Krystyna Kawalec „Dzidka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, jak toczyło się pani życie przed 1 września 1939 roku?

Mieszkałam na prowincji, na wsi, tam nas zastała wojna. Pierwsze spotkanie było niesamowite, czekaliśmy na obiad – obiad się robił, nagle coś... Oczywiście był już taki ruch, bo to przecież daleko od granicy, to było w okolicy Stoczek Węgrowski, to Sadowne – Stoczek, ten kąt – to bardzo daleko od granicy z Niemcami. A tymczasem, nagle zaczęli się pojawiać wojskowi, ruch był, niepokój, co się dzieje?.. Nagle łup! Okazuje się, wybuch armatni, oczywiście my to wszystko zostawiamy, uciekamy, gdzie się da. Oczywiście gdzie? W rowy! Rowami, rowami do lasu. Tak jak wyszliśmy, to była godzina około drugiej, tak dopiero wróciliśmy następnego dnia, ale to wiele rzeczy się jeszcze wydarzyło. Zgłodniali i w ogóle...
Mnie wybuch wojny wyleczył z u apetytu, ja byłam ten niejadek, co już nie wiedzieli, co ze mną zrobić, żebym ja trochę przytyła. No i niestety, pierwsze zderzenie z tą wojną było takie niesympatyczne. Wiem tylko tyle, że przy tej wsi las był... Jak się las skończył, to zaczynała się wieś, i w tej wsi była taka chałupa, gdzie nie było podłogi, tylko klepisko. Tam mieszkali bardzo biedni ludzie, co oni zrobili? Wiem, że [były] takie placki: woda z mąką pieczone na kuchni, i to było przepyszne. Ja do dzisiaj pamiętam ten wyborny smak, jakie to było dobre.

  • Jaki wpływ miało na panią wychowanie, rodzina?

Początkowo było wszystko dobrze, tylko potem to się wszystko pokiereszowało. Było bardzo dobrze, wszystko grało, tryb życia był zaplanowany, zorganizowany. Na przykład: przyjeżdżały do nas dzieci z rodziny, z różnych miejscowości, i z Wilna i spod Warszawy. I my jeździliśmy do Wilna. Do Warszawy nie jeździliśmy, ale do Serocka, konkretnie nad Narew, bo w tej okolicy, gdzie my mieszkaliśmy, to nie było wody [do kąpieli, np. rzeki] i to był mankament. Wszystko było zorganizowane. Była taka ciocia – podziwiam, bo to była młoda osoba, że jej się chciało zajmować nami. Bo ja sobie nie wyobrażam, żeby młoda dziewczyna tak się urządziła, ona wszystkiego pilnowała, a to śniadanko, to drugie śniadanko, takie różne rzeczy zorganizowane, jak teraz się nie zdarza żeby w ogóle... To można było kiedyś zrobić, jak było więcej osób do obsługi.

  • Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?

W Warszawie.

  • W jakich okolicznościach tam się pani znalazła?

Poszłam do gimnazjum. Skończyłam szkołę podstawową w moim [miasteczku], z tym że cztery klasy przyzwoicie, a dwie klasy, to z jakimś maturzystą robiłam, takie byle jakie to przygotowanie. Trzeba się było dalej uczyć, więc przywieźli mnie do Warszawy.
Mieszkałam w internacie u sióstr, na ulicy Polnej, chyba 40, i stamtąd chodziłam do tego gimnazjum. Potem rozmaite były zawirowania, tak że moja mama z moim bratem, też przeprowadziła się do Warszawy i mieszkaliśmy już razem.

  • Gdzie w mieszkaliście państwo w Warszawie?

Na Krochmalnej, tuż przy Żelaznej, nie ma teraz tego numeru, nie ma w ogóle śladu. Nie można tego znaleźć, teraz w tym kącie zrobiły się zawirowania, ponieważ oni zamiast to jakoś pociągnąć, bo tylko były wypalone domy, to jedną stronę wyburzyli do końca i postawili szkołę dla wojskowych, chyba dla podchorążych. W ogóle to przechodzi przez ulicę, a ulica sama to okrąża budynek i dopiero dalej jest ulicą, a po przeciwnej stronie Żelaznej jest Krochmalna, tak jak była, bez zmian. Więc jak ja chce pokazać dzieciakom, gdzie byłam i jak to było, to nie możemy się połapać.

  • Potem mieszkając z rodzicami, chodziła pani dalej do gimnazjum?

Nie, tylko z mamą mieszkałam, ojciec był na wsi, a my byliśmy w Warszawie.

  • W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?

W tej chwili ja nie mogę tego odtworzyć, zresztą koleżanka moja też nie. Miałyśmy taką starszą koleżankę, która nas wprowadziła, bo były takie piątki, które wprowadzały, i żeby mnie teraz ktoś pokroił [...], nic o tym nie wiemy. My w ogóle przestałyśmy się tym interesować, z tą moją koleżanką, z którą byłam w czasie Powstania. Natomiast chodziło nam o tę trzecią, która właściwie była w konspiracji, pracowała w konspiracji, ale nigdzie nie [została] zarejestrowana, w ogóle nic, biała plama. Chciałyśmy to odtworzyć, a nie mogłyśmy w żaden sposób dowiedzieć się, jak to jest. Nam nie było to potrzebne, ona się specjalnie nie starała, tak że my miałyśmy... Liczymy od Powstania naszą działalność.

  • Od Powstania zaczęła pani uczestniczyć w konspiracji, można tak powiedzieć?

Można tak powiedzieć. Byłam w konspiracji, przed tym chodziło się na zbiórki...

  • To była drużyna harcerska?

Nie, to nie była drużyna harcerska. My byłyśmy strasznie młode, ja jak zaczęłam działać, to miałam czternaście lat, więc to w ogóle... Czas płynął, lata leciały, więc jak Powstanie wybuchło, to już miałam szesnaście lat.
Oczywiście jak wybuchło Powstanie, to my się nie zgłosiłyśmy, gdzie powinnyśmy się zgłosić, bo nie było takiej możliwości, tylko tam gdzie nas zastał wybuch Powstania, tam się zaczęło.
Ja na przykład miałam taką sytuację: ja mieszkałam na Krochmalnej – na rogu Krochmalnej i Żelaznej, a moja przyjaciółka, ta właśnie... Poszłam do niej 1 sierpnia, właśnie pierwszego, ona mieszkała na początku Krochmalnej, to znaczy prawie przy hali Mirowskiej, i nagle jest bombardowanie, lecą bomby, my jesteśmy w jednej z oficyn w podwórzu, bomba spada na ten dom, wali się to wszystko. Piekielne uczucie, bo jesteśmy zasypane, we dwie, bo jej ojciec działał gdzieś w bramie, a my zostałyśmy. Była jeszcze tam taka babcia. Jak to się zaczęło walić – to był przedpokoik, to my się w tym przedpokoiku schroniłyśmy, to wszystko się zawaliło. Obydwie oficyny były zbombardowane. To było tak makabryczne uczucie, ten pył rdzawy, nic człowiek nie wiedział, co się dzieje, bałyśmy się, że w ogóle z tego nie wyjdziemy, ale opadł kurz i to wszystko, i jakoś się stamtąd wygrzebałyśmy. Nie było nic takiego, żeby nam się coś stało, uratował nas ten przedpokój. Byłyśmy trochę pokaleczone, ale nie byłyśmy zgniecione. Gdybyśmy zostały w pokoju, to byłoby kiepsko.
Oczywiście zaraz pojawili się jacyś ludzie, oczywiście my za wszelką cenę chciałyśmy się stamtąd wydostać, no i szukamy tego ojca koleżanki. Okazuje się, że on został ranny, w bramie. No więc od razu zaczęło się działanie, bo pierwszą rzeczą, jaką w Powstaniu robiłyśmy, to musiałyśmy zorganizować jakieś nosze – zanieść go, nie wiem na czym – już nie pamiętam, gdzie kto to robił. Do szpitala go na Śliską trzeba było zanieść, i tam się już zaczęło. On tam został, jeszcze żył parę dni, tak że jak pierwszego został ranny, to umarł dopiero piątego.
Stamtąd trzeba było się wycofywać, to była okolica bardzo niebezpieczna, tam działali „ukraińcy”. Na Woli działy się rzeczy niesamowite, i sytuacja była taka, że ja mając mamę w zasięgu, na tej samej ulicy, nie mogłam przejść przez Żelazną, bo był taki ostrzał. A dlaczego był ostrzał? Ponieważ na rogu Żelaznej i Chłodnej był bunkier żandarmerii i oni tam strzelali bez opamiętania, a to było tuż – Chłodna, Krochmalna to jest obok. Wobec tego my – ta koleżanka oczywiście została, a ja starałam się jakoś dojść. Po wielu dniach, dopiero jak zrobili barykadę i przekop przez ulicę, to przy Grzybowskiej przeszłam. I znowu podwórkami, podwórkami doszłam do mojej mamy.
Moja mama była z moim bratem, oczywiście mieszkali już wtedy w piwnicy, bo nie było mowy, żeby mieszkać na trzecim piętrze. Ja dotarłam dość późno do mojej mamy, dopiero po 5 sierpnia. Taka była sytuacja, że przyszłam do mamy i nie wiedziałam, dokąd mam iść, bo jeszcze nie miałam żadnego rozeznania. Zresztą obydwie z tą koleżanką nie wiedziałyśmy, co zrobić. Ja zostałam. Mama była szczęśliwa, że przyszłam, że jestem, że żyję, że ocalałam i tam mnie hołubiła.
[…]Żyło się w ten sposób: mama miała jakieś rzeczy zniesione z góry, z tego domu, do piwnicy. W piwnicy były jakieś kozy, oni coś gotowali, jakaś mąka była, więc jakieś kluski, takie życie było. Natomiast mama mnie i brata lokowała na noc dwie piwnice bliżej Śródmieścia, w kierunku Grzybowskiej. To była jedna noc, druga noc, jakoś było, z tym że tam był na zmianę... Mama miała jakieś futro, trochę cenniejszych rzeczy, to zapakowane było w walizeczkę i my mieliśmy to tam, i tam czekaliśmy.
Rano musieliśmy iść do mamy na śniadanie, to był tak jeden dzień, drugi, z tym że mój brat lubił rano wstawać, a ja byłam śpioch. On wstał rano i poszedł na to śniadanie, ja czekam, godzina jedenasta nie ma go, myślę sobie: „Matko święta” – i tak mówię do tych ludzi: „Co to jest? Przecież o tej porze to on powinien dawno wrócić”. A ktoś mi mówi: „Dziewczyno, przecież ten cały narożnik się pali!”. – „Jak to się pali? Jak się pali, to on powinien wrócić!”. Nie mogło do mnie dotrzeć, że: jak to, nie przyszedł, jak tam się pali? No i rzeczywiście, zaczęłam iść, przeszłam jedno podwórko, wchodzę na drugie podwórko, leży kobieta – nieżywa [...]. Nie dotarło do mojej świadomości, że to moja matka, dopiero jakaś kobieta mówi: „To przecież twoja matka”. To był taki szok, że trudno sobie wyobrazić – idę na śniadanie, a spotykam mamę zastrzeloną.
Nie wiem, co się wydarzyło w tym domu, dlatego że... Prawdopodobnie oni tam wpadli, wszystkich wygarniali i prawdopodobnie – przecież brat miał czternaście lat, to takich brali na osłonę czołgów przeważnie. Prawdopodobnie zabierali brata, więc moja mama za wszelką cenę chciała do mnie dotrzeć, wyrwała się z tej grupy i biegła w moim kierunku, i tak jak była w tej dziurze – przechodziła przez mur, dostała całą serię w kark, i koniec. Tam jakieś kobiety zabrały... Jedno jeszcze pamiętam z tego – taka tragedia, a jednak ludzie są straszni, tak kątem oka widziałam, jak ktoś do worka, jakiś mężczyzna, wkładał torebkę mojej mamy, kątem oka zapamiętałam, dopiero sobie potem to uświadomiłam, że dla tych potworów nie było żadnej tragedii, tylko trzeba było rabować.
Stamtąd mnie zabrali ludzie, bo było niebezpiecznie, bo te domy... Spadało to. Ja nie pochowałam mamy, bo mnie te kobiety zabrały, mówiły: „Uciekaj stąd, bo tu nic nie zrobisz, jak się uspokoi, to tutaj jakoś się pochowa”. Wtedy się pojawił mój wuj, który już był w „Chrobrym II” na Żelaznej, i mówi: „Słuchaj, to w takim razie chodźcie do nas”. I tam nas wziął, i jak tam trafiłyśmy, to już nie wróciłyśmy.
Ja nie widziałam możliwości, by wrócić na to miejsce, nie było dojścia, ale ktoś jednak pochował, bo po tym jak ja byłam w obozie, to był problem; mój ojciec i moja ciocia, jakoś się dowiedzieli i chcieli mamę zobaczyć, i chcieli ją pochować na cmentarzu, ale były takie przepisy że jeśli się otworzy... A nie mieli żadnych wiadomości, gdzie została pochowana, więc musieli... Jeżeli się nie trafiło na swojego umarłego, to trzeba było pochować kogokolwiek, to każdego trzeba było pochować na cmentarzu. Tymczasem jak oni to odkopywali, to akurat na mamę trafili, mama była niezmieniona zupełnie, ponieważ była w piachu i była wykrwawiona, więc się świetnie zachowała. To było dopiero na wiosnę przecież. Więc zawieźli, mnie nie było, ja byłam w obozie [...] A Powstanie jak Powstanie, trzeba było iść, bo była jakaś akcja...
  • Gdzie i kiedy pani służyła w czasie Powstania, w jakich warunkach?

Głównie byłam w Domu Kolejowym. W Domu Kolejowym było ambulatorium, w piwnicy, i tam byli wszyscy nasi ranni. Drugie miejsce było na Złotej, tam też był taki szpitalik, taki punkt, to był bardzo zaawansowany punkt, bo to było bliżej centrum.
Ja akurat miałam nieszczęście tam trafić z kolegą, który wymagał opieki, i musiałam przy nim dzień i noc siedzieć i wiem, że były te straszne naloty, a ja musiałam siedzieć na pierwszym piętrze. Więc trzęsłam się, sama jedna byłam z tym człowiekiem, to znaczy było tam jeszcze dużo rannych, ale wszyscy pouciekali do schronu, a ja musiałam tkwić, więc to było nieprzyjemne, ale jakoś się przeżyło.
To w ogóle był straszny okres, bo wszystkich znosili właśnie do tego punktu i rannych kładli na podwórku, bo nie było gdzie. Jak był ranny w brzuch, to właściwie była słaba szansa, żeby mu pomóc, po prostu nie było żadnych warunków.

  • Czy od początku Powstania były takie problemy z lekami?

To nie chodzi o leki, po prostu nie było szpitali akurat po ręką. Jak przyszły te tak zwane krowy, to było sześć wyjących pocisków, one padały kolejno, i strasznie duże zniszczenie były.
Tak zginęła moja koleżanka, która wyszła od nas na tak zwaną przepustkę, bo na przepustkę się chodziło, oczywiście to już trochę później. Ona była z kolegą, zastał ich atak tych ryczących „krów” w bramie, on ją niby osłaniał, a rezultat był taki, że on został ranny w piętę, a ona zginęła. To było bardzo niebezpieczne, żniwo było. Jak była jakaś akcja, to wiadomo, że byli ranni, a warunków nie było żadnych.

  • Pani tam była przez cały okres Powstania?

Przez cały okres Powstania, z tym że tak jak mówię, czasami na Bracką byliśmy oddelegowani, to tam było nieprzyjemnie... Spaliśmy w mieszkaniu u kogoś, nie rozbierając się, Niemcy chodzili pod oknem, więc to było takie... Tu Niemcy, tu my. Denerwujące sobie żarty koledzy robili, bo na przykład: podkradał się, jak człowiek stał na warcie przy tej dziurze, przy tej desce, to na przykład: łapał za nogę! Można było umrzeć ze strachu. Takie pomysły to młodzież ma zawsze, w każdej sytuacji.
Tam byłam kilka dni, zresztą to już było później, to było we wrześniu, wtedy były zrzuty – pięknie to wyglądało, niestety nie leciało do nas, tylko do Niemców, bo było tak przemieszane wszystko, że trudno było trafić.
Poza tym jeszcze na Chmielnej urzędowaliśmy, ale przeważnie siedziałam przy rannych, albo obsługiwałam rannych, to przeważnie, to było moje zajęcie, siedziałam w tym niby ambulatorium.
W Domu Kolejowym była taka sytuacja: przyjechał czołg, wjechał jak gdyby nigdy nic, lufę wsadził na klatkę i sobie postrzelał trochę. Takie były przyjemności.

  • Może pani opowiedzieć o warunkach, w jakich pani kwaterowała w Domu Kolejowym?

Tak jak sobie uświadomię, to nie wiem, jak spaliśmy, jakoś tam spaliśmy. My mieliśmy tam o tyle dobrze, że tam była woda, bo się podkradaliśmy do Niemców, woda i światło – dwie niesamowite rzeczy podczas Powstania. Coś tam jedliśmy, coś się gotowało, jak to było dokładnie, jak teraz sobie uświadamiam... Nikt na to nie zwracał uwagi, człowiek zasypiał, właściwie stojąc, nie przywiązywało się uwagi, nie było sypialni, po prostu na jakiejś wiązce słomy człowiek się w kącie przytulił i przespał, nie było to zorganizowane. Jakoś żyliśmy.

  • Z jak dużym ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pani służba? Wspominała pani, że była często narażona na ostrzał czy na przypadkowe spotkanie z żołnierzem niemieckim.

Tak było na Brackiej, bo tutaj tak się nie zdarzało, ten nasz dom, tak zwany Kolejowy, to była twierdza. W każdym razie, ja z tego domu chodziłam na strych, i z tego strychu strzelaliśmy na tory, do Niemców, z karabinu maszynowego. Ja byłam amunicyjną, podawałam naboje na taśmę.

  • Jeżeli chodzi o broń, to poza byciem amunicyjną nie miała pani kontaktu z bronią?

Skąd! Broń to była niedosięgła rzecz dla nas, kto tam zdobył w akcji, to tak ja nie byłam w takiej akcji, to nic nie zdobyłam, a żeby nam przydzielili, to nie było mowy.

  • Jak pani zapamiętała Niemców, których pani spotkała? Czy braliście jakichś Niemców do niewoli?

Ja nie pamiętam, żeby tam u nas brano Niemców, chociaż byliśmy na samej linii, to była linia frontu, po drugiej stronie byli Niemcy. Stał dom, za domem zaraz były tory, za torami w Alejach byli Niemcy. Zanim ja przyszłam, to byliśmy tam, po drugiej stronie, ale niestety trzeba było się wycofać i już tam byli Niemcy, a my tutaj. Jak mówię, o tyle było w samym Domu bezpiecznie, bo nie bombardowali. Przyjeżdżał sam pociąg i strzelał, ale my też trochę działaliśmy, strzelaliśmy z karabinu, ale były inne jeszcze rzeczy do strzelania, mocniejsze, więc nie doszło do tego, żeby nas nadwyrężyli mocno, z wyjątkiem tego czołgu, co nam tę lufę wsadził [...].
Każde wychylenie się z domu [było niebezpieczne]. A poza tym wiecznie człowiek był... A to akcja była tu, a to trzeba było pójść po rannych czy coś. Najgorsze było noszenie rannych. Pamiętam, my takie straszne chudziny, a trafiło się czasami chłopisko, to przynieść takiego, to nie jest tak łatwo dziewczynom. Ale jakoś przeszło. Powiedzmy, to wszystko jest teraz za mgiełką, na szczęście.

  • Wspomniała pani o zrzutach alianckich, które w większości nie padały po waszej stronie.

No niestety, nie padały. Ale przeżyliśmy też zrzuty radzieckie. Akurat ja szłam w terenie, nie u mnie, i były zrzuty rosyjskie. Jak wyglądały te zrzuty: otóż oni zrzucali skrzynki bez niczego, ja widziałam, jak taka skrzynka oberwała balkon, bo spadła na balkon i razem z balkonem spadła. To wszystko się rozsypywało, rozwalało i już. I tak to było.

  • Jak było z zaopatrzeniem w środki opatrunkowe?

Środki opatrunkowe to do mnie nie docierało, skąd mieliśmy środki, przyznam się, że nie wiem, wszystko to się zdobywało. Ja osobiście jak byłam odkomenderowana gdzieś w terenie, to na Chmielnej trafiłam – to nie środki opatrunkowe, ale narzędzia. Trafiłam do jakiegoś składu narzędzi chirurgicznych, wyposażyłam wszystkie moje koleżanki w rozmaite nożyczki, bo tego nie było w ogóle, a to przepiękne nożyczki – pod kątem zakrzywione, więc one były bardzo szczęśliwe, i każda z nas miała tę torbę uzupełnioną, właśnie przez tę moją zdobycz.
Różne rzeczy się zdobywało, tak samo jedzenie, był taki Pakulski na rogu Brackiej i Chmielnej, to tam były rozmaite kolonialne rzeczy. Najgorsze to było... Bo potem został już tylko taki sok – słodki syrop. Myśmy mieli główne zaopatrzenie od „Haberbuscha”, w jęczmień, na tak zwaną zupkę „pluj” i do tego jak się dodało tego syropu, to ja do dzisiaj nie kocham syropów, ale takie było życie, trzeba się było z tym...
Chleb to był czymś takim [rzadkim], że pamiętam, jak szłam na strych, i gdzieś po drodze na oknie zobaczyłam spleśniałą skórkę chleba – to był taki przysmak! A poza tym zachorowałam strasznie, biegunka taka, że byłabym się wykończyła, i powiedziałam: „Gdybym zjadła kartofla, to by mnie to uratowało”. I znalazł się jeden chłopaczyna, który gdzieś tam zdobył kartofle, pamiętam, że przyniósł dziesięć kartofli. Zostało to ugotowane, i ja, jako ta chora, z tego dostałam dwa kartofle, i faktycznie po tych dwóch kartoflach ozdrowiałam, śmieszne, ale tak było, a reszta to dostała... Jak zapałki się kroiło te kartofle, żeby każdy popróbował. Więc takie było zaopatrzenie.

  • Wspominała pani, że była pani odkomenderowana do różnych zajęć, kto był pani przełożonym?

Żebym ja pamiętała. […] Trudno mi teraz sobie przypomnieć, ja z nazwiskami to mam w ogóle kłopot. Cały sztab musiał być, bo nie było cudu, bo tam byli i w stopniu majora i kapitana, generała nie było żadnego, o ile sobie przypominam […].

  • Ale rozumiem, że ktoś taki istniał?

No musiał istnieć, cudów nie ma.

  • Wspomniała pani o czymś takim, że pani brat został zabrany prawdopodobnie na osłonę czołgu.

Prawdopodobnie, niestety nie odnalazłam go po wojnie.

  • Zetknęła się pani z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez hitlerowców czy też przez żołnierzy formacji wschodnich?

Przede wszystkim to, że mi zabili mamę, i można powiedzieć, brata załatwili. Jeszcze go ktoś gdzieś widział na Szczęśliwicach, więc ja uważam, że on został tam gdzieś zlikwidowany i spalony. Ja zawsze staram się pojechać na Wolę, na cmentarz, tam gdzie ten pomnik, bo tam wszystkie prochy są, myślę że tam jest jego grób. Jest owszem umieszczony na nagrobku... No nie ma śladu, nie ma wspomnienia, niestety nie mogłam go znaleźć.
Jeszcze jak byłam w obozie, to miałam taką starszą [koleżankę]. Jak nas ewakuowali... Nas potem wyzwolili Amerykanie, to ona pojechała do obozu męskiego, bo ona szukała brata, ona miała te dwadzieścia sześć lat, a ja szesnaście z kawałkiem. Niemcy nam rowery pożyczyli i pojechaliśmy do tego obozu szukać ich, oczywiście nikogo tam nie zastałyśmy, najechałyśmy się, zmęczyłyśmy się jak nie wiem, bo to wysiłek był – siedemdziesiąt kilometrów, bardzo duży wysiłek, i nic, przyjechałyśmy z niczym. Okazuje się, że naszej grupy nie ma! Nasza grupa została przewieziona gdzieś, powiedzieli nam, że na lotnisko, więc my na to lotnisko, tymi rowerami, z rozpaczą, bo to w ogóle człowiek nie mógł jechać, już nie miał siły. Do tego lotniska dojechałyśmy, okazało się, że nie ma grupy, więc my zostałyśmy we dwie z tą koleżanką, bez niczego. Ona sobie... Tyle że ona była starsza, to jej było trochę łatwiej, znała angielski, prawie kończyła studia albo miała już skończone. I zostałyśmy takie dwie biedne, i człowiek nie wie, gdzie się udać. Ale wśród Niemców, muszę powiedzieć, że jak tam byłam na tej wsi, wśród tych Niemców, to się zachowywali bardzo przyzwoicie. Ci gospodarze nawet dali nam rowery, my siłą nie zabierałyśmy, potrzebne nam były rowery, to oni nam dali rowery, przecież mogli nam nie dać. I wtedy my pojechałyśmy do miasteczka Altenburg, bardzo ładne miasteczko, przy lotnisku. To dwadzieścia kilometrów, albo więcej.
Pojechałyśmy do tego miasteczka, tam jesteśmy, i patrzymy: idą oficerowie z 1939 roku. My do nich się odzywamy, oni byli zdziwieni, bo my byłyśmy ubrane byle jak, to znaczy jak byłyśmy w obozie, to dostaliśmy mundury, fantastyczne. Na mnie trafiło, że ja dostałam bryczesy, największy rozmiar, a ja byłam strasznie chuda – drobna, więc do klatki piersiowej mi sięgały, do tego były takie śmieszne sztylpy, to znaczy brezent i skóra, to się sznurowało, do tego był duży rozmiar butów, ale nie było góry, więc komicznie wyglądałyśmy w tych strojach, ale ostatecznie można było tak żyć. Później nam dali spodnie na zmianę, to była już niby taka elegancja Francja; spodnie były normalne, już nie bryczesy, i do tego były buty, względny rozmiar, ale znowu nie było góry, więc każda z nas próbowała jakimś cudem coś zrobić, żeby to jakoś połączyć. Oczywiście były napisy „Poland” na rękawach. My byłyśmy w strefie amerykańskiej, nas Amerykanie wyzwolili.
  • I co z tymi oficerami z 1939 roku?

Zaopiekowali się nami, mieli tam obóz, więc oni się nawet ucieszyli, że im się jakieś dziewczyniny trafiły, ja to byłam taka dziewczynina, więc mnie nie specjalnie interesowało, ale koleżanka tak, miałyśmy tam bardzo dobrze. Tam byłyśmy w sumie dwa miesiące, zanim odnaleźliśmy, gdzie jest nasza baza. To już było zupełnie gdzie indziej, taki Burg na pograniczu Saksonii i Turyngii. Pamiętam, że jakąś ciężarówką doczłapałyśmy do tego, potem byłyśmy już razem. Tam już była nasza major, major „Kazik”, która była strasznie ostra, pilnowała strasznie, sprawdzała nas w nocy, czy jesteśmy w łóżkach, zajmowała się nami jak najlepsza matka, bardzo fajna babka.
Beznadziejnie się skończyło. Nas stamtąd chcieli wziąć Belgowie i gwarantowali nam, że nas doprowadzą do matury, no więc uczyłyśmy się języka francuskiego. Pamiętam dwie intensywne lekcje, dla mnie to była czarna magia, bo ja francuskiego nigdy się nie uczyłam, więc było okropnie, byłam przerażona, a był warunek, że przez pół roku trzeba opanować perfekt język, tak że trzeba było słuchać wykładów, strasznie się tego bałam.
I w tym momencie pojawił się znowu ten wuj z Powstania i powiedział tak: „Smarkule...”. Bo ja zostałam bez matki, wiadomość miałam przed Powstaniem, że mój ojciec trafił do gestapo – że go gestapo zabrało, więc jestem sama, mojej koleżanki ojciec zginął w Powstaniu, a matka z kolei była w Związku Radzieckim – na wycieczce, tak to było. Oni mieszkali w Grodnie, więc stamtąd została zabrana. Więc byłyśmy dwie, bez nikogo z rodziny. Więc on powiedział: „Smarkule, nie macie co tu zostawać, wracamy do Polski przez zieloną granicę”.
I tu mnie przerażenie ogarnęło, jak ja zobaczyłam naszego wojaka ruskiego. Matko święta, po tych eleganckich wypasionych Amerykanach, ubranych, najedzonych rozmaitych dobrych rzeczy i łaskawie... Tam była broń, amunicja to się w skrzyniach walała po rowach. Myślę sobie: „Boże, jakbyśmy mieli to w Powstaniu”. Niestety taki ten dobrobyt był...
Ale Niemcy byli sprytni; jak oni byli już pięć kilometrów, jak było już słychać armatnie strzały, to oni nas ewakuowali, calusieńką noc nas prowadzili... Taki deszczyk siąpił i całą noc nas prowadzili. Doprowadzili nas piętnaście kilometrów do wsi, i tam zamieszkaliśmy, znaczy ulokowali nas w stodole. I tam się działy rzeczy...
Następnego ranka przyjechał jakiś żandarm, mimo że już byliśmy wyzwoleni, my już flagę biało-czerwoną na tę stodołę, a tu nagle żandarm przyjeżdża, więc ten nasz feldfebel – co się rozbroił, który dał nam broń, znowu zabiera broń, bo on musi tutaj sprawować pieczę nad nami, i koniecznie mamy wychodzić. My nie chcemy wychodzić, nie chcemy się stąd ruszyć, bo wiemy, że Amerykanie są tuż, dosłownie tuż, to nas zmusili. Zaczęły wychodzić dziewczyny, zaczęły mdleć, to powiedziałyśmy, że owszem... Bo on mówi: „Jak nie wyjdziecie, to was spalimy w tej stodole”. Sytuacja była niewesoła, no więc zaczęłyśmy wychodzić, ale były targi, żeby nam dali na plecaki samochód, to my wyjdziemy, no i samochód przyjechał, a żandarm uciekł, i znowu nasz feldfebel się rozbroił, dał nam tę broń. To komiczne rzeczy i ciekawe.
To też taka śmieszna rzecz, pamiętam, akurat do tej wsi wjechało czterech Murzynów dżipem, od razu przypomniało mi się: „Czterech małych Murzynków”. Prześmiesznie to wyglądało, ale nas wyzwolili.

  • Jak przyjmowała państwa ludność cywilna w Warszawie?

Różnie było, ale na ogół było... My nie mieliśmy zatargów, na ogół... O co chodziło: do tych ludzi człowiek się zwracał, jak na przykład trzeba było nieść rannego, człowiek się zwracał, no więc na ogół pomagali, nie było zadrażnienia. No inna rzecz, jak przyszły takie dziewczyniny, to co mieli się na nas wyżywać, może jakby przyszli mężczyźni, to może mieliby nieprzyjemnie, my nie mięliśmy żadnych zatargów, ale wiem z opowiadań, że różnie było.

  • Czy w czasie Powstania miała pani jakiś kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

Nie.

  • Może jacyś Żydzi byli?

Nie, nie. Jakoś nie przypominam sobie, u nas w oddziale nie było. Nie przypominam sobie, żeby byli.

  • A z „własowcami”?

Z „własowcami” to było jedno spotkanie, to znaczy ja ich nie widziałam osobiście, ja widziałam tylko ich skutki. Ja osobiście nie widziałam, bo na szczęście mnie tam nie było. Przez to że jestem śpioch, to ocalałam, tak to by mnie nie było, jakbym poszła pierwsza, to byłoby po mnie.

  • Jak wyglądało państwa życie codzienne w Powstaniu, żywność, ubranie?

Ubranie – to w czym się poszło do Powstania... Akurat wtedy było ciepło, ja miałam jakieś takie drelichowe spodnie i kurtkę typu marynareczka drelichowa, i tak w tym poszłam do Powstania i tak cały czas w tym byłam. Przecież nie było skąd wziąć. Ja jak wyszłam, to owszem, miałam zapakowane wszystkie rzeczy, nawet miałam walizkę i w tej walizce były na przykład paski od moich sukienek, ale sukienek nie było, bo sukienki spaliły się w domu, w którym mieszkałam, i wszystko.

  • Mówiła pani, że ten Dom Kolejowy to było jedno z niewielu miejsc, gdzie była woda?

Tak.

  • Kwestia higieny była ułatwiona.

Tak. Więc tam może nie było takich problemów, żeby się nie można było umyć […] Ale jak to było? Ona jakoś więcej pamięta z tego, ja to jakoś nie przywiązywałam... Jakoś się człowiek mył, coś jedliśmy, ten jęczmień z syropem, to mi utkwiło. Wiadomo, że nie było takiego głodu, żeby człowieka skręcało, to się odczuwało potem w obozie, to w ogóle nie ma porównania. Ja dożyłam takiej przyjemnej rzeczy, bo miałam syna niejadka, i ja mu tam wmuszam, on mówi tak: „Ach, jak ja bym chciał być głodny”. A ja: „Dzieciaku, żebyś ty wiedział, co to znaczy głód”. Głód to jest coś tak strasznego! Bo jednak był głód.
Nie palę papierosów. Była taka sytuacja: nie miałam się w co ubrać, bo jak oni dali nam te mundury, to nie było góry. Ponieważ miałam koc, to postanowiłam coś z tego koca uszyć, bo mrozy były minus dwadzieścia stopni, ale nie bardzo umiałam. Była taka pani, która kroiła nam, a to potem trzeba było samemu uszyć na okrętkę, bo tylko tak się umiało, jak się jeszcze jakieś nici miało. I pamiętam, że za skrojenie tego koca trzeba było jej dać porcję chleba, to znaczy dwadzieścia deko chleba, całodzienną porcję. Dzień składał się z takiej porcji: dwadzieścia deko chleba, dwa kartofle ugotowane i pół litra zupy, to było całe wyżywienia. Zupa była albo z suszonej brukwi, co jest przeobrzydliwe, i suszona kapusta też jest nie lepsza, i to była zupa przypalona, albo proso zupełnie rozgotowane. Więc my raz, będąc głodne, wylałyśmy całą tę zupę i nie jadłyśmy.
Poza tym jeszcze pamiętam dwa spotkania w czasie obozu, jechaliśmy, byliśmy między innymi w Lipsku na dworcu i nas tam wypuścili, bo trzeba było się załatwić, mróz był piekielny, i były takie góry buraków cukrowych, zmarzniętych, no więc każda z nas takiego buraka podłapała i to było przepyszne. A jak już nas przyprowadzili do obozu w Lamsdorfie, to szliśmy do rejestracji, zakładali nam tablice z numerami, po drodze były ogródki działkowe, to my oczywiście w te ogródki, i ja pamiętam, jak udało mi się wyrwać buraka, liście i to wszystko, przepyszny był.

  • Wspominała pani o wujku, który wprowadził panią do zgrupowania. W czasie Powstania miała pani z nim jeszcze kontakt?

Tak, tak cały czas. On tam cały czas był, pojechał, tak samo był w obozie, my mamy cały szereg zdjęć w albumach, to znaczy ja, koleżanka, bo nasze zdjęcia były umieszczone, ponieważ nam przy wyjściu robili, trafiło się, że akurat jesteśmy tak na wprost, w kilku albumach to jest. Mnie to kosztowało, bo musiałam kupować albumy, żeby mieć coś na pamiątkę. On był cały czas, oczywiście on był wywieziony gdzie indziej, my gdzie indziej. Tylko że ja z nim nie byłam na akcji, on miał oddzielny... On był już podporucznikiem wtedy. Ja wtedy byłam prosty strzelec, śmiałam się z tych stopni, co nam potem dali.

  • Jaka atmosfera panowała w pani grupie?

Od wyjścia, od akcji do akcji, to się rozstawałyśmy, to się spotykałyśmy, cała grupa nas była. Potem się pozbierałyśmy, jak do obozu nas prowadzili, tośmy się mniej więcej policzyły, a tak to, jednak każda była do jakichś obowiązków przydzielona, więc człowiek się nie zajmował... Żeby tam siedzieć plotkować. Robiło się, co trzeba było, jak trzeba było, to się coś ugotowało, jak trzeba było gdzieś pójść... Wszystko było, jak było coś do zrobienia, jak trzeba było pójść na akcję, to trzeba było pójść na akcję, nie było wyjścia. To wszystko...

  • Z kimś się pani szczególnie trzymała?

Miałam tę przyjaciółkę, z którą byłam cały czas. Ja ją poznałam jeszcze przed Powstaniem. Ja ją poznałam, który to był rok? Ona przyjechała z Grodna, jakoś się tam przedostała z ojcem, a matka jej została i matkę wywieźli. Od 1940 roku ją znam. Spotykałyśmy się jeszcze przed Powstaniem, całe Powstanie byłyśmy do obozu, potem ona do szpitala trafiła, to trochę nie była ze mną, trochę była, ale cały czas byłyśmy razem. Po wyzwoleniu on mieszkała we Włocławku, ja mieszkałam w Warszawie, odległości nieduże. Razem przekraczałyśmy granicę, jeszcze nieudostępnioną, przekraczałyśmy granicę jako Niemcy, z duszą na ramieniu, dlatego że nie było to przyjemne.
Spotkanie z ruskimi było szokujące. W ogóle oni się zachowywali, pamiętam... Jakiegoś tam złapali Niemca, wiem, że nie zastrzelili, ale przylepiali mu znaczki z Hitlerem na czoło i celowali do niego, maltretowali go, ale go nie zabili, bo pamiętam dobrze, że do naszego przejścia to...

  • Czy w pani otoczeniu, w czasie Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

Były msze oczywiście, ten Dom Kolejowy to był duży dom, mieliśmy koncerty, mieliśmy... Ale msze też były, myśmy wszyscy wierzyli, bo bez wiary byłoby nam jeszcze gorzej. W czasie Powstania ludzie brali śluby.
Życie codzienne nie utkwiło mi tak, żebym to zapamiętała, żebym rozklejała się jakoś czy coś. Niektóre rzeczy to pamiętam, tę skórkę chleba, to było dla mnie wydarzenia, a tak to jakoś się po prostu żyło, człowiek nie przywiązywał uwagi, jakoś się spało... Może ktoś przywiązywał, ja nie.
Poza tym, ja byłam taka trochę zobojętniała, było mi wszystko jedno, ja mogłam pójść wszędzie, ja się niczego nie bałam, bo mnie nie zależało na tym, że ja mam przeżyć, bo mnie się zdawało, że moje życie już się skończyło, nie mam mamy, nie mam ojca, nie mam brata, nie mam nikogo na świecie, poza dalszą rodziną. To nie jest taka przyjemna atmosfera, wszystko się zrobiło nagle, gdzie ja byłam otoczona taka ciepłą opieką w domu ze strony rodziny, a tu człowiek nagle wyrzucony na piasek, jak ryba na piasku. Jakoś do tych drobiazgów nie przywiązywałam wagi.

  • Wspominała pani, że w Domu Kolejowym podczas Powstania odbywały się koncerty.

Tak, koncerty były.

  • A zdarzało się słuchać radia? Jakieś tytuły prasowe państwo czytali?

Były gazetki, ja się specjalnie tym nie interesowałam, bo ja tam nie miałam czasu, ja ciągle siedziałam przy tych rannych, a to jednak zajmowało dużo czasu, siedziałam w piwnicy i niespecjalnie brałam udział w tym wszystkim. Ale owszem, jak był jakiś koncert, to czasami gdzieś nas zawołano. Ale to nie to, że ja uczestniczyłam czy brałam udział w tym, nie.

  • Jak czytano gazety, to zdarzały się dyskusje na temat tego, co napisali?

Nie, kto to miał czas na dyskusję. W tym czasie się nie dyskutowało. Życie było uzależnione od tego, że ciągle gdzieś ktoś szedł, gdzieś ktoś ginął, bo bardzo dużo ludzi zginęło, jednak. Tam był cmentarzyk... Po prostu się kopało dół i tam się chowało ludzi, więc jak była jakaś akcja, to tylko się liczyło, kto wrócił, kto nie wrócił. Ale na żadne dyskusje... Może dlatego że byłam za młoda, to dla mnie nie istniało. Bo teraz szesnaście lat, to jest osoba dorosła, można powiedzieć, ale w owym czasie to jeszcze byłyśmy dzieci.

  • Wspomniała pani o różnych rzeczach, które pani utkwiły szczególnie w pamięci, wiem, że takim najgorszym wspomnieniem była śmierć mamy.

Tego nie można z niczym porównać.
  • A rzeczy takie najlepsze? Co pani utkwiło w pamięci? Wspomniała pani o tej skórce od chleba, czy jeszcze coś?

Te kartofle, że jednak chciało się komuś ryzykować, bo żeby znaleźć kartofle, to trzeba się było poczołgać, ale znalazł chłopaczyna i przyniósł. Przyznam się, że tak mnie to strasznie męczy, bo sobie nie mogę przypomnieć, który to był chłopak, różne pseudonimy pamiętam, natomiast jego nie mogę sobie przypomnieć, który to te kartofle mi dostarczył. Uratował mi życie, można powiedzieć, więc to nieprzyzwoicie z mojej strony.

  • Co działo się z panią po zakończeniu Powstania?

Pojechałam na „wycieczkę” do Niemiec, można tak powiedzieć.

  • Wyszła pani razem z żołnierzami?

Tak jak wszyscy wychodziliśmy. Pieszo szliśmy do Ożarowa, ludzie chcieli nam coś dawać, ale Niemcy nie pozwolili, więc tylko rzucali, co się dało. Ja złapałam cebulę, ku mojemu [zadowoleniu]. Bardzo lubiłam cebulę, no więc akurat.
Potem byliśmy w fabryce kabli, tam spaliśmy, tam nas załadowali do wagonu zadrutowanego. Jeszcze przed wyjściem wypłacili nam jakieś pieniądze, papierki, ale mało wartościowe; wiem, że tych pieniędzy było dużo. Pamiętam, że kupowałyśmy chleb za niesamowite ceny, ludzie przynosili do tego wagonu, a ile to się trzeba było namęczyć, żeby zdobyć taki chleb, mimo że się zapłaciło kupę pieniędzy.
Jak jechałyśmy tym pociągiem, to uważałyśmy, że nam się dobrze powodzi, bo miałyśmy chleb. I było tak, że się, powiedzmy, najadłyśmy tym chlebem, ale to się skończyło i potem nie było.

  • Dało się zjeść, uważały panie, że dobrze się powodzi...

Bo miałyśmy chleb. Tam wysiadłyśmy, piętnaście kilometrów trzeba było iść pieszo. Doprowadzili nas do obozu. Zabrali nam wszystkie nasze torby sanitariuszek, z tymi wspaniałymi przyrządami, które zdobyłam, i to było straszne, bo musiałyśmy się tyle nanieść, a tak się to skończyło.
Potem ulokowali nas w barakach, ciasno tam było. Były dechy, słoma, kładło się na boku i na sygnał, komendę, człowiek się przekręcał. Zaczęły się wszy. My to jakoś tam walczyłyśmy, miałyśmy w naszej grupie koleżankę, która miała przepiękne warkocze, starałyśmy się, żeby jej tych warkoczy nie obcięli, bo gdyby u niej znaleźli coś, to by od razu poszło do gołej skóry, więc ona przetrzymała te warkocze przez cały obóz.
A życie w obozie, to apel, wydanie tego kawałka chleba, potem zupa, przynosili tę zupę, brało się zupę w manierkę, potem się kombinowało, co z tego zrobić, więc robiło się w ten sposób: nie jadło się na razie nic, tylko się zbierało ten chleb, potem tę zupę, te kartofle, potem to razem się kroiło, dolewało się dwa litry wody, tam były piecyki i na tych piecykach się grzało, i to było takie niby... Ale to nic nie pomagało, zawsze było za mało, zawsze byłyśmy głodne.

  • W jaki sposób przeżyły panie zimę?

No zimę przeżyłyśmy w obozie.

  • Mówiła pani o uszyciu kurtki z koca.

No właśnie, miałam taką z kapturem. Mówię, dlatego nie palę: bo jak ja zapłaciłam tę porcje chleba, a dla mnie ta porcja chleba to była straszna rzecz, to za jednego dyma koleżanki płaciły całą porcję chleba, więc ja mówię: „Taką niewolnicą nie będę”. I nie paliłam, nie lubiłam zresztą, nie podobało mi się.
Co robiłyśmy, żeby się ocieplić? Dawali nam tam jakieś brykietki, ale to było za mało, to baraki były, a mrozy były po dwadzieścia stopni, naprawdę zimno było. A poza tym całe dnie pracowałyśmy w fabryce, to w fabryce było ciepło. Ja pracowałam w fabryce przy czterech frezarkach, robiłam muszki do karabinu i obsługiwałam pierwsza-druga-czwarta-trzecia, tak powinno być, a ja nie rozumiałam nic, chociaż dobrze rozumiałam, bo ja byłam po trzeciej klasie gimnazjum i się niemieckiego uczyłam, ale nie rozmawiałam z Niemcami, bo się na nich obraziłam. Tak głupia byłam, bo przecież mogłam sobie doszlifować język, ale nic nie rozumiałam, i obsługiwałam pierwsza-druga-trzecia-czwarta, i myślałam że ten majster mnie rozniesie, ale było mu ciężko, to nie takie proste, bo za kopniaka, jak kopnął którąś z nas [kopnął], to miał dwa tygodnie paki, bo jednak interesował się nami Czerwony Krzyż, to oni nie mogli tak sobie nas... À propos właśnie, umarł Kozyra, spiker telewizyjny, ja byłam z nim na wycieczce w Lubece, bo on pojechał ze mną – między innymi, bo to było do Hamburga, i między innymi w Lubece. On pojechał, bo jego ojciec zginął już jako jeniec, prowadzony do Lubeki i po drodze go zastrzelili, można było nie przeżyć, będąc jeńcem.

  • Wspomniała pani, że zaraz po przybyciu do obozu została pani przydzielona do pracy w fabryce.

Nie, nie, to nie tak. Najpierw był jeden obóz, potem był drugi obóz i jak nas przemieszczali do obozów, to zawsze była rewizja, tak że między innymi zabrali mi koc, a wtedy był straszny mróz, ja byłam zaziębiona, nie wiem, ile miałam temperatury, ale prawie była nieprzytomna, a w wagonie był lód.
Jeszcze jak wspomnę ten nasz barak, jak była łazienka, to były kratki oblodzone, a myśmy miały drewniaki, na szczęście i w tych drewniakach chodziłyśmy po tym. Jakoś się nie poodmrażałyśmy, ale trzeba było się w tej lodowatej wodzie myć. Ja do dzisiaj prysznica zimnego nie wezmę – owszem, umyję się w zimnej wodzie, mogę się ochlapać, ale pod prysznic zimny za żadne skarby nie stanę.

  • To przeniesienie z jednego obozu do drugiego czymś było podyktowane?

Oni musieli robić miejsce na następnych, bo Rosjan zwozili i wszystkich, natomiast nas przemieszczali. To znaczy to był następny obóz, i z tamtego obozu to oni nas do pracy wysyłali.

  • W tym drugim?

Tak, byliśmy podzieleni i było tak, że stalag można było zatrudniać, a ja byłam w stalagu, więc nas można było zatrudniać, natomiast ci z oflagu, nawet koleżanki, które były ordynansami – bo nasze oficerki zażyczyły sobie ordynansów. Z tymi stopniami to było tak: zdarzało się tak, że oficerem była prostytutka, a ordynansem była pani profesor, a nasza major uważała, że będzie łatwiej, słabsze dziewczyny dawała do oflagu, że będą pracowały, a było im tam niezbyt miło pracować, od rana do nocy z przerwą na obiad. Jedyna rzecz, która była plusem tej pracy, to dawali nam takie salaterki, to było na pewno dwa litry, taka salaterka; to były takie utarte, rozgotowane kartofle, to była breja, ale to było bardzo dobre, chociaż to się jadło.
Jak zaczęłyśmy pracować, to już zaczęłyśmy dostawać paczki, pierwsze paczki to nam dali jeńcy z 1939 roku, na święta akurat, to nam odstąpili swoje paczki, a potem już regularnie przychodziły paczki, różne, angielskie i amerykańskie. Angielskie były bardzo podłe, natomiast amerykańskie były fantastyczne, bo były nawet papierosy, papier toaletowy, a nawet czekolada. No więc my robiłyśmy co? Oczywiście robiło się w ten sposób, że rzeczy, które dało się sprzedać w fabryce, to się wymieniało – papierosy przede wszystkim, to się wymieniało na kartofle i na chleb. Jak miałam te wspaniałe bryczesy, to mnie wychodziły takie dwa chleby po półtora kilograma, musiałam przenieść takie dwa bochny chleba. I kartofli też sporo wchodziło w te bryczesy, ale oczywiście to niecodziennie nosiłam. A z tymi Niemcami, co nas pilnowali, to dawało się im dosłownie papierosa i on przymykał oko, więc takie były układy, trzeba było sobie radzić. Wszędzie był handel wymienny.

  • Pracowała pani w tej fabryce do samego wyzwolenia?

Stamtąd nas ewakuowali, tak jak mówiłam, dosłownie pięć kilometrów od nas byli Amerykanie, jak nas [Niemcy] ewakuowali. W ogóle był taki okres, że nie można było pracować, bo był alarm za alarmem, więc w ogóle odwołań nie można było... Jak był alarm, to nas sprowadzali do schronu, potem schron nam zbombardowali, to nas wyprowadzali na łączkę, to były przepiękne widoki, były lampiony kolorowe, to było tak oświetlone, że można było zbierać szpilki. Jak były naloty amerykańsko-angielskie, to było coś niesamowitego. Przyleciał taki dywanowy nalot, to sprali, sprali... Czasami to byłyśmy nieszczęśliwe, bo jak trafili jakiegoś w te reflektory i poginęło trochę. Ale to było takie widowisko, i my na tej łące byłyśmy bardzo szczęśliwe, to już było pod sam koniec. Ja właściwie [mam] takie migawki, trudno to nazwać wspomnieniami, to są migawki, takie nienajważniejsze i nienajciekawsze, dla mnie zapamiętane.

  • Ewakuowano panie jeszcze w kwietniu?

Tak, to był kwiecień, to było chyba 13 kwietnia, jak nas ewakuowali, tak chyba to było. Jeszcze całą noc szliśmy do tej stodoły nieszczęsnej, a potem jak mówię, kiedy Amerykanie nas wyzwolili, my we dwie pojechaliśmy szukać tych braci, a w tym czasie całą nam grupę, bo to sto osiemdziesiąt osób, taka była grupa, wywieźli gdzieś, a my zostałyśmy same wśród Niemców, w niemieckiej wsi. Szukałyśmy potem... Trafiłyśmy do tej naszej grupy, ale to już...

  • Szukała pani swojego wujka?

Wujek w ogóle był gdzieś indziej, myśmy nie miały kontaktu, bo on był w obozie męskim, on wylądował w Braunschweig. Tam wylądował i dowiedział się o nas, że my jesteśmy, więc przyjechał do nas i zaczął nas męczyć, że my musimy wracać do Polski.
W międzyczasie moja koleżanka, która była ze mną; okazuje się, że jej matka z Andersem przeszła tę całą drogę i była we Włoszech. Jak się dowiedziała, to przysłała dla swojej córki wizę, żeby ją zabrać do Włoch, a my w międzyczasie, w dwie godziny przeszłyśmy przez granicę. Więc ten przysłany goniec do samej granicy gonił za nami i nie zdążył. Więc niestety ona też nie pojechała, tylko wróciła do Polski. Wróciłyśmy. I tu się zaczęło życie, ani mieszkania, ani żadnej rzeczy.

  • Wróciła pani do Warszawy, i jak dalej wyglądało życie?

Mój ojciec przeżył, tylko mój ojciec miał już nowe życie, więc ja byłam na uboczu. Ja nie wróciłam do ojca, bo ja nie wiedziałam, czy ojciec żyje, czy nie, nie miałam wiadomości, a ponieważ miałam rodzinę w Serocku, to do tego Serocka jakoś dotarliśmy.
To cała grupa nas poszła, poszedł ten wujek i jeszcze jeden kolega. Tam wszyscy poszliśmy, i pamiętam ten Serock, tam są takie wąwozy i my tak chodziliśmy na przełaj. Jak trafiliśmy do tego domu, to nie wiem, ja tylko pamiętałam sprzed wojny ten domek. Oni mieli mieszkanie w mieście i plac 3500 metrów (w tej chwili syn ma ten plac). Mieli budować dom. Na tym placu był domek ogrodnika, więc to nie tak łatwo było znaleźć, ale jakoś po ciemku – bo w nocy tam byliśmy, znaleźliśmy i tam się zatrzymaliśmy.
Potem do mnie ojciec przyjechał rowerem i ja do ojca też pojechałam, nie wiem czym, głównie to się poruszało ciężarówkami z ruskimi – jak się miało wódkę. Ja pojechałam do ojca, ale potem musiałam przyjechać do Warszawy.
Po pierwsze, nie miałam się w co ubrać, bo z obozu przyjechałam w garsonce z krótkim rękawem, a to już był wrzesień, więc trzeba było w coś się ubrać. Przyjechałam do tego internatu, gdzie byłam podczas okupacji, ale na gorszych warunkach, bo warunki się zmieniły, nie było mieszkań, tylko na polowym łóżku, które musiałam składać, żyłam w walizce od tamtej pory. Tak człowiek biedował cały czas, potem mieszkałam u cioci, jakoś tam człowiek człapał, człapał, warunki nie były nadzwyczajne.
  • Kontynuowała pani naukę?

Tak, skończyłam, zrobiłam maturę, po maturze poszłam na studia, skończyłam o dziwo. (Teraz to jakoś nie mogli skończyć, zwłaszcza panowie są ciężcy do skończenia, natomiast wtedy skończyłam).
O warunkach, w jakich mieszkałam, lepiej nie mówić. Taki był układ: były trzy pokoje i kuchnia, i w każdym pokoju mieszkała rodzina, z tym że my mieszkaliśmy... Przechodziliśmy przez pokój, gdzie mieszkali szoferzy jakiejś instytucji, było ich chyba pięciu, spało tam, to trzeba było przejść przez ten pokój do naszego pokoju. A w naszym pokoju to było tak: była moja ciocia, była jej mała córeczka, była kuzynka, kuzyn, ja i jeszcze małe dziecko cioci, takie małe zupełnie. I to wszystko w tym jednym pokoju. A w trzecim pokoju też była rodzina z trojgiem dzieci. Była jedna kuchnia i jedna łazienka, która w ogóle nie była łazienką, bo tam nie było ciepłej wody ani nic, ale jakoś się żyło.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?

Miałam nieprzyjemną historię. Jak mieszkałam u cioci z moim kuzynem, on był moim równolatkiem, to w pewnym momencie panowie przyszli po niego – wiadomo jacy panowie – ja wtedy strasznie chciałam... Nie wiedziałam, bo to czwarte piętro, co zrobić, żeby jakoś, żeby go zawiadomić, żeby on nie wracał, ale jak mogłam, no nie miałam możliwości żadnych, oni byli cały czas ze mną i nie było mowy, żeby się jakoś wychylić, wobec tego... Oni oczywiście zrobili rewizję, a ponieważ moja walizka była pod ręką, to oni sprawdzili moją walizkę. A ja jak już wróciłam, to mi się zdawało, że jestem w Polsce, to moją legitymację akowską, którą dostałam, położyłam sobie w tej walizce, no i się zaczęło.
Wobec tego dwóch panów mnie ładnie sprowadziło z tego czwartego piętra no i pojechaliśmy na Pragę. Nie pamiętam, jak to się odbywało. Ponieważ oni absolutnie nie szli tropem tego mojego AK, mojej działalności, tylko kuzyna, oni chcieli za wszelką cenę połączyć mnie z kuzynem, ale ponieważ ja nic nie wiedziałam, i żeby mnie kroili, solili, to ja nic nie wiedziałam, wobec tego oni mi dali spokój, można powiedzieć, że mnie wypuścili. Jak ja wyszłam stamtąd, powiedziałam: „Boże, żeby jakiś dropiaty się trafił i powiedział: »Zabieram za granicę«, to bym natychmiast pojechała”. Ale miałam sytuację taką, że byłam wzywana w 1948 roku, wtedy zrobiłam maturę, zdawałam, myślę: „Z uczelni nie będzie nic”, ale jakoś udało mi się na tę uczelnię dostać. Byłam wzywana ciurkiem przez pięć lat, dosłownie pięć lat. Ja już wyszłam za mąż, już miałam dziecko i musiałam się na różne spotkania wstawiać, nie wiedziałam nigdy kiedy, dokąd i co. Więc jeśli gdzieś szłam, to brałam ze sobą: witaminy, ciepłe skarpety, sweter, no wybrałam się tak, że nie wrócę, dosłownie. Ale jakoś za każdym razem wracałam, z tym że ja zerwałam absolutnie wszystkie kontakty, które miałam. Miałam przecież koleżanki, kolegów rozmaitych z Powstania, potem z obozu, to jak ja kogoś widziałam, to uciekałam na drugą stronę ulicy, w ogóle nie kontraktowałam się, bo wiedziałam, że jestem obserwowana, więc nie chciałam nikogo narażać, to było coś okropnego, ciągle człowiek czuł kogoś za sobą.

  • Rozumiem, że pani jakoś później odnowiła te kontakty?

Było mi trudno, z tymi koleżankami, na których mi zależało, to nie tak prosto. Część osób, która nie zgłosiła się nigdzie oficjalnie, wszyscy się bali, bo to było tak: albo NSZ, to wiadomo, jaki był stosunek, i SN też dobry, więc to nie było tak prosto, żeby można było się kontaktować. Było cały czas niedobrze. A potem to człowiek nie miał czasu na te rzeczy, bo trzeba było żyć, zarabiać, wiadomo, jak było ciężko.

  • Czy chciała by pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego pani zdaniem nikt jeszcze nie powiedział?

Czy ja wiem, czy nikt nie powiedział, ja oczywiście nie zgadzam się z tym, że Powstanie było niepotrzebne, bo jak ja mogę powiedzieć, że było niepotrzebne. Uważam, że to był taki zryw nieprawdopodobny, że nie wyobrażam sobie, żeby to mieli odwołać, po prostu to było niewyobrażalne w naszych układach, z naszym nastawieniem do tej sprawy. Oczywiście ja uważam, że są to zrywy bolesne, drogo kosztują, ale trzeba działać, nie można się poddać […].



Warszawa, 23 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził  Michał Studniarek
Krystyna Kawalec Pseudonim: „Dzidka” Stopień: strzelec, służby pomocnicze, sanitariuszka Formacja: Batalion „Chrobry II” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter