Kazimierz Skrobik „Koń”

Archiwum Historii Mówionej



  • Czy mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądało życie w czasie okupacji? Czy uczestniczył pan w konspiracji?

Oczywiście ludzie się bali aresztowań. Byłem wtedy po maturze i poszedłem pracować do fabryki, żeby mieć jakiś ausweis. Pracowałem w Ożarowie pod Warszawą. Ludzie byli dosyć nerwowi, a ja byłem spokojny. Należałem do Komendy Dywersji Wschodu, oddział się nazywał „Osa-Kosa” i do Narodowej Organizacji Wojskowej, bo w Kedywie nie byłbym w podchorążówce i nie byłbym szkolony. Mój cioteczny brat, o trzy lata młodszy, mieszkał w Rembertowie. Nie należał do żadnej organizacji i czuł się zagrożony. Często byłem w Rembertowie, bo ciotka była moją chrzestną matką. Brat chodził spać do piwnicy pod werandą, bo tak się bał. Ja zaś należałem do dwóch organizacji, spałem w jego łóżku i nie bałem się. Pamiętam jak szedłem po ulicy z pistoletem i zapomniałem o tym. Nie narażałem się, ale po prostu się nie bałem. W czasie okupacji, pracując w warsztacie mechanicznym w Fabryce Kabli, miałem różne możliwości. W domu u siebie na Chmielnej urządziłem warsztat, w którym zacząłem produkować dosyć skomplikowane magazynki do parabellum. Magazynek miał stopkę odlewaną ze stopu lekkiego. Przygotowując to, umówiłem się z giserem, że będzie mi takie stopki odlewał. Kazał zrobić model, większy o dziesięć procent, żeby, jak się skurczy, był akurat. Zrobiłem drewniany model, ale słabo wyszło. Powiedział, że trzeba zrobić żeliwną formę do bezpośredniego odlewania. Robiłem ją dwadzieścia cztery godziny. Już wtedy nie chciało mi się oddawać jej giserowi, tylko w kuźni, jak nikogo nie było po południu, zacząłem odlewać stopki. Nauczyłem się i nawet dobrze szło. Tą produkcję miałem już składać w domu. Magazynek do parabellum był o tyle nieskomplikowany, że sprężynę wypychającą pociski miał zwykłą – spiralną i było ją łatwo zrobić. Gorzej szło z samą pochwą. Magazynków jednak nie przygotowałem, bo chociaż wszystko miałem, to nie zdążyłem na czas. Skąd pan brał wszystkie materiały do wykonania magazynków?To było dostępne. Ważne, że umiałem sobie radzić. Cały warsztat zrobiłem – wiertarkę z lufy karabinowej, wrzeciono. Nawet się podobało. Potem zwrócił się do mnie major „Jan” - dowódca grupy z Kedywu, żebym zrobił specjalnie czułe granaty uderzeniowe. Granat uderzeniowy jest niebezpieczny dla rzucającego, bo ma bezwładniki, które odpalają ładunek. Ja miałem robić granaty z dwóch połówek, łączone ze sobą odpowiednią sprężyną, które odpalały się bezwładnością własnej masy. W pierwszych próbach, jeszcze beze mnie, granat odpalał na pościeli. Można go było użyć na czołgi, z pewnej odległości nie bojąc się. Do produkcji elementów tego granatu potrzebowałem prasę ręczną, bo jakoś trzeba było wytłaczać połówki granatu. Pamiętam jak brat jakoś się zbuntował i ledwo sam wyniosłem prasę na drugie piętro i zacząłem produkcję. Granatów na Powstanie nie zdążyłem zrobić. Samo osadzenie kapiszonu i spłonki, umocowanie w połówce granatu było skomplikowane i nie bardzo mi wychodziło. Dowódca naszej grupy z Kedywie uciekł. Nazywało się to, że uciekł z obozu i za bohatera uchodził. Ich się ceniło niezależnie od tego, kto miał jakie predyspozycje. Uciekł w ten sposób, że kolega przebrał się za Niemca, mówił po niemiecku, jakieś papiery skombinował, wziął kilku kolegów i wyprowadził z obozu. Taki bohater, że dał się wyprowadzić z obozu. Później pod konwojem kolegi przejechał do kraju i dlatego może uważano, że jest odpowiedni do kierowania grupą dywersyjną. Tylko, że potrzeba wtedy odważnego, człowieka - reżysera, a nie palanta. Ten oficer był podhalańczykiem. Zaczął instruować i mu się wszystko pokręciło, prawa z lewą, baczność, spocznij. Niech go tam! W czasie szkolenia przydzielili nam skoczka spadochronowego. To był Wilnianin. Zabronili mu łączyć się z rodziną, żeby nie został rozpoznany. Był bardzo dobrze przygotowany do konspiracji. Wykładał nam oczywiście minerstwo. Później, jak byłem we Włoszech, to nie słuchałem tych wykładów. Oficerowie mieli do mnie pretensje, ale już wszystko umiałem.

  • Proszę opowiedzieć o przygotowaniach do Powstania.

Przygotowań do Powstania nie było. Wiedzieliśmy tylko, że będzie. Były zbiórki przed Powstaniem, ale zaraz się rozchodziliśmy. Zorganizowaliśmy oddział szturmowy. Wobec słabego uzbrojenia dowództwo zdecydowało rozdzielić oddział szturmowy na dwie poszczególne kompanie. Zostałem przydzielony z trzema czy czterema kolegami do kompanii i na batalionowym miejscu zbiórki miałem dostać adres, gdzie się zbiera kompania. Niestety, nie dostałem na czas. Już wybuchło Powstanie, jak z bronią dla kompanii wyruszyłem z Sienkiewicza przy Marszałkowskiej. Przez plac Napoleona nie można było przejść. Najprościej było iść Świętokrzyską, ale już nie było jak, więc w kółko z walizą żeśmy szli do punktu kompanijnego przez Foksal na Kopernika, od tyłu. Urwała mi się rączka od walizy, ale jakoś musiałem ją na plecy wziąć. Oczywiście miałem za pasem własny pistolet. Doszliśmy na Kopernika, a tam niepokój, że tak późno przyszliśmy. Mieliśmy przydział. Nasza kompania miała zdobyć albo zablokować Komendę Milicji, która była naprzeciw Hotelu Europejskiego. Od przodu była wartownia. Powstało pytanie, jak to zdobyć bez materiałów wybuchowych.

  • Ile osób było wyznaczonych do tego zadania?

Nazywało się kompania, a to było chyba piętnaście osób. Wyszliśmy na ulicę uzbrojeni tym, co było, czyli trzema „Błyskawicami”, pepeszą i kilkoma pistoletami ręcznymi. Szliśmy Obozową na Krakowskie Przedmieście. Przy Obozowej zaczęli wołać, żebyśmy podeszli pod budynek zwrócony do Placu Uniwersyteckiego. Tam już była walka. Biegliśmy. Najpierw było zewnętrzne podwórko, a sam budynek był cofnięty w stosunku do ulicy. Wbiegliśmy tam, a już ranni wołają o pomoc. Pobiegło dwóch naszych kolegów na pierwszą linię. Po chwili dowiadujemy się, że jeden kolega zginął, drugi ranny. Wtedy „Marabut”, dowódca kompanii „Genowefa”, powiedział żebym też szedł. Nie ucieszyłem się, bo wiedziałem, że budynek jest pod obstrzałem. Jestem jednak żołnierzem i wiedziałem, że żołnierz jest wart, póki żyje. Wskoczyłem na pierwsze piętro budynku, okna były pootwierane. W oknach zginęli koledzy. Stanąłem w skrajnym, prawym oknie i w kąciku ustawiłem broń. Wyglądam. Okazuje się, że Niemcy siedzieli w rowie przeciwlotniczym, który kopaliśmy w 1939 roku. Niemcy oczywiście w kaskach. Ja miałem jeszcze polówkę z 1939 roku, kurtkę zieloną z peleryny wojskowej, buty prawdziwe włoskie, bardzo fajne, tak że też nieźle wyglądałem. Wystrzeliłem ze swojej pepeszy trzy, cztery pociski i hełmy zaczęły się chować. Nagle wyskoczył jakiś Niemiec na ratunek chyba, strzeliłem i fajnie bo pik! Przewrócił się. Po jakimś czasie wyskoczył drugi i za nogi go złapał. Strzeliłem też do niego, ale jakoś się nie przewrócił. Po jakimś czasie mojego przechodzenia z okna do okna, wszystkie hełmy, co wystawały, znikły. Zdawało mi się, że już opanowałem przedpole i krzyknąłem, że można wyjść po rannego, który leży na dole. Ktoś się wychylił i dostał. Trochę byłem zdziwiony, ale po chwili siedząc w oknie, pada strzał. Okno było otwarte, nie było szyby, tylko dykta. Przez dyktę i mnie w głowę trafiło. Tylko mi się ciasno zrobiło pod czapką. Głowy jakoś nie sięgnął. Wychyliłem się natychmiast i zobaczyłem przy gruzach na Krakowskim Przedmieściu Niemca. Wziąłem go na muszkę, jestem już cały niemalże za oknem, nie mam pewności, czy któryś z tych, do których strzelałem nie wylezie. W tym momencie mając już Niemca na muszce i naładowaną pepeszę, cofnąłem się, żeby nie zginąć. Założyłem, że żołnierz jest wart żywy, a nie martwy. Ja zaś cały siedząc na zewnątrz byłem bardzo narażony, bo nikt z kolegów mnie nie krył. Uszedł z życiem. Dobry to był żołnierz. Wymyślił sobie, że wśród gruzów wczołga się z boku i będzie ostrzeliwał budynek. Okazało się, że moje strzelanie było skuteczne. Po krótkim czasie Niemcy zaczęli strzelać granatnikami. Budynek zaczął się palić, granaty wybuchały, tak już, że siedzieć się nie dało i trzeba było się wycofać. To był mój pierwszy dzień Powstania. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie się obrócić, co z sobą zrobić.

  • Po tym pierwszym dniu, jakie były pana odczucia? Miał pan nadzieję, że może jednak się uda?

A co ma się udać?! Przecież było widać, że się nie udaje! Przecież było widać! Ludzie widząc nas na ulicy dopingowali z okien, ale my włóczyliśmy się, nie wiedząc, co robić. Pierwszą noc przenocowaliśmy gdzieś u sióstr i wreszcie dotarliśmy do Śródmieścia przez Nowy Świat. Opowiem o piątym sierpnia. Już byliśmy kompanią na odcinku Północ. Mieliśmy jakąś szansę bronić. Byliśmy w banku na rogu Czackiego i Traugutta. W poprzek Świętokrzyskiej szła barykada, której bronił mój brat. Było południe i Niemcy urządzili nalot na dzielnicę, gdzieśmy siedzieli. Zarządzono zejście do schronu. Schron był bankowy, czysty, ładny, ale nastrój był podły. Dowódca znał mnie z okupacji. Zwrócił się do mnie: „Dwustu z fortu”. To jest o obronie Warszawy w 1939 roku. Urządzaliśmy wieczory literacko-artystyczne dla podniesienia nastroju w społeczeństwie i stąd to znałem.Było ich dwustu w fortu kazamatachI przydzielonych dziesięć cekaemówJedna armataI byli Bogu zaprzedani swemuImię jego groźne jak błyskawic tęczaGłos huczny echem gromowych wystrzałówChód pancernymi krokami Bił wściekłą nawałąTuż blisko słońce blaski złote kładłoNa białe wille ongiś CzerniakowaPrzez pola biegły okopy piechotyMocą staloweW dzień płynęły błękitem bombowceAż nad ŚródmieścieNoc miasto kryła w krąg czerni pokrowcemKtóry rozbłyski armatnie pomieściłA fortem zatrzęsły strzałyStukot kul długi niósł się ku wrogowiA śmierć dzierżyła całun chłodny białyBy fort nim spowićI przyszedł atak na flankiI łącznik ostatni dopadł do fortu przez kuleRaport dowódcy meldunek i spocznijFort już odciętyZginąć albo ulecPną się pionierzy Jęczą bombowce Zdobyć albo rozgnieśćJeśli obrońcy poddania nie znająKrzyk wrzask rozpaczyBeton piasek kości lecą ku górzeTu pół fortu w powietrze Beton ku górze Żywi w zaciekłościKontratakCisza ból i rozpacz zetrzePrzypadli w rowach do wilgotnej ziemiPewnie deszcze padał wieczoremJak dawno nie brali słońca oczami swoimiPieszczotą świętą gorącą i jawnąLecz o to biegnie przeciw tyralieraW głębokich hełmach z granatami w dłoniOgnia! Raz przecież tylko się umieraA śmierć jest cudnaZa chwałą w pogoniŻegnaj Warszawo, krwawiąca pożogo! Żegnaj dziewczyno, co giniesz w piwnicyŻegnaj triumfie, płaciłeś drogo klęski rachunekŚmierci bladolicejWięc bagnet na brońPierś mężnie przygotujGrajcie kaemy grzmij sławo w granatachNa bój ostatni idziemy z ochotąZ okopów staje szaleńczy kontratak W tym momencie otworzyły się drzwi do schronu i wpadł goniec wołając, że Niemcy z Czerniakowia nacierają na barykadę na Świętokrzyskiej, pędząc przed czołgami ludność cywilną. Towarzystwo tak się sypnęło, że nie sposób było wydać rozkazy. Biegłem myśląc, co robić. Świętokrzyska od Nowego Światu do Traugutta była wolna. Na Nowym Świecie budynki były zniszczone i rozebrane. Po lewej stronie Świętokrzyskiej gruzy były i dało się tam chodzić. Wiedziałem, że czołgi się atakuje z boku, a nie z barykady na froncie. Pobiegłem w gruzy, dobiegłem do czołgów, spotkałem chłopaka, z nieznanego mi oddziału, z butelką benzyny. Znaleźliśmy się na wysokości czołgu. Okazało się, że to nie był czołg, tylko działo samobieżne i załoga siedziała w środku bez kopułki. Wziąłem butelkę od chłopaka, on się trochę bał, trzeba było się wychylić, rzuciłem. Trafiłem w czołg, ale nie do środka, do kokpitu, gdzie siedziała załoga. Benzyna się zapaliła, czołg też, ale benzyna spłynęła na asfalt. Asfalt się palił, czołg pięknie przez płomień gąsienicą przejechał, ale dowódca czołgu nie wiedział, że mamy tylko jedną butelkę. Liczył na następne i się wycofał. Sprawa miała jeszcze dalszy ciąg. W tej akcji był Witold Kieżun, dosyć słynny specjalista od bankowości. On zdobył trzy karabiny maszynowe w czasie Powstania i napisał nowelę na temat tego ataku. Mój brat, który dowodził barykadą, miał pseudonim „Zawada”. Jest teraz już w Stanach Zjednoczonych. Kieżun opisał obronę tej barykady i to, jak brat kierował ogniem jednego karabinu maszynowego i jak ustrzelił dziewczynę, która była w osłonie czołgów. Prawdą jest, że ludność ta padła na nasz rozkaz, strzelaliśmy z góry i z ludzi, co byli pędzeni przed czołgami. Nikt jednak nie zginął. Ten opisał, że zginęła dziewczyna i jej tragiczne historie jeszcze do tego dopisał. Użył prawdziwego pseudonimu brata. Awantura trwa do dziś. Do dzisiaj nie rozmawiają. Witold Kieżun sprostowanie napisał do tej książki.

  • Jak się skończyła akcja na barykadzie?

Czołgi odjechały i koniec. Zdobycie Komendy Policji i kościoła św. Krzyża właśnie stamtąd się odbyło. Tymi samymi gruzami, którymi czołgi pogoniłem. Podeszliśmy pod Komendę Policji przy kościele św. Krzyża, po drugiej stronie podwórka. To myśmy zdobyli. Przyznam się, że w czasie zdobywania Komendy nie bardzo się odznaczyłem, bo nie przydzielono mi żadnej funkcji. Trzymano mnie w odwodzie, i mówiono, że będę umiał się zachować samodzielnie, jak będzie taka potrzeba. Wszedłem na teren później, ale już nie było co robić. Starszy sierżant dowodził dziewczynkami uzbrojonymi w „błyskawice”. Chyba dwadzieścia sześć dziewczynek, taki bojowy oddział. Byli w budynku przy zakrystii. Sierżant stanął w drzwiach, gdzie w środku dziewczynki siedziały i padł strzał, jak się okazuje ostatni. Sierżant zginął. Oddział przestał działać. Ten strzał rozbroił ich. W tym samym momencie zza budynku wybiega Witek Kieżun, pisarz. Biegnie przez całe podwórko Świętego Krzyża. Asystował mu „Cichy”. Już nie padł żaden strzał z tego kierunku. Kieżun wypadł na Krakowskie Przedmieście, Niemców już nie było, tylko karabin został. Zdobył ten karabin oczywiście i triumfalnie wszedł na podwórko. Nawet został sfilmowany z tym karabinem na ramieniu. Pierwszy karabin zdobył na Poczcie Głównej. Zresztą żeśmy z tego karabinu strzelali. Wielka pociecha była. Karabiny mają albo lufę chłodzoną wodą albo powietrzem. W tym drugim przypadku lufa się rozgrzewa i przestaje być celna. Zdobył karabin z dwoma lufami zapasowymi, to wielka sprawa. Odbyło się to po pierwszym szturmie, idiotycznym, Poczty Głównej. To jest przecież budynek publiczny i przed godziną piątą 1 sierpnia każdy mógł tam wejść. Przed Pocztą był bunkier, a w nim Niemcy z karabinami maszynowymi, a do poczty można było wejść też obok. Były kosze na śmiecie na kołach, pod spodem otwarte. Oni zasłonięci koszami szarżują z karabinem na bunkier. Żołnierz przecież nie ma zginąć, ale coś zrobić. Nie udawać tylko ważnego bohatera. Oczywiście, że chłopców skosili z tych bunkrów. Poczta Główna ze Świętokrzyskiej z tyłu miała budynki cywilne. Przebili później gruzy, płot i przez wyłom w płocie Witek skoczył na podwórze. Na Poczcie byli już nasi żołnierze. Miał schmeissera niemieckiego i skacząc przez gruzy spuścił zamek. Pistolety maszynowe strzelają bezwładnością zamka, więc odrzut i z powrotem wraca. Jak spuścił, to już nie można było strzelać. Z tym pistoletem wskoczył do wartowni, która była przy bramie od Wareckiej. Kopnął drzwi, a tam siedziało trzynastu Niemców, oczywiście już z duszą na ramieniu. Nacisnął na spust, a tu gówno, bo zamek spuszczony. Krzyknął: Hände hoch! Poddali się wszyscy. Było trzynastu jeńców i karabin maszynowy z dwoma lufami. Nie dało się wszystkiego tak nieść, więc na podwórku część chętnie odebrali koledzy. To było szczęście. Jestem przekonany, że gdyby zaczął strzelać, to tych trzynastu mając w ręku naładowane karabiny, nie czekałoby aż do nich doleci, a tak nic nie mogli zrobić. W Powstaniu wiele zależało od przypadku i od szczęścia.

  • Proszę powiedzieć o kolejnych akcjach, w których brał pan udział podczas Powstania.

Przede wszystkim odbiliśmy kościół św. Krzyża. Jeżeli już mam opowiadać o akcjach, w których brałem udział, to wszystko nieudane raczej było. Uważając siebie za odważniejszego i sprawniejszego od innych zawsze trzymałem wartę, zwłaszcza na przedświciu. Uważałem, że tak jest lepiej. Wtedy siedzieliśmy w Pałacu Staszica, który nie był zabarykadowany na dole. Byliśmy tam w każdym miejscu. Warta nocna była poza podsłuchem. Kiedyś był, ale potem żeśmy podsłuch zlikwidowali na parterze. Na pierwszym piętrze na prawym skrzydle siedzieliśmy wartując. Byłem z „Kowbojem”, dobrym chłopakiem, tylko trochę nie bardzo w czas orientującym się w sytuacji. Siedziało się po dwóch, bo chodziło o to, żeby jeden mógł coś zameldować. O drugiej mieli przyjść zmiennicy. Patrzę, już przyszła druga godzina, a ich nie widać. „Kowboj” poszedł zawiadomić, że już pora, a tam zaczęli dowcipkować, kawały opowiadać. Słyszę, że tam coś się dzieje, patrzę, a zza narożnego domu na rogu Nowego Światu i Oboźnej, wychodzi kupa Niemców. Zastanowiłem się, co robić. Jeżeli to jest patrol, to trzeba strzelać do ostatniego, a jeżeli natarcie, to do pierwszego. Dół był nie zabarykadowany. Wobec tego strzeliłem, cofnąłem się i krzyknąłem: „Alarm!” Pierwszy strzał i Niemcy zaczęli uciekać. Strzelałem, ale wszyscy uciekli. Późno zacząłem i najpierw ich ostrzegłem. Taka frajda była, że mogłem ciągłym ogniem strzelać, tak jak się należy i było do kogo. I nic z tego nie wyszło, nie udało się. Nie zlikwidowałem wroga.

  • Proszę powiedzieć o akcji na ulicy Senatorskiej.

Do tej akcji przygotowywaliśmy się przeszło rok czasu. Komenda Dywersji Wschodu, Armia Krajowa nie robiła akcji na pieniądze. Inne organizacje musiały się utrzymywać same. Myśmy dostawali pieniądze z Anglii przez spadochroniarzy. Dwóch urzędników kasy Banku Emisyjnego zgłosiło gotowość wystawienia transportu banku na Polskę. Bank rozstawiał pieniądze po całej Polsce i wychodziły transporty do Lwowa, do Krakowa i do innych miast. Nasza grupa „Osa-Kosa” dostała polecenie zdobycia takiego transportu.

  • Kiedy miała miejsce ta akcja dokładnie?

Kiedy miała się odbyć, to nie wiadomo, bo myśmy się cały rok przygotowywali. Z początku w ogóle nie było wiadomo. Transporty odchodziły z dworca towarowego Warszawa Główna i z Dworca Wschodniego cywilnymi, osobowymi pociągami. Najpierw nie wiedzieliśmy, jak tego dokonać. Mnie polecono przygotować kneble i kajdanki, żeby Niemców, co tam będą, skuć w kajdanki, zakneblować. Żeby ich nie zabijać, żeby nie było zemsty ze strony Niemców. Kajdanki i kneble przygotowałem, potem ukrywałem je po kątach w domu. Nasze patrole obserwowały przejeżdżające samochody z pieniędzmi według tego, jakie meldunki nadchodziły i nie mogliśmy się zdecydować. Były różne głupie pomysły, ale w rezultacie koncepcja był rzeczywiście przez kogoś mądrzejszego przygotowana, nie przez bezpośredniego dowódcę. Samochód jechał z banku Bielańską, placem Teatralnym, Senatorską i na rogu Miodowej na ogół skręcał do Krakowskiego Przedmieścia i na Nowy Zjazd. Pomysł był, żeby zablokować ten skręt, żeby musiał jechać prosto. Skombinowali majstrów, otworzyli studzienkę na rogu i przed akcją przecięli kable telefoniczne. Transport szedł w południe. Ważne było, żebyśmy biorąc udział w akcji, nie sterczeli na ulicy czekając na samochód, tylko, żebyśmy byli pochowani. Nam, bezpośrednim uczestnikom akcji kazali się zgrupować w katedrze. Hasło miało być takie, że ktoś wejdzie, wyjmie chustkę z kieszeni, wytrze nos, do drugiej kieszeni schowa i to będzie ten, który zawiadamia, że już. Skutek był taki, że z bratem siadłem w ławkach. Podeszła do nas babka kościelna, zwróciła uwagę, że tyle młodzieży w kościele przed południem, żeby się zwrócić do zakrystiana, to nam pokaże kaplicę. Myśmy oczywiście podziękowali. Po jakimś czasie zjawił się kolega, zawiadamiając o akcji. Jak niepoważnie podchodzili ci, którzy to zadysponowali. Katedra ma wejście od Świętojańskiej, ale ma wyjście na Jezuicką z tyłu koło ołtarza. Można wejść w dwóch miejscach. Ten, który miał nas zawiadomić, że to już, powinien był przejść przez cały kościół, a on wszystko zrobił przy wejściu. Po chwili ktoś wpada, że to już. Polecieliśmy prędko. Do mnie trzech przydzielonych było na lewą burtę samochodu, a nasz wóz stał właśnie na Senatorskiej tuż przy placu. Przed samochodem był wózek z pustymi skrzyniami. Ulica Senatorska w tym miejscu jest wąska. Jak wózek był wypchnięty i jechał po prawej stronie Senatorskiej, to samochód jadący od Placu Teatralnego nie miałby przejazdu i musiałby się zatrzymać za naszym samochodem. To byłaby wymarzona sytuacja. Senatorska między innymi została wybrana dlatego, że lewa strona była zbombardowana w 1939 roku. Był gruz i było można strzelać w jego kierunku wiedząc, że się nie zastrzeli nikogo swojego. Takie było założenie. Myśmy mieli opanować samochód z pieniędzmi, które dla niepoznaki przewożono samochodem Zakładu Oczyszczania Miasta. Myśmy mieli „Kubusia”, który był napędzany na gaz, a na akcje przestawiany na benzynę. „Kubuś” nie był taki pewny. Lepiej było jechać samochodem i to bez przeładunku. Rozkaz był, żeby jednych Niemców nie zabijać, a likwidować tylko drugą grupkę, czyli samochód z eskorty, który jechał za samochodem z pieniędzmi. Nie jestem pewien, jaki to był samochód, czy Opel Kadett czy Fiat 508, czy 505. Malutkim samochodem jechali w każdym razie. Poza żandarmem jechał urzędnik z banku konwojującego. Zginął, bo seria poszła po całym samochodzie, ale szofer miał czas wyskoczyć. Szofer nie zginął. Na naszym samochodzie już tym razem nie pod kolumną Zygmunta, siedzieli dwaj steniści z grupy „Poli” wspierającej naszą „Osę-Kosę”. Nas było mało, bo jakiś tydzień wcześniej wszyscy poszli na ślub na Placu Trzech Krzyży. Wygarnęli ich Niemcy i paru się tylko uratowało. Nie miałem zamiaru iść na ten ślub od początku. Oficer z łączniczką się żenił. Ważna sprawa, ale nie w czasie okupacji.

  • Czemu pan nie poszedł na ten ślub?

Nie uważałem za stosowne. Nie wygłupiałem się, nie chodziłem po godzinie policyjnej. Chodziłem z laseczką sobie po ulicy, z pistoletem. Nas było więc mało, a akcja była poważna. Chciano, żeby się udała i obsada musiała być pełna. Sąsiednia grupa w Kedywie, grupa „Poli”, słynna z akcji odbicia więźniów w Celestynowie, nas wspierała. Według informacji, jaką zebrał „Balon” (bo on był specjalistą od informacji), za pierwszym razem się ta akcja nie udała, bo były przecięte telefony. Funkcjonariusze w miejskich strojach skierowali samochód prosto, wszystko było formalnie w porządku i Kierzkowski „Jurek” się spisał, bo nie kazał atakować samochodu. Okazuje się, że samochód przyjechał, wózek wyjechał, wszystko było dobrze, tylko że steniści z grupy „Poli”, którzy mieli asekurować nasz skok na samochód z pieniędzmi, stali pod Kolumną Zygmunta, a mieli siedzieć na „kitajcu”. Nie wiedzieli, co mają robić i „Jurek” był na tyle przytomny, że nie dał sygnału do akcji. Pamiętam przy pierwszej, nieudanej akcji jak mi żandarm spojrzał w oczy i przestraszyłem się, że pozna moje zamiary. Po tygodniu transport wychodził z banku tą samą drogą, w ten sam sposób i tak samo nadany przez „Michałów”. Wszystko było w porządku. „Jurek” miał na Piwnej piwiarnię, gdzie „Michał” miał dzwonić, jak transport wyjedzie i tak mieliśmy być zawiadomieni. Ten drugi raz, jak żeśmy się zbierali w tym samym miejscu, to już zakomenderowałem, że ci co mają nas asekurować, mają się zebrać na bazarku Na Dunajcu. Na bazarku przynajmniej są inni ludzie. Doszło wreszcie do akcji. Samochód wyjechał, myśmy stanęli. Moja trójka, „Andrzejek” i brat mój mieli mnie podsadzić do samochodu. W jednej ręce miałem pistolet, a drugą trzymałem się burty samochodu. Trzeba było mnie wysadzić tak jak na konia, żebym mógł strzelać. „Andrzejek” miał mnie trzymać za jedną nogę, żebym był sztywny. Tymczasem tak się zrobiło, że nadszedł ten moment i „Jurek” z kolegą stali na chodniku przy naszym samochodzie. „Jurek” machnął ręką i krzyknął: „Rąbać!” Rozpoczęło się. Usłyszeli to steniści, co siedzieli na „kitajcu”. Rozumiałem, że mają strzelać w powietrze w stronę gruzów, bo inaczej trzeba by było w ludzi. Skutek był taki, że jednego z robotników ładujących na samochodzie worki z pieniędzmi, rozszarpali. Wtedy był taki ostry zapach prochu, że już w życiu tyle się nie nawąchałem. Dwaj nasi strzelali z „kitajca”, Niemiec strzelał z samochodu z pieniędzmi, jeden Niemiec z eskorty. Nasze pistolety maszynowe strzelały ciągłym ogniem bez przerwy. Awantura zrobiła się duża. Chwyciłem za burtę, nogę podniosłem, ale „Andrzejek” zdryfował do sąsiedniego sklepu z jarzynami. Jakoś mu tam było bliżej. Strzelający z pistoletu z eskorty wystrzelił cegłę z muru, spadła „Andrzejkowi” na rękę i czuł się ranny. Przełożyłem więc rękę przez burtę i wystrzeliłem trzy razy w stronę Niemca, którego miałem na celowniku. Miałem „hiszpana”, takiego jak kowboje mają, amunicję w kieszeni, ale naładować w akcji taki pistolet, to nie jest taka prosta sprawa. Uważałem, że jak trzy razy strzeliłem i nie trafiłem, to nie mam żadnych szans trafić dalej. Przestałem. Ze sklepu z warzywami, gdzie była druga grupa, która miała objąć samochód , wybiegł dowódca „Lotnik”, dzielny chłopak. „Nowicjusz” uważał za najsłuszniejsze schować się w głębi sklepu, za ladę. Zaczął jednak ostrzeliwać, a „Balon” jeszcze się wahał czy wyskoczyć czy nie. I „Nowicjusz” strzelił „Balonowi” w dupę. To jest moja interpretacja, bo miał dziurę w tyłku. Ja tam na miejscu nie byłem.

  • Jak pan się zachował w tym momencie?

Ja się tutaj nie spisałem, bo zgłupiałem. Nie wiedziałem, co robić, a „Lotnik” krzyknął: „Ręce do góry”. To się Niemcom podobało i podnieśli ręce. Wtedy już bez „Andrzejka” wlazłem na samochód i ruszyłem do „swojego” Niemca. Oczywiście trzeba było zabrać Niemcom broń. Poleciłem, też niemądrze, żeby odpiąć Niemcom pasy z bronią i zabrać je. Nie pamiętałem tylko, że niemieckie pasy zapinały się na sprzączkę. Zacząłem więc wyjmować sześć magazynków od pistoletu maszynowego. Notabene parabellum było źle złożone i tylko raz by wystrzeliło. To jakiś czas trwało, ale wszystko pochowałem. Tymczasem dowódca każdej akcji powinien wiedzieć, co się dzieje i panować nad akcją. Na tym polega dowództwo. Po cholerę dowództwo, jak nie dowodzi. Tymczasem „Jurek” po tym krzyknięciu: „Rąbać!” wlazł do szoferki. Zarządził, żeby ruszać. Nie wiem, jak tam odciągnęli wózek z falkami, żeby można było wyjechać. Kto to zrobił, jak to się odbyło, to nie wiem. Ruszył nie sprawdziwszy, co się dzieje. „Balon” ranny doleciał do samochodu, nawet wskoczył na stopień przy szoferce i „Jurek” próbował go przytrzymać, ale na wirażu odpadł. Mieliśmy karetkę pogotowia w jednej z bram, tak że „Balona” zabrało nasze pogotowie, a my już jechaliśmy przez Podwale w kierunku Starego Miasta.

  • I jechali panowie z pieniędzmi?

Na tym samochodzie z Zakładu Oczyszczania Miasta. „Jurek”, dowódca mojej grupy i wielu innych było przekonanych, że „setę” trzeba wypić przy takiej akcji. Nie wiem, czy w konspiracji ta rzecz nie była podkreślona. Rozumiem, że jak ktoś jest zaskoczony, to może rozmaicie działać, ale jeśli chodzi o tę akcję, to było wszystko przećwiczone. Wiedzieliśmy, kto, gdzie ma lecieć, co ma robić, kogo podsadzić. Śmiesznie było, jak moja mama weszła do pokoju, a trzech chłopów siedziało na szafie. Wysokość samochodu była taka sama i myśmy ćwiczyli skok. Mama była na tyle mądra, że nie pytała się, po co żeśmy weszli na szafę. Jedziemy już po Podwalu, jak meldują mi koledzy, że mamy zabitego i postrzelanego. Nie sprawdzałem, jak bardzo, tylko zakomenderowałem: „Z wozu!” bo przecież z trupem nie można przyjechać na melinę. Zabrałem się z powrotem do swojego Niemca. Obrany już był, ale jeszcze trzeba było go wysadzić za burtę. Gruby był, duży chłop, a nie bardzo miał ochotę wyskakiwać. Kolanem przerzuciłem go przez burtę, jeszcze się przytrzymał, ale pistoletem uderzyłem go po ręku. Puścił, orła ładnego wywinął, kask mu skakał po bruku, ale się zerwał i uciekł do bramy. Dowiedziałem się później, że nie umiałem go dobić. Okazało się, że umarł potem i już nie próbował mnie odnaleźć.

  • Gdzie się państwo udali tym samochodem?

Nie było łatwo. Za nami jechał „kitajec”, a jak mówiłem przerobili go na benzynę i nie dość starannie przestawili gaźnik. Jak gaźnik za bogato daje mieszankę, to strzela z rury wydechowej. „Kitajec” zaczął właśnie strzelać z rury wydechowej. Słyszeliśmy wystrzały, lecieliśmy ratować, bo myśleliśmy, że do nas strzelają, a to samochód strzelał. Heca! Nie dogonił nas. Niestety, pojechaliśmy koło Cytadeli do przejazdu na drugą stronę na Żoliborz, ale zmyliliśmy drogę. Wjechaliśmy na Plac Inwalidów, zjeżdżamy, a tutaj tory. Zwykle mieliśmy tyle szczęścia, że na torach stał wartownik z pistoletem maszynowym, a tym razem był z karabinem, to głupszy trochę. „Jurek” zakomenderował, żeby zerwać ogrodzenie, bo tory były ogrodzone płotem. Ja, chłopak odważny, skoczyłem, chciałem druty wyrywać, ale z dębowego pnia drutu rękoma nie zerwie się. Kierowca postanowił wjechać przez rowek na tory łamiąc stopnie w samochodzie, ale wszystko poza tym było dobrze. W międzyczasie, jak żeśmy się tam szarpali, przejechała szkółka na platformie i wszystko szczęśliwie się skończyło. Wjechaliśmy na tory, pojechaliśmy na Powązki. Jechaliśmy na Wolę. Nie było to wszystko mądrze załatwione, bo byliśmy wszyscy jednak tą akcją podnieceni. Powinni wieźć pieniądze nie ci, którzy brali udział w akcji. Na zapleczu cmentarza na Woli był ogrodnik, u którego miały być złożone pieniądze. W czasie okupacji wszystkie możliwe pola były obsadzone przez cywilów. Tam też były pola i kupa pracujących ludzi. Wszyscy zatrzymali się przy motykach, bo zobaczyli samochód skręcający na posesję ogrodnika i oczywiście nie wcelował dobrze i skrzynia zaczepiła o słupek bramy. Wyskoczyłem, wyrwałem słupek i awantura się zrobiła. Samochód wjechał, zaczęliśmy zrzucać trzydzieści pięć worków do dołów po kartoflach. Zorientowałem się nagle, że są karabiny Niemców. Znaleźliśmy jakiś koc, przykryliśmy karabiny. Samochód odjechał na Wolę i tam go zostawili, podobno do rana był rozszabrowany. Na tym się skończyło.

  • Pieniądze państwo zostawili u tego ogrodnika. Ktoś tam miał się po nie zgłosić?

Nie. Mój brat, ja i akurat ci dwaj steniści, co strzelali z „kitajca” zostali wyznaczeni na drugi dzień, do przeładunku pieniędzy na nasz transport miejski. Były przygotowane skrzynki po pomidorach i rozcinaliśmy worki. Zrywaliśmy plomby i wtedy dopiero mi przyszło do głowy, że można te plomby zbierać. Był pakiet w papierze, to się rozwijało mieliśmy już brykiety po pięć milionów, bo były worki milionowe i pięciomilionowe. W skrzynce po pomidorach dziewięć pakietów się mieściło. To się przykrywało pomidorami i odstawiało na bok. Przyszedł w międzyczasie jakiś facet, domyślam się, że z kasy. Spytał się, ile tego jest. Informacja o tym, ile, była z banku, a podwieszki były przy każdym worku. „Jurek” objaśnił go, jak działa pistolet maszynowy, który zdobyliśmy i nie bardzo mu się to udało. Już się zorientowałem, że coś się niedobrze dzieje. Zwróciłem uwagę, że ci oficerowie, którzy nadzorowali naszą pracę przy przeładunku, mają wypieki na twarzy, szklane oczy i bardzo przeżywają miliony, które obok nich leżą. Natomiast ci dwaj chłopcy, których dopiero tam poznałem i mój brat, pracowaliśmy jak przy kartoflach. Trzeba było przeładować, to przeładowywaliśmy. Zobaczywszy wypieki na twarzach, ponieważ skrzynek z pomidorami zaczęło ować, zakomenderowałem, że pięćsetki do skrzynek z pomidorami, a resztę kazałem przysypać strączkami. Spod strączków pieniądze wysunąć nietrudno, ale spod pomidorów, to już się zapadną i będzie widać. Liczyłem się już wtedy, że te pieniądze mogą nie dotrzeć do kasy.

  • Ostatecznie przetransportował pan je gdzieś?

Jak już to było przygotowane, to pojechali i przywieźli prawdziwą warzywną platformę. Załadowaliśmy to na nią, dwóch naszych chłopaków siadło. Też mała pociecha, bo zdobyć to jest łatwo, jak przywieźli, ale przewieźć, jak chcą odebrać, to się nie uda. Jeden był jeszcze taki wypadek w tym okresie, kiedy żeśmy wartowali przy pieniądzach, przed przeładunkiem. Od ulicy Wolskiej drogą przyszedł patrol policyjny. Wyglądało, że po pieniądze może iść. Szczęściem, ja na mostku wartowałem i przepuściłem policjantów. Przeszli i sobie poszli. Do kasy pieniądze przyszły. Przyszedł jednak prokurator i pół miliona owało. Nie mogło ować pół miliona, bo by musieli pięć worków tamtych wziąć. Czyli musiał ktoś ukraść pakiecik, przypuszczam, że już w kasie na miejscu. Niby nas nie podejrzewali, ale śledztwo było.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o zakończeniu Powstania. Gdzie się pan wtedy znajdował i jak pan to wszystko zapamiętał?

Jak Śródmieście Północ się załamało, widzieliśmy uciekających z bronią chłopaków. Dziwiliśmy się, że z bronią i uciekają. Musieliśmy się wycofać z Pałacu Staszica, bo już był na pierwszej linii, a stanowisk, prawdziwych pozycji tam nie było. Powstanie było przedzielone Alejami Jerozolimskimi. Tunel był i w poprzek Alei nie było przekopów, tylko słabiutkie osłonięcie i żandarmeria pilnowała przejścia. Nie wszystkich przepuszczała. Nie wiem, jak moje kompanie i plutony przeszły całe na Śródmieście Północ. Do Czerniakowa doszli niektórzy. Mój pluton specjalny został przy barykadzie na Świętokrzyskiej 17. Zorientowaliśmy się po jakimś czasie, że już nie mamy z nikim łączności, że wszyscy się wycofują i że jesteśmy sami. Byli jacyś obcy chłopcy z nami z oddziału, ale nie bardzo byli wyrywni do akcji. Dosyć było groźnie. W tym czasie brat akurat z Kieżunem wyglądali przez naszą strzelnicę, bo Kieżun przyszedł do niego popatrzeć. Padł strzał w środek, między uszy. Obejrzeli się po sobie. Mieliśmy chorego kolegę, tego który leciał koło Kieżuna, kiedy zdobywał karabin na Krakowskim Przedmieściu. Był chory na gruźlicę. Żeśmy wzięli go do odwodu i zostawili w bramie na Świętokrzyskiej 17, z bronią za pasem. Nie wiem, jakim cudem padł strzał w bramę i przestrzelił „Cichemu” brzuch, a ściśle biorąc pistolet na brzuchu. To był pistolet, który żeśmy zdobyli na Poczcie Głównej i nie umieliśmy go rozebrać. Położyliśmy kolegę na nosze i nasza sanitariuszka poszła z nim wzdłuż Świętokrzyskiej do Placu Napoleona na Chmielną do szpitala.
Warszawa, 14 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Kazimierz Skrobik Pseudonim: „Koń” Stopień: podchorąży Formacja: Batalion NOW-AK „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter