam czterech synów z pierwszego małżeństwa. Do niedawna paliłem papierosy i to przez sześćdziesiąt trzy lata. Wódeczkę po dzień dzisiejszy lubię, dziewczynki też. Na emeryturę przeszedłem.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan wrócił pierwszy raz do Warszawy.

Pierwszy raz przyjechałem… Który to był rok? Uniwersytet skończyłem w 1965, a to był jakiś 1967, 1968. Przyjechałem do matki, bo moja matka razem z babcią w międzyczasie były wywiezione na Śląsk, do Bytomia i tam biedne… Dzisiaj są tam pochowane. Więc przyjechałem.

  • Czy mógłby pan porównać Warszawę z lat sześćdziesiątych z Warszawą przedwojenną?

Przyjechałem. Zupełnie inni ludzie. Przedtem warszawiacy – każdy uśmiechnięty, uczynny, grzeczny. Dzisiaj tego nie ma. Teraz jest poprawa, ale w tamtym czasie każdy ponury, nikt się do nikogo nie odzywał, bo się bał. Ja nie, co mi zrobią? Bieda straszna wtedy była, milicja na każdym kroku, ludzie się bali coś powiedzieć. Wszyscy wiedzieli, że z zachodu, bo od razu poznawali po ubraniu, po zachowaniu, może i po wyglądzie, bo człowiek ogolony, nauczył się, że z rana wstajesz, to trzeba, jak to się mówi, nogi wymoczyć i buzię ogolić. Inny stosunek. Ludzie byli ponurzy, Warszawa był brudna, zaśmiecona, szara, ciemna. Świateł dużo nie było.
To pierwszy raz, ale teraz, za każdym razem jak przyjeżdżam, coraz lepiej, coraz lepiej. Teraz Warszawa już jest prawie że europejskim miastem. Za dwa lata niczym nie ustąpi zachodnim stolicom. Niczym. Samochody, motoryzacja straszna. Tylko nasi, jak się dorwali do tych samochodów… […]


Warszawa, 14 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Jerzy Cercwadze Wardisiani Pseudonim: „Brawura” Stopień: starszy strzelec Formacja: Kompania Dyspozycyjna Komendy Placu Śródmieście Południe Dzielnica: Śródmieście, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter