Jerzy Maria Jankowski „Wicher”
Jerzy Jankowski. Drugie imię – Maria.
- Jak wyglądało pana życie przed wojną?
Urodziłem się i mieszkaliśmy w Kaliszu w 1 czerwca 1922 roku.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był sekretarzem powiatu kaliskiego. Moja matka była w domu jako matka i żona.
Miałem dwóch braci: młodszego i starszego.
- Jak wspomina pan przedwojenną szkołę?
Którą?
Szkołą podstawowa. Byliśmy w szkole pani Szolcowej, prywatna szkoła w Kaliszu, do której uczęszczało sporo dzieci. Między innymi uczył mnie późniejszy Minister Kultury i Sztuki – pan Dąbrowski. Uczył w szkole geografii.
Przyjemnie. Później pojechałem do Krakowa, jak on już był Ministrem Kultury i Sztuki, przedstawiłem się sekretarce. Ona mówi, że pan minister nie przyjmuje. Siedzi i sobie manicure robi, a ja mówię: „Proszę pani, rozumiem to, ale proszę powiedzieć panu ministrowi tylko moje imię i nazwisko”. Niechętnie to robiła, unosiła się z trudem, ale poszła. Za chwilę otwierają się jedne, drugie, trzecie drzwi i wchodzi minister: „Jerzy! A co ty tu robisz?”. – „Ja do pana Ministra”. – „W porządku”. Zaprosił mnie do gabinetu. Za chwilę przyszedł urzędnik, który musiał wypisać dla stołówki w Krakowie Bratniej Pomocy Akademii Muzycznej jeszcze sto tysięcy złotych co miesiąc więcej. Z takimi wynikami pojechałam z powrotem do Krakowa kupić mi samochód dwugaźnikowy, którym posługiwała się niemiecka policja. W ten sposób działaliśmy.
- A gdzie zastał pana wybuch wojny w roku 1939?
W Kaliszu. 1 [września] 1939 roku. Pojechaliśmy na drugi dzień. Byłem już kierowcą. Miałem 17 lat, nie miałem jeszcze prawa jazdy, ale już umiałem jeździć. Z naszym fordem, amerykańskim, pojechaliśmy do Warszawy, do brata mojego stryja, który mieszkał w Warszawie na Wspólnej.
- Jak wspomina pan okres września 1939 roku i walk?
To był bardzo trudny okres, bo przede wszystkim jechaliśmy tylko lewą stroną, bardzo wolno i samochodem. Jechało się kilka ładnych godzin z Kalisza do Warszawy. Na szczęście jakoś dotarliśmy.
W Warszawie mieszkaliśmy na Wspólnej, na tej ulicy w mieszkaniu naszego stryja. Później okazało się, że brano ludzi na kopanie rowów przeciwczołgowych, a myśmy wzięli samochód i uciekli z Warszawy.
- Jak długo we wrześniu był pan w Warszawie?
Nie więcej jak tydzień.
Z matką i dwojgiem braci. Ojciec nie. Ojciec pojechał innym samochodem do Lwowa.
- Z Warszawy dokąd się państwo udali?
To były bardzo trudne sprawy, bo nie było benzyny. Zostawiliśmy samochód i kupiliśmy dwa rowery od wojskowych, polskich żołnierzy. Jechaliśmy z moim starszym bratem pod Słomin, gdzie on miał narzeczoną. Tam zajechaliśmy do majątku i tam żeśmy siedzieli. Później, jak NKWD nas wyłowiło, to trzymali nas dwa czy trzy dni w więzieniu, ale jak przyszedł starszy taki i powiedział, że to są uczniowie, „To po co ich trzymacie? Mają szkolne legitymacje. Wypuścić ich!”. Później przyjechał po nas ojciec i wróciliśmy do Kalisza.
- A z tego pobytu w więzieniu, to czy w tym okresie panów przesłuchiwano, torturowano? Czy były jakieś represje?
My byliśmy uczniami i nas tylko trzymali w klasie szkolnej. Nic nam złego na szczęście nie robili. A przyszedł taka starszyzna i wypuścił nas na wolność. To tyle.
- Jak wyglądało dalej pana życie po wyjeździe stamtąd?
Z wielkim trudem wróciliśmy do Kalisza, bo komunikacja była fatalna, ale jakoś szczęśliwie się udało. Ojciec po nas przyjechał. Razem z ojcem żeśmy wrócili. Ojciec i ja ze starszym bratem wróciliśmy do Kalisza. Ale później ojcu mówili, że go aresztują, więc musieliśmy uciekać z Kalisza do Warszawy z powrotem.
Moje były bardzo ciekawe, bo nas wysiedlili. Wuj po nas przyjechał i zabrał nas do siebie na wychowanie i w ogóle na życie. Tam mieszkałem.
- A gdzie pana wuj mieszkał?
W Zbiersku pod Kaliszem. Tam, ni stąd ni zowąd, przyjechała jakaś Niemka. Nazywała się Marie von Arendt i ona się dowiedziała, że gram na fortepianie. Ona chciała się uczyć. Była jeszcze młoda. Udzielałem jej lekcji. Trochę koncertowałem, przyjeżdżali tam różni ludzie. Niemcy również. Grałem sonaty, Beethovena i Brahmsa, oczywiście kompozytorów niemieckich.
- A czy w tamtych czasach musiał pan pracować w inny sposób?
Nie. Byłem na wychowaniu wujostwa, na chlebie.
- A jak Niemcy traktowali pana w tym okresie?
Niemcy bardzo różnie, bo dzięki tej Niemce, która bardzo ceniła mój talent i moje jej kształcenie, uczyłem jej gry na fortepianie, Niemcy dali mi pracę –
Autoreparatur Reckstadt – w Kaliszu, czyli byłem takim urzędnikiem i pisałem, co w danym samochodzie było zrobione. Później wypełniali taką kartę, arbeitskartę, i wypłacali ludziom pieniądze za tę pracę.
- Jak długi okres czasu pan tam pracował, w tym urzędzie?
Niecały rok, dlatego że jak zobaczyłam, że… Wyszło takie zarządzenie, że jak Polak zobaczy Niemca, to musi zejść na jezdnię i się ukłonić… Akurat szedłem i w międzyczasie przede mną szedł młody człowiek. Niemiec jakiś [krzyknął]:
Komm hier, i trzasnął go w gębę z jednej i z drugiej strony, dlatego że się nie ukłonił i nie zszedł na jezdnię. Jak to zobaczyłem w Kaliszu, to myślę sobie: „Ja już tu więcej nie mogę żyć”. Z kolegą przez zieloną granicę uciekłem do Warszawy. W Warszawie już się zameldowałem jak u rodziców i tam już zacząłem konspiracyjne szkolenie w Armii Krajowej.
- A w jaki sposób uzyskał pan kontakt z Armią Krajową?
Trudno mi tak powiedzieć coś konkretnego, dlatego że my tak pokątnie się dowiadywaliśmy, że są z Armii Krajowej i tak dalej. Więc przyszedł do nas podporucznik. Przeszkolenie żeśmy odbywali w różnych punktach miasta, żeby nie w jednym punkcie, tylko... W ten sposób przygotowaliśmy się do Powstania warszawskiego
- A który to był rok, jak pan przyjechał po raz ostatni do Warszawy?
Przed samym Powstaniem.
Tak, tak.
- Wspominał pan o tym Niemcu, który zdzielił tego Polaka za to, że się nie ukłonił. A czy był pan jeszcze świadkiem albo ofiarą innych represji ze strony Niemców?
Gdy to zobaczyłem, to na drugi dzień już uciekaliśmy przez zieloną granicę przez Łódź do Warszawy.
- A czy w Warszawie widział pan jakieś represje ze strony Niemców?
Bardzo często. Były takie sytuacje, że dajmy na to, jak Polak się nie ukłonił Niemcowi, to Niemiec zbił. To była normalna sprawa w Warszawie też.
- Przekraczając granicę, zdążając do Warszawy, to w jaki sposób udało się pokonać te kilometry?
To było dosyć śmieszne, dlatego że ja z kolegą Chmielewskim razem żeśmy tak wędrowali. Przyjechaliśmy do Łodzi i akurat była godzina policyjna, więc nie wolno chodzić. Zadzwoniliśmy więc do pierwszej lepszej bramy i otworzył nam taki miły człowiek. Mówimy, że jesteśmy przejazdem, że teraz nie można już chodzić po ulicy, czy nie może nas przenocować. On nas oczywiście wpuścił. Położyliśmy się na takiej podłodze, na dywanikach i się przespaliśmy. Rano następnego dnia pojechaliśmy do punktu, z którego przewieźli nas już przez granicę.
- A w jaki sposób skontaktował się pan z ludźmi, którzy mogli pomóc w przejściu przez granicę?
To była cała taka jakby mafia, w cudzysłowie, która pomagała Polakom w przechodzeniu przez granicę koło Łodzi.
- Czyli przyjeżdżając już do Łodzi, wiedział pan, do kogo należy się zgłosić?
Zgłosiliśmy się do takiej polskiej rodziny, w której były piękne dwie córki i Niemcy – żandarmi do nich się zalecali. Ci żandarmi na polecenie tych pań szwarcowali nas przez granicę. I wszystko się udało. Szliśmy całą noc.
Na piechotę aż do punktu, który był już w Generalnej Guberni. Tam wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Warszawy.
- Po przyjeździe do Warszawy w której części miasta pan mieszkał?
Na Żoliborzu. Tam już doczekaliśmy do Powstania Warszawskiego. Tam zaczęliśmy szkolenie wojskowe. Oczywiście ciągle w innych punktach, mieszkaniach na Żoliborzu. W ten sposób zostaliśmy przygotowani do wojny.
- A czy pamięta pan osoby, u których był pan na tych szkoleniach?
To byli: mój brat, mój ojciec, brat cioteczny. Taka rodzinka. Myśmy ciągle w innych punktach się szkolili, żeby nie było w tym samym miejscu.
- Gdzie miał pan punkt zborny na Powstanie?
Plac Wilsona, w głównym wieżowcu na dole. Tam przyjechałem i zobaczyłem... Pytam się: „Gdzie broń?”, bo mieliśmy już chęć walczenia. Pokazali mi tylko piętnaście butelek z benzyną, [odpowiedzieli:] „To jest tylko to”. I z tym poszliśmy na czołgi. Udało się parę czołgów zatrzymać. Uciekły z powrotem.
- Czyli 1 sierpnia od razu była podjęta akcja?
Tak, tak.
Cztery godziny na wozie, cztery godziny na froncie. Cały czas: sześćdziesiąt sześć dni. Ani jednej nocy nie spałem, bo ciągle ciągnęli mnie za nogi: „»Wicher«, wstawaj na front!”.
- A czy pamięta pan jakieś poszczególne działania, akcje, w których brał pan udział?
Tego były dziesiątki. Mogłaby być napisana cała książka.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o kilku?
Bardzo chętnie. Przede wszystkim walczyliśmy na barykadach. Na tych barykadach były bardzo śmieszne historie, bo czasami na barykadzie była wojna, czasami było parę godzin postoju, gdy Niemcy nie atakowali. Była taka cisza, spokój, to poszedłem do pierwszego z brzegu mieszkania i pytam się tej pani, gospodyni, miła taka pani, kulturalna: „Czy mógłbym umyć głowę?”. Ona mówi: „Dlaczego? Ale proszę bardzo”. Prowadzi mnie do łazienki i raptem patrzę, a ona: „Proszę pana, ale ja umyję panu głowę”. Zdziwiony jestem, ale nie przeczę. I zaczyna myć mi głowę szamponem i tym wszystkim. I ona wtedy spowiada się przede mną: „Dwa lata temu myłam głowę swojemu synowi i on już wyjechał za granicę przez Czechosłowację do Włoch. Od tego czasu nie myję [mu] głowy, dlatego z przyjemnością panu umyję”.
- A jak było z jedzeniem podczas Powstania?
Jedzenie to była sprawa bardzo śmieszna. Jak wchodziliśmy do kuchni, to braliśmy słoiki i jedliśmy, co się dało. Później pilnowaliśmy willi. To w tej willi gotowali nam obiady, to dawali nam obiady. Różnie było, różnie, ale bardzo życzliwie i szczęśliwie.
- A co jadło się na przykład na obiad?
To były tak przeróżne obiady i przeróżne kuchnie u przeróżnych gospodarzy, że trudno mi w ogóle określić. Aleśmy dobrze jedli.
- A czy były problemy z wodą?
Z wodą? W piwnicy była woda. Myliśmy się, rozbieraliśmy do naga, kąpali. Wszystko.
- A czy w pana otoczeniu istniało życie religijne podczas Powstania?
Myśmy nie mieli na to czasu. Poza tym co cztery godziny warta, co cztery godziny wojna, co cztery godziny w odwodzie, tośmy wypoczywali, spali bez względu na porę dnia i nocy.
- Wspominał pan o tych butelkach z benzyną.
Tak.
- A czy później były jakieś dostawy broni?
Nic. Bardzo ciężka sprawa, ale mieliśmy rewolwery. Wszystko, karabiny.
A były. Tak, ale dostawa była przeróżna różnymi ludźmi. To było... Ciągle była zmiana. Miałem na przykład stena, siedemdziesiąt dwie kule pod palcem. Myśmy musieli wycofać się z jednego punktu i widzę, że leży mój kolega. Urwało mu nogę. A Niemcy idą! Już widzę tych szwabów. Mam stena, siedemdziesiąt dwie kule i on mnie błaga, żebym go dobił. Nie miałem siły go dobić, chociaż miałem siedemdziesiąt dwa naboje pod palcem. A Niemców już widziałem. A Niemcy nie strzelali, tylko bagnetem dobijali, więc on wolał, żebym ja go dobił, a ja nie miałem siły to zrobić. Do Niemców strzelałem bez oporu.
- I co pan wtedy zrobił z tym kolegą?
Nic. Zabili go prawdopodobnie bagnetem. Nie miałem siły strzelić do niego. Do Niemców strzelałem bez oporu. I bardzo mi się nieraz udawało dobrze tam zadziałać. Nawet czołg zaatakowałem i udało mi się ten czołg powstrzymać. Niestety w drugim punkcie było dwóch kolegów, to oni... Im głowę ucięło. Tak że źle i dobrze.
W każdym razie muszę jeszcze jedno powiedzieć, że w czasie w ogóle mojej skromnej działalności zawsze byłem pianistą. W czasie Powstania, ni stąd ni zowąd, z punktu, w którym walczę, wzywa mnie dowódca. Okazało się, że jest przy generała Zajączka willa, w której stoi dobry fortepian, i musiałem tam dać recital.
- Pamięta pan, co pan grał?
Chopina grałem. Przed wszystkim Chopina grałem. Etiudy, „Rewolucyjną”, nie mówiąc o wszystkich innych formach. Ballady, scherza.
- Ile takich koncertów pan dał?
Wtedy tylko dwa. Nie było na to czasu. Poza tym, kto miał głowę, żeby myśleć o koncertach, ale i tak... Akompaniowałem jednemu artyście Opery Warszawskiej, ale już niestety nie pamiętam nazwiska. Śpiewał Moniuszkę i Chopina.
- Czy zdarzały się momenty, w których żołnierze śpiewali piosenki?
Sporadycznie, dlatego że przecież wojna to jest wojna. Co chwilę dzieje się coś innego. Musieliśmy walczyć w ten sposób, żeby jakoś zwyciężać, ale to zwycięstwo było problematyczne. „Bór” Komorowski przychodził, witał się ze mną, przecież dowódca Armii Krajowej. Rozmawialiśmy ze sobą parę chwil, ale poszedł dalej. Lornetkował tylko pozycje wroga, pożegnał się ze mną i poszedł dalej.
- A jak ludność cywilna traktowała Powstańców?
Bardzo różnie. Na przykład niosłem taki kabaczek do domu i chcieli mnie zbić i odebrać kabaczek. Na szczęście miałem rewolwer. Od razu chwyciłem za kaburę. Uciekli. Doniosłem ten kabaczek dla rodziców do jedzenia.
- A zdarzały się też pozytywne reakcje?
Reakcje?
- Ludzi zwykłych na żołnierzy.
Niektórzy nas nie uznawali. Uważali, że co my robimy, przecież wznieśliśmy tutaj straszną tragedię przez nasze Powstanie. Tak że były bardzo różne [reakcje]. Zawsze mieliśmy broń i nie było mowy, żeby dyskutować, tylko uciekać... Widziałem chrzty, widziałem śluby w piwnicach, wszystko.
No nic! Ksiądz tylko sutannę, stułę przewiesił przez ramię i modlił się. I już. W piwnicy.
- A to były śluby żołnierskie czy cywilne?
I takie, i takie. Trudno mi teraz określić ile czego.
- A czy był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnianych podczas Powstania?
Właściwie nie bardzo, dlatego że myśmy tylko walczyli. Gdyby nas zaatakowali, to albo żyjemy, albo umieramy.
- A czy mógłby pan jeszcze powiedzieć, w których miejscach Żoliborza pan przebywał?
Bardzo dużo przebywałem przy generała Zajączka, przystanek tramwajowy. Tam obok była willa, w której koncertowałem. Na drugi dzień idę, oczy przecieram, a tej willi nie ma. Wywiad taki był na terenie naszej Armii Krajowej, że oni sygnalizowali Niemcom, który dom można zbombardować. I oni wiedzieli, że tu właśnie było dowództwo, ale dowództwo już wyszło parę godzin wcześniej. Może mieli jakieś wiadomości. Ten dom zniszczono.
- Jak wspomina pan swojego dowódcę?
Dowódca był przede wszystkim ranny z początku. Chodził taki obandażowany [na twarzy, głowie]. Troszkę się bał, wycofywał się, ale myśmy głównie sami walczyli.
- A czy pamięta pan imię lub pseudonim swojego dowódcy?
Pamiętałem, ale już zapomniałem.
- A jak pan się dowiedział o kapitulacji?
Powstania? Dowódca nas zaprosił do siebie i oznajmiał, że będzie kapitulacja. Powiedziałem mu, że chciałbym już iść z rodzicami do cywila. Więc poszedłem do ubikacji i insygnia swoje, Armii Krajowej, legitymację, nowy rewolwer i wszystko wrzuciłem do ubikacji. W ten sposób poszedłem z rodzicami jako cywil.
- A ten moment wyjścia. Czy mógłby pan opisać, jak to wyglądało?
Z Warszawy? Po prostu były całe takie punkty i nas prowadzono przez Warszawę, ten straszny widok zburzonej Warszawy... Szliśmy pieszo aż do punktu, jak to się nazywało? Trudno mi w tej chwili powiedzieć, zapominam.
- Co się dalej z panem działo?
Doszliśmy do takiego punktu, gdzie nas zatrzymano już pod Warszawą i stamtąd... Nie pamiętam. W każdym razie doszliśmy, wróciliśmy do Kalisza, do miejsca mojego urodzenia.
- Był pan w Kaliszu do końca wojny?
Nie. Mieszkaliśmy u wujostwa Lubińskich w Zbielsku.
- Aha. Czyli z Kalisza pojechał pan do wujostwa?
Tak. Oni nas zaprosili i nas utrzymywali. Karmili i wszystko.
- Pamięta pan pierwsze spotkanie z żołnierzami radzieckimi?
Żołnierze mieszkali w naszym domu w Kaliszu, mieli tam kwaterę. Normalnie rozmawialiśmy, nawet życzliwi.
- Jeszcze odnośnie Powstania. Czy w pana otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Miałem koleżankę, która miała 10 lat i ja też. Chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej w Kaliszu. Ona była Żydówką i byłem w niej zakochany (mając 10 lat). Później w Warszawie ona się ukrywała, pod innym nazwiskiem oczywiście. Ona się nazywała Edyta Kröll, przez „ö”. Ostatni raz widziałem ją w tramwaju, ale nie mogłem rozmawiać, bo jak nasza policja granatowa zobaczyła, że ktoś rozmawia, to: „A ty skąd ją znasz? Kto to jest?”, więc bałem się, bo mogłem ją sypnąć. Ale tylko uśmiechnęła się do mnie. Ona była, mieszkała na Żoliborzu z dziadkami, a z rodzicami na Mokotowie. Była wtedy na Mokotowie, jak wybuchło Powstanie. Jej ojca na jej oczach rozstrzelali, bo był Żydem, prawnikiem, zresztą bardzo zdolnym.
- Czy w pana oddziale był ktoś, kto był z mniejszości narodowych?
Nie.
- A czy miał pan dostęp do prasy powstańczej lub do radia powstańczego?
Kiedy? W czasie Powstania?
Nie. Myśmy nie mieli ani czasu, ani głowy, żeby o tym pomyśleć, żeby się kontaktować. Cztery godziny na froncie, cztery godziny w obwodzie. Sześćdziesiąt trzy dni. Ani jednej nocy nie przespałem. Ani jednej nocy.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania warszawskiego?
Najlepsze, to właściwie to było kilka takich wspomnień, ale głównie moje wspomnienia były takie, że kobiety były bardziej odważne i bardziej bojowe niż chłopi. Miałem kolegów z lotnictwa, takie chłopy po dwa metry, ale ich odporność nie była duża. One były odważniejsze niż my. [Szły] pod ostrzał i zabierały rannych. To było wspaniałe!
- A czy pamięta pan jakieś sanitariuszki, z którymi miał pan styczność podczas Powstania?
Były ich dziesiątki, trudno mi powiedzieć w tej chwili pseudonimy. To nic nie da.
- A jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania warszawskiego?
Trudno powiedzieć, bo to właściwie tych momentów było bez liku. Tragicznych, proste. Tak jak moi koledzy ginęli. Kiedyś musiałem z takiej zwykłej trumienki... Zrobiliśmy taką ze zwykłych desek i chowaliśmy kolegę. Nazywał się „Murek”. Włożyłem taki letni płaszcz, taki trencz jasny i nieśliśmy tę trumnę aż na plac Powstania Warszawskiego [??]. On biedak krwawił, a ja tego nie wiedziałem i ta krew spłynęła mi po trenczu. Musiałem to wyrzucić, nie mogłem już tego nosić. Miał pseudonim „Murek”. Zmarł. Strzelali do niego z naszych bloków – byli tacy szpiedzy, którzy w ten sposób atakowali naszą armię.
- A jaka jest po latach pana opinia na temat Powstania warszawskiego?
Trudno powiedzieć, ale to jest tak, że my się powodowaliśmy momentem chwili. Miałem brata rozstrzelanego w Warszawie, to musiałem go pomścić. Nie mogłem tak siedzieć i czekać na cud. Dlatego brałem się za broń i strzelałem do Niemców. Udawało się.
Zębice Wrocławskie, 14 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz