Krystyna Piórkowska „Pela”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Krystyna Piórkowska. Urodziłam się w Warszawie 4 marca 1923 roku. Pseudonim „Pela”, w czasie Powstania sanitariuszka.

  • Gdzie pani walczyła? W jakim zgrupowaniu?

Walczyłam w Zgrupowaniu „Krybar” i w kompanii „Lewar”.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, bo urodziła się pani w Warszawie. Gdzie Pani mieszkała, co robili rodzice?

Ja mieszkałam na Powiślu, na Fabrycznej. Dziewczyna z Fabrycznej jestem, z Powiśla. Tam też chodziłam do szkoły podstawowej. Później to już okupacja.

  • A czym się zajmowali pani rodzice?

Ojciec mój pracował w policji państwowej, ale rodzice nie byli ze sobą. Mama ze mną mieszkała u dziadków. Później chodziłam do szkoły dla wychowawczyń przedszkoli na [ulicy Śniadeckich]. Przy kościele, [przy placu Zbawiciela]. Dwa lata chodziłam, ale to już była okupacja.

  • Fabryczna ile?

Fabryczna 24, niedaleko Rozbrat i komisariatu policji.

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie. Byłam jedynaczką.

  • Budynek na Fabrycznej się zachował?

Nie, już nie. Syn mnie powiózł tam któregoś dnia. Tam już nic nie ma. Są inne bloki. Tam moja babcia, moja mama zginęły w Powstaniu.

  • Jak pani wspomina Warszawę przedwojenną? Jakie było miasto?

Piękne. Piękne było miasto. Wszędzie można było pójść. Nie było takich napadów na ludzi jak teraz. Ludzie jakoś żyli bardziej ze sobą. Sąsiedzi po prostu. Była taka inna atmosfera. Teraz to jeden drugiego prawie nie zna i to tak jakoś idzie. Jest inaczej, w każdym razie.

  • A wybuch wojny? Wrzesień 1939 roku?

Tak, wybuch wojny! Wróciłam z obozu harcerskiegoi wybuchła wojna, 1 września. Ponieważ byłam harcerką przy gimnazjum handlowym na Rozbrat – tam nasza drużyna była, oczywiście przeszkolona byłam, jeśli chodzi o pierwszą pomoc, jak to w harcerstwie, więc tam już na punkcie w tej szkole byłam, pomagałam. To, co było możliwe, to robiłyśmy. Blisko mieszkałam, bo na Fabrycznej. Jeszcze nie było takiego bombardowania, chociaż już pierwszego dnia Niemcy bombardowali. Ale później... Tak. [To był koszmar, bez przerwy samoloty nisko latały i bombardowały].

  • Kiedy weszli Niemcy, pamięta pani taki moment?

Myśmy wszyscy uciekali do mieszkań, bo ludzie jedni drugim powiedzieli, że Niemcy wkraczają. Zresztą były alarmy. Przez megafony ogłaszali, że jest nalot, że niemieckie samoloty i ludzie chowali się po piwnicach, tam, gdzie mogli. Takie było pierwsze wrażenie. Baliśmy się wyjść na ulice, bo już wtedy Niemcy zapowiadali łapanki.

  • Pamięta pani przemówienia Stefana Starzyńskiego?

Pamiętam jego zachrypiały głos. Pamiętam, myśmy wszyscy płakali. Tak... „Nie oddamy ani guzika...” – coś takiego mi się kojarzy. W każdym razie chodziło o wybrzeże, o nasze morze. Megafony były, ciągle to samo powtarzały: „Nalot się zbliża”, messerschmitty, inne samoloty, mówili jakie i ludzie się kryli po piwnicach. To już się zaczęło. Od razu bombardowali Warszawę.

  • I zaczęła się okupacja.

I zaczęła się okupacja. Tak. Wtedy to już tak bardzo nie chodziłam do szkoły. Moja mama bała się, bo były łapanki, a ta szkoła była na Śniadeckich, koło kościoła Zbawiciela. Z Fabrycznej to kawałek drogi. Tam żadnym tramwajem nie można było dojechać, tylko szło się piechotą i moja mama się bała. Więc ja w domu zostawałam i właściwie przerwałam szkołę. Moja mama troszkę pracowała w jakimś sklepie z warzywami, tam pomagała, po znajomości, po sąsiedzku. Dziadziuś umarł zaraz, tak że ja tylko z babcią zostałam i z mamą.

  • A tata wam jakoś pomagał?

Nie. Gdzie on poszedł, to nikt nie wie. Jego znajomi tylko mówili, jego koledzy, że on pracował w wywiadzie, ale to nic pewnego nie było; że go wysłali, ponieważ znał język niemiecki i chyba rosyjski, już nie pamiętam dokładnie, na wschód z jakąś misją. I co się stało? Podobno gdzieś w Berlinie kiedyś go ktoś widział.

  • Ślad zaginął we wrześniu 1939 roku?

Jacyś koledzy go na barykadzie przy Batorego, przy gimnazjum widzieli. Różnie mówili ludzie. Z tego nic konkretnego po prostu nie wynikało. Myśmy tak we trzy były. W międzyczasie poznałam swojego męża, z którym razem należeliśmy do organizacji.

  • Jak pani wstąpiła do organizacji?

Przez niego.

  • A gdzie go pani poznała?

To był kolega siostrzeńca mojej babci. Chodzili razem do gimnazjum – jeszcze mogli chodzić. Mieszkali na Mokotowskiej, jedni i drudzy. Tam na Mokotowskiej babci siostra mieszkała, mój przyszły mąż też mieszkał z rodzicami na Mokotowskiej. Oni chodzili razem do gimnazjum, tam się znali. Myśmy na ślizgawkę razem do parku Sobieskiego chodzili wieczorami, jeszcze jak można było. Na takiej górce... [To był park szkolny]. Tam do parku Sobieskiego żeśmy chodzili i tak się poznaliśmy. I tak się zaczęła moja praca, noszenie tak zwanej bibuły...

  • On pani zaproponował, żeby pani wstąpiła?

Tak. Bardzo proste to było. A ponieważ ja byłam harcerką, więc uważałam, że tak należy, trzeba.

  • Składała pani przysięgę?

Tak, oczywiście. Już na Powązkach.

  • Jak to dokładnie było? Jak to się odbyło?

W mieszkaniu prywatnym naszej komendantki. Myśmy były szkolone, do szpitali chodziłyśmy na szkolenia.

  • Który to był rok, jak pani wstąpiła?

To 1942 rok chyba.

  • Mama z babcią wiedziały o tym?

Nie, nic. Nawet w momencie jak ja szłam do Powstania, moja mama przyjechała na Powązki do mnie, bo tam już mieszkałam z mężem, i nie zastała mnie, bo ja pierwsza poszłam od swojego męża. Ten mówi: „Mama, szybko masz się zabierać do domu. Jest Powstanie, Krysi już nie ma, już poszła”. Była wielka rozpacz, bo nie wiedziała o tym.

  • A jak wyglądał ślub w czasie okupacji?

Myśmy jechali dorożką z Fabrycznej na [Łazienkowską do kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej]. Wiązankę miałam... Był bez i tulipany białe. Strój ślubny mama wypożyczyła z takiej wypożyczalni, bo było bardzo ciężko. To był okres, gdzie ciężko było żyć. Ja jeszcze gilzy kupowałam, tytoń, papierosy maszynką robiłam, oddawałam na parterze do kiosku. Na parterze mieszkał inwalida, on tam kiosk prowadził – taki stary, jeszcze sprzed wojny, i on te papierosy ode mnie brał. Płacił mi jakieś grosiki, już nie pamiętam ile, ale zawsze to było troszkę pieniążków. Tak to wyglądało.

  • A po tym ślubie? Było jakieś wesele, jakieś przyjęcie?

Tak. Był tylko obiad u rodziców mojego męża, właśnie na Mokotowskiej. Bardzo króciutko. Pamiętam, były zrazy z koniny. To i tak było mięso dobre. To, pamiętam, moja mama robiła i przywiozła na przyjęcie, bo to takie było składkowe. Ale byliśmy razem i...

  • I nie trzeba było poczekać, żeby dopiero po wojnie wziąć ślub?

Nie, dlatego że my zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że nasze losy będą po prostu ciężkie, że może się już więcej nie będziemy widzieć. I tak jak to młodzi – byliśmy zakochani i chcieliśmy być ze sobą. Wujek mojego męża miał domek; teraz spalił się ten domek na Powązkowskiej. W ogródku były ule i taki domek na zimę. Ule z pszczołami były wprowadzane do tego domku. Wuj nam odstąpił ten domek. Już tam był któryś rok okupacji, ciężko było im wszystkim. Myśmy tam mieszkali i na tak zwanym garku – taka maszyna okrągła z igłami – robiliśmy skarpety, pończochy. Ja to farbowałam. W taki sposób zarabialiśmy na życie. Ktoś przychodził z Powązek, odbierał, gdzieś jeździł na wieś, sprzedawał. Tak się zarabiało. A w międzyczasie to był doskonały punkt na szkolenia grupy męża. Ja to chodziłam dalej w Powązki, już nie pamiętam na jaką ulicę, do tej mojej komendantki, do Rełtowej. Ona miała pseudonim „Krystyna”. To była Irena Rełt. Tam myśmy przysięgę składały. Tam nas chodziło cztery, pięć dziewczyn. Zawsze o innej porze, tak żeby nie razem się schodzić. Tak to wyglądało.
  • Powązkowska ile to było?

Tu, gdzie mieszkaliśmy? W tym ulu? To była Szamocka 4, teraz jest Powązkowska. To taki zaułek dosłownie, blisko fortu.

  • Pamięta pani jakieś łapanki na ulicach Warszawy, egzekucje?

Tak bardzo, bardzo. Pamiętam, nawet sama uciekałam. Szłam wtedy z bibułą, z „Biuletynem Informacyjnym”. Nazywaliśmy go bibułą, bo to na takim cienkim papierze było drukowane. Szłam z Fabrycznej. Przechodziłam koło wachy na sejmie, a tam Niemcy stali w sejmie dawniej [koło hotelu sejmowego na Wiejskiej]. Jakże ta ulica się nazywała... Już mi wyszło z głowy... Tam w dali był budynek YMCA i zaraz kościół Świętego Krzyża i Gimnazjum Świętej Jadwigi przy placu Trzech Krzyży...

  • Podmiejska?

O! I sejm. No proszę, już nie mam pamięci... Dobrze. Tam stała grupa Niemców. Tam była taka buda, [to] wacha przy sejmie, i żołnierze w hełmach, z blachami. Musiałam przejść tamtędy; jak już skręciłam z Górnośląskiej, to musiałam, żeby nie stwarzać jakiegoś podejrzenia. Szłam, ale myślałam, że chyba frunę, tak mi serce łopotało. Te szwaby krzyczeli: Panenka, spazieren gehen! Myślałam: „Boże kochany, żeby jak najszybciej przejść tylko”. I przeszłam. Przeszłam. Miałam w Kościele Świętego Aleksandra taką jedną ławkę i tam zostawiałam czasem, nie często, ale czasem [bibułę], tak jak mi polecono. Uciekałam później [tak szybko], że nie wiem drugą stroną. Łapanki też były. Jakoś uciekałam od tych łapanek.

  • Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?

Tak, pamiętam. Okropne te wrażenia były, bo... Jak ta ulica się nazywa, co mur przecinał getto, przy Hali Mirowskiej? Chłodna? Chłodna, tak. Tam moi wujostwo mieszkali – [Truszkowscy]. Ja czasem tam [chodziłam] do nich i na balkon raz tylko wyszłam, bo nie mogłam. Tam były straszne sceny. Niemcy dzieci, małe dzieci, za nóżki brali i o mur trzaskali głowami. Okropne rzeczy się działy. A w ogóle ci biedni Żydzi z głodu, z tego wszystkiego, to byli wynędzniali okropnie. Same szkielety. Siedzieli pod domami i tylko piszczele nóg im wystawały i ręce. Półżywi. Straszne. Co można było, to tam ci lokatorzy przemycali, rzucali: chleb, jakąś cebulę, coś. Na to patrzeć nie było można. Ot, właśnie tak to było.

  • A kiedy pani ostatni raz widziała się z mamą?

Już w ogóle się nie widziałam.

  • Ale właśnie ostatni raz. Pamięta pani ostatni moment, kiedy pani widziała się z mamą?

Tak, pamiętam. To było może dwa tygodnie przed Powstaniem. Byłam u mamy i babci, bo zawsze babcia cerowała skarpetki mojemu mężowi, bo już miała taką manię – oszczędzała, cerowała i ja musiałam te skarpetki przywozić i odbierać, bo inaczej: „Nie przyjdziesz do nas, bo to daleko, bo to nie wiadomo jak, a po drodze Niemcy mogą cię złapać” – tak było. Wtedy, na dwa tygodnie przed Powstaniem, widziałam się z mamą i z babcią. Więcej ich nie zobaczyłam. Mama zginęła od [tak zwanego gołębiarza]. Szła z kawą rano, z kubeczkiem, coś niosła do schronu naprzeciwko, [do babci]. Były takie bloki BGK naprzeciwko tego naszego starego domu na Fabrycznej. Przez jezdnię mama przechodziła i dostała od tego „gołębiarza” całą serię, tak mówili sąsiedzi. Miała głowę i twarz, i ramię postrzelone. Tak upadła. Zaraz tego samego dnia po południu Niemcy wszystkich wypędzili, wszystkich ludzi z tych domów, w aleję Szucha popędzili i tam – jak mówili po Powstaniu, jak wróciłam – babcię moją i innych gdzieś tam zabrali, wywieźli, tak jak to bywało – nas przecież też wieźli. [Babcia] w transporcie zmarła, gdzieś na stacji ją wyrzucili. Nawet grobu nie mam. I mamy mojej też. Chodzimy z dziećmi na cmentarz na Wolę, tam gdzie jest pomnik Polegli Niepokonani, bo tam z całej Warszawy zwozili zwłoki z różnych trawników, z chodników po prostu. To wszystko płytko chowali ludzie, szybko. No i tak to wygląda. W Pruszkowie.... To była taka stacja, gdzie zatrzymywały się transporty tych naszych Powstańców i ludności cywilnej, co wychodzili 3 i 4 października.

  • To pani sąsiedzi powiedzieli o babci i o mamie?

Że babcia – tak. I o mamie. Tak... No tak.

  • Sąsiedzi jakoś pochowali mamę, czy już nie zdążyli?

Nie, nie zdążyli. Lekko ziemią tylko była bardzo płyciutko przykryta z innym sąsiadem, który należał do Armii Krajowej. Tak ich przysypali tylko. A za parę dni to już była kapitulacja. Ponieważ gorąco strasznie było, ciepłe te dni były, październik też był ciepły, to już zbierali na wozy i wywozili. Kopali doły. I tak to się skończyło.

  • A dla pani, jak zaczęło się Powstanie. Jak pani pamięta 1 sierpnia, ten dzień?

Dla mnie Powstanie zaczęło się już na Powązkowskiej. Myśmy już z Powązek szły. Cztery nas było – cztery, pięć dziewczyn. Szłyśmy na Powstanie. Jechałyśmy tramwajem jeszcze kawałek, do cmentarza.

  • Mąż gdzie indziej szedł? Czy pani się z nim jakoś umówiła?

On mi nie powiedział, gdzie on idzie, w jakim rejonie jego komenda. Ja też nie powiedziałam. A spotkaliśmy się na Mazowieckiej, tam gdzie była nasza komenda, jak myśmy przyszły na drugi dzień dopiero, bo brałyśmy udział w akcji. Właśnie, tylko jeden czy dwa przystanki dojechałyśmy tramwajem z tej Powązkowskiej do cmentarza i tam już nasi chłopcy z innego zgrupowania zaatakowali konwój niemiecki. Jechały samochody Niemców, pomoc do Warszawy, kilka wozów było i nasi chłopcy zaatakowali. Myśmy pierwszy chrzest bojowy miały tam przy cmentarzu na Powązkowskiej, a właściwie na Spokojnej, tam gdzie ta stacja sanitarno-epidemiologiczna – nie wiem, czy teraz jest jeszcze, ale była. Myśmy tam noc spędziły, to znaczy robiąc opatrunki i opatrując tych naszych chłopców, bo oni tam się pochowali przy grobach na Powązkach. Tam już pierwszy chrzest bojowy przeszłyśmy. Nas było cztery, pięć dziewczyn razem naszą komendantką. Szłyśmy zameldować się na Mazowiecką do komendy. Długo to trwało. Noc przetrwałyśmy na Spokojnej i idąc później Okopową... Tam na Okopowej był taki domek, gdzie była apteka – jeden taki domek luzem stojący. Myśmy tam zaczęły pukać. Otworzyli nam właściciele. Prosiłyśmy, czy mogą nam dać jakieś leki, środki opatrunkowe, bo myśmy wszystko opróżniły. Każda z nas miała torbę sanitarną pełną zaopatrzenia i chlebak – drugą torbę, ale to wszystko już zużyłyśmy w czasie pierwszej akcji. Dali nam środków opatrunkowych, niektóre leki i krople różne, i łupki do złamań. Wędrowałyśmy na tą Mazowiecką. Szłyśmy przez [plac Kercelego]... I zapomniałam ulicę... Tu, gdzie Haberbusch był.... Chłodna. Tam była barykada. Myśmy, tak jak już nas szkolono, gęsiego znaczy, pojedynczo przez tą barykadę przesuwały się. Pierwsza „Małgosia” pobiegła i została ranna. Ona upadła. Ja za nią miałam biec. Widziałam, że ona upadła, więc jednocześnie chciałam i pomóc, i musiałam biec. Ale koleżanki tam dalej krzyczały: „»Pelka«, wróć! Wróć!”. Jak się okazuje, one zauważyły „gołębiarza”. Taki folksdojcz jakiś – myśmy nazywali „gołębiarzami” – strzelił do niej. Dostała w klatkę piersiową i na miejscu zginęła dziewczyna. Piękna, piękna dziewczyna. „Małgosia” miała pseudonim. Nie mogę sobie od tego momentu jej nazwiska przypomnieć. Modlę się ciągle o nią. Chłopcy od Haberbuscha ściągali ją takim bosakiem, jak to się nazywa, takim drutem na kiju; za ubranie ciągali, bo wiedzieliśmy wszyscy, że ona już nie żyje. Zanieśli ją do takiej dyżurki przy browarze. Ja zabrałam jej takie znaczki – miałyśmy na tasiemce, zabrałam legitymację Armii Krajowej, żeby oddać w dowództwie. Przyrzekli, że oni ją pochowają. Nie mogłyśmy czekać. Oni też musieli to w jakimś czasie zrobić, żeby ich Niemcy nie zaatakowali. W każdym razie zostawiłyśmy „Małgosię”. Wędrowałyśmy dalej na Mazowiecką. Tam już zostałyśmy. Wchodziłyśmy do komendy, patrzę, a mój małżonek jest – „Tyka” siedzi. Przywitanie wielkie, wielkie było i „Czuj!”, i „Czołem!”. Oj, Powstańcy! I zaczęło się to życie na placówce.

  • A mąż, jaki miał pseudonim?

„Tyka”. Był wysoki, szczupły i „Tyka”.

  • Jaką pełnił funkcję?

Był żołnierzem, szeregowym. Był przeszkolony, bo oni tam w Puszczy Kampinoskiej mieli ćwiczenia, jeśli chodzi o strzelanie. Tam to wszystko bardzo szczegółowo mój dowódca opisał, to wartościowa książka. Tak to wszystko się zaczęło w [Banku] Handlowym. Tam już inne patrole sanitarne dotarły, z każdego zgrupowania, bo tam i „Harnasie” były, i inne zgrupowania. Każdy miał swój kwadrat, gdzie musiał wykonywać swoje obowiązki. Cóż mogę jeszcze powiedzieć?

  • Jak Powstanie przebiegało? Jak pani je zapamiętała?

Jak ja zapamiętałam? Ja nieraz myślę, czy ja naprawdę to przeżyłam. Toż to było piekło straszliwe. Już nie dość, że te „krowy”, te pociski tak strasznie wyjące, ciągłe naloty, bez przerwy, samoloty, te sztukasy tak latały nisko, bomby. Wszystko się sypało. Jeśli chodzi o akcję uporządkowaną, to na początku – tak! – szliśmy z chłopcami. Patrol sanitarny szedł do akcji, tak jak nas uczono. A później – każdy tak jak mógł, to pomagał jakoś, bo już Niemcy byli wszędzie; to po cichu, w skarpetkach dosłownie tunele kopali, przejścia z jednego domu do drugiego. Żeby nie ludność cywilna, to byśmy nie mogli egzystować, bo zawsze jakąś kawę czy herbatę, jakąś kaszę czy makaron tam gdzieś z jakichś magazynów organizowali. Chłopcy też to organizowali. A najgorsza rzecz to była ta szczekaczka niemiecka. Ciągle tylko mówili, wzywali do poddania się, że już tylu zabitych Powstańców. Niemcy. Taka propaganda. Naszych chłopców to bardzo zgniewało i zrobili napad na tę szczekaczkę. To pamiętam. Nie było rannych z naszej strony, ale zniszczyli. Zniszczyli i ucichła wreszcie. Różne takie drobne wypady. Mój małżonek trzy, cztery doby chyba siedział na którymś piętrze wychylony tylko w oknie. Siedział z granatem i obserwował kawałek domu po przeciwnej stronie, gdzie Niemcy byli, żeby oni tutaj nie zaatakowali. Najbardziej wysunięty przyczółek, jak myśmy to nazywali.

  • To który to był ten najbardziej wysunięty?

Ja już nie pamiętam dokładnie, jaka to była ulica. On jest tutaj [w książce] na zdjęciu, opowiada o tym wszystkich, a ja nie mogę sobie tego skojarzyć. Tam siedział, pilnował. Musiał. Spał i znów pilnował. Jak tam strzelali, to on się budził. Takie fragmenty były nieraz.

  • A pani gdzie była? Miała pani jakieś dyżury?

Tak, myśmy z chłopcami chodzili na wypady. Zawsze patrol sanitarny chodził, na zmiany. Nas było kilka, dwa czy trzy parole, a poza tym mieliśmy w podziemiach, w piwnicy szpital. Więc tam mieliśmy tak samo pracę. Z gruzów nieraz się ściągało rannych na plecach. Tak. Dzisiaj to bym już nie poradziła. Po gruzach się ciągnęło. Różne były momenty.

  • Były jakieś dyżury, ośmio-, dwunastogodzinne?

Nie. Jak trzeba było do akcji iść, to wszystko jedno: zmęczony, nie zmęczony – nie było innego, to ten patrol szedł i koniec. Nie było o czym mówić. Miałyśmy tak zwaną dyżurkę: w szpitalu była piwnica, gdzie na różnych starych materacach myśmy odpoczywały w ubraniu, bo przecież nie było jak, nie było co, gdzie się myć.

  • A brała pani udział w zdobyciu kościoła Świętego Krzyża?

Tak. Tutaj jest moje potwierdzenie i są też zdjęcia.

  • Jak pani to pamięta?

Pamiętam, że Niemcy zrobili sobie jakiś magazyn z bronią i jakieś kosmetyki były wewnątrz w kościele. I to wszystko. Wieża zawaliła się przy nas. Był ostrzał od Starówki, bo tam Niemcy strzelali, pociski szły w kierunku kościoła Świętego Krzyża. Te pociski wybuchały, więc gdzie człowiek się nie obrócił, tu chciał pomóc. To tu, to już tu leci – trzeba uważać. Pełno porozbijanych, te ławki, to wszystko... Okropne. Wieża, jak spadła, to już była wielka groza. Już później nie wiem. Później tylko widziałam, jak chłopcy prowadzili tych szwabów.

  • A zbierała pani rannych, opatrywała?

Tak. To wszystko było na miejscu. Wszystko. Wszystko. Na podłodze, tu, tam, gdzie się tylko dało. Tu gdzieś z boku, na jakiejś ławce, która nie była jeszcze rozbita. Paliły się naboje i pociski w niektórych miejscach. Trzeba było omijać, w ogóle poruszać się jak w jakimś przestworzu. To trudne jest nawet do zapamiętania. Nieraz sobie myślę: przeżyłam – nie, nie przeżyłam.

  • Ale to tak dziwnie, prawda, walczyć w środku w kościele?

Okropnie, okropnie. I człowiek się boi. Boi się, bo cały czas się bałam. Tutaj ten nasz ksiądz... O właśnie mam taki, tam za panem jest, obrazek „Jezu, ufam Tobie” – Pan Jezus Miłosierny. Malutki obrazek. Dostałyśmy od naszego kapelana; po drugiej stronie prymicja. To ksiądz Niedziela, Alojzy Niedziela... On biedny przyjechał aż z Krakowa, jak była uroczystość u Świętego Krzyża już po Powstaniu i po wojnie. Przyjechał, żeby mszę świętą odprawić na swoich śmieciach. Zgnieciony ten obrazeczek jest, bo nosiłam. Miałyśmy takie kurtki kanadyjki poszyte na Powstanie, kieszenie u góry, na dole, żeby można było chować. Cały czas ten obrazeczek był w jednej kieszonce, pognieciony bardzo, ale teraz wyprostowany i oprawiony w ramkę.

  • A dużo tam zabitych było, rannych w kościele Świętego Krzyża?

Bardzo. Bardzo, bardzo... To wszystko pokotem leżało. Myśmy ściągali. W ogóle na Czackiego 3/5, tam w Banku Handlowym, gdzie był szpital, to tam nie można było przejść. Widzieliśmy. Widziałam chłopca, szedł do akcji. Matka jego przyszła. Rana brzucha – to tylko serwetki, nie serwetki, co tylko było możliwe, jakieś ręczniczki lniane – to mu się pakowało, żeby mu jelita przycisnąć. I tak konał. To było okropne. Za rękę wtedy mnie trzymał ten dzieciak, bo to młody chłopiec był. Pamiętam. Nie mogłam tej ręki później uwolnić. To takie pierwsze wrażenie ze szpitala polowego.
  • Wie pani, że później na drugi dzień do kościoła Świętego Krzyża przyszła ekipa telewizyjna film nakręcić.

Nie.

  • Jest kronika zachowana. Kazali Powstańcom jeszcze raz atakować kościół Świętego Krzyża i nakręcili to.

Niemożliwe.

  • Tak.

Boże! Boże.... Jesteśmy jednak twardzi, niepokonani. Tak, tak. Tak jak ta nasza Warszawa kochana, tak.

  • A co się stało z jeńcami niemieckimi?

Oni byli zabrani, bo myśmy już mieli tę umowę międzynarodową i traktowano nas jako żołnierzy.

  • Ale chodzi mi o Niemców.

Niemców... Gdzieś ich prowadzili, ja naprawdę nie pamiętam.

  • A opatrywała pani jakiegoś Niemca?

Nie pamiętam, nie pamiętam. To był taki chaos. Tylko patrzyło się, bo leje się albo ręka urwana, albo noga, stopa. Patrzyło się, żeby tylko jakoś zaopatrzyć, żeby to dalej nie krwawiło. I dalej się szło. O, następni znów byli w takim stanie, że trzeba było się zabrać od razu do tego...

  • A później, po walkach o kościół Świętego Krzyża, gdzie jeszcze pani brała udział?

Później to już Niemcy skończyli ze Starówką i myśmy dostali rozkaz – za Aleje. To już była końcówka, bo atak na kościół Świętego Krzyża był 23 sierpnia. To było kilka dni i później, zanim to wszystko się zgrupowało, zanim skrzyknęliśmy się wszyscy, to już wnet był październik i kapitulacja. Tam wtedy za Aleje myśmy w nocy szli. Warszawa gorzała. Dymy straszliwe. Ogień taki, że trudno było w ogóle na to patrzeć. Człowiek się dusił, dusił się od tego dymu, a Niemcy jeszcze rzucali pociski zapalające. Paliły się mury, mury domów. I z tego taki straszliwy swąd i w ogóle z tych ciał, które tam zostały. Pożoga niesamowita. Przez Śniadeckich wychodziliśmy. Myśmy się spotkali na Mokotowskiej, tam gdzie mieszkali rodzice mojego męża i mojego kuzyna. Myśmy się tam spotkali. Dom stał. Oni na drugim piętrze mieszkali. Tam już były dwie siostry mojego męża. Też w Powstaniu były i one doszły do tego swojego rodzinnego domu i tam myśmy się spotkali wszyscy. Wtedy mój mąż powiada: „Trudno, ponieważ musimy wyjść jako ludność cywilna, inaczej nas do obozów koncentracyjnych wezmą...” i wszystkie legitymacje, jakie mieliśmy przy sobie, opaski – ja miałam Czerwonego Krzyża na jednym ramieniu i Armii Krajowej na drugim ramieniu – to wszystko do pieca kaflowego. W pokoju taki piec kaflowy był i tam myśmy to wszystko zapakowali, i tam to zostało. Myśmy wyszli za dwa, trzy dni. Przez Śniadeckich szliśmy.

  • Ocalały te świadectwa, te legitymacje?

Nie. Nic nie ocalało. Niemcy spalili, zrujnowali domy.

  • Chociaż dom Powstanie przetrwał?

Tak.

  • Ile to było, Mokotowska...

Dwadzieścia ileś. Bliżej placu Zbawiciela.

  • Ten dom przetrwał Powstanie, a Niemcy po prostu go później, już po Powstaniu, zniszczyli?

Tak. Oni jeszcze szli i niszczyli. Nas przepuszczali, bo taka była konwencja genewska, a za nimi szły specjalne oddziały niemieckie, które paliły. Właśnie mury paliły.

  • I wyszła pani razem z mężem i jego rodziną?

Tak, z mężem i dwiema siostrami. Wywieźli nas do Pruszkowa. Tam był taki zborny punkt, gdzie wszystkich z Powstania wywieźli. Gnali nas przez Pole Mokotowskie. Jeszcze pamiętam, pomidory zbieraliśmy, bo zostały, bo tam działki były i jeszcze pomidory jadłyśmy wtedy. Tam już nas rozdzielili: on poszedł do innej grupy, myśmy do innej grupy – ja z tymi siostrami. Tak nas wywieźli. Wieźli nas do Dolnej Saksonii przez parę dni w takim bydlęcym wagonie, gdzie było nas sześćdziesiąt, już nie pamiętam, ale ponad sześćdziesiąt kobiet z Powstania. No i oczywiście trudności w potrzebach osobistych. Na stacjach Niemcy nas wypędzali dosłownie, żeby wyjść i załatwić swoje potrzeby i potem znów nas pędzili do wagonów. Tak nas dowieźli do tego Chemnitz, w Dolnej Saksonii. Tam nas przydzielili do fabryki tak zwanych idealek. Ja mam jeszcze dokumenty stamtąd, ze zdjęciem nawet. To była fabryka idealek, takich maszyn do robienia trykotaży. Tam myśmy pracowały w tak zwanym kielu, w takiej piwnicy. A mieszkaliśmy na piątym piętrze, w takim szklanym... Okropnie, ciągle po tych piętrach trzeba było chodzić. Były takie dziewczyny młode z Hitlerjugend, które wyżywały się po prostu.

  • A gdzie panią zastał koniec wojny?

Właśnie w transporcie do Warszawy. Myśmy wiedzieli. Całe tłumy tych wszystkich ludzi...

  • Rosjanie?

Rosjanie. Co się działo... Gwałcili, kradli. Coś okropnego. Chłopcy nasi z różnych obozów zebrali się z różnych stron, z dzielnicy, wszyscy zgrupowaliśmy się w jednym miejscu i tylko nas upominali, żeby jakieś chustki nałożyć, żeby się pobrudzić, wyglądać tak jakoś odrażająco. Nie, ruscy wcale na to nie zwracali uwagi – tylko był krzyk, płacz, coś okropnego. Chłopców naszych do omiatania szyn brali do roboty, bo im maszyny nie idą. To wszystko trwało.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Jak wróciłam do Warszawy, to był koniec maja. Tam właśnie – na to Powiśle, na tą Fabryczną. Bo w czasie Powstania nie miałam żadnej wiadomości z tamtej dzielnicy, tak jakoś ta poczta... „Może nie pisała mama...”. Nie mogła, bo już nie żyła. Babcia... Nie miałam nic, żadnej wiadomości, więc tam pierwsze kroki, na Fabryczną. Spotkałam sąsiadów jednych, drugich, którzy mi pomogli, wzięli mnie do siebie. [Wszędzie] deski były zabite, takie prowizoryczne jakieś mieszkania z tych rozwalonych domów, z tych gruzów. Ale pomagaliśmy sobie wspólnie. Tamci już jakiś czas byli, już wiedzieli, gdzie jakie magazyny. Coś jeszcze tam zostało w tych magazynach.

  • A wiadomość o mężu pani miała?

Nie, nie miałam. Dopiero później, gdzieś na jesieni on zaczął mnie szukać. Bo on miał rodziców, którzy mieszkali w Skierniewicach. Wyprowadzili się, jak ich Niemcy wyrzucili. On się dowiedział i tam pojechał prosto – powiedzieli mu ludzie. Tam już siostry były. A ja nic o tym nie wiedziałam, że oni tam są. Taki jeden znajomy kuzyn też się znalazł, daleki kuzyn. On mi powiedział, jak mama była postrzelona. I pierścionek zdjął z mamy ręki. Do dzisiaj mam ten pierścionek.

  • Oddał pani pierścionek?

Tak, oddał. Sąsiedzi powiedzieli, że on jest, ten mój kuzyn, to ja go znalazłam i później się przeniosłam do niego.

  • Jak on się nazywał?

Roman Raszkowski. Na Rozbrat mieszkał, więc blisko.

  • Mąż się znalazł dopiero na jesieni?

Później, na jesieni. Tak.

  • Pani pseudonim „Pela”. Dlaczego pani przyjęła taki pseudonim?

Krótki był. I Pelagia. Mnie właściwie wszędzie było pełno, tak mówili. „Pela”, żeby było prosto. Długo się nie zastanawiałyśmy, bo koleżanki wybierały tak z imienia. Moja Gienia Parfanowicz miała „Eugenia”, moja komendantka Irena Rełtowa miała pseudonim „Krystyna”, a ja jakoś tak.

  • Jak wybuchło Powstanie, miała pani dziewiętnaście lat?

Nie, dwadzieścia jeden. Miałam szesnaście lat, jak wojna wybuchła.

  • Jakby pani miała znów dwadzieścia jeden lat, czy poszła by pani znowu do Powstania Warszawskiego?

Bezsprzecznie. Natychmiast.




Warszawa, 4 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Małgorzata Brama
Krystyna Piórkowska Pseudonim: „Pela” Stopień: sanitariuszka Formacja: Grupa „Krybar”, kompania „Lewar” Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter