Krystyna Kunowska-Prędecka „Krysia”

Archiwum Historii Mówionej

Moje imię Krystyna, nazwisko Kunowska-Prędecka. Urodziłam się 5 kwietnia 1926 roku. Należałam do formacji „Odwet” od 1 maja 1944 roku do chwili Powstania. W [dniu wybuchu] Powstania roznosiłam „Godzinę «W»” i ponieważ nie zdążyłam wrócić – bo pojechałam do domu, żeby zawiadomić mamę, że będę brała udział w Powstaniu – nie zdążyłam wrócić i już swojej formacji nie odnalazłam. Przypadkowo znalazłam się w Śródmieściu, róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Od tamtej pory byłam w czasie Powstania w Śródmieściu.

  • W Komendzie Głównej?

W Komendzie Głównej później, na razie w szpitaliku powstańczym, na Żurawiej, róg Żurawiej i Kruczej, w dawnym lokalu poniemieckim „Narcyz”. Ad hoc powstał ten szpitalik i tam nosiłam rannych. Tam z moją przyjaciółką poznałyśmy się z Leonem Niemczykiem.

  • Proszę jeszcze podać swój pseudonim.

„Krysia”, a przedtem „Gita”, tylko bardzo nie lubiłam tego pseudonimu. Nigdy go nie podawałam.

  • Chciałam panią jeszcze zapytać o czasy wcześniejsze. Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie, o swoim dzieciństwie przed wojną.

Dzieciństwo miałam cudowne. Mieszkałam z mamą, z ojcem, z bratem młodszym i z babcią. To była wielopokoleniowa rodzina, na Ochocie, w pięknym ogrodzie. Cudowne dzieciństwo.

  • Na jakiej ulicy?

Ulica Krośnieńska 38. Ta ulica już nie istnieje w tej chwili. To jest Ochota. Chodziłam do szkoły imienia Szachtmajerowej, to była bardzo popularna, znana szkoła. Tam [chodziłam] prawie od początku, przeskoczyłam pierwsze lata szkolne i od czwartej klasy szkoły podstawowej do końca, do matury. Maturę też w szkole imienia Wandy Szachtmajerowej robiłam, więc cały czas byłam związana z tą szkołą. W czasie przed Powstaniem byłam w liceum i maturę robiłam będąc w konspiracji.

  • Czym się zajmowali pani rodzice.

Ojciec był urzędnikiem, a matka przy ojcu.

  • Gdzie ojciec pracował?

W telefonach warszawskich.

  • Pani mama była w domu, tak?

Mama była w domu, babcia była w domu. Przed wojną jeszcze była służąca, ale w czasie okupacji oczywiście nie było, bo już nie było nas stać na to.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

1 września właściwie przesiedziałam w schronie, bo tak mi rodzice kazali. Miałam trzynaście lat. Straszne bombardowanie, okropne, i pasmo cierpień, niepokojów i strachu. To było wszystko nowe. Zawaliła się Polska, przede wszystkim to było najstraszniejsze. To, w co wierzyliśmy święcie, że jest niezłomne i że na pewno się nie poddamy. Niestety: widziałam wojska niemieckie, które wchodzą do Warszawy. To było straszne, okropne przeżycie.

  • Gdzie się znajdował schron?

Na Kopernika. Na Krośnieńskiej były okopy i tam walczyli żołnierze polscy. Nie mogliśmy zostać w domu, tylko nas ewakuowali na Kopernika i tam byłam u rodziny.

  • Ile czasu pani spędziła w schronie?

Prawie cały miesiąc, cały czas wojny 1939 roku, aż do zakończenia działań wojennych.

  • Kto tam się jeszcze znajdował oprócz pani?

Moi rodzice, brat, babcia, druga babcia, Joanna Jasińska też była ze mną. I pies jeszcze, który przybiegł, pies który nas odszukał. Mama wróciła na Krośnieńską, żebyśmy mieli cieplejsze rzeczy – ja z bratem – bo zimno już zaczęło być we wrześniu. Wróciła do domu, żeby zabrać cieplejsze rzeczy dla nas i dla siebie pewnie też. Pies po śladach nas odszukał w schronie. Była szalona radość. Jak opowiadam to komuś, to nie chce uwierzyć, że pies jest tak mądry, że po śladach moich rodziców [nas odnalazł].Rodzice pieszo oczywiście szli na Krośnieńską i z powrotem na Kopernika wracali.

  • Czy tylko pani rodzina była w tym schronie?

Tak. I rodzina mojego taty, Nawroccy, którzy się tam schronili. To był dosyć duży schron.

  • Pamięta pani, jakie to były wrażenia? To cały miesiąc.

Okropne, bo głód straszliwy, bród okropny, nie było wody, więc nie było się gdzie myć. Pamiętam, że przede wszystkim myślało się o tym, żeby można było coś pić, a nie o tym, żeby można było się umyć. Straszne wrażenia były.

  • Później wrócili państwo na Krośnieńską?

Potem wróciliśmy na Krośnieńską, tak, i później poszłam normalnie do szkoły. Szkoła im. Wandy Szachtmajerowej była pod przykrywką szkoły krawieckiej, bo wtedy oczywiście do gimnazjum nie można było chodzić, więc to była niby szkoła krawiecka, a my się uczyłyśmy na kompletach.

  • Jak pani wspomina tę edukację?

Wspaniale! To byli bohaterowie, ci profesorowie, te profesorki. Bohaterscy ludzie. Przecież w jakich warunkach oni, za minimalną opłatą, minimalną pensją, poświęcali życie, poświęcali się w sposób absolutny! Naprawdę nadzwyczajni ludzie. Specjalne wyróżnienia powinny być dla tych wszystkich ludzi, którzy przeżyli. Oczywiście na pewno nie było. Pamiętam, pierwszą rzeczą [jaką zrobiłam], jak wróciłam do Polski, to odszukałam moja dyrektorkę, jedyną która ocalała, panią Irenę Posselt. Jej zabrali cały budynek. Upaństwowiony był ten budynek, który przetrwał całą okupację, na ulicy Radomskiej 29. Potem wydzielono w tym budynku maleńki pokoik dla niej jednej, bo siostry umarły. Było pięć sióstr – Posseltówny [w tym właścicielka W. Szachtmajerowej]. Została ona jedna. Miała maleńki pokoik dzięki uprzejmości dyrektora gimnazjum, który pozwolił jej tam mieszkać. Tak że chwała im, naprawdę wielka. Wspominam tę szkołę z ogromnym sentymentem. Szkołę, która wychowała nas na wielkich patriotów. Zresztą najlepszy dowód, że w czasie Powstania wszystkie dziewczynki, które się uczyły na kompletach, potem się znalazły w Warszawie jako uczestniczki Powstania i Armii Krajowej, tak że z patriotyzmu naprawdę zdały egzamin dzięki naszym wychowawcom. Na pewno i dzięki rodzinie, dzięki wychowaniu, które z domu wyniosłyśmy, ale bardzo wiele szkoła zrobiła. To była wspaniała szkoła. Wspaniała. Ile razy myślę o naszych nauczycielkach i nauczycielach, wzruszona jestem zawsze bardzo. W szkole p. Szachtamajerowej uczyły się również córki Marszałka Piłsudskiego, Jagoda i Wanda.

  • Brała pani udział w tajnym nauczaniu przez cały okres okupacji?

Tak, cały czas.

  • Do wybuchu Powstania?

Do wybuchu Powstania. Maturę zdawałam w 1944 roku.

  • Ma pani jakieś inne wspomnienia z czasów okupacji? Czy miała pani może kontakt z Niemcami?

Niemcy byli wszędzie. Trzeba było się kryć, uciekałyśmy przecież przed Niemcami, wszystkie akcje strasznie się przeżywało. Mój brat był świadkiem na ulicy Barskiej, jak rozstrzelani zostali zakładnicy. Tak, że z tym się spotykałam na co dzień właściwie. Pamiętam, że kiedyś jechałam kolejką EKD i widziałam, że z poprzedniej kolejki Niemcy wszystkich ludzi wybierają, zgarniają. Więc my z koleżanką pobiegłyśmy szybko do następnego przystanku, żeby uprzedzić ludzi, którzy jadą w przeciwną stronę, żeby uciekli, żeby się nie narazili na to, że wejdą na Niemców. Zdążyłyśmy. Kolejka opustoszała i pusta pojechała. Miałyśmy wielką satysfakcję. Pamiętam jak biegłyśmy z Halą Przastkówną, jak zadyszane wpadłyśmy na stację. Kolejka EKD jechała wtedy przez Niemcewicza, była szalenie punktualna, zegarki ludzie nastawiali według niej.

  • Czym się zajmowali pani rodzice w czasie okupacji?

Mama jeździła po żywność dla nas, ojciec normalnie pracował. Pensja, która przed wojną była dosyć dobrą pensją, w czasie okupacji stanowiła niewielką sumę… Nie wiem, na ile wystarczała, tego już nie pamiętam. Na dwa tygodnie normalnego życia? A [mama] jeździła na wieś po żywność, żebyśmy mieli co jeść. Sprzedawała oczywiście biżuterię rodzinną. Wyprzedawała i z tego żyliśmy.
  • Jaki był pani pierwszy kontakt z konspiracją?

Chłopców błagałam, bo nie miałam dojścia, nie wiedziałam, do kogo uderzyć, żeby się dostać do konspiracji. Nie miałam punktu zaczepnego, nie znałam nikogo, nie wiedziałam, kto jest w konspiracji. Wydawało mi się, że nasz kolega należy i go błagałam, chodziłam za nim. On mówi: „Krysia, ty się ucz, to jest za wcześnie. Teraz maturę będziesz robiła, to się ucz.” Ale w końcu się zlitował nade mną – Janusz Sołtykiewicz – i to właśnie on mnie zwerbował do „Odwetu”. Dzięki niemu byłam w „Odwecie”.

  • To był 1 maja 1944 roku?

Mniej więcej. Dokładnie tego nie pamiętam. Wspólnie staraliśmy się sobie przypomnieć, jaki to mógł być dzień, kiedy to było. Wspólnie ustaliliśmy, że to musiała być wiosna 1944.

  • Jak wyglądały początki pani działalności?

Początki działalności… Przede wszystkim byłam pod ochroną, dlatego, że się uczę, że maturę mam na głowie. Chodziłam na zbiórki, uczyli nas, jak bandażować rannych. Takie były początki, pierwsze wstępne kroki w tym kierunku. Dopiero później, gdybym była dłużej, to może więcej bym mogła powiedzieć na ten temat. Poza tym bardzo mnie chronili, starali się, żebym matury nie zawaliła. Ciągle mi mówili: „Ty się ucz, idź do domu”. Jak na jakiejś zbiórce byłam: „Leć do domu szybko, żebyś lekcji nie zawaliła.”

  • Czy jeszcze przed Powstaniem zdała pani maturę?

Przed samym Powstaniem, tak. W czerwcu 1944 roku.

  • Jak to się odbywało?

Na kompletach oczywiście. Po osiem nas było na komplecie. Wtedy matura była ze wszystkich przedmiotów. Była cudowna profesorka, która uwielbiałam, pani Teodora Męczkowska od biologii. Dla niej się uczyłam biologii, miałam piątkę i w ogóle byłam bardzo dobra, ale to tylko z miłości do niej.

  • Który to był miesiąc, jak zdawała pani maturę?

To był czerwiec 1944.

  • Co się działo w lipcu, pod koniec lipca? Czy wiedziała pani, że zbliża się Powstanie?

Tak wiedziałam. Nie wiem, czy to był czerwiec, czy matura zahaczała trochę o lipiec. Już wiedziałam, że się szykuje Powstanie, już nas na zbiórki wzywali, już byliśmy gotowi ciągle i już pod wrażeniem, że któregoś dnia przyjdzie nam stanąć do walki.

  • Pani rodzice wiedzieli o tym?

Nie wiedzieli, dowiedzieli się w dniu Powstania, czego sobie nie mogę darować, bo strasznie to przeżyli. Pamiętam pierwszy dzień, jak roznosiłam „Godzinę «W»”. Dostarczyłam chyba w trzy miejsca. Wiem, że w jednym miejscu bardzo długo czekałam. Był to zakład fryzjerski, już nie pamiętam nazwiska, kiedyś pamiętałam, tam dostarczyłam zawiadomienie o godzinie „W” i wróciłam do domu. To już było po trzeciej, chyba [nawet] musiało być później, a o piątej był wybuch Powstania, godzina „W”. Powiedziałam, oczywiście wszyscy uklękli, mama się rozpłakała. Wszyscy się modlili i tylko prosili Boga, żebym wróciła i żeby mnie jeszcze żywą zobaczyli. To straszne było, przeżycie rozdzierające serce dosłownie. Ojciec mnie odprowadził do kolejki, Krośnieńska była na trasie kolejki EKD. Pojechałam. Kolejka już była ostrzelana przez Niemców, już ludzie leżeli na podłodze, ale jakoś dojechałam do Nowogrodzkiej, róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej i wysiadłam. Już był taki straszny ostrzał, że nie mogłam dalej iść.

  • Gdzie miała pani wyznaczone miejsce?

Na [ulicy] Piusa XI 60 i już nie dotarłam tam pierwszego dnia. Dotarłam dopiero drugiego dnia i już nikogo nie zastałam.

  • Pierwszego dnia wysiadła pani z kolejki. Gdzie się pani wtedy udała?

Wtedy się zatrzymałam u mojej koleżanki, siostry Janusza Sołtykiewicza, który mnie wciągnął, umożliwił mi dostanie się do „Odwetu”, w ogóle do konspiracji. Ona pracowała w zakładzie fotograficznym, róg Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. U niej przeczekałyśmy do rana. Pamiętam moment, kiedy ktoś krzyknął. Nie spałyśmy całą noc, czekałyśmy co to będzie, kto wejdzie do nas, czy to będą Niemcy, czy to będą Polacy. Pamiętam, jak się brama otworzyła, a my słyszymy polski głos. Opaski [widzimy] i w ogóle [widać], że to polscy żołnierze. Boże, jak to była euforia, radość, że to Polacy! To była noc z 1 na 2 sierpnia.

  • Co pani robiła 2 sierpnia?

2 sierpnia budowałam barykadę na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej.

  • Z czego ta barykada była budowana?

Ze wszystkiego, co tam było. Wiem, że nosiłam akumulatory, wiem, że mi się jakiś żrący płyn wylał na nogę. Ta noga mnie później bolała przez pół Powstania, to znaczy mniej, ale miałam zabandażowaną, bo jakaś infekcja się wdała. Później od razu powiedziano nam, że organizują szpital wojenny, powstańczy, na rogu Kruczej i Żurawiej w lokalu poniemieckim „Narcyz”. Tam się dostałyśmy z moją przyjaciółką od serca, Bebą Nawrocką. Byłyśmy jakieś dwa tygodnie w szpitalu powstańczym. Nosiłyśmy rannych, których przede wszystkim zbierałyśmy z barykady w Alejach Jerozolimskich 25. Tam głównie ranni byli i stamtąd rannych przynosiłyśmy. Zakładałyśmy pierwszy opatrunek, bardzo prymitywny i niosłyśmy dalej, do szpitala na rogu Kruczej i Żurawiej. Później spotkałyśmy moją nauczycielkę historii z gimnazjum, panią Irenę Pawłowską, która widziała, że nie miałam siły w ogóle chodzić, tak byłam zmęczona strasznie dyżurami nocnymi. Przy rannych siedziałam, poza tym nie miałam siły nosić rannych, to byli przede wszystkim potężni mężczyźni. Moja przyjaciółka Beba była dosyć wysoka, a ja byłam niska. Nosze mi się ciągle zsuwały, nosiłam nosze do góry. Moja nauczycielka zaproponowała nam, że wstąpimy do Komendy Głównej i będziemy tam do końca Powstania.

  • Proszę powiedzieć, jak pani osobiście to wszystko odbierała w czasie pracy w szpitalu powstańczym.

W szpitalu były cudowne chwile. Pierwsze chwile powstańcze, to były niezapomniane, najpiękniejsze chwile mojego życia. Pierwsze sztandary biało-czerwone, flagi, piosenki powstańcze. Nie chcę się rozpłakać, ale to były cudowne chwile, naprawdę cudowne. Nie sposób opisać, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie wiedzieć, zrozumieć, jak to było możliwe. Serce przepełniała taka radość szalona, taki entuzjazm, że wszystko będzie dobrze, że Niemców się wypędzi z Warszawy, że zwyciężymy. Coś cudownego.

  • A w momencie, gdy zaczęło się pojawiać coraz więcej rannych?

Niestety… Później zaczęła się ludność cywilna od nas trochę odwracać. Zresztą nie dziwię się, bo oni mieli bardzo ciężkie warunki, strasznie ciężkie. I głód okropny był, zaczął nam strasznie doskwierać, nie było co jeść. Jadłyśmy kaszę „pluj”, okropną. Właściwie nie kaszę „pluj”, tylko pszenicę niezmieloną, straszną – plewy. To było głównym naszym [jedzeniem]. I cukier, który był nieograniczony. Kostki cukru. Ciągle kostki cukru się jadło i to zagłuszało głód.

  • Jaka atmosfera panowała w szpitalu powstańczym?

Wierzyliśmy bardzo długo, wierzyli wszyscy, że będzie dobrze, że zwyciężymy na pewno. Chciałam powiedzieć jeszcze o zrzutku radzieckim. To jest ciekawa historia, w każdym razie bardzo to przeżyłam. Spotkałyśmy [go] na naszej kwaterze, którą nam przydzielili.

  • Gdzie?

Na rogu Kruczej, w budynku, gdzie był szpital. Szpital był na parterze, my byłyśmy na czwartym piętrze. Na tej kwaterze był zrzutek radziecki. On do nas się bardzo życzliwie odnosił. Cały czas gospodyni mieszkania przynosiła nam jeść na jego prośbę, dokarmiała nas, żebyśmy nie były głodne. My nawet nie wiedziałyśmy, że u niego jest radiostacja, tylko później się zorientowałyśmy, jak zaczął się palić budynek, w którym byliśmy. Z moją koleżanka Bebą biegłyśmy, żeby ratować budynek, żeby ugasić ogień. Ale on był pierwszy, odsunął nas i powiedział: „Nie. Ja będę gasił, wy odejdźcie.” W ten sposób ocalił nam życie, bo jak tylko się wychylił na dach, to dostał kulę przez plecy i płuca i zginął po tygodniu straszliwej męki. Na naszych rękach zresztą umarł.

  • Jak się nazywał?

Arkadiusz Iliew. Mam jego zdjęcie, wycięłam z gazety.

  • Jak się tam dostał?

Nie wiem. Był zrzucony z ramienia Armii Radzieckiej. Nie wnikałam, nie pytałam, bo to były delikatne tematy. On opowiadał, że miał żonę, chyba w Odessie, że miał synka. Bardzo chciał pomagać Powstańcom. Podobno wysłał depeszę do Stalina, żeby pomóc walczącej Warszawie. Bardzo życzliwie i sympatycznie się odnosił do Powstańców i pomagał nam bardzo. Niestety, losy się inaczej potoczyły. Później, jak wróciliśmy po wojnie… Byliśmy w Argentynie i w tym okresie był artykuł o Arkadiuszu Iliewie, chyba w czasopiśmie „Dookoła Świata” czy „Naokoło Świata”, zatytułowany: „Szpieg czy bohater?” My z koleżanką w pierwszej chwili chciałyśmy zgłosić, że on zginął, że na naszych rękach, że może rodzina się odnajdzie. Moja koleżanka mnie ostrzegła, żeby lepiej nic nie mówić, bo nie wiadomo, kim on właściwie był. Nie wiedziałyśmy, kim był. Wiem, że został zrzucony przez Armię Radziecką, ale kim był, jakim człowiekiem i z czyjego polecenia… Nic nie mówiłyśmy. Właściwie to pierwszy raz o nim mówię teraz.

  • Wspominała pani wcześniej o nauczycielce, którą pani spotkała.

Tak, Irena Pietrzak-Pawłowska. Później pracowała w katedrze pana profesora Samsonowicza. Udział w Powstaniu właśnie ona nam poświadczała.

  • Dzięki niej panie się przeniosły?

Tak, byłyśmy w Komendzie Głównej.

  • Dlaczego?

Tak jak mówiłam: nie miałam już siły na czwarte piętro wejść. Na kwaterę się nie mogłam dostać. Ta praca była widocznie zbyt forsowna dla mnie, praca w szpitalu. Nieprzyjemnych rzeczy może nie należy mówić, ale siostra przełożona w tym szpitalu była okrutna w stosunku do nas młodych i wiem – a może nam się tak wydawało, może nie byłyśmy obiektywne tylko subiektywne – że najcięższe prace my dwie, najmłodsze, wykonujemy. Pranie strasznych bandaży, zawszonych, brudnych, bo nie było oczywiście nowych bandaży, tylko trzeba było prać stare, zakrwawione. To wszystko dla nas. Byłyśmy po prostu strasznie zmęczone. Prosiłyśmy tę nauczycielkę, żeby nas przeniosła, bo nie dajemy rady. To były straszne przeżycia. Chłopcy, którzy umierali nam na rękach. Okropne. Pamiętam piętnastoletniego chłopczyka, Andrzejek. Wycierałam mu czoło, bo mu się zrosiło, potem zaszło. On mówi: „Krysiu, nie dotykaj mnie.” Widocznie go bolał nawet sam dotyk. Umarł w czasie operacji, bo kulę dum-dum dostał w wątrobę. Też zmarł na moich rękach, to znaczy stałam przy nim. Tak że to były ciężkie chwile.

  • Który to był moment Powstania, jak przeniosła się pani do Komendy Głównej?

Pierwsza połowa Powstania, 15 czy 20 sierpnia mniej więcej.

  • Jakie były pani obowiązki w Komendzie Głównej?

W Komendzie Głównej to było roznoszenie poczty, wychodziło pismo „Barykada”. Były zbiórki na ulicy Skorupki, ten budynek istnieje do dzisiejszego dnia, na rogu Skorupki i Marszałkowskiej. Rozkazy nam zlecano: porucznik (ona tzn. p. Pietrzak-Pawłowska już może wtedy była w stopniu kapitana, nie pamiętam) pani Irena Pietrzak-Pawłowska i kapitan „Maria”, później już jak wychodziłyśmy z Powstania, miała stopień majora.

  • Gdzie pani zanosiła rozkazy?

W różne miejsca. Ponieważ nie chciałyśmy się rozstawać ani na moment z moją koleżanką, to przerabiałyśmy dwie trasy, żeby tylko być razem. Najpierw szybko moją trasę, to była trasa przez Mokotowską, Książęcą, pod Sejm, Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych, YMCA... te rejony. Później z nią, lub odwrotnie, pierwszą jej trasę robiłyśmy. Jej był Plac Zbawiciela, Hoża, Marszałkowska, Śródmieście. Tak, że robiłyśmy dwie trasy. Wieczorem byłyśmy tak zmęczone, że kiedyś nam pocisk wyrwał spod okna wielką dziurę i my nie słyszałyśmy. Rano dopiero tę dziurę zobaczyłyśmy. To musiało być w nocy czy nad ranem i tak byłyśmy strasznie zmęczone, że nie zauważyłyśmy nawet, kiedy to huknęło.


  • Czy roznoszeniem meldunków i prasy zajmowała się pani do końca Powstania?

Do końca Powstania, tak. Wyszłam ostatniego dnia, 5 października. Przyjmował nas „Bór” Komorowski, osobiście żegnał.

  • Miała z nim pani osobisty kontakt?

Osobisty [taki], że nas żegnał, żołnierzy wszystkich, na ulicy Koszykowej. W asyście Niemców, bo już wtedy Niemcy go oczywiście aresztowali i był w asyście Niemców. Ale Niemcy zachowywali się w stosunku do niego rzekomo przyzwoicie.

  • Czy przeżyła pani jakiś szczególny moment zagrożenia życia?

Tak, bombardowania. Byłam w czasie wielkiego bombardowania, kiedy bombardowali Plac Trzech Krzyży, w tunelu pod ziemią. Życie w czasie Powstania toczyło się właściwie pod ziemią. Były ulice, normalnie się przechodziło z jednej ulicy na drugą. Wszystko to były trasy już opracowane, udzielałyśmy porad, gdzie, którędy przejść, żeby wyjść na tę ulicę czy na drugą ulicę. Wtedy najpierw nadleciały sztukasy i kościół został zbombardowany. My już chciałyśmy wyjść z tunelu, żeby iść do Instytutu Głuchoniemych, nadleciały znów sztukasy i zbombardowały jeszcze raz. Wtedy Gimnazjum Królowej Jadwigi zostało zniszczone. Bombardowań było mnóstwo przecież. Jeszcze ciekawostka. Bratny opisuje w swoich „Kolumbach”, że na ulicy Kruczej leżał but, kawałek nogi z butem. My wtedy szłyśmy z moją przyjaciółką Bebą, biegłyśmy ulicą i z nami ludzie. W pewnej chwili granatniki okropne się rozerwały i z ludzi właściwie nie zostało nic. Został ten but i ludzie poszarpani. A my z Bebą nic, nam się nic nie stało. To znaczy ona doznała szoku, nie mogła się podnieść, bo się przewróciła. Ja nic, miałam tylko spódnicę rozdartą. Ona doznała szoku, musiałam ją dowlec do bramy, bo środkiem jezdni my biegłyśmy, i z bramy ciągnąć na kwaterę naszą.

  • Jak się nazywała pani przyjaciółka?

Beatrycze Nawrocka. To była córka znanego kompozytora, Stanisława Nawrockiego, ucznia Paderewskiego. Ona już nie żyje, niedawno umarła. My zawsze marzyłyśmy, żeby tą trasą, którą biegłyśmy i zawsze przemierzałyśmy wspólnie, żeby tą trasą razem pójść kiedyś. Nigdy to nie doszło do skutku. Mimo, że się spotykałyśmy z nią, bo byłyśmy szalenie zżyte. Bardzo to sobie wyrzucam.

  • Czy miała pani kontakt z rodzicami?

Z moimi? Nie, w czasie Powstania nie widziałam [ich]. To charakterystyczne, bo w czasie Powstania wiedziałam, że mama musi przeżyć, że ojciec gdzieś jest, że pewnie przeżyje (notabene nie przeżył, bo zginął w Buchenwaldzie), że brat przeżyje. A myślało się o tych, z którymi się jest, z towarzyszami walki, to byli najbliżsi ludzie w czasie Powstania. Drżało się, czy wrócą z powrotem na kwaterę, czy wszyscy będą. Pamiętam straszny moment. Była matka z córką, już nie pamiętam jej nazwiska, nawet pseudonimów nie pamiętam. Długo czekałyśmy, aż ona wróci na kwaterę. Niestety: gazety leżały, mnóstwo gazet i trupy pod gazetami. My z Bebą odgarniałyśmy gazety, żeby zobaczyć, kto tam jest. Między innymi właśnie ona była z matką. Taki moment mi się utrwalił. Po tylu latach zostały fragmenty, jak utrwalone na kliszy fotograficznej. Już nie jestem w stanie dzień po dniu coś opisywać, tak jak kiedyś pamiętałam, tylko poszczególne fragmenty.

  • Czy ma pani radosne, miłe wspomnienia z okresu Powstania?

Radosne – oczywiście. Pamiętam, jak chłopcy poszli kiedyś pod Sejm i przynieśli gęsi, spod nosa Niemców dosłownie. Gęsi i pomidory i cebulę. Jaka to była uczta wtedy, Boże! Wszystkich zwołali bliskich i oczywiście te gęsi jedliśmy. Była straszliwa frajda i straszliwa uczta.

  • Czy pani ten obiad przygotowywała?

Nie, był kucharz miedzy nami… Przygotował wspaniały obiad, miał z czego, bo była normalna gęś i cebula normalna i pomidory, które były na wagę złota. Pamiętam później wesele siostry Beby. I ślub. Na weselu były kartofle.

  • W czasie Powstania?

W czasie Powstania, więc to był rarytas niesamowity. Po jednym kartoflu, czy po pół kartofla na głowę.

  • Gdzie ten ślub i wesele się odbyły?

Wesele odbyło się na Zielnej, czy gdzieś w tych okolicach. W moim płaszczu brała ślub, w moich pantoflach. Zrobiłyśmy składkę. Która miała jakieś możliwsze ciuchy, to jej oczywiście wszystko przekazałyśmy, żeby była jak najbardziej elegancka w dniu swojego ślubu.

  • Czy ma pani jeszcze inne wspomnienia, jak to wyglądało? Mówi pani, że wesele też było?

Wesele polegało na tym, że były kartofle. Może alkohol nawet był, już tego nie pamiętam dokładnie, ale może jakiś zdobyty był. Wiem że toasty były, więc nie wiem czy wodą. Wody też nie było w czasie Powstania, przecież była wydzielana.

  • Dużo osób uczestniczyło w tym ślubie?

Nie, kilka osób, najbliższa jej rodzina. Matki nie było przy niej, tylko rodzina jej męża i oczywiście my z moja kochaną Bebą. Jeszcze ktoś, może jakieś koleżanki. Ona była lekarzem. Wtedy była na medycynie, później została lekarzem pediatrą. Też umarła, też już jej nie ma.

  • Czy nowożeńcy też byli Powstańcami?

Nie. Ona nie była Powstańcem, ani jej mąż. Byli ludnością cywilną.

  • Jakie jest pani najbardziej przykre wspomnienie z tego okresu?

Przykrych jest mnóstwo. Nawet staram się do nich nie wracać. To są wiadomości o śmierci, czy wręcz uczestniczenie w śmierci, uczestniczenie w pogrzebach. To straszne. Był młody chłopak, „Krokus”. Pamiętam, byłam głodna strasznie, mówię: „Słuchaj, czy ty masz coś?” On mówi: „Mam tylko cukier.” Dał mi kostkę cukru. Szedł do szpitala świętego Łazarza, na rogu Książęcej był chyba szpital świętego Łazarza. Dał mi kostkę cukru, poszedł i natychmiast zginął. Dostał kulkę w czoło pod hełmem. Pamiętam jak przyszli, jego przynieśli. Tego cukru nie zjadłam, trzymałam bardzo długo. W końcu się złamałam i zjadłam, bo byłam bardzo głodna.

  • Gdzie państwo chowali poległych?

Na skwerkach. Zrywało się płyty betonowe i szukało się troszkę ziemi. Zresztą bardzo płytko się chowało.

  • Czy w pogrzebach uczestniczył też ksiądz? Zdarzało się?

Tak, zawsze. Wszystkie msze polowe były bardzo uroczyste. We wszystkich brałam udział, jeśli to było możliwe, jeśli mogłam, bo byłam zajęta przecież. Biegałam z meldunkami i z pocztą, więc nie zawsze miałam czas, ale jak tylko mogłam, to zawsze byłam.

  • Gdzie się odbywały?

Oczywiście na podwórkach.

  • Czy one się odbywały regularnie, była stała godzina?

Nie. Od przypadku do przypadku. Ale księży było bardzo wielu i byli szalenie zafascynowani tym wszystkim, ofiarni szalenie. Także udzielali ślubów i udzielali rozgrzeszeń i brali naprawdę wielki, czynny udział. Jeszcze z przyjemniejszych chwil: były koncerty Fogga, w których brałam udział.

  • Była pani na takim koncercie?

Byłam. W lokalu „Narcyz”, w szpitalu, była duża sala, gdzie właśnie był koncert Fogga. Pamiętam, jak się odbywał.

  • Pamięta pani, który to był dzień?

To był środek Powstania, dnia nie pamiętam. Druga połowa. Mnie się już pozacierało wiele rzeczy. Kiedyś wnuk mnie pytał, ale to już bardzo dawno: „Babciu, opowiedz mi dzień po dniu o Powstaniu.” On był zafascynowany. Dla niego najpiękniejszą książką byli „Kolumbowie” i filmem najpiękniejszym, jaki widział w życiu byli „Kolumbowie”. „Opowiedz mi dzień po dniu o Powstaniu Warszawskim.” Jeszcze bardzo wiele szczegółów pamiętałam i wiem, że mu bardzo długo to opowiadałam. Wiele godzin. Teraz już nie, już to się pozacierało bardzo.

  • Czy mogłaby pani jeszcze coś o koncercie Fogga opowiedzieć?

Tłumy były i to było wzruszające bardzo. Fogg śpiewał jak to Fogg, zawsze do upadłego, bardzo długo. Sala nabita rannymi i cywilami i oczywiście oklaski. Taki moment, że jest Polska, odprężenie, że możemy śpiewać, że znów odżyło to wszystko. Już nie tylko bomby lecą i krowy i szafy nakręcane… To był specyficzny, charakterystyczny dźwięk, jak nakręcali szafę. To było straszne. Jak już słyszałyśmy, to wiadomo było, że zaraz się zawali jakiś dom. Straszne przeżycie. Więc to była chwila oddechu, normalności w tym wszystkim. Poza tym pożary straszne. Pamiętam, jak kiedyś biegłam i nade mną dosłownie stykały się dwa pożary i tunelem biegłam. Myślę sobie: „Boże, przecież jak to się zawali, to wszystko na mnie spadnie.” Ale jakoś przebiegłam. To było chyba na Hożej, już nie pamiętam, na jakiej ulicy. Ale to niezapomniane wrażenia. Tak, że to były chwile piękne i radosne, a jednocześnie okrutne i tragiczne. Właściwie może nie tyle okrutne, co tragiczne. Ludzie poparzeni przez krowy ryczące i szafy… To straszny widok był, człowiek poparzony. Nosiło się rannych. Ale to już było później, w drugiej połowie Powstania, już nie byłam w szpitalu, wtedy byłam w Komendzie Głównej.

  • Jak odbyła się kapitulacja?

Kapitulacja była straszna. W ogóle nie chciałam wyjść z Warszawy. Ja i moja przyjaciółka powiedziałyśmy, że nie wyjdziemy w ogóle, że gdzieś się zaszyjemy, w jakiejś norze, w jakiejś jamie, tylko nie wiedziałyśmy gdzie, i że przetrwamy aż do wyzwolenia. Wtedy przecież nie wiedziałyśmy, jak wyzwolenie będzie wyglądało. Potem doszłyśmy do wniosku, że to nie ma sensu, bo nie przetrwamy zimna, nie przetrwamy głodu, musimy wyjść. Wtedy komendantka, pani Irena Pietrzak-Pawłowska, powiedziała nam, że wykluczone, że musimy wyjść, wyjdziemy z wojskiem. Kazała nam wyjść z wojskiem i wyszłyśmy razem z wojskiem. Straszne to było, jak było zawieszenie broni, bo jakiś czas przecież było zawieszenie broni, i Niemcy przychodzili do nas i chodzili sobie po ulicach, normalnie, wśród Powstańców. To było straszne dla mnie, nie mogłam patrzeć na nich. Bałam się, że zrobię coś takiego, że zapłacę za to, więc starałam się w ogóle nie wychodzić, żeby ich nie widzieć.
  • Czy kapitulacja była dla pani zaskoczeniem, czy pani się spodziewała?

Nie, już się spodziewaliśmy. Widziałyśmy, jak Praga była wyzwolona, jak ludzi na Pradze normalnie chodzą. Duży dom był, duża, wysoka kamienica przy Placu Trzech Krzyży. Pamiętam jak wchodziłyśmy na strych i oglądałyśmy, widać było drugi brzeg Wisły, że ludzie sobie normalnie chodzą, że normalne życie się toczy, a u nas ciągle jeszcze walki, tragedia. To też było szokujące.

  • Zostali państwo wyprowadzeni z Warszawy?

Wyszliśmy. Dostaliśmy kurtki cieplejsze. Cały czas chodziłam w cieniutkich spodniach, w cienkiej bluzce, marzłam okropnie. Jakiś sweter dostałam i żeby jakoś wyglądało wojsko, żebyśmy nie robili wrażenia gromady cywili nie wiadomo jak wyglądających, dostaliśmy kurtki tramwajarskie i buty saperki i furażerki.

  • Od kogo państwo to dostali?

Dała nam to pani Irena Pietrzak-Pawłowska na punkcie przy barykadzie w Alejach Jerozolimskich 25. Jest ta barykada upamiętniona, że tam właśnie była. W tym budynku były zbiórki i tam właśnie dostałam ubranie. W tym [ubraniu] wyszłyśmy. Zawieźli nas przez Opole do Lamsdorfu. Dostałam numer obozowy 107185. Tam z Bebą byłyśmy razem. Ale ja zachorowałam w czasie wymarszu z Warszawy na szkarlatynę. Wiem, że chłopcy położyli mnie na stole, jakimiś paltami przykryli, bo byłam nieprzytomna, w ogóle nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, miałam straszną gorączkę. Jakoś doszłam do obozu. Później, w obozie, pierwsza noc: do mykwy, czyli do łaźni Niemcy kazali nam się stawić. Wstałam, chciałam wyjść i zemdlałam. Pamiętam tylko, że kubeł wielki stał z nieczystościami. Niemiec mnie kopnął, upadłam na ten kubeł, kubeł się wylał i te nieczystości wszystkie na mnie się wylały. Dziewczynki poszły do mykwy, a ja leżałam w tym, aż one wróciły i mnie umyły, doprowadziły do porządku. Później zorganizowany został też szpitalik w Lamsdorfie. Dostałam się do szpitalika i okazało się, że jestem chora na szkarlatynę. Tam byłam do wywiezienia mnie do Zeithein, to był szpital jeńców wojennych.

  • Proszę opowiedzieć o kolejnym obozie, w Zeithein.

Początkowo byłyśmy za drutami tak zwanymi, nie wolno nam było się kontaktować z innymi rannymi. To byli wszyscy głównie z Warszawy, ranni i chorzy i lekarze, którzy byli ewakuowani razem z rannymi. Byłam w szpitalu za drutami, gdzie nie mogłam się kontaktować. Nas było kilkanaście za drutami. Byłyśmy tam przez Boże Narodzenie, tam spędziłam święta do początku stycznia chyba. Później nas przenieśli do głównego obozu i w Zeithein, w baraku numer cztery, byłam aż do wyzwolenia.

  • Jakie warunki panowały w obozie?

Straszny głód, szczury biegały po belkach, pluskwy okropne, wszy. Nas położono w pościeli po jeńcach radzieckich, a pluskwy były tak straszne, że to sobie trudno wyobrazić. Więc warunki były okropne, a my wynędzniałe po chorobie. Później była dezynfekcja, więc powoli, powoli dochodziło do normalizacji. Ale głód był straszny do końca. Dopóki nie przyszły paczki z Genewy, właściwie do samego końca.

  • Jak państwo tam sobie organizowali życie?

Życie – cudownie. Miałam wielkie szczęście, okazuje się. Naprawdę jestem urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, bo tak jak spotkałam Pietrzak-Pawłowską, która mi pozwoliła przejść do Komendy Głównej – nie wiem, jak bym Powstanie przeżyła w szpitalu – tak później komendantka ze stalagu naszego okazała się cudowną kobietą. Organizowała nam wykłady. Przecież byłyśmy już później zdrowe po szkarlatynie, wyzdrowiałyśmy i właściwie byłyśmy pełnosprawne. Więc były wykłady z historii sztuki, z historii literatury, z muzyki, chór organizowałyśmy. Cudowna była. Nie chciała, żebyśmy nie miały zajęcia, organizowała nam życie kulturalne. Wspaniała była komendantka – pani Zofia Świtalska. Była razem z córką.

  • Jak odbyło się wyzwolenie?

Nas Rosjanie wyzwolili, więc to raczej przykre było. Pamiętam, jak na koniach major Leontiew nas wyzwalał. Wpadli do naszego baraku, wpadły Rosjanki. Bardzo autorytatywnie i nieprzyjemnie się zachowywali, bardzo narzucając nam ich styl życia, ich styl bycia. Wszystko było im podporządkowane. Pamiętam – przepraszam, że o tym mówię – jak w toalecie kiedyś zwróciłam uwagę Rosjance. Ciekawa historia, bo byli ludzie, którzy opiekowali się toaletami przed wojną na Placu Napoleona i oni ze mną trafili do obozu. Też byli w tym obozie i opiekowali się toaletami męskimi i damskimi i u nas [w toalecie] było tak szalenie czysto, że naprawdę wspaniałe były warunki. Weszli Rosjanie. Rosjanki oczywiście brudziły toaletę okropnie. Ja się ośmieliłam Rosjance zwrócić uwagę. Boże, jaka to była straszna historia potem! Najpierw na mnie strasznie nakrzyczała, oczywiście mi nawymyślała, a później otarło się o pułkownika czy majora Leontiewa, głównego, który zajął obóz. Że jak ja się zachowałam w stosunku do Rosjanki. A ja jej tylko zwróciłam uwagę, żeby się zachowywała kulturalniej w tym miejscu.

  • Czy po wyzwoleniu wróciła pani do Polski?

Tak, wróciłam, bo nie wiedziałam, co się dzieje z mamą, co się dzieje z ojcem. Ojciec nie żył, był po Powstaniu wysłany do Buchenwaldu i tam zginął. Wróciła mama, wrócił mój brat młodszy, wróciła ciocia. Babcia zginęła w czasie Powstania. To znaczy babcia nie chciała wyjść z Warszawy. Mamę oczywiście Niemcy wysiedlili z domu, w którym my mieszkaliśmy, to był domek w pięknym ogrodzie, a babcia została w ogrodzie, w domku. Pies ją wydał. Ukraińcy chodzili, sprawdzali, kto został w domku i pies zaczął szczekać. Ukraińcy babcię zobaczyli. Wysłali ją pod Łowicz, do jakiegoś gospodarza na wsi. Babcia się przewróciła na śniegu, na mrozie, na lodzie i złamała nogę w biodrze, więc do szpitala ją podobno oddali. To było w tym okresie, kiedy my byliśmy w Niemczech. Umarła tydzień przed moim powrotem do Polski, więc też to dla mnie szok był okropny, jak się dowiedziałam, że babcia tydzień przed moim powrotem umarła.

  • Z rodziną się pani spotkała w Warszawie?

Tak. Mama wróciła dużo później, bo była w strefie amerykańskiej. Mamę wyzwolili Amerykanie, więc wróciła później, chyba po roku dopiero. Oczywiście to było bardzo wzruszające: mama, brat. Ojca już nie było.

  • Jakie były pani pierwsze wrażenia, kiedy wróciła pani do Warszawy?

Przykre, bo był „zapluty karzeł reakcji” wszędzie rozwieszony. Strasznie przykre chwile były. Ruiny wszędzie. Ale ciągle wierzyłam, że jakoś może będzie, że to się jakoś ułoży, że Mikołajczyk wróci. Niestety nic się nie ułożyło. Wiadomo, jak było. Niewiele [informacji o sobie] podałam, że na przykład brałam udział w czasie Powstania – nigdy. Mówiłam, że przez przypadek znalazłam się w Warszawie. Nigdy nie podawałam, w żadnych ankietach.

  • Nie ujawniła się pani?

Nie. I żadna z moich koleżanek też się nie ujawniła.

  • Gdzie się pani zatrzymała po powrocie?

Zabrała mnie moja ciocia, byłam u niej w Alejach Jerozolimskich i u niej mieszkałam przez rok. Wróciłam 15 maja 1945 roku, więc bardzo wcześnie. Ona się mną zaopiekowała i u niej dosyć długo mieszkałam, do powrotu mamy mojej. Dopiero jak mama wróciła, to na Okęciu pokoik był i w tym pokoiku wszyscy byliśmy razem, cała rodzina. Potem poszłam na studia, brat do gimnazjum zaczął chodzić, bo brat o cztery lata ode mnie młodszy. I tak się potoczyły losy.

  • Jakie ma pani teraz refleksje o Powstaniu?

Dobrze, że było, że Polska odezwała się, że jest niezłomna, że wreszcie się ktoś upomniał… Muzeum Powstania to jest też cudowna rzecz, że istnieje, że przyjeżdżają wycieczki. Mój syn z Australii przyjechał, był w Muzeum. Był zszokowany tym, że coś takiego jest, z takim pietyzmem. Pokazywałam mu granaty, że takie właśnie, które tu są w ekspozycji ja też nosiłam w czasie Powstania. Cudowna rzecz. Chociaż są różne sądy na temat Powstania, mój sąd jest jak najbardziej pozytywny. Wiem, że to musiało tak być, młodzież była tak strasznie zbuntowana, tak bardzo pragnęła walki, że to w ogóle niemożliwe było, żeby młodzież zatrzymać, żeby nie brała udziału w walce. Młodzież się rwała do walki, wszelkimi siłami rwała się do walki.




Warszawa, 18 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Krystyna Kunowska-Prędecka Pseudonim: „Krysia” Stopień: sanitariuszka Formacja: KG IV, sztab porucznika Kmita Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter