Krystyna Królikiewicz-Harasimowicz

Archiwum Historii Mówionej


Może zacznę od małej traumy, a jednocześnie satysfakcji, że urodziłam się w bardzo znaczącym miejscu, mianowicie ta ulica dzisiaj nazywa się ulicą Szwoleżerów. Dobrze się stało, że ma taką nazwę, ponieważ urodziłam się w 1. Pułku Szwoleżerów imienia Józefa Piłsudskiego. Ojciec mój był porucznikiem 1. pułku szwoleżerów, porucznik Adam Królikiewicz. Jego córka Krystyna urodziła się 7 czerwca 1921 roku, w wolnej już Polsce. Ogarniam pamięcią to miejsce, które w całym moim życiu odegrało wielką rolę, nie tylko wspomnieniową, ale zobowiązującą do pewnych wartości, przekazów, które otrzymałam od ojca i całej rodziny Królikiewiczów.
Przedstawiłam się jako Krystyna Królikiewicz, oczywiście losy moje potoczyły się jak każdej kobiety w ten sposób, że wyszłam za mąż i noszę dwa nazwiska. Od początku mojej działalności aktorskiej używałam nazwiska Królikiewicz, później wyszłam za mąż za Jana Harasimowicza, tak że moje nazwisko jest dość długie, bo składa się z dwóch członów: Krystyna Królikiewicz-Harasimowicz.
Wracam do miejsca, o którym wspomniałam przed chwilą, związane jest ono z chwałą jazdy polskiej. Adam Królikiewicz, mój ojciec, jako młody podporucznik zainteresował się jazdą konną, ale w sensie nie tylko uprawiania jej jako żołnierz, jako oficer, ale w sensie sportowym. Miał szczęście, posiadając dwa znakomite konie, z których jeden miał na imię Pikador, a drugi Jasiek. Pikador był koniem, który wyzwolił w moim ojcu niesłychane ambicje sportowe. Do dziś pamiętam miejsce, które związane jest ze wspomnieniami koni, ze wspomnieniami sportu jeździeckiego. To były Łazienki Królewskie, tam odbywały się międzynarodowe konkursy hippiczne. Ojciec mój był wielokrotnym zwycięzcą na tych konkursach, ale brał udział w konkursach międzynarodowych od 1923 roku, pamiętnego roku, w którym zdobył Grand Prix Denis w Nicei. W 1924 roku ekipa nasza znalazła się w Paryżu, na olimpiadzie. Mój ojciec zajął znaczące miejsce jako pierwszy olimpijski medalista w wyzwolonej ojczyźnie. To był rok 1924, jak wspomniałam – Paryż, sukces naszych jeźdźców w czasach, kiedy Polska jeszcze nie okrzepła z wojen, zmagań się z walką, po latach niewoli, kiedy ponad sto dwadzieścia lat walczyła o utrzymanie ducha narodu, tkanki patriotycznej, która doprowadziła później do zwycięstwa. Mówiąc o mojej rodzinie, mam na myśli nie tylko mojego ojca. Ojciec miał siedmiu braci, [było] ośmiu Królikiewiczów, którzy dobrze zasłużyli się ojczyźnie. Dwóch Królikiewiczów służyło w Legionach – jeden z nich był artylerzystą, ukończył Wyższą Szkołę Wojenną w Paryżu, Stanisław Królikiewicz, oficer rezerwy; Wacław Królikiewicz, inżynier z zawodu. Wszyscy mieli wielki wkład w dzieje naszej ojczyzny, każdy na swój sposób dążył do tego, żeby ojczyzna była coraz silniejsza, coraz bardziej związana z duchem patriotycznym i z możliwością jak najlepszej prezentacji w Europie. Wspominam również moją mamę, która była dzielną towarzyszką mojego ojca, wyjeżdżając z nim na kolejne konkursy hippiczne w Europie i w Ameryce. Puchar Narodów zdobyty przez mojego ojca, majora Szoslanda, majora Toczka, został wręczony prezydentowi Mościckiemu po powrocie z Nowego Jorku.

  • Niech pani opowie o olimpiadzie w Berlinie.


Mijały lata, ojciec mój awansował do rangi majora, w trzydziestych latach został mianowany przez Ministerstwo Obrony Narodowej komendantem szkoły jazdy, szefem polskiej ekwitacji w Grudziądzu. To były lata trzydzieste. W 1936 roku odbywała się olimpiada w Berlinie. W tym czasie mój ojciec, który już był po upadku z konia, miał komplikacje z kręgosłupem, już nie był czynnym jeźdźcem, ale został mianowany szefem ekipy polskiej w Berlinie.

  • Pamięta pani jakieś komentarze po powrocie ojca do domu na temat olimpiady w Berlinie?


Tak. Ojciec opowiadał, że Niemcy źle się odnosili do naszej ekipy. Do tego stopnia, że punktacja była niesprawiedliwie ogłoszona przez megafony i na tablicy wyników. To było, co pamiętam, jedno jego wrażenie, nienajlepsze oczywiście. Nie była nasza ekipa potraktowana sprawiedliwie, była potraktowana politycznie. Jeszcze jedną rzecz pamiętam, czysto z życia codziennego, mianowicie ojciec zauważył – mimo że ekipa stacjonowała w bardzo ekskluzywnym hotelu na Unter den Linden, bardzo ekskluzywnej ulicy, w hotelu bardzo wytwornym, bardzo eleganckim – na śniadanie podawali kostki margaryny, a nie masła. Ojciec mój na to zwrócił uwagę, przypominam sobie, jak w domu opowiadał: „Niemcy robią oszczędności żywnościowe. Czy to nie jest zły znak, świadczący o tym, że się Hitler szykuje do wojny?”.

  • Jak pani pamięta ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?


Ostatnie wakacje, w lipcu, to były wakacje związane ze sportem jeździeckim, ponieważ mój ojciec co roku organizował w Gdyni konkursy hippiczne. Oczywiście zawsze jako córka uczestniczyłam w tych uroczystościach. Te wakacje kojarzą mi się… Nie wiem, czy to był 1938 rok czy 1937, w tym mogę się pomylić, ale zginął wtedy w wypadku samolotowym generał Orlicz-Dreszer. Pamiętam, że wypadek nastąpił w tym okresie, kiedy odbywały się konkursy hippiczne. Pamiętam wstrząs, jaki nastąpił: że zginął legionista, tak jak mój ojciec, generał Orlicz-Dreszer. Gdynia była piękna, jak na owe czasy była niesłychanie nowoczesnym miastem, taką ją pamiętam. Pamiętam również, że w wieku dziewięciu lat pierwszy raz zobaczyłam Gdynię, która była dumą w niepodległej, niedawno powstałej Polsce. Pamiętam, że mój ojciec – przyjechaliśmy samochodem, objeżdżaliśmy Gdynię, jej budowa była zasługą ministra Kwiatkowskiego – powiedział: „Pamiętaj, żebyś na całe życie miała obraz tego miasta, które powstało z wioski rybackiej”, miałam wtedy dziewięć lat.
Teraz troszkę późniejszy okres, 1938 rok albo 1937. Pamiętam wstrząsający wypadek, mianowicie w 1937 roku w Wolnym Mieście Gdańsku – tak się nazywał Gdańsk – w Dworze Artusa urządzono przyjęcie dla polskich jeźdźców. Może to byli również jeźdźcy zagraniczni, już tego nie pamiętam, ale pamiętam, że nasi oficerowie oczywiście wystąpili w mundurach. Zdarzyła się rzecz niebywała, bez precedensu: zgromadzona młodzież Hitlerjugend – pamiętam doskonale, w rdzawych mundurach, z opaskami ze swastyką na ramieniu – jak z moją mamą, z oficerami, z przyjaciółmi mojego ojca wychodziliśmy z Dworu Artusa, po prostu zaczęli nas opluwać. To było wstrząsające, właściwie sprawa mogła nabrać znaczenia dyplomatycznego i politycznego. Przypominam sobie, że w rok później, kiedy ojciec organizował konkursy hippiczne w Gdyni, prosił wszystkich kolegów oficerów, żeby wystąpili w Dworze Artusa w cywilnych garniturach.

  • Niemcy też brali udział w zawodach organizowanych przez pani ojca?


Nie.

  • Chodzi mi o to, czy Polacy też tak traktowali Niemców, na przykład w Gdyni. Jaki był stosunek Polaków do Niemców?


To mogę opowiedzieć z moich doświadczeń uczniowskich. Niestety był… no, może nie do tego stopnia, [nie tak] wyrażony, jak wspominałam przed chwilą, ale chodziłam w Grudziądzu do Gimnazjum imienia Marii z Billewiczów Piłsudskiej i również w Grudziądzu, w którym było sporo Niemców, byli to Niemcy autochtoni, wybudowali sobie przepiękne gimnazjum. To się nazywało alumnat Goetheanum. W okresie kiedy był układ polityczny sprzyjający [dla] względnego szacunku obydwu państw, jakim były Polska i Niemcy, myśmy tam chodziły na pływalnię. To było żeńskie gimnazjum. Stosunki były [dobre], na przykład niemieckie zespoły muzyczne występowały u nas w gimnazjum, oklaskiwane przez polskich uczniów. Natomiast kiedy pakt o nieagresji zaczął wygasać, to doskonale sobie przypominam, że prawie dochodziło do bójek na ulicach.

  • Sytuacja polityczna przełożyła się na życie młodzieży?


Absolutnie się przełożyła. Przestaliśmy bywać, na pływalnię się już nie chodziło, nie zapraszało się uczniów niemieckich do naszego gimnazjum, patrzyliśmy na siebie wilkiem na ulicach, tym bardziej że oni się już do nas do tego stopnia w 1939 roku… Zdałam maturę w 1939 roku, miałam osiemnaście lat. W tym czasie już napięta była sytuacja między młodzieżą.

  • Gdzie panią zastał wybuch wojny?


Spędzałam lipiec w Gdyni, w czasie konkursów hippicznych. Oczywiście jakieś wypady na Hel z młodzieżą, z koleżankami, z rodzicami do Juraty na przykład, która była w owych czasach miejscem bardzo elitarnym. Mieli tam swoje domki, bardzo skromne zresztą, nasi oficerowie, był piękny hotel. Jurata utrzymywała i utrzymuje do dzisiaj, jak wiadomo, rangę miejscowości bardzo elitarnej. Sierpień spędzałam u mojej babuni w Glinojecku. To była cukrownia, z którą związany był mój dziadek. W tym czasie moja babunia już była wdową. Każde wakacje spędzałam w Glinojecku, gdzie miałam okazję spotykać się ze wspaniałą młodzieżą. Uprawialiśmy sporty, w deszczowe dni graliśmy w różne gry wpływające znacząco na inteligencję. W pogodne dni grało się w tenisa, w siatkówkę, pływało się w rzece Wkrze, do której mam sentyment. To były moje ostatnie wakacje. Pod koniec wakacji nastrój się zrobił bardzo napięty, jeden z moich kolegów, też maturzysta, już był przeznaczony do obozu Junackie Hufce Pracy, tak się to nazywało. Wyjechał wcześniej. Pamiętam, że w liście, który do niego wysłałam, wspominałam o tym, że ojciec mój już podlega mobilizacji w Grudziądzu. Moja mama przyjechała z Grudziądza. Ojciec był w trakcie mobilizacji. Wiem, że oddał do dyspozycji wojska swój prywatny samochód. Mama, zapamiętałam, że miała wysiąść w Ciechanowie, z dyrekcji cukrowni po nią wysłano samochód. Nie mogła wysiąść, dlatego że był taki popłoch, ludzie wracali głównie znad morza. Nie mogła się wydostać z pociągu. Pamiętam, jak mi opowiadała, że już nastąpił okres wyzysku, że ludzie na peronie, którzy sprzedawali napoje, już podwyższali znacznie ceny. Mama wysiadła w Warszawie, dopiero z Warszawy przyjechała do Glinojecka.

Otrzymałyśmy telefoniczną wiadomość od ojca, że mamy przyjechać do Warszawy, że ojciec został mianowany komendantem ośrodka kawalerii w Garwolinie pod Warszawą. Oczywiście to, co miałyśmy na sobie, parę cenniejszych rzeczy, spakowałyśmy. Wsiadłyśmy z mamusią do pekaesu, który zatrzymał się w Płońsku. W Płońsku przez megafony spiker oświadczył, że Niemcy napadli na Polskę nad ranem. To niesamowite wrażenie, bośmy przyjechały do Warszawy, która już była bombardowana. To był 1 września, początek mojego nowego etapu życia. To była cezura, która wpłynęła na całe moje życie i zakończyła moją młodość. Ta cezura była niesłychanie znacząca w moim życiu.

  • Jakie były dalsze wrześniowe losy w pani rodzinie?


Mobilizacja, która doprowadziła do przeniesienia ośrodka kawalerii do Garwolina, doprowadziła do pewnego wstrząsu osobistego. Mianowicie ojciec uważał… Nikt nie mógł przypuszczać, że siedemnaście dni Polacy będą się bronili, mężnie walczyli o utrzymanie statusu państwa, które walczy o niepodległość. W tym czasie w Garwolinie, to był dokładnie 8 września, po bombardowaniu Warszawy zaczęto bombardować ośrodek kawalerii. W ośrodku kawalerii, w magazynach były zgromadzone wszystkie nasze osobiste rzeczy, całe umeblowanie, cały dorobek życia mojego ojca. Miedzy innymi jeden z największych, jak stwierdzono, zbiorów nagród, pucharów mojego ojca jako zwycięzcy. To się wszystko spaliło na naszych oczach. Zostaliśmy tak, jak żeśmy stali. Ojciec otrzymał rozkaz wymarszu, a nas wysłał do przyjaciół, ziemian na Podolu. W Kowlu zupełnie przypadkowo spotkałyśmy się z moim ojcem. Ojciec miał wojskowy samochód, oczywiście kierowcę, jak się mówiło wtedy – szofera. Dobrnęliśmy do granicy blisko Sarn, to był majątek – o ile sobie przypominam dobrze nazwisko, było francuskie nazwisko tych ziemian – państwa Curve. Ojciec na skutek rozkazu wyjechał do Sarn i wrócił wieczorem. Pamiętam ten dzień, przed gankiem zgromadzona ogromna gromada uciekinierów, bo przecież na skutek niefortunnego rozkazu warszawiacy opuszczali gremialnie swoje miasto, swoją stolicę w różnych okolicznościach, walcząc już z oddziałami niemieckimi, które się wdarły klinami w obszary terytorium Polski. Ale ci, którzy uszli z życiem, wybrali się, właśnie część tych… Nie wiadomo, gdzie była reszta, możemy się tylko domyślać, ale moje wspomnienie obejmuje tych uciekinierów. Ojciec prosił, żeby się wszyscy zebrali właśnie przed gankiem, w parku. Pamiętam moment: na tle zachodzącego słońca ojciec przywiózł hiobową wieść – atak Sowietów, nóż w plecy. Rozkaz naszego dowództwa: wymarsz na Rumunię. Myśmy mieli w planie wymarsz – rotmistrz Szosland z żoną, z synkiem, my z kierowcą, znaczy moja mama, ojciec, ja. Nad ranem, bardzo wcześnie, przed wschodem słońca żeśmy wstali. Przypominam sobie taki moment: przyszedł kierowca i powiedział: „Panie majorze, niech pan zdejmie mundur”. Mój ojciec powiedział: „Nie, nie zdejmę munduru, będę do końca oficerem polskiej armii”. Stał wieszak w holu, we dworze, na którym wisiały różne palta, płaszcze, jakieś burki – jak to się mówiło – myśliwskie. Pamiętam moment, kiedy ojciec podszedł do tego wieszaka, przesunął ręką po cywilnych płaszczach. Widzę tę rękę, która się zatrzymała na tle tych ubiorów i widzę tę rękę, która z dezynwolturą i jednocześnie z nieodwracalną decyzją… Machnął tą ręką, dał veto. Został mundurze. To jest wspomnienie, które do dziś jest dla mnie dowodem, że mój ojciec do końca nie zdjął munduru. A jak to nastąpiło, za chwilę opowiem. Był wierny do końca polskiemu mundurowi. Będę jeszcze [opowiadała], jak się zachował w czasie okupacji, gdy został rozpoznany przez Niemca esesmana jako wybitny, sławny polski jeździec, rotmistrz Adam Królikiewicz.

  • Czy do tego majątku trafili Rosjanie?


Myśmy spóźnili się z wyjazdem, ponieważ żona majora Szoslanda dostała ataku serca. Nastąpił gwałtowny [atak], nie było pomocy, nie było lekarza, nie wiadomo było, co z nią robić. Własnymi siłami żeśmy ją odratowali. To spowodowało, że myśmy już nie przekroczyli granicy. Obydwa samochody wyruszyły sprzed dworu. Służba w większości to byli Ukraińcy, powiedzieli nam, jaką drogą mamy jechać, w jakim kierunku. Kierowca bardzo szybko się zorientował, że nam dali złą trasę, bo po okrążeniu, zrobieniu kilku wolt, rozpoznaliśmy to samo miejsce, przez które już raz żeśmy przejeżdżali. Potem rozległa się strzelanina, już tubylcy strzelali do nas. Czyli oni już czekali na wojska sowieckie, [dlatego] tak nas potraktowali. W pewnym momencie, kiedy już zorientowaliśmy się, jak jechać, znaleźliśmy się pod niedużym wzgórzem.

Mam ten obraz do dzisiaj w oczach: na szczycie wzgórza ukazała się jazda sowiecka, żołnierze radzieccy. To był moment, który mnie jako młodej dziewczynie wychowanej w duchu patriotycznym, w kulcie Legionów Marszałka Piłsudskiego… Mnie się zdawało, że to jest piekło albo koniec świata. Jak oni wyglądali! To nie jest przesada, widziałam to na własne oczy: strzemiona na sznurkach, na grubszych sznurkach karabiny, obdarci, niechlujne mundury. Ale spełniali swoje zadanie. W pewnym momencie zatrzymał nas jakiś oficer sowiecki, pyta się: „Bumażka?”. Nie mamy bumażki, mój ojciec w mundurze, to się w głowie nie mieści. Zaczął się dezorganizować ruch na szosach – uciekinierzy, wojskowi, podwody tak zwane, ładunki różne, furmanki, my w tym niesłychanym tłoku. Mój ojciec ciągle w mundurze, tylko tyle że zdjął czapkę. Bardzo możliwe – ponieważ to była szwoleżerska czapka, która się rzucała w oczy, okrągła czapka z amarantowym otokiem – że może go to uratowało. Koce były, przykryci byliśmy kocami, bo to przecież było nad ranem. Jakoś to zadziałało. W każdym razie ten oficer – nie wiem, czy to był oficer, ale według mnie oficer – puścił nas dalej, bo wiedział, że za kilka kilometrów znowu nas zatrzymają. Tak się też stało. Tak nas ciągle zatrzymywali. W pewnym momencie stanęła… Jakby nazwać po wojskowemu szereg żołnierzy? Zatrzymali samochody, zaczęli naszych oficerów wyrzucać z samochodów. Zanim to się stało, kierowca się odwrócił: „Panie majorze!”. Rzucił zielony koc na mojego ojca. W ten sposób ojciec stał się niewidoczny. Po upływie kilkunastu minut, jak się zorientowałam, po lewej stronienie na pole wyprowadzili podoficerów, na prawo oficerów, rozległy się strzały. Więcej nie muszę już opowiadać, ponieważ wiadomo, co się stało. Pojechaliśmy dalej po tym strasznym wydarzeniu. Ojciec był ciągle w mundurze.
W pewnym momencie znowu nas zatrzymali. Mama, która pochodziła spod zaboru rosyjskiego, znała dobrze rosyjski, zapytała się, że nas przepuścił już raz patrol. Powiedział: „Jedźcie dalej, to was przepuszczą”. – „Ale dajcie jakąś bumażkę, żebyśmy bezpiecznie mogli jechać”. – „Wystarczy, jak powiecie: kamandir Stajanow”. Pamiętam to nazwisko: kamandir Stajanow. Rzeczywiście zadziałało, że kamandir Stajanow nas puścił, zadziałało aż do pewnego momentu. Już było rano. Po lewej stronie stały chałupy, jak się później okazuje, to przeważnie były domki, naszych polskich kolejarzy. Wyrzucili nas z samochodu. Był duży rów. [Ustawili] Szoslanda, mojego ojca, kierowcę, a myśmy stały po drugiej stronie rowu. Moja [mama] wtedy zaczęła strasznie płakać, krzyknęła: „Jak chcecie strielac… – nie znam rosyjskiego, powiem, tak jak umiem – strielac, to strielajtie wsiech”. Przeszłyśmy przez rów z panią Szoslandową, z moją mamą, z chłopcem. Ustawiliśmy się obok obydwu majorów – mojego ojca i majora Szoslanda.

  • Oni byli w mundurach?


W mundurach, tylko bez czapek. Czapki były znaczące, on miał biały otok, był w 11. [pułku] ułanów. Nie wiem, co się stało, to się stało parę razy w moim życiu. Zdecydował może rozpaczliwy krzyk mojej mamy – jej odwaga, męstwo jako kobiety, że ona się decyduje, żeby zostać razem – czy miłość do męża, że nas zaaresztowali, w chałupie nas zamknęli, w ciemnym pokoju. Cały czas ojciec był w mundurze. Co chwila wpadał jakiś „kałmuk” w mundurze poszarpanym, ale z bronią. Miałyśmy przy sobie trochę biżuterii, aparat fotograficzny, lornetkę mojego ojca. Oczywiście pierwsza rzecz – lornetka, biżuteria, zegarek, pierścionki, wszystko pozabierali. Jak się zaczął do mnie dobierać w brutalny sposób, to ojciec odepchnął go, a on wtedy złapał ojca za mundur, trząsł nim, powiedział: „Co ty będziesz na krasnoarmiejca rękę podnosił?!”. Zaczęłam strasznie płakać. Trzymali nas w chałupie, nawet nie pozwolili pod strażą do tak zwanej wygódki. Tak to trwało, to było straszne. Wtedy, jako młoda, osiemnastoletnia dziewczyna, miałam straszną chęć popełnienia samobójstwa, tylko nie wiadomo było, jak to zrobić. Ale myślałam, że popełnię samobójstwo. Zobaczyłam mojego ojca, którego postponowali w mundurze, to myślę, że to jest przecież koniec świata. Gdzie jest Polska niepodległa, gdzie „Nie oddamy guzika od munduru”, gdzie jest Polska? Którejś nocy… Myśmy byli w charakterze aresztowanych, to były ze trzy noce chyba, cały czas tylko zaglądałyśmy przez zasłonięte okna: tak, uciekinierzy w stronę Lwowa, a Sowieci na Zachód. Tak to się mijało, tak się ocierało o siebie, tak się na siebie wrogo patrzyło. Którejś nocy, mama odprowadzana przez żołnierza sowieckiego do wygódki usłyszała strzały. Wtedy jakiś ludzki odruch odezwał się w tym żołnierzu, powiedział: „Uciekajcie, jak najszybciej uciekajcie, bo ciągle w mundurze wasz mąż jest, rozstrzelają go!”. Przez to, że mój ojciec tak długo nie mógł zdecydować na zdjęcie munduru, to biedny kolejarz już nie miał [nic, żeby mu dać ze] swoich osobistych rzeczy, które porozdawał. Pamiętam, jak odrywałam dystynkcje mojemu ojcu, jak się zniszczyło czapkę, jakiś szal się założyło, oficerskie buty. Wyglądał jak przebieraniec. Myśmy z mamą w letnich pantofelkach były. [Szliśmy] czterdzieści kilometrów. Żołnierz nas wypchnął z chałupy dosłownie, uratował nam życie. Ale tak to bywa, że gdzie się najmniej spodziewamy, znajdzie się człowiek przez duże C, człowiek, w którym zagrają ludzkie uczucia. Myśmy czterdzieści kilometrów szli do Lwowa. Ojciec z czasów swojej młodości miał przyjaciół serdecznych, oddanych mu…
[Tekst czytany:] „Siedemnastego września pod wieczór, przed gankiem dworu pękającego w szwach od tłumu uchodźców zatrzymał się samochód, z którego wysiadł mój ojciec. Po krótkim przywitaniu z nami poprosił, byśmy wszyscy zebrali się przed gankiem. Wiadomość, którą usłyszeliśmy z jego ust, wprawiła nas w osłupienie. Oto dowiedzieliśmy się, że na teren Rzeczypospolitej wkroczyła przed paroma godzinami Armia Czerwona. Ta hiobowa wieść przywieziona z Sarn przez ojca i majora Szoslanda łączyła się z rozkazem kierowania się rozbitych oddziałów wojska do granicy rumuńskiej, ku Zaleszczykom. W nocy z 17 na 18 września wyruszyliśmy dwoma samochodami z opustoszałego już dworu, udając się w kierunku południowo-zachodnim. Byliśmy nieco opóźnieni z powodu nagłego zasłabnięcia żony majora Szoslanda. Kilka kilometrów za terenem dworskiego ogrodu usłyszeliśmy strzały. To ukryci w mroku nocy Ukraińcy brali na cel nasze samochody. Kierowca dodał gazu, by jak najszybciej przedostać się z drogi pełnej wertepów i zasadzek na główny trakt. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w brzasku wschodzącego słońca ujrzeliśmy wynurzający się nagle zza wzgórza oddział bolszewików. Na szosie ukazały się, obok wojskowych, sowieckich samochodów, konne podwody. Wyglądało na to, że oddziały te wchodziły w skład tak zwanych tyłów. Słyszeliśmy powtarzające się okrzyki: Padiezżaj! Padiezżaj lub: Dawaj, dawaj nazad! Trudno dziś uwierzyć: gdy samochód z polskim oficerem w mundurze i wojskowym kierowcą zdołał się przedostać przez stłoczone, sowieckie podwody, wśród uwijających się żołnierzy, którzy w zgiełku i bałaganie usiłowali rozładować powstające korki, jednak przepchaliśmy się wraz z podążającym za nami majorem Szoslandem z żoną i małym synkiem. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że w tej zbitej na szosie gromadzie żołnierzy, koni i wozów znalazły się inne polskie samochody z oficerami i podoficerami. Zostali oni wyciągnięci z aut, podzieleni na dwie grupy – oficerów i podoficerów. Ustawiono w polu po lewej stronie drogi podoficerów, po prawej oficerów. Wielu z nich łamało szable i karabiny. Staliśmy ciągle w odrętwiałym przerażeniu i oczekiwaniu, że za chwilę rozstaniemy się z ojcem i szoferem, który odwróciwszy się wyszeptał: „Panie majorze, niech pan zdejmie czapkę”. Rzucił przy tym na ojca wojskowy, zielony koc. Oficerów, podoficerów ustawionych w szeregu po obu stronach szosy, poprowadzono na tyle daleko, że straciliśmy z oczu obie grupy. Po dłuższej chwili z lewej strony rozległy się strzały. Znaleźliśmy się ponownie w zbitej ciżbie, bardzo powoli posuwając się naprzód. Zatrzymał nas w końcu oficer sowiecki. Znowu zaskoczenie – matka moja znała dobrze rosyjski, po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniu, że zdążamy do Lwowa, oficer pozwolił nam jechać dalej. Na prośbę matki by dał nam bumażkę, odmówił, ale grzecznie zaznaczył, że wystarczy, gdy przy ponownym zatrzymaniu samochodu przez stojące przy szosie warty wymienimy jego nazwisko: kamandir Stajanow. To magiczne hasło działało rzeczywiście przez kolejnych dwadzieścia, trzydzieści kilometrów.
Wczesnym rankiem 19 września zauważyliśmy organizujący się już jaki taki ład na drodze, aż nagle, dojeżdżając do wsi odległej o czterdzieści kilometrów od Lwowa, zostaliśmy zatrzymani przez sowieckiego oficera. Rozkazał nam i majorowi Szoslandowi z rodziną opuścić samochody. Bez jakichkolwiek wyjaśnień polecił żołnierzom ustawić nas pod płotem ogradzającym mały wiejski domek, oznajmiając nam, że ojciec mój oraz major Szosland zostaną rozstrzelani. Matka płacząc, krzyknęła w rozpaczy: Jeśli wy choczietie strielat, tak strielajtie nas wsiech. Oficer zaskoczony dobrą znajomością języka mojej matki, zażądał, by pokazała dłonie. Kiedy dotknął, powiedział: Wy szto, bogaty pamieszczyki? Matka powiedziała: Ja uczytelnica muzyki. Trudno zgadnąć, co pomyślał oficer, co sprawiło, że kazał naszą grupę całą zaprowadzić do dwóch sąsiadujących ze sobą chałup. Popychani brutalnie, dowiedzieliśmy się, że jesteśmy aresztowani”.

 

  • Uciekliście państwo.


Jesteśmy we Lwowie. Dochodzimy – to jest bardzo charakterystyczne, co zostało w mojej pamięci – boso, bo nam się rozpadły nasze pantofelki. Wchodzimy do Lwowa. Pierwsza rzecz, na jaką zwracam uwagę, to zwisające z okien, balkonów czerwone flagi z sierpem i młotem. To było coś tak wstrząsającego, tak niespodziewanego, co zrozumiałam dopiero po parodniowym pobycie we Lwowie, że mnie to powaliło po prostu. Moja mama biedna się rozchorowała, miała tak poranione nogi, że w ogóle nie mogła dojść do siebie. Serce, wszystko się odbiło na jej zdrowiu. Ojciec musiał się ukrywać. Pierwsza rzecz – oczywiście zapuścił sobie brodę. Mam różne zdjęcia, może chciałby pan obejrzeć te zdjęcia?

  • Bardzo chętnie.


Ze Lwowa, właśnie ojciec jest z brodą, mama, bardzo smutne obydwie, rzeczywiście, trudno się dziwić. Co tu robić dalej? Ojciec w piwnicy, my na razie nie wychodzimy bez dokumentów. Nawet już sobie nie przypominam, jak to było z dokumentami. W każdym razie gołe i bose. Oczywiście nas poratowali przyjaciele mojego ojca. Ojciec, który był człowiekiem niesłychanie aktywnym w życiu, znajdującym w każdej sytuacji możliwość wyjścia i realizowania się, powiedział: „Zapisz się na uniwersytet”. Zapisałam się na uniwersytet, na polonistykę. To było straszne, dlatego że bardzo dużo było agentów usiłujących nawiązać kontakt. Na przykład był młody człowiek, który mnie koniecznie chciał odprowadzać do domu, a ja nie mogłam się zgodzić na to, bo ojciec siedział gdzieś w pobliżu, ukrywał się. Były takie zasadzki. Poza tym utrzymanie się przy życiu, to znaczy żeby nie być głodnym, żeby nie zmarznąć, ustawianie się w kolejkach po żywność, po ubranie. Jeszcze nie powiedziałam o tym, że jak ojciec wrócił z Sarn po hiobowej wiadomości o wkroczeniu Sowietów, nasi oficerowie, podoficerowie i w ogóle żołnierze dostali pensje półroczne, tak że myśmy mieli jakieś pieniądze. Za te pieniądze można było coś kupić, to jednak półroczna pensja majora. Mój ojciec miał status pułkownika ze względu na swoje stanowisko, to wystarczyło na razie na jakąś egzystencję. Po jakimś czasie… Chodziły różne straszne wieści, które doprowadzały nas do rozpaczy, bośmy wiedzieli… Zresztą nie muszę o tym mówić, bo wszyscy wiedzą, jak to się stało, jaka była nasza przyszłość. Zostaliśmy po prostu zaatakowani z dwóch stron, Polska stanęła w realnej rzeczywistości rozbiorów. Dochodziły różne wieści z tak zwanego Generalnego Gubernatorstwa, oczywiście pantoflową pocztą, przedostawali się ludzie przez świeżo zaznaczone granice. Ojciec stwierdził, że absolutnie nie zostaniemy pod władzą sowiecką, że z dwojga złego bezpieczniej będzie bardziej na zachód.

  • Kiedy państwo wyruszyli?


Wyruszyliśmy… Albo to był koniec listopada, albo początek grudnia, bo był mróz. Przechodziliśmy przez zieloną granicę na Sanie. To było straszne. Pamiętam, że pieniądze, które mieliśmy, starczyły na to. Już plotki chodziły, że w Generalnym Gubernatorstwie jest głód, że nie ma żywności. Jeszcze żeśmy żywność przenosili przez granicę, jakieś resztki biżuterii. Pamiętam, że ojciec – jak myślę o tym, dochodzę do wniosku, że oczywiście dzisiaj byłoby to niemożliwe, bo techniczne, cywilizacyjne zdobycze są tego typu, że by się nie udało ukryć – ale wiem, że w obcasach od butów ojciec miał pierścionki, resztki biżuterii, które się przeniosło. Czekaliśmy, to było nielegalne przejście przez granicę, ludzie się gromadzili. Miało się przewodników, były łodzie, za pieniądze, za łapówki – przejście przez most. W każdym razie powiem szczerze, że o ile dokładnie pamiętam trasę w tym bałaganie, w tej ludzkiej gromadzie zdążającej, mijającej się w obydwu stronach, w stronę wschodu i zachodu, czyli Generalnej Guberni… to znaczy chodziło o Sowietów, bo to była jakaś strategiczna sprawa umowy z Niemcami, jakie tereny zajmują Sowieci, jakie tereny zajmują Niemcy. W każdym razie pobyt nad Sanem jakoś słabo pamiętam. Wiem, że było bardzo zimno. W każdym razie przedostaliśmy się.

  • Gdzie państwo trafiliście, do jakiego miasta?


Do Krakowa, bo tam była nasza rodzina. Zamieszkaliśmy u mojego stryja Mieczysława, który, jak się później okazało, był internowany na Węgrzech. Udało mu się jakoś uniknąć tego, o czym wszyscy wiemy. Obydwu braciom udało się: pułkownikowi udało się uniknąć, przedostał się później do armii Andersa, a przez cały okres okupacji mój stryj z Krakowa, Mieczysław, był internowany na Węgrzech. Myśmy zamieszkali na ulicy Starowiślnej w Krakowie, u rodziny. Zaczął się nowy etap mojego życia. Również cały czas ojciec był narażony na niebezpieczeństwo, ukrywał się u przyjaciół w Słupi, w województwie kieleckim.
To jest nawet, można powiedzieć, rodzaj zwierzeń… W Krakowie… Tak jak wspomniałam, mój ojciec miał praktyczne podejście do życia, uważał, że powinnam uczyć się języków. Znałam dobrze francuski, znam do dzisiaj na szczęście. To spowodowało, że mam wielu przyjaciół we Francji, co urozmaiciło i wzbogaciło moje życie. Zaczęłam się uczyć niemieckiego. Mam zdolności do języków, tak że dość szybko to nastąpiło. Z angielskim trochę gorzej, ale po niemiecku mogłam się porozumieć.

Poza tym zaczęłam pracować w sklepie, który należał do bogatych Żydów – to jest też kawał moich wspomnień – bardzo ekskluzywne miejsce, bo w Rynku Głównym w Krakowie. Nazywali się państwo Gotlibowie. Było tak zwane Kommissarische Leitung, to znaczy, że oni z getta mieli prawo jakiś czas przychodzić do tego sklepu, z opaskami. Przeżywali to strasznie, w sklepie od razu zdejmowali opaskę. Pracowałam, troszeczkę zarabiałam, żeby utrzymać się z matką, bo ojciec się ukrywał. Jeżeli w jakiś sposób mógł nam pomóc, to tylko w ten sposób, że w aprowizacji. Przed samą wojną – czy dwa lata przed wojną – ojciec postanowił zbudować sobie willę w Krakowie, bo legioniści otrzymali teren, który nazywał się Osiedle Legionowe. Jeden z moich stryjów, ten najstarszy, architekt, zajął się budową willi na tym osiedlu. Żeśmy [mieszkały] w niewykończonej willi, gdzie kapało nam na głowę, gdzieśmy się przeziębiały na przemian z moją mamą. Tak to się odbywało.


Uczyłam się, zapisałam się również na architekturę. Niemcy taką pułapkę zorganizowali, że otworzyli Akademię Sztuk Pięknych, Wydział Architektury był, zapisałam się. Ale bardzo szybko dowiedziałam się, dzięki organizacji AK, że to jest pułapka, że zgarną nas wszystkich, wywiozą do Niemiec na roboty. W odpowiednim momencie się wycofałam.
Zajęłam się podziemną organizacją. Na dłuższy czas wyjechałam do Słupi, spotkać się z ojcem. W lasach było pełno partyzantów, roboty było co niemiara dla młodych dziewcząt. Pracowałyśmy jako łączniczki, jako sanitariuszki. W nocy przyjmowałyśmy chłopców, darło się prześcieradła na bandaże. Było mnóstwo uchodźców, wspaniali ludzie. Państwo Byszewscy, państwo Rudzińscy to była twierdza, oaza patriotyzmu, gdzie nawet dzieci chłopskie przychodziły się uczyć do dworu. We dworze odbywały się lekcje, bo było akurat dwoje uciekinierów, małżeństwo, obydwoje nauczyciele. Można powiedzieć, że akcja była prowadzona w sensie patriotycznym, w sensie edukacyjnym, w sensie naukowym, nawet w sensie muzycznym, bo była pani, która uczyła na fortepianie. Tak że organizacja była wspaniała pod każdym względem.

W międzyczasie znalazłam się w Warszawie, miałam do spełnienia pewne zadania. [Był] tak zwany BIP, Biuro Informacji i Propagandy. Musiałam zdać egzamin do PIST-u (Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej). Zdałam egzamin, dostałam się. Lekcje odbywały się prywatnie, w prywatnych mieszkaniach. Nie mogliśmy się gromadzić w większych grupach, nawet jak żeśmy przychodzili na zadania aktorskie, na lekcje, na recytacje, na lekcje dykcji, to nigdy większymi grupami, najwyżej po troje.

  • To były komplety?


To były komplety, Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej.

Składaliśmy przyrzeczenie, że nie będziemy chodzili do teatru ani do kina, bo „tylko świnie siedzą w kinie”. Zdarzały się… Na przykład na obecnej ulicy Mazowieckiej był teatrzyk, w którym brali udział nasi aktorzy. To były zresztą bardzo kontrowersyjne sprawy, później, po zdobyciu niepodległości rozpatrywane przez nasze sądy artystyczne. To jest osobna sprawa, osobny dział.

  • Faktycznie tak było, że kina, teatru się unikało?


Unikało się. Muszę powiedzieć i będę biła się w piersi – mea culpa, mea maxima pulpa – że ponieważ marzyłam o tym, żeby zobaczyć Marię Malicką w „Damie Kameliowej”, to złamałam to słowo. Ale potem poszłam, powiedziałam moim profesorom. Rozgrzeszyli mnie. Węgrzyn grał u Malickiej, chciałam tych dwoje zobaczyć. Nie zapomnę Węgrzyna, który w pewnej sytuacji, kiedy przychodzi prosić bohaterkę, czyli Damę Kameliową, żeby zdecydowała się na zerwanie związku z jego synem, rozegrał tę scenę tyłem do widowni. Miał tylko z tyłu ręce splecione, tylko palcami wyrażał swoje wzburzenie i swoje uczucia. Nie żałuję, że to widziałam. Zostałam zresztą rozgrzeszona. Ale to jest fakt, pilnowali się tego Polacy, nie chodzili do kina, nie chodzili do teatru. Może do teatru od czasu do czasu, bo to był rodzaj komedii, nawet Minkiewicz pisał teksty, bardzo utalentowany satyryk.

Teraz przystępuję do bardzo znaczącego i dramatycznego – nawet na granicy tragedii – mojego przeżycia. Mianowicie chcąc odwiedzić rodziców, przyjechałam do Krakowa z Warszawy. To był maj. Pamiętam, że poszłam do fryzjera, zabrakło prądu, siedziałam strasznie długo z mokrą głową. Potem ona już się sama wysuszyła. Dlaczego to mówię? Miałam do spełnienia pewne zadania jako łączniczka i te zadania spełniłam. Niestety miałam przy sobie pewien adres, który był punktem łącznikowym, to była żona oficera. Wracam do domu. Ku mojemu zdumieniu widzę, że drzwi lokatora z parteru, który był lekarzem, są szeroko otwarte. Parę osób widzę w przedpokoju, ale ponieważ to był lekarz, myślałam sobie: „Daj mu Panie Boże”. Tylko się zdziwiłam, bo to był ginekolog. Wchodzę na pierwsze piętro, wyjmuję klucze z torebki, wkładam klucz do zamka. Nagle czuję szarpnięcie, właściwie ciężar położonej ręki na ramieniu. Odwracam się, widzę cywila w kapelusiku, skórzanym płaszczu. Pytam: „A pan co tutaj robi?”. – Geheime Staatspolizei. Gestapo. Mówię: „Chwileczkę, muszę wejść do domu”. – „Nie ma nikogo w domu”. – „Jak to, nie ma nikogo?” – „Rodzice są na dole”. Okazało się, że zamknęli mieszkanie, zrobili rewizję łącznie ze strychem, z piwnicą, rodziców umieścili na parterze u tego lekarza. Dlaczego mówię, że byłam u fryzjera? Bo zanim włączyli prąd, to strasznie długo trwało. Ci ludzie to był tak zwany kocioł. Wszystkich, którzy wchodzili do lekarza czy do sąsiadów – bo jeszcze jedno mieszkanie było – wszystkich zatrzymali.

  • Dlaczego ten kocioł był urządzony?


Ze względu na mnie.

  • Wiedzieli, że pani jest łączniczką?


Wiedzieli albo to był donos. Mój ojciec zawsze twierdził, że to był donos. Nie pozwolili mi wejść. Mama wyszła, płacząc do przedpokoju, zapytała się, czy może z góry przynieść sweter, bo byłam w letniej sukience. Nie pozwolili. Samochód czekał, pamiętam: sportowy, czerwony samochód, dwóch gestapowców, trzeci kierowca. Jak usiadłam, to myślę sobie: „Boże drogi, mam tę [notatkę]!”. Notatka była na dosyć sztywnej kartce. Udało się. Siedziałam na tylnym siedzeniu, pod pozorem, że kaszlę – przedtem manipulowałam w torebce, że chusteczka do nosa – podarłam to na drobne kawałeczki, połknęłam po prostu.

  • Niemcy się nie zorientowali?

 

Nie, nie zorientowali się. Zajechaliśmy na Pomorską. To było jak aleja Szucha – gestapo. Nie do więzienia, do więzienia później. Na razie na Pomorską. Już czekali moi rodzice, oczywiście słowa nie powiedzieli, mama ze swetrem. Nic – nie pozwolili się nawet dotknąć. Zaprowadzili mnie na górę, na przesłuchanie. Jak ono się odbyło? Siedziałam na fotelu, przy biurku było trzech gestapowców. Od razu na samym początku zdobyłam się na duchowe postanowienie, że po pierwsze muszę być dzielna, że dobrze się stało, że nie mam przy sobie tego adresu. Jakkolwiek w czasie przesłuchania padło nazwisko tej osoby, będę udawała, że nie rozumiem po niemiecku, dlatego że zyskuję wtedy na czasie, bo musi być Dolmetscher. Z kim, gdzie, nazwisko mojej ciotki z ulicy Brackiej – wiedziałam, że już się tego nie wyprę. Zresztą tak było, bo nastąpiła rewizja na Brackiej, u cioci. Pytania: z kim, gdzie pracowałam, kto w pracy, a ta osoba komu dostarczała, kto mnie dostarczał, czy wiem, że będzie zamknięty Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej.

  • Wszystko o pani wiedzieli?


Wszystko wiedzieli. Ale muszę powiedzieć, że nasze UB też wszystko o mnie wiedziało. Jak byłam w Rzymie, miałam rozmowy przy oddaniu paszportu.

  • Policja nie jest taka domyślna, ktoś musiał im to powiedzieć.


Na pewno.

  • Wszystko opowiedzieć.


Oczywiście.

  • Pani wie, kto panią wtedy wydał?


Nie, domyślam sie tylko, ale nie mogłabym powiedzieć na pewno. Ojciec twierdził, że jeśli chodzi o Kraków – ponieważ krążyłam jako łączniczka między Warszawą a Krakowem – sąsiedzi na dole.

  • Jakie były stosunki z tymi sąsiadami?


Nie były najlepsze, dlatego że to byli ludzie strasznie… Zniszczyli mieszkanie, króliki w wannie trzymali. Oczywiście na tym tle były pewne konflikty o utrzymanie tego mieszkania w jakim takim ładzie i porządku, nie niszczenie mieszkania. Ojciec tak podejrzewał, ale czy tak było, nie wiem.

  • Z powodu sąsiedzkiego nieporozumienia wydawało się ludzi na śmierć?


Wydawało się, niestety. Wystarczył konflikt. To ze złości albo z zemsty. Przecież słyszał pan o znakomitym przedwojennym aktorze Junoszy Stępowskim, jego żonę też wydano. Przyszli ją zastrzelić, on ją zasłonił, zastrzelili Stępowskiego. Ona dostarczała ludziom na Pawiaku paczki, podobno brała za to jakieś łapówki. Zginął człowiek, to był wielki aktor. To były samosądy, ale tak się mogło skończyć ze mną. Ale teraz dalej przesłuchanie.

  • Właśnie, wróćmy do przesłuchania.


Przesłuchanie. W pewnym momencie, kiedy usiłowałam się wyprzeć, że nie znam, nie wiem, nie wiem nawet gdzie [kto] mieszka… On miał kastet.

  • Kastet?


Tak, z kolcami, uderzył mnie w głowę. Jestem osobą bardzo wierzącą. Nastąpił cud, [tak] to nazywam, jeżeli ktoś jest niewierzący, to niech nazwie to iluminacją. Mówię: „Na kogo wy rękę podnosicie, mój ojciec był osobiście przedstawiony Führerowi”. Nawet nie powiedziałam Hitlerowi, tylko powiedziałam Führerowi, bo to robiło wrażenie. Heil Hitler, ale mein Führer było. On mnie już drugi raz nie uderzył. A jak w przerwie spodziewałam się, że nastąpi drugi cios, to powiedziałam, [bo] myślę sobie, że może nie uwierzą: „Jak nie uwierzycie, to możecie sprawdzić w archiwach, nawet jest zdjęcie w honorowej loży, kiedy polska ekipa jest prezentowana Führerowi, rękę podaje Führer mojemu ojcu”. Na następnym przesłuchaniu już mnie nie uderzyli.

  • Skąd pomysł, żeby coś takiego im powiedzieć?


Mówię: „Iluminacja” – nazywam to, Duch Święty.

  • Jak się potoczyły dalej pani losy?


Po aresztowaniu mnie trafiłam niefortunnie na taki okres, że był zakaz przysyłania przez rodzinę paczek dla więźniów. W związku z tym, ponieważ niedopuszczalna była jakakolwiek korespondencja, był rodzaj ankiety, którą się wypełniało. Wydrukowane było, to się nazywało Bedarfsanmeldung, czyli zapotrzebowanie. Po lewej stronie było w języku niemieckim, na przykład potrzebuję Hemd (koszula). Tylko wypisywałam.

Nie wolno było listów wysyłać, tylko Bedarfsanmeldung, czyli zapotrzebowanie. Jeszcze pieczątka – geprüft, czyli sprawdzone. Polnische Hilfskomitee Stadt Krakau Arbeitsgebiet für Sorge für Häftlinge – to jest troska o więźniów, takie stowarzyszenie – und der Familie – i ich rodziny. Czyli po polsku: do Polskiego Komitetu Opiekuńczego, dział opieka nad więźniami i ich rodzinami, w Krakowie, ulica Kanoniczna 18. Zajmował się tym hrabia Ronikier, który bardzo wiele zrobił dla Polaków, dla więźniów, dla tajnej organizacji. Zresztą nazwisko samo mówi za siebie. Teraz mogę pokazać, na przykład: Hemd – koszula dzienna i nocna, Unterhose – to jest dla mężczyzn, Socken – skarpetki, Taschentuch – chustka do nosa jedna sztuka, ręcznik, chustka do nosa dwie sztuki, Kopfkissen – jasiek jedna sztuka, Anzug wykreśliłam, Mantel – płaszcz – wykreśliłam, bo uważałam widocznie, że to jest wiosna, ale napisałam: proszek do prania, sweter jedna sztuka, pantofle ranne, reformy jedna para. Już nie będę czytała poszczególnych leków, ale wymieniam szereg leków: cybalgina, krem do rąk, najpotrzebniejsze sanitarno-kosmetyczne rzeczy. Na drugiej stronie, ponieważ nie wiedziałam, czy jednocześnie nie zaaresztowano mojego ojca – żadnej wiadomości nie miałam, bo nie wolno było korespondować – napisałam: Ich bitte zu Sorgen um meine Familie, czyli: proszę o opiekę nad rodzicami, mieszkaniem na ulicy Osiedle Legionowe, bo wyobrażałam sobie, że jeżeli rodzice są aresztowani, to mieszkanie jest puste. Prosiłam o opiekę nad dobytkiem.

  • Czy rodzice byli zaaresztowani?


Nie. Teraz mam jeszcze jedną opowieść o ojcu. Może jeszcze powiem, jak to się stało, że zostałam [zwolniona]. Rodzice oczywiście robili wielkie starania, cały dom by sprzedali, żeby mnie tylko uwolnić. Wydarzyła się taka sytuacja w czasie, kiedy byłam w więzieniu na Montelupich: ojciec przyjechał ze Słupi, z majątku Byszewskich, zdecydował się na objęcie pewnej pracy, która z jednej strony go chroniła. [To było] ubezpieczenie zwierząt, ponieważ znał się na koniach, a przy okazji powiedział, że się zna na wszystkich zwierzętach. Taka legitymacja dawała mu pewną ochronę, bo to był – w tej chwili nie pamiętam, jak to po niemiecku się nazywało – zakład ubezpieczeń, coś takiego. Z drugiej strony – jeździł w teren i nawiązywał kontakty z naszymi akowcami, z majątkami ziemskimi, gdzie były, tak jak u Byszewskich, całe – że tak powiem – gniazda partyzantów. Któregoś dnia wszedł do tego zakładu ubezpieczeń. Idąc bardzo długim korytarzem, zauważył, że naprzeciw niego idzie bardzo przystojny, wysoki oficer SS, czarny mundur. W momencie kiedy minęli się, mój ojciec szedł dalej, nagle usłyszał gromki głos: Herr Major! Ojciec zdrętwiał. Musiał już publicznie się przyznać, kim jest, nie mógł się wyprzeć. Podbiegł do niego ten oficer: „Panie majorze, jestem szczęśliwy, że mogę pana poznać osobiście, pamiętam pana jako szefa ekipy polskiej w Berlinie, byłem wtedy początkującym jeźdźcem. – von Felend się nazywał, z arystokratycznej rodziny pochodził – Ale głównie pamiętam pana, jako zwycięzcę licznych nagród w Europie i w Ameryce, zawsze podziwiałem pana wyczyny jeździeckie”. Zaprosił ojca do siebie, do gabinetu. Ojciec mu wtedy powiedział: „Jeżeli pan sobie mnie przypomina w sferze sportowej [jako] kogoś, na kogo pan zwrócił uwagę, chcę się panu zwierzyć, że córka moja jest aresztowana, jest na Montelupich. Może pan mógłby mi pomóc?”. − „Nie wiem, trudno mi jest powiedzieć, będę się starał. Czy ma pan jakieś dane?”. − „Tylko takie dane, że na pewno była. Czy była wielokrotnie przesłuchiwana, tego nie wiem, ale na pewno pierwszy raz, bośmy wtedy byli przy tym. Nie dopuścili nas dalej”. Mama zresztą wspominała dobrze tego, który stał w budce na warcie. To był Ślązak, mogła z nim parę słów po polsku [zamienić], pocieszał mamę. Ale wracając do mojego ojca – ojciec zaczął myśleć, jak by to zrobić, żeby jeszcze raz jego odwiedzić. Już wiedział gdzie, w jakimś gabinecie. Poszedł do niego. Mama mówi, że była przerażona, napięta: wróci czy nie wróci? Bo taka wizyta mogła się różnie skończyć. On wtedy powiedział, że już ma dane, był jakiś oddział IVD − politische verdächtigt. Byłam politycznie podejrzana, już on wiedział, że jestem politische verdächtigt. Wiedział, kto zajmuje się tą sprawą na gestapo w Krakowie, ale powiedział: „Sprawa jest o tyle utrudniona, że to jest nie tylko sprawa Krakowa, ale sprawa Warszawy. To może potrwać. Ale ma pan szczęście, bo szefem wydziału IVD jest mój dobry kolega”. To rzeczywiście trwało. Oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, jakie są starania czynione, to znaczy może miałam nadzieję, ale nie tego typu. To przecież mi do głowy nie przyszło.

  • Jak wyglądało życie na Montelupich? Jest to bardzo znane więzienie.


To jest jak Pawiak w Warszawie.

  • Nikt nie zna szczegółów.


Dobrze. Dostałam się do celi, gdzie było czterdzieści kobiet, w tym było kilkanaście prostytutek. To było celowo robione. Niemcy… Rządź i dziel, żeby coś z tego było, żeby warstwy społeczne pomieszać. Mam wspomnienie o pani [Kościelniak], pamiętam nazwisko, to jest znana rodzina Kościelniaków, śląska rodzina. Z panią Kościelniak na podłodze żeśmy obok siebie spały. Pani Kościelniak była twardą kobietą, powiedziała mi, że umrze, da się zakatować, ale tego, czego oni żądają od niej, ona nie zdradzi. Oczywiście się nie pytałam, co, ani ona nie mówiła, co. W takiej sytuacji im więcej ludzi jest wtajemniczonych, tym więcej ludzi jest zagrożonych. Pamiętam, jak wróciła z kolejnego przesłuchania, była strasznie skatowana, twarz zbita. Nie mogłam nawet jej uczesać, dlatego że była tak obolała, że każdy ruch grzebieniem to była męka. Oczywiście myśmy były zorganizowane, można było chociażby… Czytałam teraz zapotrzebowanie na leki, jednak było coś, co można było zastosować jako opatrunek, jako przeciwbólowy środek czy dezynfekcyjny. Jak wyglądała cela? W kącie, za taką pseudozasłonką stał tak zwany kibel. Kibel wiadomo, do czego służył. Wiadomo, jak często był wypełniony. Kibel musiałyśmy same szorować, był lizol jako środek dezynfekcyjny. Leżało się na podłodze, na betonie albo jakiejś kostce, w każdym razie nie było siennika. Nie było, pamiętam, że leżałam na podłodze, że marzłam. Jakieś koce dali potem. To było lato, maj, czerwiec, lipiec, to jeszcze nie było tak odczuwalne. Wspomnienie odnoszące się do jednej z tych prostytutek to jest wspomnienie makabryczne. Mianowicie to były naprawdę bardzo miłe koleżanki, uczynne, na przykład opatrywały panią Kościelniak. Robiły wrażenie kobiet czułych, tak bym powiedziała.
Żebym nie zapomniała: po dwóch miesiącach albo sześciu tygodniach był pierwszy spacer. Nie muszę tłumaczyć i opowiadać, jak to wygląda, dlatego że z wielu filmów jest to znane. Rządkiem, czasem mogłyśmy sobie coś szepnąć. Dowiedziałam się, że jednocześnie ze mną została zaaresztowana dziewczyna o moim nazwisku. Pytała się przez kogoś, czy nie jesteśmy spokrewnione, na jakim tle zostałam zaaresztowana. Potem okazało się zresztą, że to była koleżanka Karola Wojtyły.

  • To była osoba zupełnie przypadkowa czy też zaangażowana w konspirację?


Tego nie wiem, ale na pewno była zaangażowana. Znalazła się na Montelupich, to musiała być zaangażowana. Zresztą całe grono było zaangażowane, jak wiadomo z najnowszej historii, nawet z filmu już wiadomo. Wiemy, że to była młodzież, która była absolutnie zaangażowana. Spacer tak wyglądał, że można było jakąś szeptaną wiadomość uzyskać. Druga sprawa: lżejsza praca. Lżejsza praca to było skrobanie kartofli w kuchni. To mi się udało załatwić parę razy, była wielka radość. Można było zejść z menażką, ewentualnie jeszcze dodatkową porcję zupy dostać.



  • Jak wyglądało codzienne wyżywienie w więzieniu?


Zupa, kawałek chleba, porcjowane to było, żadnego tłuszczu, a zupa to była lejąca się woda, to nie była pożywna zupa. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, jak po pierwszym przesłuchaniu nie znalazłam się od razu w celi, o której przed chwilą mówiłam. Później była separatka. Najpierw była Żydówka, która rozpaczała w okropny sposób – Boże, jak ona rozpaczała! – że idzie na śmierć. Pocieszałam ją, ale muszę powiedzieć, że na mnie to zrobiło straszne wrażenie, to był moment mojego załamania, bo ona rozpaczała w sposób przerażający po prostu. Szybko ją zabrali. Co się stało z nią później, nie wiem. W każdym razie ona była przygotowana na śmierć, tak mi powiedziała.

  • Wnioskowała pani, że to była autentyczna osoba, czy zachowywała się tak, żeby panią złamać psychicznie?


Nie, autentyczna, ale byłam załamana. Przychodził z zupą i z kawą zbożową strażnik. Jeden ze strażników się nade mną ulitował. To też niezwykły fragment, jakaś metafizyka, naprawdę. Przyniósł mi do kawy kawałek ciasta upieczonego przez żonę w domu. To jest drobiazg, powiem szczerze, że nawet nie miałam ochoty. Na betonie leżałam. Dlaczego byłam sama w celi, tego nie wiem dotychczas. Prawdopodobnie, żebym się załamała. Pierwsze dnie takie były.
Wracając do celi na Montelupich, tej dużej celi. Notabene to był kiedyś dom spokojnej starości i w dalszym ciągu jest, specjalnie poszłam z mamą, żeby zobaczyć. Zdawało mi się nawet, że wiem, która to sala. Ta sala to była cela dla tych czterdziestu kobiet. Któregoś dnia wieczorem patrzymy, a jedna z prostytutek, widocznie też na zasadzie karty zapotrzebowania, dostała białą koszulę. Ubrała się w tą koszulę, uczesała się, poprosiła koleżankę, żeby ją uczesała, włosy splotła w warkocz, położyła się. Rano my się budzimy, a ona nieżywa. Lizolem się zatruła.

  • Popełniła samobójstwo?


Popełniła samobójstwo. To było straszne. Któregoś dnia byłam głęboko przekonana, że będziemy wywiezione – grupa z celi – do Oświęcimia. Byłam tak naiwna, że się cieszyłam, bo myślałam… To był 1942 rok, wiadomości o Holokauście ani o tych metodach jeszcze nie docierały, mnie się zdawało, że będę w obozie, że będę jakąś inną pracę miała, że będę na powietrzu. W momencie kiedy drzwi się otworzyły, weszła kapo. One miały specjalną nazwę, w tej chwili zapomniałam, te kobiety strażniczki, okropne, brutalne. Otworzyła kratę, drzwi celi, krzyknęła: Kristine Królikiewicz, packen! Myślę sobie − jadę do Oświęcimia. Trochę się zmartwiłam, trochę się ucieszyłam. Chcę wyjść tak, jak stoję, a ona mówi: „Zabrać menażkę, łyżkę, widelec”. To mi daje do myślenia, bo tylko ci, którzy opuszczali celę, [musieli] zdać te przyrządy, naczynia. Wychodzę, trzymam w ręku naczynia, ona powiedziała: Alle Sachen packen. Nie miałam żadnych rzeczy do pakowania, nic nie wzięłam, bo w ogóle trochę byłam oszołomiona. Parapet był okienny, [powiedziała], żeby zostawić to na parapecie. Myślę: „Znaczy, że gdzieś wychodzę. Co się dzieje?”. Prowadzi mnie do kancelarii. Miałam bransoletkę, oddają mi bransoletkę, coś jeszcze, już nie pamiętam, co miałam, zdaje się, że papierośnicę, paliłam wtedy papierosy. Dalej odprowadza mnie już kto inny, w mundurze niby. Strażniczki też miały mundury. Przechodzę przez podwórze. To był maj czy czerwiec, ciepło było. One jedna na drugą wchodziły, wspinały się, bo wysoko były okienka. Widziałam ręce przez kraty, jak mnie żegnały: „Huuuuu!”. W ich świadomości już byłam wolna. Patrzę, czerwony samochód sportowy, ten sam, którym mnie zabrali z domu, dwóch gestapowców. Myślę sobie: „O co tu chodzi?”. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie mnie wiozą.

Zawieźli mnie na Pomorską, [do] eleganckiego gabinetu, gdzie odbywały się moje przesłuchania. [Było] biurko, pierwsza rzecz – zobaczyłam esesmana. Otwierają drzwi, wchodzę, wysokiej rangi Oberstumbarführer, naprzeciw niego na krześle siedzi mój ojciec. Wtedy znowu zmiana mojego nastroju, napięcia. Rosło, opadało, rosło, opadało. Tu opadło, myślę sobie: „Teraz pewno jakieś przesłuchanie z ojcem, konfrontacja będzie”. A to już było moje zwolnienie.

  • Zwolnienie zawdzięcza pani ojcu i gestapowcowi, którego poznał?


Nie, to nie był gestapowiec, to był esesman.

  • Esesman.


Esesman, to jest różnica.

  • Tak, oczywiście.


To jest różnica. Trudno opisywać dzisiaj, ująć w słowa, co się działo z moją mamą. Ta radość, oszołomienie. Co teraz robić dalej? Ojciec mówi, że w międzyczasie, kiedy starania szły, cały bieg starań między Krakowem a Warszawą o moje uwolnienie, ten esesman, von Felend zaprosił ojca do siebie. Usiadł przy biurku, posadził ojca, jakimiś cygarami poczęstował, koniakiem, mówi: „Herr major, mam dla pana propozycję. Organizujemy tatersal” (to jest nauka jazdy konnej na maneżu, kryta ujeżdżalnia. W lecie odkryta, w zimie kryta). „Proponuję panu objęcie posady trenera”. Nastąpiła długa chwila milczenia. Mój ojciec powiedział tak: „Panie Oberstumbarfuhrer, chciałbym, żeby zadziałała u pana wyobraźnia. Niech pan sobie wobec tego wyobrazi: zmieniamy role, to Polska okupuje Niemcy. Pan jest niemieckim oficerem, ja jestem polskim oficerem. Proponuję panu tego typu zajęcia. Jak pan by się zachował? Oświadczam, że ciągle, chociaż pan mnie tu widzi po cywilnemu, noszę mundur oficera polskiego. Nie mogę przyjąć pana propozycji”. On westchnął, popatrzył, powiedział: Ich verstehe – rozumiem. Tak to się skończyło.

  • Ale pomógł w zwolnieniu.


Mało, że pomógł, ojciec powiedział: „Słuchaj, on się zachował z taką klasą, że teraz wypada, żebyśmy oboje poszli z kwiatami, żebyś mu podziękowała”. Strasznie mi to było nie w smak, ale tak było. Kupiliśmy piękną wiązankę kwiatów. Zjawiamy się, jesteśmy już w gabinecie. Ojciec, który znał dobrze niemiecki – bo ja rozumiem sporo i trochę się wygadam, na pewno tu też bym się wygadała – ojciec przemówił. Tylko powiedziałam, że Ich bin froh – jestem szczęśliwa. Wręczam mu kwiaty, a on mówi tak: „O nie, dziękuję, te kwiaty proszę wręczyć pani matce”.

  • Jednak niemieccy oficerowie byli to ludzie z dużą klasą.


Byli z dużą klasą, ale teraz puentę powiem. Można zmienić zdanie. Wiele lat później się przeniosłam z teatrów łódzkich do Warszawy. W mieszkaniu, jak dziś pamiętam, tapczan stał, radio. Jestem radiowiec – w sensie słuchaczki. Nastawiam Wolną Europę, wiadomości polityczne, Nowak-Jeziorański, Kiersnowski, pani Grafowska. Nagle słyszę, że jakiś dodatkowy proces odbył się na temat tych, którzy wykańczali getta w Polsce. Byłam tak wstrząśnięta, że nawet nie wiem, na ile go skazali, ale wymieniono nazwisko von Felend. Getto krakowskie wykańczał.

  • Zastanawiająca jest taka sprzeczność, z jednej strony, jak pani opowiadała, to człowiek z wysoką klasą, z drugiej strony robił takie rzeczy.


Zbrodnie.

 

  • Likwidacja getta, czyli zbrodniarz.


Zbrodniarz. Muszę powiedzieć… Mogę wymienić nazwisko, gdybym to powiedziała w Krakowie, to wszyscy by wiedzieli – rodzina Roztworowskich. Mieli nieduży mająteczek, taką resztówkę, Niegoszowice pod Krakowem. Stacjonowali tam Niemcy. Jerzy i Robert Roztworowski, z którymi byłam zaprzyjaźniona, opowiadali mi, jak stacjonowali u nich we dworze. Piękne meble, obrazy, dzieła sztuki, piękny fortepian. Oni wracali tacy niby zmęczeni, nie wiadomo, po jakich zadaniach. Siadał do fortepianu, grał Chopina, potem jeszcze dla rozrywki Schuberta, rozmarzony przy fortepianie. Ale zdarzają się… Weźmy pianistę Szpilmana, ta scena na strychu, Niemiec przecież mu uratował życie.

  • Oczywiście, jestem daleki od potępiania całego narodu.


Jeszcze dojdziemy do mojego krzyżyka przy Zieleniaku, który mi uratował życie. Życie mi uratował „własowiec”, który po prostu chciał zerwać mi ten krzyżyk. Nie mógł, bo był gruby łańcuszek. Na tym łańcuszku mnie wyciągnął z szeregu na rozstrzelanie.


Kontynuacja nagrania przeprowadzona 21 września 2007 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Robert Markiewicz

  • Proszę opowiedzieć, co było po tym, jak wyszła pani z więzienia na Montelupich, jak była pani u Niemca, który umożliwił pani zwolnienie.

 

Następuje kolejny etap mojego życia i również życia w konspiracji. Mianowicie byłam jeszcze w dalszym ciągu w kontakcie ze Słupią, czyli majątkiem Byszewskich, gdzie, można powiedzieć, wrzała robota konspiracyjna. W tym czasie z dziewczętami, które tam przebywały, mniej więcej w moim wieku, uczyłyśmy się. Studiowałam angielski, bo była osoba, która znakomicie znała angielski. Nie marnowałyśmy czasu. Przy okazji odwiedzało się partyzantów albo partyzanci przyjeżdżali w nocy do dworu, gdzie spełniałyśmy rolę sanitariuszek. Ku pamięci wspaniałej rodziny Byszewskich i Rudzińskich można powiedzieć, że była to twierdza patriotyzmu i dobrej roboty, w której młodzież nie marnowała czasu, robiła postępy w nauce, jednym słowem szła według swojego wieku, osiągając odpowiednią edukację.

 

  • Czy po przejściach na Montelupich nie miała pani dosyć konspiracji?


Nie.

  • Rodzice nie powiedzieli: „Dziecko, daj sobie spokój!”?


Nie. Ani rodzice, ani ja. Nie namawiali mnie na taki wybór.

Oczywiście może starałam się być ostrożniejsza, ale trudno mówić o ostrożności, jeżeli spotykałam się z młodzieżą na tajnych kompletach Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Wchodziliśmy po dwie, trzy osoby maksimum do mieszkań naszych profesorów, żeby nie wzbudzić podejrzenia. Przecież groziło nam co najmniej więzienie. Nawet na jakiś czas, ponieważ było podejrzenie o wpadkę, instytut był zamknięty. Instytut, który był podzielony na poszczególne mieszkania, poszczególnych profesorów. Na przykład na ulicy Kruczej mieszkał Jerzy Kierst, gdzie spotykałam panią Elżbietę Barszczewską, pana Mariana Wyrzykowskiego, gdzie odbywały się domowe koncerty. Pani Barszczewska recytowała Norwida. To byli moi pierwsi i wspaniali nauczyciele, z którymi później dane mi było się spotkać w Teatrze Polskim, gdzie już po tak zwanym wyzwoleniu znalazłam się w zespole teatru Arnolda Szyfmana. Takie spotkania były groźne, to była konspiracja edukacyjna, kulturalna, która wchodziła w skład BIP-u. Drugie takie miejsce to było mieszkanie pani Zofii Małyńskiej, znakomitej aktorki, pana profesora Daczyńskiego na Kolonii Staszica, w pobliżu pamiętnego dla mnie, jak się później okaże, placu Narutowicza. U pani Marii, tak zwanej Myszki Wiercińskiej, na ulicy Czerwonego Krzyża odbywały się lekcje. Lekcje to była ogromna satysfakcja, że możemy poprzez teksty wielkich naszych twórców, wielkich poetów wejść w inny świat, świat ducha. Pamiętam spotkania na Kruczej, o której wspomniałam, gdzie Wyrzykowski i Barszczewska recytowali Norwida. Między innymi dzięki Kierstowi, właścicielowi mieszkania na Kruczej, dostałam się właśnie do tajnego, konspiracyjnego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, który mnie w miarę możliwości przygotowywał, gdzie udało mi się zdać egzamin. Tak upłynął okres do 1 sierpnia.

 

Nie wspomniałam jeszcze o tym, że byłam kelnerką, zarabiałam na swoje utrzymanie, tak że nie byłam ciężarem dla rodziców. Ojciec się przecież ukrywał, nie była łatwa sytuacja. Bardzo ceniłam sobie otoczenie, bo to były na ogół panie może trochę starsze ode mnie, przeważnie żony oficerów, które w ten sposób musiały sobie radzić w czasie okupacji. Mam takie wspomnienie dosyć charakterystyczne, mianowicie kawiarnia, w której pracowałam, nazywała się SiM, skrót od „Sztuka i Moda”. to była wielka oranżeria, przepięknie zaaranżowana, wnętrze było ozdobione portretami aktorów, pejzażami malarzy aktualnych, znanych. W kąciku kawiarni, o godzinie takiej, kiedy nie było jeszcze wielkiego ruchu, był stolik zarezerwowany dla profesorów uniwersytetu, którzy wiedli życie więcej niż skromne, bo nie stać ich było na to, żeby sobie jakoś wygospodarować, żeby zjeść przyzwoity obiad. Właściciel czy współwłaściciel wtedy, zapomniałam nazwiska, Erhard chyba, właściciel kawiarni wystąpił z propozycją: codziennie w godzinie takiej, gdzie nie było wielkiego ruchu, żeby nie wzbudzać podejrzeń, zasiadali ci profesorowie przy stoliku. Między tymi profesorami był profesor Vrtel-Wierczyński, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, dzięki któremu dostałam się na polonistykę, bo zorientowana, komu przynoszę kawę na deser, po prostu zainteresowałam się o tyle, że zdobyłam się na odwagę, poprosiłam go o kontakt.


Tak pracując, ucząc się, roznosząc gazetki, spotykając się na Nowym Świecie… Był punkt zbiorczy, kawiarnia Elni Gistek [??]. To była z pochodzenia Szwedka, która wyszła za mąż za Polaka Franaszka. To był właściciel wielkiej fabryki tapet, taki trochę Kulczycki, kupiec, który był patriotą, którego żona udzielała nam schronienia. Wymieniało się gazetki, wymieniało się komunikaty różne, były wiersze Krzysztofa Baczyńskiego, można było zabrać do domu, podać dalej. Tak to wyglądało. Z okresu późnego lipca mam wspomnienia, jak to by się dzisiaj nazwało – wirtualne. Mianowicie przechodząc przez most Kierbedzia, zauważyłam – ku wielkiej radości, bo już czułam, że się zbliża dzień, który będzie znaczącym dniem w dziejach Polski, w dziejach Warszawy – młodych ludzi w oficerkach, kurtkach. Żołnierskim krokiem maszerowali przez most, a w tramwaju nie lękali się oddzielnego miejsca nur für Deutsche, tylko po prostu wsiadali, normalnie jechali. Zauważyłam, że po minach Niemców można było się zorientować, że niezbyt pewnie się czują.

  • Co czuło się wtedy w Warszawie?


Czuło się, jakby za moment miała wybuchnąć eksplozja, takie napięcie się czuło. Dlatego zawsze rozmawiając ze znajomymi, z przeciwnikami traktującymi Powstanie jako błąd, wspominam o nabrzmiałej sytuacji, szczególnie wśród młodych ludzi. To się czuło po sposobie chodzenia, po sposobie poruszania, po pośpiechu, po wyskakiwaniu z tramwaju. To wszystko…

Miałam się znaleźć w punkcie u nieżyjącego już w tej chwili od szeregu lat akowca, aktora Kaliszewskiego. Może nie powinnam wymieniać nazwisk.

  • Bardzo proszę, tworzymy historię.


Jurek Kaliszewski. Miałam przyjaciółkę, koleżankę na Filtrowej, tuż przy placu Narutowicza. Gdzieś w pobliżu, ponieważ często tam bywałam, oddałam do pralni futerko. Jak się potem okazało, bardzo mi się w pewnym momencie przydało. Udałam się na Filtrową. O godzinie czwartej już otrzymałam telefon: Powstanie. Wiedzieliśmy o tym, że początek Powstania ma być o godzinie siedemnastej, czyli o piątej. Chciałam podać wiadomość, skontaktować się z osobą, z którą byłam związana w sensie organizacyjnym, w sensie kontaktu. U koleżanki nie było telefonu. Już rozległy się strzały. Wiedziałam, u kogo jest telefon, zresztą to była osoba, która mogłaby być pomocna jako sanitariuszka. Pobiegłam przez olbrzymie bardzo podwórze, bo to był kompleks domów, to były domy ZUS-u. Już świstały strzały. Dopadłam do klatki, do której miałam się udać. Na parterze stał młody człowiek, pamiętam – blondyn, oparty o rower. Schronił się, bo już na podwórzu była strzelanina. Wbiegłam na górę. Nie zdobyłam tego kontaktu, o który mi chodziło, w ogóle nie miałam połączenia. Zbiegłam na dół. Pierwsze moje wrażenie powstaniowe, byłam wstrząśnięta: młody człowiek leżał na ziemi, z ust płynęła struga krwi. Mam to do dziś w oczach, w blond włosach sterczał grzebyk. Został zastrzelony, obok leżał rower. To było moje pierwsze doznanie w pierwszym dniu Powstania. Prawdopodobnie było to nie więcej jak piętnaście, dwadzieścia po czwartej.
Zaczęło się ostre bombardowanie. Początkowo nie orientowałyśmy się – była moja przyjaciółka ze swoją ciotką – że znajdujemy się w bardzo eksponowanym przez Niemców miejscu, ale jednocześnie w jakiś sposób też chronionym. Mianowicie w akademiku na placu Narutowicza stacjonowało SS. Jak to się mówi, atmosfera była gorąca, z jednej i z drugiej strony strzelanina. Miałam kontakt z grupą „Odwet”, ale kontakt był bardzo osłabiony. Myślałam o tym, żeby dostać się w Aleje Jerozolimskie, do Jurka Kaliszewskiego. Filtry były okupowane, przejścia żadnego, kawał drogi. Zrezygnowałam.


Czym mogłam służyć, na co byłam przygotowana jako sanitariuszka… Służyłam tym, którzy potrzebowali pomocy. Już ludzie zbiegali w popłochu do schronów. Przypominam sobie, że bałam się schronów, miałam lęk przed schronami, to znaczy miałam uczucie, że jak spadnie bomba, to zostanę gdzieś na samym dnie gruzów. Wydawało mi się, że jak będę wyżej, to mam szansę ocalenia. Był taki moment… Często się przecież zbiegało do schronów, można było coś zjeść, ludzie mieli jakieś zapasy, można było wypić gorącej herbaty, można było komuś nieść pomoc – drugie podziemne życie. Jedno to było podziemne życie przez pięć lat okupacji, a teraz zaczęło się podziemne życie w schronach. Pewnego dnia nie poszłam do schronu, znalazłam się w mieszkaniu, które było na trzecim piętrze, mieszkanie mojej przyjaciółki. Zawaliła się ściana, ale na szczęście gruzy nie były niebezpiecznie, po otrząśnięciu się wstałam na nogi, mogłam dalej wieść żywot sanitariuszki i łączniczki. Niestety niedługo.

Ósmego albo dziewiątego sierpnia na okolicznej ulicy Niemcewicza, gdzie mieszkał związany z Kościołem ksiądz… Nie wiem, na jakiej zasadzie, pozwolili mu zabrać część rzeczy. Siostry zakonne nawoływały: „Opuszczajcie mieszkania, bo zbliża się ogromna grupa »własowców«! Kobiety, jesteście w niebezpieczeństwie, nie czekajcie, aż was będą wyrzucali!”. Ale trudno było się zdobyć na coś takiego, wyjść z własnego wyboru.

  • Czy było gdzie wyjść?


Na plac Narutowicza.

  • Tam byli Niemcy.


Byli Niemcy. To pytanie jest bardzo zasadne, ale to było jedyne wyjście. Próbowałam na Niemcewicza. Byłam speszona tym, że znalazł się ktoś, kto za zezwoleniem Niemców, we względnym spokoju opuszczał swoje mieszkanie. Tak było. Postanowiłam wyjść, nie dołączyć się do tej grupy. Wyszłam bez mojej przyjaciółki, sama, na ręku z futerkiem, które odebrałam z pralni, z torbą. Niemcy nazywali to Einkaufstasche – torba do zakupów. Pamiętam taki zwrot, bo była moda na te torby, które były dosyć pakowne. W tej torbie – z jakiego powodu, nie umiem dzisiaj powiedzieć – miałam flakon wody kolońskiej Soir de Paris. Zaraz dojdę do tego, jak mi się to przydało. Wyszłam i znalazłam się naprzeciwko kościoła Świętego Jakuba. Było gorąco, wzdęte trupy leżały na jezdni, na chodnikach, bo nikt tego nie sprzątał przecież.

W pewnym momencie podszedł do mnie gestapowiec, nie esesman, bo nie w czarnym mundurze, tylko w zielonym. Rzecz charakterystyczna, do sensu której nie mogę dzisiaj dojść, miał apaszkę czerwoną na szyi zawiązaną. Czy to było symbolem czegoś, oznaką czegoś? Był pijany, podszedł do mnie i patrząc mi głęboko w oczy, powiedział: „Jüdin”. Bez komentarza. Skąd się w człowieku bierze taka siła, nie wiem. To jest dar jakiś. Miałam na obydwu rękach pierścionki, to znaczy na jednej, na prawej miałam pierścionek, na lewej duży pierścionek z bardzo dużym oczkiem z szafirem. Nic nie mówiąc, drżące ręce wyciągnęłam. Zdjął jeden pierścionek, zdjął drugi pierścionek, popchnął mnie, puścił mnie dalej. Tak szłam między trupami. Ludzie uciekali z domów, na które już napadali „własowcy”, mordując, gwałcąc kobiety, mordując nawet brzytwą.

(Tak się stało ze znakomitym aktorem Mariuszem Marczyńskim, który obok, na Kolonii Staszica został z żoną zamordowany. Córka w tym czasie była na Mokotowie, kanałami się potem przedostała, żeby się dowiedzieć o strasznej, okrutnej śmierci, okrutnym mordzie, jakiego dokonali „własowcy”). Po obydwu stronach Grójeckiej płonęły domy. Dym, swąd, smród rozkładających się ciał, coraz więcej ludzi. Zrobił się po prostu pochód znękanych, zmęczonych, oszalałych z rozpaczy ludzi z rodzinami, z wózkami, z dziećmi. Niektórzy nie mogli podołać ciężarom, które nieśli, zostawiali walizki. Tak doszłam – rzucając po drodze swoje futro, bo mi było za ciężko, miałam taki moment, że sobie pomyślałam: „A po co mi to futro?” – do rogu ulicy. Wczoraj, kiedy odwiedziłam to miejsce tragiczne, zastanawiałam się, gdzie jest ta ulica. Jej już nie ma. Ta ulica nazywała się Radomska. Zapamiętałam dobrze nazwę tej ulicy, ponieważ na Radomskiej mieszkała moja stryjeczna siostra, Zosia Królikiewicz, żona aktora Wasiela z teatru „Reduta”. Zosia Królikiewicz-Wasielowa, dzielna, wspaniała bohaterka z czasów Powstania. Przeżyła Powstanie, znalazła się w obozie, w oflagu, w Niemczech.


Przepraszam, teraz tak troszkę na marginesie. Odbywały się tajne spotkania, nocowało się pokotem, leżąc na ziemi, bo nie było miejsca, nie było gdzie spać. Jak się zebrało sześć, siedem, osiem osób, to wiadomo było, że miejsca na łóżku nie będzie. Recytowało się Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ponieważ Wasiel lewicował, wiersze Broniewskiego się recytowało. Białoszewski gdzieś niedaleko mieszkał w tej dzielnicy.

Na rogu tej ulicy z wypalonego budynku wyskoczyło trzech „własowców”. Wiedziałam, co mnie czeka. Rzucili się na mnie. Tak się szarpałam! Przed chwila mówiłam: skąd się bierze w człowieku takie opanowanie, skąd się bierze taka siła, że to trwało długo, zanim oni mnie do wypalonej bramy zawlekli. W momencie mojej szarpaniny, straszliwego przerażenia… Muszę powiedzieć, że to przerażenie było większe niż następne, któremu uległam za chwilę czy za pół godziny. W tym przerażeniu, szarpiąc się, nagle zobaczyłam obok siebie niemieckiego oficera, który z kolei, chcąc mnie ochronić, a wiedział, przed czym, szarpał się z „własowcami”. Trzeba było zobaczyć, jak oni wyglądali. Byli przede wszystkim pijani, obwieszeni biżuterią, zegarków mieli po łokieć, budzik na sznurku, oczywiście broń. Niemcy w jakiś sposób się z nimi liczyli, widać było, że się ich boją, dlatego że taki pijany „własowiec” był zdolny do wszystkiego. Jemu było wszystko jedno, czy to jest niemiecki oficer, czy to jest Polak, czy to jest nie wiadomo kto. Ten oficer wyrwał mnie ze szponów trzech „własowców”. Znając trochę niemiecki, patrząc się na niego błagalnie, powiedziałam: „Błagam pana, ich bitte, niech pan mnie odprowadzi dalej”. Już po drodze się dowiedziałam, że Niemcy już zorganizowali Durchgangslager, przejściowy obóz na Zieleniaku. Mówię: „Niech pan mnie chociaż tam odprowadzi”. − „Kawałek panią podprowadzę”. W pewnym momencie stanął, powiedział: „Dalej już nie mogę”. Widocznie po prostu były jakieś straże czy oddziały, z którymi on by musiał się liczyć, że prowadzi Polkę. Nie wiedziałam, jak mam mu się odwdzięczyć, z mojej Einkaufstasche wyjęłam butelkę wody kolońskiej. Proszę sobie wyobrazić, że on odkręcił zakrętkę, wypił wodę kolońską.

  • Co było dalej?


Samotnie, to znaczy w jakimś sensie samotnie, bez opieki oficera niemieckiego, wtopiłam się w tłum opuszczających Warszawę ludzi, z których, jak mówiłam, niektórzy byli niesieni na rękach – starcy, chorzy. W ten sposób, w takim marszu tragicznym doszliśmy do Zieleniaka. Co się stało między moim zjawieniem się przed ogrodzeniem Zieleniaka, czyli obozu przejściowego zorganizowanego dla mieszkańców Warszawy, co się działo między dojściem do Zieleniaka, a następnym fragmentem tragicznym mojego życia, nie umiem powiedzieć, po prostu nie pamiętam. Pamiętam tylko, że szarpiąc postawili mnie pod ogrodzeniem, właściwie to był mur. W momencie organizowania szeregu ludzi przeznaczonych do rozstrzelania, wpada znowu „własowiec”. Już był wielki bałagan, to nie była akcja zorganizowana. To rozstrzeliwanie było po prostu dlatego, że wiadomo było, że jeżeli jest możliwa okazja, żeby wykończyć grupę Polaków, to należy to zrobić.

  • Oni wyciągali z tłumu?


Wyciągali z tłumu, tak jak robili w czasie okupacji na łapankach.

  • To byli „własowcy”?


Nie, to byli Niemcy. To było SS i Wermacht.

  • Dużo osób zostało wyciągniętych z tłumu podążającego na Zieleniak?


Według tego co pamiętam, to mogła być grupa kilkudziesięciu osób, ale nieprzekraczająca trzydziestu, według mojej pamięci, która może być niedokładna. Na pewno jest niedokładna.

  • To byli młodzi ludzie, starzy, może szukali Powstańców w tej grupie?


Nie wiem. To byli różni ludzie. Powiem szczerze, że kiedy już wiedziałam, gdzie mam się znaleźć i co mnie czeka, to już nie miałam rozeznania. Miałam, jak to się mówi, mgłę przed oczami. Tak że tego nie mogę powiedzieć. Mogłabym skłamać. Mówię tak, jak to czuję, jak to sobie przypominam. W momencie kiedy czułam, że jestem przeznaczona na zajęcie odpowiedniego miejsca, zbliżył się „własowiec”, wpatrzony w krzyżyk, który miałam na grubym łańcuszku na szyi. Podszedł do mnie bardzo blisko, złapał mnie za ten łańcuszek, ale łańcuszek był gruby, nie zdołał go zerwać. Jak zwierzę żądne ofiary wpatrywał się w ten krzyżyk. Podświadomie, a może świadomie, kiedy on mnie szarpał – łańcuszek nie pękł – poddałam się ruchowi jego napiętej ręki, tak że parę kroków wydostałam się, z szeregu, jak gdyby dzięki łańcuszkowi. Byłam już twarzą w twarz z „własowcem”. Już miałam przeciętą szyję, krew leciała. Chcąc uniknąć dalszego szarpania, drżącymi rękoma rozpięłam łańcuszek, wręczyłam „własowcowi”. Nagle złapał mnie za rękę, wyciągnął mnie z organizowanego na rozstrzał szeregu. Złapał mnie za rękę, w drugiej ręce trzymając krzyżyk. Pociągnął mnie do furtki, która przylegała do innego ogrodzenia. Całą siłą wepchnął mnie w bramkę, przy której siedział Niemiec, żołnierz z Wermachtu, który badał dokumenty. Co się okazało? To był przejściowy obóz dla cudzoziemców, bo takich też było przynajmniej kilkuset w czasie Powstania, w czasie okupacji w Warszawie. Byli przecież reporterzy, dziennikarze. Znalazłam się przy furtce, [był] mały stolik, krzesełko, na krzesełku siedział żołnierz i legitymował. Wiedząc, że to jest obóz dla cudzoziemców, zresztą był napis, nie mogłam pokazać mojej kenkarty, powiedziałam: Alles verloren – wszystko jest zgubione. Luftwaffe – że wszystko [przez nich] spalone, zbombardowane. On mi wtedy powiedział: Name. Jak to się dzieje? Tak się stało, że sobie nagle przypomniałam. Podałam francuskie nazwisko, był taki kompozytor, pianista, nazywał się Boulanger, bodajże Pierre Boulanger [Pierre Boulez??]. Zapamiętałam to nazwisko. Boulanger, Chrystine Boulanger. Żeby jeszcze uprawdopodobnić to, że jestem Francuską, to powiedziałam: Toutes brûlé. On prawdopodobnie i tak nie zrozumiał, ale już parę słów powiedziałam po francusku, jako niby Francuska, jako niby Krystyna Boulanger.


Dostałam się w tłum ludzi zupełnie mi obcych, to znaczy obcych w tym sensie, że w jakiś sposób sobie kojarzyłam tą grupę ludzi, z którymi szłam od placu, zrobiłam drogę od placu Narutowicza do Zieleniaka. Widzę, że się wszyscy kręcą, naradzają się, zastanawiają się, wobec tego pomyślałam sobie: „Przede wszystkim muszę zniszczyć dokument”.

  • Czy obóz dla obcokrajowców był wydzieloną częścią Zieleniaka?


Nie, przylegał. Oddzielony był kolczastym drutem.

  • Dużo było obcokrajowców?


Sporo, ale nie tak dużo. Podarłam kenkartę na kawałeczki, nogą wykopałam dołek, zakopałam, bo sobie pomyślałam, że nie wiadomo jeszcze, co mnie czeka.

  • Wykopała pani dołek?


Przysypałam ziemią, udeptałam, to było w pobliżu drutów oddzielających obóz obcokrajowców od naszego obozu. W tym momencie przy drutach znalazł się mój znajomy, notabene adwokat, powiedział: „Pani Krysiu, co pani tam robi?”. Oczywiście skrótowo mu powiedziałam, w jaki sposób się znalazłam. On mówi: „To nie ma sensu. Tutaj jest grupa, są pani znajomi z tej dzielnicy, z organizacji. Niech pani zrobi wszystko, żeby się do nas przedostać”. Wtedy zdecydowałam się odkopać kenkartę, tak że długo nie była w ziemi, ale na tyle, że jest podarta. Przelazłam przez druty, znalazłam się na Zieleniaku, w przejściowym obozie dla warszawiaków.

  • Nie lepiej było zostać w tamtej części?


Oczywiście, że było lepiej.

  • W części dla obcokrajowców.


Dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Tam było piekło. O Zieleniaku muszę opowiedzieć, bo jest to wspomnienie tragiczne. Na Zieleniak wchodzili, właściwie nie wchodzili tylko wpadali „własowcy”, gwałcili kobiety. Rodziły się dzieci, bo kobiety, które były w ciąży, przedwcześnie rodziły na skutek emocji. Nie było wody. To było coś tak strasznego! Między innymi ktoś krzyknął głośno, że na mur wdrapuje się młody człowiek. Nie wiem, czy to była prawda, ale ogólnie było sporo… Ludzie inteligentni, ludzie, którzy orientowali się w sprawach naszej kultury, powiedzieli: „To jest syn Styki”. Jak miał Styka na imię? Adam, chyba tak. Jak on się wdrapał, ludzie mu pomagali, już go widziałam na szczycie tego muru. Nie wiem, czy to jest prawda, czy to można dzisiaj potwierdzić: podobno skoczył, po prostu uciekł. Nadeszła noc, zrobiło się strasznie zimno. Tak jak mówię: krzyk kobiet, płacz kobiet, kobiety rodzą, gwałcą je, napadają „własowcy”.

  • Jak to wyglądało? Oni w tym tłumie kobiety gwałcili czy gdzieś wyciągali?


Jeżeli kobieta czy dziewczyna w moim wieku ma świadomość, że za chwilę może zostać zgwałcona… Nie przyglądałam się, chciałam się ratować.

  • Jak to wyglądało?


To było przecież na ziemi, noc, zimno strasznie, wilgoć, tłok straszny. Tłoczno było na Zieleniaku, jak przysłowiowe śledzie w beczce, coś okropnego. Trudno sobie wyobrazić, to było przerażające – Zieleniak, a potem Pruszków, to były straszne przeżycia. Przypominam sobie, że kobieta, która rodziła dziecko, widocznie była na tyle przygotowana, że miała jakieś prześcieradła. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, odnalazło się moje futro. Po prostu osoba, która szła w grupie ze mną, zauważyła, że rzuciłam futro. Podniosła futro. To nadzwyczajne, w tym okropnym zimnie, ta kobieta przecież mogła… W pierwszym odruchu chciałam jej zostawić to futro, niech się przykryje na stojąco, bo na stojąco się spało, przecież mowy nie było, żeby się położyć na mokrej ziemi. Ona się jak gdyby na parę chwil się ze mną zaprzyjaźniła. Na tyle, że mi przyniosła wyszarpane kawałki białego płótna, owinęłam się ze strachu przed aktem przemocy i gwałtu. Żeby się ochronić przed tym, tak się zabandażowałam, że mi tylko oczy było widać. [Zrobiłam to] w nadziei, że jeżeli miałaby mnie spotkać taka straszliwa przygoda, to powiem, że jestem ciężko ranna. W ogóle wyglądałam okropnie, jak jakaś istota z horroru. Liczyłam, że nikt na mnie nie zwróci uwagi, jako na tak strasznie zabandażowaną. Taka zabandażowana zresztą wyszłam z Zieleniaka później, aż do Pruszkowa. Myśmy do Pruszkowa pieszo szli.

  • Czy na Zieleniaku ludzie się jakoś bronili przed agresją?


Nie.

  • Czy poddali się zupełnie?


Jeśli chodzi o gwałt na kobietach, to naturalnie, że się kobiety broniły, wrzask było słychać, krzyk było słychać.

  • A mężczyźni nie bronili tych kobiet?


Nie byłam w takiej sytuacji. Nie chciałabym ani konfabulować, ani kłamać, że coś takiego się zdarzało.

  • Normalny ludzki odruch, jeżeli się widzi coś takiego, a ludzi było, jak pani mówi, masę.


Masę ludzi było.

  • To przecież mogli jakoś odpędzać „ukraińców”.


Myślę, że jednak też decydował lęk, mogli zostać zabici. Może mogłabym coś powiedzieć, gdyby mnie spotkała taka napaść. Jeżeli Niemiec potrafił mnie wziąć w obronę przed gwałtem, to co dopiero mówić o współziomkach. Na pewno tak było, ale tego nie wiem, może nie pamiętam. Nie chcę kłamać.

  • Czy było słychać strzały na Zieleniaku?


Strzały było słychać. Pierwsze strzały, jak młody Styka wdrapał się na mur. Strzały było słychać, to jeszcze potęgowało poczucie strachu.

  • Na placu były jakieś budki, stragany?


Nie, to było wyprzątnięte, to było przygotowane na to, żeby nas odizolować i prawdopodobnie wykończyć. Przecież na tablicy – którą wczoraj jeszcze raz na tym miejscu, po raz nie wiem który odwiedziłam – napisano, że w sierpniu i we wrześniu kilkadziesiąt tysięcy Polaków wymordowano. Rozstrzelano kilkadziesiąt tysięcy: Wola, Ochota, te straszne dzielnice, które tak zostały okrutnie potraktowane. Niektórych rzeczy się nie pamięta. To jest ciekawe, że na przykład drogi do Pruszkowa nie pamiętam.

  • Jak długo pani pozostawała na Zieleniaku?


Jedną noc. Widocznie mieli rozkaz, chodziło o wywiezienie nas do Niemiec, do obozów, do Oświęcimia. To jest jeszcze jedna opowieść.

  • Niech pani kontynuuje.


To będzie Pruszków.

  • Na piechotę pani doszła do Pruszkowa?


Właśnie nie pamiętam, nawiązuję do tego, co przed chwilą powiedziałam. Czy nas wieźli? Ciekawe, nie pamiętam tego.

 

  • Jak wyglądał obóz w Pruszkowie?

 

To były hale fabryczne, beton. Była rozpacz. Z Pruszkowa bardziej tragicznym śladem idą moje wspomnienia niż z Zieleniaka. Może Zieleniak, dlatego że to była jedna noc, wstrząs okropny, reszta może się zatarła. Pamiętam siebie zabandażowaną, pamiętam sprawę futerka. [W Pruszkowie] pokotem żeśmy leżeli na betonie głodni, spragnieni, zmarznięci, chorzy. Kręciły się oczywiście pielęgniarki, co mogłam, to z siebie dawałam jako przygotowana do takiej akcji. Powiem szczerze, że to była jakaś hala blisko torów kolejowych, ale co to była za fabryka, nie wiem.

  • Zakłady naprawcze taboru kolejowego.


To było bardzo blisko, widziałam wagony. Znowu, tak jak na Montelupich, pomyślałam sobie: „Żeby się tylko stąd wydostać”. Gruchnęła wieść: rozdzielają rodziny, rozdzielają żony od mężów, rozdzielają dzieci od rodziców, straszne rzeczy. Działała jakaś pomoc. Niektórym się udawało czy [kogoś] przekupić, czy na zasadzie tak zwanego łutu szczęścia się wydostać. Znam ludzi, którzy z Pruszkowa się wydostali, ja się nie wydostałam, nie wiem dlaczego. Czy już byłam tak Zieleniakiem w jakiś sposób sponiewierana psychicznie, że zało mi sił? Bo wiem, że się ludzie niektórzy uratowali.
Teraz następny etap. Wygonili nas na perony, zajechały wagony bydlęce, do tych wagonów nas znowu w ścisku okropnym załadowali. Tak było ciasno, że nawet usiąść nie można było, tylko cały czas żeśmy stali. Już nawet nie pamiętam, czy dostałam coś do picia. Chyba coś dostałam, bo przecież bym nie wytrzymała. Pruszków był straszny. Pruszków to było sponiewieranie ludzkiej godności do ostateczności. Znikąd pomocy, bo coś takiego się stało, że o ile na Zieleniaku zapanowała solidarność, że się ludzie łączyli w małych grupkach, sobie wzajemnie pomagali, to tego sobie nie przypominam, jeśli chodzi o Pruszków.

  • Czy w Pruszkowie działy się takie rzeczy jak na Zieleniaku, gwałty?


Nie.

  • Egzekucje?


Nie.

  • Czy dawano jedzenie?


Nic nie dawali do jedzenia. Ktoś coś gdzieś zdobywał, dzielił się. Ludzie się między sobą dzielili czymś ciepłym, rozgrzewającym. Jeśli chodzi o wagony bydlęce, to gruchnęła wieść, że to jest transport przeznaczony do Oświęcimia.

Wyjechaliśmy za granicę Warszawy, ludzie zaczęli uciekać, ale trzeba było mieć dużą odwagę, żeby uciec z pędzącego pociągu. Nasypy były wysokie, widziałam je przez okienka zakratowane w bydlęcych wagonach. Ludzie rady mi dawali. Nie wszyscy chcieli uciekać. Ci, co chcieli uciekać, mówili, żeby kucnąć, złapać się, otworzyć wrota wagonu, sturlać się. Że lepiej uciekać wtedy, kiedy pociąg przejeżdżał i po prawej stronie znajdowały się wysokie nasypy, dlatego że to jak gdyby zmniejszało ucisk na kręgosłup, że to nie było gruchnięcie, tylko na nasyp i się sturlało. Jestem odważna, ale na to się nie zdecydowałam. Na ucieczkę się nie zdecydowałam.

  • Z pani wagonu ktoś uciekał?


Tak. Ale strzelali natychmiast. Tego się bałam, jak już usłyszałam strzały, [zobaczyłam] padającego człowieka. A nie wiadomo, może on wcale nie był zastrzelony, tylko padał na ziemię, żeby uniknąć strzału. Ale strzelali. Na jakiejś stacji zatrzymaliśmy się, wypuścili psy. Ludzie się ustawiali rzędem, żeby pomagać nam w tym sensie, żeby podać coś do picia, coś do zjedzenia. Gruchnęła wieść, że Warszawa jest potraktowana bestialsko. Na tych ludzi wypuszczali psy wilczury, oczywiście ewentualna pomoc stawała się bezskuteczna. Na jednej ze stacji, to jest ciekawe, było pusto, nie było ludzi. Może ludzie nie chcieli na stacji nam podawać, tylko po drodze, że to będzie skuteczniejsze, żeby nie zwracać na siebie zbytnio [uwagi]. Na stacji wiadomo, że była warta, wartownicy byli. Ci ludzie wyobrażali [sobie], że są bezpieczniejsi w ewentualnej pomocy nam. Na stacji zauważyłam małą dziewczynkę z tornistrem na plecach. Dlaczego ona miała tornister, nie wiem, to nie był jeszcze początek roku szkolnego. Może po prostu to była dziewczynka kogoś z obsługi stacji, może w tym tornistrze tatusiowi przyniosła drugie śniadanie czy jakiś obiad. W każdym razie ten tornister pamiętam, dziewczynka mogła mieć najwyżej siedem, osiem lat. Pociąg się zatrzymał, drżącą ręką wydobyłam ołówek, kawałek papieru, który miałam w swojej torbie. Napisałam tak: „Proszę o zawiadomienie rodziców. Kraków…”. Nie podałam adresu właściwego, bo myślałam, że może Powstanie w Krakowie też jest. Podałam inny adres – mojego stryja na Starowiśnej. „Proszę zawiadomić rodzinę, Kraków, ulica Starowiśna 4 mieszkania 6”. Zwinęłam, coś miałam ciężkiego, klucze od mieszkania miałam, w dziurkę od klucza wsunęłam kartkę, obejrzałam się jeszcze raz przez okienko, rzuciłam na peron. Teraz taki widok. Czy mogę to pokazać?

  • Niech pani opowie.


To dziecko, bo to było dziecko, spojrzało się najpierw na wagon i na wyciągniętą moją rękę, potem spojrzało na leżące klucze, potem się obejrzało w prawo, w lewo, ukucnęło, wzięło to. Moi rodzice otrzymali. Niestety, wczoraj szukałam, a mam prawie wszystko uporządkowane, tej pamiątki nie mogłam znaleźć. Ale jeszcze niedawno wpadło mi w ręce: „Córka Krystyna wywieziona do Niemiec, kierunek Litzmannstadt. Pabianice – jakiś podpis – Adam, Tomisława Królikiewicz, Kraków, Starowiśna 4”. Ta kartka doszła do moich rodziców, tak że rodzice mieli wiadomość. Czy to nie jest niezwykłe?

  • Jest.


Żeby ci ludzie podali nazwisko, to bym osobiście pojechała, podziękowała, ale się bali. Ale ta dziewczynka jaka dzielna, a jaka roztropna, że sprawdziła, czy nikt nie widzi, jak się po klucze schyliła. A w kluczach wetknięta była kartka z adresem.

  • Wie pani, jakie to było miasto?


Nie wiem, blisko musiało być Łodzi, bo w kierunku Litzmannstadt – Łódź. Musiało być blisko. Wszyscy się dziwią, że ten transport nie dostał się do Oświęcimia, po latach dopiero się [tego] dowiedziałam.

  • To już zostawimy na następne spotkanie. Dziękuję pani za dzisiejszą rozmowę.




  • Kontynuacja nagrania przeprowadzona 4 października 2007 roku w Warszawie.


W pewnym momencie pociąg zwolnił bieg, skierował się na boczne tory. Byliśmy dosyć zdziwieni, dlaczego nie jedziemy dalej, nie jedziemy do przodu, tylko gdzieś nas zostawiają, zatrzymują. Po wielu latach, potem do tego dojdziemy, dowiedziałam się, dlaczego tak się stało. W każdym razie nas przetrzymywali. Tajnymi przeciekami dowiedzieliśmy się, że kontaktują się z Berlinem. Prawdopodobnie pociąg był przeznaczony na transport do Oświęcimia. Prawdopodobnie na zasadzie sygnałów z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża postanowiono skierować nas do obozu pracy. Ale zanim żeśmy się dostali do obozu pracy, zatrzymaliśmy się w Boossen […], to był [obóz] przejściowy tak zwany Durchgangslager. Warunki były przeokropne. Zachowywali się Niemcy brutalnie, wyciągali nas z wagonu. Byliśmy przemęczeni, głodni, przerażeni tym, co się dzieje, ale jednocześnie poczułyśmy ulgę, że to nie jest Oświęcim. W obozie przetrzymywano nas bez rozkazu pracy. Widocznie zastanawiali się, gdzie nas skierować, jakie ma być nasze przyszłe miejsce. Parę dni żeśmy przebywali w warunkach totalnego brudu, u jakichkolwiek warunków sanitarnych. Pamiętam okropne latryny, robactwo, wszy. Zrobiłam akcję na temat zupy wśród ludzi zamkniętych w obozie przejściowym. Mianowicie raz dziennie podawali wodnistą zupę, kiedyś dzień po dniu przez okres, kiedy nas przetrzymywano, podawali zupę, w której pływały małe stworzonka. To tak zwany mól, zapomniałam po polsku, jak się nazywają.

  • Wołki zbożowe?


Nie. To były morskie, co się z muszelek wyjmuje.

  • Ślimaczki?


Maleńkie ślimaczki, ludzie wylewali.

  • Małże?


Małże.

  • Dobrze państwa karmili, frutti di Mare.


Ale to były maleńkie, z puszek prawdopodobnie. To były, przypuszczam, amerykańskie puszki, które oni zdobywali w czasie akcji wojennej. Ludzie z obrzydzeniem wylewali zupy. Mówiłam: „Ludzie, jedzcie, dlatego że to jednak są jakieś witaminy, to jest z żywego stworzenia spreparowana zupa, trzeba tę zupę jeść”. Jakoś tak udało mi się namówić ludzi. Natomiast głód był straszny. Przypominam sobie podstęp brutalny, cyniczny: Niemcy zajechali ciężarówką z klapą z tyłu, otworzyli tę klapę, z klapy wysypały się pomidory i ogórki. Wszystko było zgniłe. Ludzie się rzucili, jedli to. Miałam na tyle siły woli, mimo głodu, że nie uszczknęłam z tego nic. Ludzie się pochorowali. Niestety zaczęły nam doskwierać choroby, biegunka, co za tym idzie – śmiertelność. To trwało, dzisiaj już nie pamiętam, parę dni. Załadowali nas znowu na jakieś lory tak zwane, potem do pociągu.

Znaleźliśmy się w obozie, gdzie była fabryka mączki kartoflanej. Nastąpił apel, podział na zadane nam funkcje, barak. Właściwie nawet nie barak, to był jakiś zaniedbany, kiedyś mieszkalny dom. Po prawej stronie były prycze dla mężczyzn, po lewej dla kobiet, tak że spaliśmy w jednym pomieszczeniu.

  • Gdzie to było, w jakiej miejscowości?


Zielenzig to się nazywało. Dyrektor [to był] jeden z niewielu pozostałych mężczyzn, miasteczko było, jeżeli można tak nazwać, wyludnione w sensie mężczyzn. Jak się później przekonałam, na przykład lekarz był, dyrektor oczywiście, jacyś specjaliści, którzy nie musieli na front. A tak – wymiotło wszystkich. [Była] część robotników, bo fabryka jednak funkcjonowała. Ze wspomnień, które mi zostały, chciałabym wrócić do mojej maksymy życiowej, że na drodze, na której człowieka spotykają nieszczęścia, okrucieństwo – w tym wypadku wojenne ze strony okupanta, ze strony Niemców – brutalne, poniżające godność człowieka… Właśnie − godność człowieka. Tak, jak mówiłam o Sowietach, tak mogę powiedzieć o Niemcach w fabryce. Po drodze spotykałam ludzi, którzy byli w jakiś sposób uwrażliwieni na to, co powiedziałam przed chwilą, na godność człowieka. Przypominam sobie robotnika, który rano przychodził z chlebakiem, w którym miał dla siebie śniadanie. Zawsze się ze mną dzielił tym śniadaniem. Kawa była. Powiedział, że żona ma działkę – teraz się mówi działka – ogródek, pomidory. Jakiegoś pomidora przyniósł, jakiś owoc, kromkę chleba z margaryną. W fabryce ciężko się pracowało, dlatego że był zaduch od chemikaliów. To była fabryka mączki kartoflanej. Przyszło mi do głowy, że dobrze by było przerzucić się na inną funkcję – bo podzieleni byliśmy na spełnianie różnych zadań – na taką funkcję, która by mnie dawała możliwość oddychania świeżym powietrzem. Zaangażowałam się do przeładunku kartofli. Zajeżdżały wielkie ciężarówki, spuszczano klapę, stało się przed klapą, ładowało się do worków i na plecach nosiło się worki do fabryki. Ale oczywiście szybko się zorientowałam, że nie najlepiej zrobiłam, dlatego że po prostu nie byłam fizycznie przygotowana do takiej pracy. Jeszcze muszę powiedzieć, że nas pomieszano z różnymi ludźmi, ludźmi bardzo prostymi, robotnikami, którzy byli zaprawieni do takiego typu pracy. Takie dziewczęta jak ja – było nas kilkanaście – nie mogły podołać tym zadaniom, tej pracy. Wróciłam do fabryki.
Muszę jeszcze na marginesie powiedzieć, że znajdowałam czas na to, żeby codziennie napisać kartkę. Jak zaopatrywałam się w kartki? Widocznie jednak można było. Ktoś może… Nie pamiętam. Ponieważ do dzisiaj zachowałam cały plik tych kartek, kilkadziesiąt kartek, to znaczy, że ktoś musiał mi te kartki kupować razem ze znaczkiem. Pierwsze kartki pisałam po niemiecku. Potem już następne pisałam po polsku, kiedy się zorientowałam, że można po polsku, tylko dosyć ostrożnie, co było zrozumiałe. Jednak, mimo zmęczenia, ta korespondencja jest – jak parę dni temu oglądałam – olbrzymia, z jednej i z drugiej strony, bo rodzice mi odpowiadali. Rodzice znowu korzystali z jakichś znajomości. Ktoś przyjechał z Reichu, starali się mi paczkę przysłać. To było niemożliwe, ale korespondencja nie ulegała zahamowaniu. Jeszcze à propos godności człowieka, à propos wrażliwości tego drugiego, który chce pomóc, na przykład w sprawach higieny. Strasznie zależało mi na tym, żeby umyć głowę, to było zrozumiałe…

Jeszcze o jednej rzeczy zapomniałam – ale teraz sobie przypomniałam – ze względu na wrażliwość na drugiego człowieka. Czy mogę wrócić?

  • Oczywiście.


Mały fragmencik z Boossen, z Durchgangslager. Głód był straszny, tak jak powiedziałam. Któregoś dnia w tłumie uwięzionych w obozie zauważyłam kobietę, która wydawała mi się znajomą, kobieta gdzieś w wieku lat czterdziestu. Głośno krzyknęła: „Kochana, kupowałaś u mnie rzodkiewki na Dobrej!”. Okazuje się, że ona mnie też poznała. Udało jej się dostać zajęcie w kuchni. Codziennie mi przynosiła kawałek chleba. Jak się okazuje, to była prostytutka. Kobieta o tak czułym sercu, że noszę jej obraz w pamięci i nigdy nie zapomnę. Nie dość, że mi dawała chleb. Miałam zaszyte w poduszce dolary, bo w czasie ostatniego pobytu w Krakowie, rodzice jakby przeczuwając, że może mnie coś spotkać, dali mi. To były dwudziestki, pamiętam, drobniejszych nie było. Rozprułam, przy niej zresztą, ona pilnowała, żeby nikt nie zauważył. Nie wiedziała, czego szukam. Jak wyjęłam dwadzieścia dolarów, chciałam jej za tą codzienną kromkę chleba dać. Tak się oburzyła, że po prostu myślałam, że mnie udusi. Oczywiście mowy nie było, żeby zapłacić. Zaszyłam z powrotem poduszkę w moim żakiecie.
Mogłam sobie dwa czy trzy razy umyć głowę w proszku, włosy mi potem wypadały, bo to był środek bardziej do mycia naczyń, nie do mycia głowy.

Teraz przerzucamy się do obozu, do Kartoffelmehl Fabrik. Kiedyś wszedł dyrektor Tobie, powiedział, że już jest czas na zbiór gruszek, że on ma kilka wielkich drzew owocowych. Kto się zgłosi, żeby zrywać gruszki? Zgłosiłam się po te gruszki. Trzeba było wejść na sam czubek, ale byłam tak szczęśliwa, jak siedziałam na tej gruszy! Pamiętam, że miałam robocze spodnie, napchałam gruszek, żeby się podzielić z sąsiadami, sąsiadkami. Trzeba było być bardzo ostrożnym, dlatego że oczywiście organizm był wyczerpany, wygłodzony, trzeba to było mieć na uwadze.
Po jakimś czasie, kiedy wróciłam znowu do fabryki, przyjechał bauer, to znaczy prosty chłop ze wsi, rolnik. Powiedział naszemu dyrektorowi, który notabene – muszę to powiedzieć – był brutalny, traktował nas [jako] Polnische Banditen, inaczej nie odzywał się do nas, tylko Polnische Banditen… Wszyscy mieliśmy odznakę na rękawie, mam ją dotychczas, zachowałam. Kazał nam się ustawić w jednym rzędzie. Bauer stanął na początku tego szeregu, szedł wolno, przypatrywał się. Jak doszedł do mnie – po drodze wybrał jeszcze jakichś młodszych mężczyzn – zatrzymał się przy mnie i powiedział: O, diese, diese mit dem Bubikopf. Znalazł się wśród nas fryzjer, który obsługiwał oczywiście chętnie, miał przy sobie nożyczki, miałam obcięte włosy po męsku. On powiedział: „Ta z chłopięcą głową”. Byłam rosła, taka – jak to się mówi – rzepa. W ten sposób znalazłam się u bauera.

 

Początkowo myślałam, że może dobrze będzie, bo się mogę odżywić troszkę, bo jednak był kawałek słoniny, jakiś chleb lepszy, marchew surowa, ale ciężko pożałowałam. Praca była ponad moje siły. Jeszcze [miałam] takiego pecha. Był bardzo miły chłopak, Ukrainiec zaprawiony do takiej roboty, do zbierania kartofli. Było urządzenie na kółkach, on po jednej stronie stał, ja po drugiej stronie tej maszynki. Ona wykopywała kartofle, kartofle wypadały, trzeba było bardzo szybko zbierać je do worka. W prawej ręce – zależy, z której strony się szło – w każdym razie w tej drugiej ręce miało się worek, szybko trzeba było wrzucać kartofle. Bauer stał z batem dosłownie i walił nas po plecach. Po prostu padałam na twarz. Jak dziś to wspominam, myślę sobie: „Boże, że to wytrzymałam!”. Mówię temu chłopakowi: „Nie zbieraj tak szybko, nie umiem tak zbierać jak ty. Nie zbieraj tak szybko!”. On się starał, ale mimo wszystko to było ponad moje siły: deszcz, nie deszcz. Wreszcie któregoś dnia pomyślałam sobie: ”Trudno, już więcej nie wytrzymam”. Deszcz zaczął padać, stanęłam, mówię: „Jesteśmy cali przemoczeni”. On mówi: „To weźcie worki”. Każdemu z nas dał worek, w tych workach żeśmy szli, wykopywaliśmy. Wreszcie się zbuntowałam do ostateczności, stanęłam, powiedziałam to, co umiałam po niemiecku, najgorsze wyrazy. Powiedziałam: Du Scheisse!. Wie pan, co to jest Scheisse?

  • Gówno.


Tak. Wir werden an Arbeitsamt schreiben – że będziemy pisać do Arbeitsamtu, że doniesiemy, jak on nas traktuje. On się zupełnie spienił. Jeszcze do tego się jąkał, a jak wpadł we wściekłość, to jeszcze bardziej się jąkał, po prostu mu tchu zało. Wykrzyczał się, powiedział: „Wracajcie do Kartoffelfabrik”. Mówię: „Co? Jak w taki deszcz? Pieszo? Daj nam Pferd!” (konia). On się zląkł, krzyknął tylko. Jak powiedziałam: Wir werden an Arbeitsamt schreiben, że będziemy pisać skargę na niego, on powiedział, że: Ich werde an Konzentrationlager schreiben. Na drugi dzień przyszedł dyrektor, zrobił apel. Znowu stoję w szeregu, myślę sobie: „Boże kochany, żeby coś się stało, żebym już nie musiała do tego chłopa jechać, bo teraz on się na mnie już ostatecznie zemści”. Ten chłop stanął przy mnie, mówi tak: Nein, Bubekopf brauche ich nicht – nie potrzebuję. Bał się buntu, który mu zorganizowałam, dlatego że pozostała część pracowników oczywiście w jakiś sposób była solidarna. Tak że to była taka przygoda.

 

Jeszcze jedną przygodę miałam à propos godności człowieka, wyciągnięcia ręki, zrozumienia cierpienia drugiego człowieka. Warunki sanitarne były okropne. Co prawda myśmy sami kible musieli z fekaliów myć, to też było w ramach naszej pracy, ale ukąsiła mnie mucha końska, jakaś mucha, co roznosi bakterie. Zrobił mi się wrzód. Jak przyszedł dyrektor, ten wrzód mu pokazałam. Może on się obawiał, że jednak to jest jakieś zakażenie, dosyć, że dostałam skierowanie do lekarza. Wrzód mi przeciął, tylko nie miał bandaży. Znaczy pierwszy opatrunek mi zabandażował, a resztę – dał mi dużo papieru toaletowego, potem sobie bandażowałam tym papierem toaletowym. Powiedział mi, że za parę dni mam przyjść. Dostałam trzy dni zwolnienia, to było niesamowite, to było wielkie osiągnięcie. W czasie tego [zwolnienia], jak leżałam na pryczy, któregoś dnia wchodzi młody człowiek, pamiętam jak dziś: blondyn, przystojny bardzo, w niebieskim uniformie przeznaczonym do pracy, z narzędziami. Rozejrzał się, skłonił głowę. Miał ze sobą skrzynkę, wyjął narzędzia. Okazało się, że zepsuły się przewody elektryczne, zresztą myśmy to odczuli, bo nie mieliśmy jakiś czas elektryczności. Majstruje, ale podszedł do mnie, mówi: Polonais? – po francusku. Myślę sobie: „Boże, Francuz!”. Obok był obóz, stalag. To był Francuz, który był elektrykiem, po prostu go w ten sposób zatrudnili. Ucięliśmy sobie rozmówkę, tylko się oglądałam, czy ktoś nie podsłuchuje, bo by miał straszne nieprzyjemności. On dłubał, byle tylko dłużej. Na drugi dzień przyszedł znowu, bo powiedział, że skomplikowana sprawa, jego praca musi trwać dłużej. Przyniósł mi termos, czekoladę, to co dostawali z Czerwonego Krzyża, papierosy, bo zaczęłam palić byle co, jakieś skręty się robiło z liści na przykład.

  • W obozie pani zaczęła palić?


Tak, w obozie, ale krótko paliłam. Jestem osobą niepalącą, tak jak cała moja rodzina. Dosyć, że on sprawiał wrażenie, że się we mnie zakochał. Zresztą trudno się dziwić, wyrwał się z obozu, z zamknięcia, patrzy – młoda dziewczyna. Trzeba jej pomóc. Codziennie, jak nie mógł przyjść na dłużej, w mojej pryczy znajdowałam czekoladę, suchary, to wszystko, co podtrzymywało jakiś stan zdrowia.
Jeszcze dokończę o moim wrzodzie. Po trzech dniach odważyłam się, zapytałam naszego szefa, dyrektora – który znowu tak często nie bywał, ale miał zastępców – czy ewentualnie mogę jeszcze iść do lekarza, żeby obejrzał moją ranę, bo to przecież było cięcie, interwencja chirurgiczna. Do dzisiaj mam zresztą znak po tym. O dziwo, pozwolił mi do lekarza. Lekarz mi zrobił znowu opatrunek i bardzo miło ze mną rozmawiał. Przyglądał mi się. Troszkę po niemiecku sobie dawałam radę, zapytał się: „A kim pani właściwie jest?”. To że z Powstania, to wiedział, ale już nie mówił do mnie, że jestem Bandit. Mówię: Schauspielerin, aktorka. Jeszcze nie byłam, ale uczęszczałam do konspiracyjnego Instytutu Sztuki Teatralnej. Zaryzykowałam, mówię: Schauspielerin. − Ooo, Schauspieleri!. Dał mi zwolnienie na kolejne trzy dni. Czyli miałam dużo szczęścia, ale też na mojej drodze spotykałam ludzi, którzy prawdopodobnie nie tylko w stosunku do mnie okazaliby takie uczucie. Powiem może patetycznie – miłosierdzie.

  • Jak się potoczyła znajomość z Francuzem?


Chciał się koniecznie ze mną umówić, że on się wymknie z obozu, że zaryzykuje. Pamiętam, że się z nim umówiłam na randkę. Baliśmy się okropnie. Jakieś takie pole było, gdzie był chmiel. W ten chmiel żeśmy weszli, żeby nas nie było widać, ale króciutko bardzo, zresztą miałam „P”. Tylko za pozwoleniem mogłam wyjść albo w celu spełnienia… Na przykład pan dyrektor Tobie zażyczył sobie, żebym sprzątnęła w jego willi mieszkanie, żebym nakarmiła króliki. Szłam przez miasto z wózkiem zapchanym trawą, różnymi roślinkami dla królików, z odznaką „P”. Na ulicy same kobiety, bardzo mało mężczyzn było. Potem mechanik był potrzebny w fabryce, miał budkę już poza terenem fabryki. Zdobywał jakieś jedzenie, częstował mnie, głowę myłam u niego. Musiał wyjść, bo byłam skromna panienka, nie mogłam zdjąć sukienki, spodni, bo to w spodniach, jakieś spodnie dostałam. Moje przyjaciółki… Ponieważ, jak opowiadałam, mój ojciec był komendantem szkoły jazdy, szefem polskiej ekwitacji w Grudziądzu, skończyłam gimnazjum w Grudziądzu, miałam tam koleżanki. Oczywiście jestem dosyć zaradna, korespondencję rozsyłałam, gdzie się dało, bo z Generalnej Guberni nie mogli przysyłać, ale z Reichu tak. Grudziądz był potraktowany przez Niemców jako Reich. [Przyjaciółka] zorganizowała pomoc wśród koleżanek. Potem mi pisała: „Poszłam do fryzjera, wyobraź sobie, zrobił się Reichsdeutsch, ale powiedziałam: »Krysia Królikiewicz«, to się złapał za głowę”. Przysłała mi butelkę płynu, już nie pamiętam, jak to się nazywa, na wszy, grzebień, mydło. Mogłam się tym podzielić, to była wielka zdobycz. To była pomoc z Grudziądza, której zresztą nie zapomnę. Moja przyjaciółka umarła, ale do niedawna utrzymywałam z nią stały kontakt.

  • Pamięta pani święta Bożego Narodzenia?


Nie, bo już w grudniu się wydostałam. Zaraz będzie opowieść o mojej niebywałej przygodzie. Tak upływały dni jesienne, mokre, zimne. Wydostałam się od bauera, pracowałam dalej w fabryce. Któregoś dnia dostałam list od ojca, częściowo po niemiecku, częściowo po polsku, że będzie robił wszystko, żeby mnie uwolnić z obozu, że będzie robił wielkie starania przez Arbeitsamt krakowski. Po tym liście dostałam znowu kartkę zaszyfrowaną: „Pamiętam bajki, które ci opowiadałem, jak byłaś dzieckiem? Zawsze marzyłaś o jakimś królewiczu, może cię spotka taka przygoda, że przyjedzie po ciebie królewicz”. Już wiedziałam, o co chodzi: że ojciec robił akcję na wielką skalę. Zaczyna się niebywała historia mojego uwolnienia z obozu. Któregoś dnia zimnego, mokrego – ale już na szczęście wróciłam od bauera, bo gorzej by było, jak bym była poza fabryką dziesięć kilometrów, [ale] już byłam na miejscu w fabryce – w czasie przerwy obiadowej z menażkami na pryczach siedzimy. Nagle w drzwiach budynku, sali zjawia się esesman: Wo ist Kristine Królikiewicz? Mówię: Ich bin Krisitne Królikiewicz. − Alle Sache einpacken. Przypomniało mi się, jak krzyknęła na Montelupich ta, która mnie wyprowadzała z celi, ale to już zawsze się tak mówi: wszystkie rzeczy zapakować. Schnell, schnell, bo chciałam, co się dało, zapakować w worek podróżny, resztę rzucałam. Stałam na pryczy, rzucałam, rozdawałam, żeby to się nie zmarnowało, bo troszkę się przyodziałam i wzbogaciłam dzięki moim przyjaciołom i tym, którzy mieszkali poza Generalnym Gubernatorstwem. Po niemiecku powiedział: „Co sobie myślisz, że będę długo czekał? Czy jestem jakimś królewiczem?”. Prinzessin powiedział, już zrozumiałam, o co chodzi, już wiedziałam, że to pomoc przyszła. Wyprowadził mnie na podwórze, powiedział: „Byłem już u dyrektora, tylko ciężka jest z nim rozmowa. A w ogóle staraj się ze mną jak najmniej rozmawiać. Mam na imię Marian”. Wszedł do zabudowania, gdzie było biuro dyrektora. Już wiedziałam, że po raz drugi tam wchodzi. Co się okazało: wyszedł zadowolony, ale to trwało dosyć długo. Miał przez mojego ojca i przez władze konspiracyjne AK, pismo reklamujące mnie przez krakowski Arbeitstamt skierowane do Arbeitsamtu w miejscowości Zielenzig, do Kartoffelmehl Fabrik. Za pierwszym razem dyrektor nie chciał się zgodzić, stanął okoniem. On wyszedł do mnie, zajrzał, bo zostawił przy mnie torbę. Potem, jak drugi raz wyszedł, powiedział: „Zostawiłem butelkę koniaku, ale nie zadziałała. Wyjąłem z kieszeni pistolet, położyłem na biurku przed nim. Spojrzał na pistolet, oczywiście podpisał”. Tylko trzeba było jeszcze biec do Arbeitsamtu. Odwaga tego chłopca… Zaraz o nim opowiem. Mówił przede wszystkim biegle po niemiecku, był w mundurze esesmana. Koniak nie zadziałał, ale jak się okazuje, pistolet zadziałał. Może coś zmieniłam, nie tak jak było, bo pistolet miał jednak przy sobie. Nie wiem, dlaczego on wyszedł. Może dlatego, żeby mnie przygotować, że ta sprawa nie tak łatwo przebiega.


W każdym razie biegniemy szybko do tego Arbeitsamtu. W Arbeitsamcie ze zdziwieniem na nas spojrzeli, ale musieli podpisać, jak już podpisał dyrektor, że mnie zwalnia. Ten młody człowiek mówi do mnie: „Szybko! W pierwszy nadjeżdżający pociąg musimy wsiąść, bo nie wiadomo, co się dalej będzie działo. Może nastąpić jakaś pogoń za nami. Jeżeli będę uważał, że sprawa jest na tyle niebezpieczna, to na najbliższej stacji wysiądziemy”. Wyszliśmy, rzeczywiście biegiem na dworzec, wsiedliśmy do pociągu, on jeszcze kupował bilety. Pociąg zatłoczony żołnierzami niemieckimi. To wszystko byli albo ranni, albo tacy na przepustkę, albo już tacy zupełnie nienadający się do służby, z frontu wschodniego. To był przecież już listopad, wiadomo było, jaka była sytuacja na froncie wschodnim. Stałam na korytarzu roztrzęsiona, ścisk okropny, niemieccy żołnierze. On się kręcił, zaglądał do poszczególnych przedziałów, wreszcie zajrzał do jednego przedziału, mówi: „Co jest? Was is denn? Wiozę kobietę, której mąż zginął na froncie, nie słyszy, psychicznie chora. Siedzicie, tyłki grzejecie. Żaden nie ustąpi psychicznie chorej kobiecie? Wstawać!”. Wstał żołnierz, ustąpił mi miejsca. Można sobie wyobrazić, jak się czułam. Przede wszystkim to było moje pierwsze zadanie aktorskie. Musiałam się tak zachować, żeby zrobić wrażenie kobiety, która jest niezrównoważona, która nie słyszy, która jest chora po prostu. Ale przy okazji obserwowałam. Żołnierze mieli miny… Widać było, że byli przygnębieni, głodni byli, bo jak Marian wyjął z chlebaka kawał słoniny, scyzoryk, podzielił, to łapczywie jedli. To jakiś boczek był. Poza tym drugie moje spostrzeżenie to była organizacja. Mimo że już był popłoch, to na dworcach było pełno dziewcząt ubranych w popielate sukienki, kobiet w białych czepeczkach. Roznosiły, podawały przez okno ciepłą kawę, jakieś suchary. Były takie resztki organizacji, konająca organizacja, ale była. Nie pamiętam już, gdzie myśmy wysiedli. W międzyczasie kilkanaście minut go nie było, potem się przepychał przez korytarz, widziałam, że miał bardzo zadowoloną minę. Na jakiejś stacji żeśmy wysiedli, on mi pokazuje na kieszeń, prosi, żebym dotknęła ręką do kieszeni. Miał drugi pistolet. Poszedł do toalety i za wędlinę, za żywność dostał od żołnierza pistolet. Taka była sytuacja.

  • Kim był Marian?


Właśnie zaraz powiem. Marian pochodził z Oświęcimia, należał do tajnej organizacji, organizacji, która utrzymywała kontakt z więźniami. Oczywiście miał znajomości, musiał mieć tego typu znajomości, że zdobył mundur.
Ale teraz muszę opowiedzieć, jak do tego doszło, bo zdobyć się na taką wyprawę, wyciągnąć więzioną kobietę, to trzeba mieć nie tylko wielką odwagę, ale fantazję, mogę dodać przymiotnik: kawaleryjską. Otóż, opowiadałam o moim aresztowaniu, że na parterze naszej willi mieszkał lekarz. Miał rodzinę w Oświęcimiu. Od czasu do czasu na przepustkę przyjeżdżał młody człowiek, właśnie Marian. Zaopatrywał lekarza w żywność, a ten z kolei posyłał co innego, to się udawało. Można było tak to zorganizować. Któregoś dnia ojciec mój był zaproszony czy po prostu po sąsiedzku był u doktora Wojdyły. Był obecny młody człowiek. Mój ojciec, który był przejęty moim losem, opowiadał, że się martwi, że nie wiadomo, jak to może długo potrwać, że chciałby jakoś pomóc. Może by się udało wyciągnąć mnie przez Arbeitsamt. Marian, mówi tak: „Panie majorze, jeżeli pan zdoła mnie przez swoje kontakty organizacyjne załatwić pismo z pieczątką Arbeitsamtu, to się podejmuję pojechać i przywieźć panu córkę”. Tak się stało. Byłam z nim w kontakcie, bo już po wyzwoleniu był posądzony przez UB. Wtedy nie UB tylko inaczej się mówiło.

  • Korpus Bezpieczeństwa.


Tak. Podejrzany o współpracę z Niemcami. Oczywiście miał dokument zezwalający mu na taki wygląd, jaki sobie wyznaczył czy wyznaczyła mu organizacja. Oni się przyczepili, że miał gapę, że współpracował z Niemcami. Byłam świadkiem i to żelaznym świadkiem, na co go było stać, jakiego czynu on dokonał.

  • Czy to zrobił za pieniądze?


Moich rodziców? Nie. Ponieważ był palaczem, dostał piękną srebrną papierośnicę, było napisane: „Za Zielenzig, Wrocław – to był Wrocław, jak myśmy wysiedli – Kraków, wdzięczni rodzice z Krystyną”. To był wielki czyn – gest to jest źle powiedziane – to był wielki czyn. Jestem w kontakcie z jego żoną, była „cichociemną”.
Ostatni etap już byłam w takim napięciu! Nie oszukujmy się, byłam przerażona, bo w każdej chwili mogli nas zaaresztować. Obawiał się, że Tobie posłał wiadomość, że taka i taka jest zwolniona czy uciekła na przykład z obozu. Byłam w strasznym napięciu. Marian Żużałek, jego nazwisko Żużałek. Znalazłam się w domu u jego narzeczonej Zosi, to była młoda nauczycielka. Tylko pamiętam, że nagrzali wody do balii, mnie wyszorowali, wykąpali, wcisnęli pod pierzynę. Spałam tak długo, jak nigdy w życiu po tych przygodach, po tym ogromnym nerwowym napięciu. Na drugi dzień wieczorem – czyli przespałam, ze dwadzieścia godzin pewno – wyciągnęli mnie z łóżka, że musimy przejść przez zieloną granicę do Krakowa. Opisuję bardzo szczegółowo niektóre fakty, niektóre zdarzenia, szczegóły, a tego przejścia przez zieloną granicę, gdzie przecież były straże, gdzie byliśmy narażeni na to, że mogą nas w najlepszym wypadku postrzelić, a co dalej, to lepiej nie mówić… Pamiętam, że była noc, pamiętam, że było zimno, że była straszna wilgoć. Reszty nie pamiętam.

  • Gdzie oni mieszkali? W Oświęcimiu?


W Oświęcimiu. Znaleźliśmy się w pociągu do Krakowa. Jest północ, wysiadamy na dworcu, on mówi: „Teraz idziemy do rodziców. Zrobię kawał, tylko żebyś mnie nie sypnęła! Powiem, że mi się nie udała ta podróż”. – „Jak to, ty w nocy chcesz ze mną iść? – Zosia też była, we trójkę żeśmy byli. – Przecież jest godzina policyjna!”. – „Nic się nie martw, mam dokumenty”. – „Ale ja nie mam”. – „Dam sobie radę”. W nocy żeśmy szli pieszo z Dworca Głównego w Krakowie na Dębniki, to jest z sześć, siedem kilometrów, a może więcej. Godzina policyjna, co chwila niemieckie patrole. Raz jedyny tylko… Nie wiem, powiem szczerze – nie pamiętam, żeby nas ktoś zaczepił. Czy tak kombinował, znał dobrze wszystkie zakątki, że jakoś żeśmy omijali patrole? W każdym razie dobrnęliśmy na Dębniki. Rzeczywiście powiedział: „Schowaj się za węgłem”. Zadzwonił, najpierw wyszła moja mama, ale już nie wytrzymałam, jak się rozpłakała to nie wytrzymałam. Tak nastąpiło moje uwolnienie. Rzeczywiście niebywała historia, taka trochę filmowa. Jego odwaga, spryt, jednocześnie poczucie humoru, umiejętność nawiązania kontaktu z Niemcami – to było coś niebywałego. Miał za sobą na pewno niezwykłe doświadczenia konspiracyjne, o których do dzisiaj nie jest mi wiadomym. Brat Zosi był „cichociemnym”, ona była „cichociemną”. Co roku, jak są przy okazji… Miałam przyjemność, znała generała Petelickiego, generał Petelicki przysłał nam zaproszenie na spotkanie. Wiedziałam, że Zosia będzie, żeśmy się uścisnęły, padłyśmy sobie w objęcia na tym spotkaniu. Ona pochodzi z rodziny wielce zasłużonej, nawet do tego stopnia, że jedna ze szkół w Oświęcimiu czy gdzieś w pobliżu nosi nazwisko jej „cichociemnego” brata.
Zaczęło się nowe życie. Wydobyłam moją podartą kenkartę, bo o tym nie zapomniałam, posklejaliśmy ją, żebym miała jakiś dowód tożsamości. Nadchodzi styczeń. Wojska radzieckie pod Krakowem, bombardowanie, wysadzenie mostu Dębińskiego, który [był] w pobliżu naszej willi. To była tak straszna detonacja, tak straszny huk, że wyrwało główne drzwi klatki schodowej, po prostu wejście do willi. Co robić? Zimno, powybijane szyby, głód, jakieś resztki w spiżarni jeszcze były. Pamiętam, że ponieważ most był zerwany, wysadzony, łodziami się na drugi brzeg Wisłą przepływało, gdzieś się zdobywało żywność.
Pamiętam taki obrazek, że szliśmy z ojcem wałem wiślanym, pełno trupów było niemieckich i sowieckich. Zatrzymałam wzrok na dwóch trupach: żołnierz sowiecki, rozdarty mundur, spodnie rozdarte, bez kalesonów, obdarty po prostu. W każdym razie obok leży Niemiec. Jak zobaczyłam, że miał jagerowską koszulkę i kalesony jagerowskie… Mimo tego przeraźliwego widoku, wstrząsu, jakiego człowiek doznał, to jest jak błysk przytomności, realizmu w zwarciu z okropnością wojny: zapamiętałam, jak oni byli ubrani, jaka była różnica w umundurowaniu.

Pamiętam śnieg, zimno, trzydzieści stopni mrozu. Któregoś dnia na trakcie, przez który przechodzi ulica – ale to stanowiło pewien trakt dosyć ruchliwy, jeśli chodzi o przejazd wojsk – przejeżdżają podwody i wojsko radzieckie. Wpadają dwaj żołnierze. Pierwsza rzecz – do pokoju. Oczywiście co na drodze, to nieprzyjaciel. Potem wchodzą do łazienki. Dwóch ich było, jeden z tych żołnierzy chcąc się umyć, spuścił wodę w muszli klozetowej, przystąpił do mycia twarzy, rąk. Mama mu zwróciła uwagę bardzo grzecznie, bardzo delikatnie, że jest umywalka. „Haraszo, u nas się tak myje”. Nawet nas tak bardzo nie okradli, muszę powiedzieć. Ładna skrzyneczka, zegarek, to wiadomo było, na to byliśmy przygotowani, budzik. Ale weszli do kuchni w pewnym momencie, a byli wszyscy, nie mówię, że bardzo pijani, ale po większej dawce alkoholu. Znaczy akurat ci w kuchni. Stało ich dwóch, ojciec, mama. W pewnym momencie podchodzi do mnie, bierze mnie za ramiona, mówi: A, głaza. Wiedziałam, o co chodzi. Wnęka była, jak to przed wojną w kuchni, pokoik dla gosposi, stało łóżko. Pchnął mnie na to łóżko. Ojciec szarpnął go za mundur, mówi: „Zostawcie ją”. Mama zna rosyjski: „Uszanujcie, straciła w Warszawie narzeczonego, można powiedzieć, że to jest wdowa, zostawcie ją”. On pchnął mojego ojca, a ojciec złapał go i trząsł o ścianę kuchni. Wyswobodził się, mówi: „Na kogo ty rękę podnosisz, na krasnojearmiejca?”. Ojciec mnie wypchnął na korytarz, otworzyła drzwi sąsiadka, krzyknął tylko: „Zamknij ją na klucz!”. Ona mnie zamknęła w ubikacji. Nagle słyszę − papapapa! Myślę sobie: „Boże kochany, zastrzelili ojca!”. Ale mój ojciec to stary żołnierz, jak on chwycił pistolet, to ojciec wykręcił mu rękę. Kuchnia jeszcze do niedawna była postrzelana, klatka schodowa cała postrzelana była. A ja siedzę w ubikacji. Ojciec bardzo odważnie się zachował, bo zszedł z tym żołnierzem razem. Akurat się jakaś podwoda zatrzymała czy ojciec zatrzymał, tego już nie wiem. Poszedł do jakiegoś – nie wiem, jak są stopnie po rosyjsku – porucznika.

  • Lejtnant.


Do lejtnanta. Mówi: „Proszę zwrócić uwagę, niech pan wejdzie, zobaczy, co tu się działo”. − „Kto tu strzelał?”. − „Strzelałem, bo chciał zgwałcić moją córkę”. − „Co?!”. Zaczął go rugać, a ten się jeszcze zaczął szarpać. Tylko tyle usłyszałam: Ruki paszoł – zrugał go. Ojciec nas sprowadził do piwnicy, cały stos węgla leżał, położyłyśmy się na tym węglu. Dwa kożuchy były na szczęście czarne, przykrył nas tymi kożuchami, jakimiś kocami. Ten żołnierz nie pojechał dalej, tylko chodził, a ojciec miał podejrzenie, że on nie zrezygnuje. Chodził naokoło, latarką świecił, a my pod tymi kożuchami.

 

  • Jak by pani mogła podsumować całe pani przeżycia wojenne?


Bardzo optymistycznie. Spotkałam na mojej drodze wiele razy człowieka przez duże C. Może przesadziłam, używając określenia „optymistycznie”, ale wyszłam z wiarą, że nigdy nie wolno tracić nadziei, pomoc przyjdzie od Boga. Pan Bóg zesłał takich ludzi. Przeżyłam chwile grozy, napięcia, ale muszę powiedzieć, że byłam wychowywana w atmosferze nie tylko patriotyzmu, ale w atmosferze umiejętności zachowania wiary, zachowania męstwa, umiejętności szukania zawsze, w najgorszej sytuacji wyjścia. Byłam wychowana w kulcie dla wielkich osobowości naszej historii. Byłam wychowywana w kulcie dla Marszałka Piłsudskiego. Wiedziałam, że mój ojciec był żołnierzem Pierwszej Kadrowej, wiedziałam, że był wspaniałym sportowcem, wiedziałam, że tuż po odzyskaniu niepodległości stać go było na to, żeby stanąć w szrankach z najwybitniejszymi przedstawicielami krajów, którzy mogli przyjechać na olimpiadę w komforcie, a nie w braku najkonieczniejszych [rzeczy]. To, co zostało mi przekazane przez mojego ojca, to jest ładunek moralny, ładunek patriotyczny. Starałam się przekazać [go] mojemu synowi, a obecnie moim wnuczkom. Mogę powiedzieć z dumą, że osiągnęłam to, o czym marzyłam. Mój syn jest kimś, kto może służyć za przykład w pojęciu człowieczeństwa oraz w pojęciu artysty.

  • Dziękuję pani bardzo za rozmowę i za wspomnienia.


Bardzo dziękuję. Jestem szczęśliwa, że mogłam przekazać część tych zdarzeń, niech stanowią [podstawę] dla wspomnień o ludziach, którzy na pewno są bardziej godni uznania niż to, co o moim życiu, w moich skromnych słowach, przekazałam.



Warszawa, 14, 21 września oraz 4 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Krystyna Królikiewicz-Harasimowicz Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter