Krystyna Wiśniewska

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Wiśniewska, Powstanie spędziłam w Warszawie, w Śródmieściu, na ulicy Marszałkowskiej 53A, nieopodal placu Zbawiciela.

  • Co pani pamięta z wybuchu II wojny światowej? Pani już była dosyć…

Byłam cały czas w Warszawie, cały wrzesień, do końca w Warszawie, kiedy Niemcy zajęli Warszawę.

  • Mieszkała pani na Marszałkowskiej?

Nie, wtedy mieszkałam na ulicy Zielnej, tuż przy Próżnej, Zielna 41, przy Paście.

  • Czy pani pamięta jakieś naloty, ostrzały, coś się stało?

Pamiętam, oczywiście, cały czas, te ostatnie dni, szczególnie dwudziesty piąty, szósty, siódmy września, kiedy właściwie bez przerwy samoloty bombardowały Warszawę. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicy, przeważnie w piwnicy. Ja nie mogłam znieść piwnicy, nie mogłam czuć nad sobą tego sufitu piwnicy i stałam zawsze gdzieś w drzwiach, przy schodach, ale to były okropne dni, pożary.

  • Czy ten dom, w którym pani mieszkała, ucierpiał?

Nie, nie, tylko opuściłam z moją mamą ten dom i schroniłyśmy się nieopodal. Mieszkałam na Zielnej i Królewską, pamiętam, biegłyśmy do jakiegoś lokalu nocnego. W nocnym lokalu zebrało się sporo ludności w podziemiach, tam pod jakimś wielkim fortepianem, pamiętam, miałam legowisko, tam spędziłam kilkanaście dni. Bomby zapalające spadły na dom, w którym był ten nocny lokal, w którym się schowało dużo osób, bo tam były podziemia jakieś większe, wygodniejsze, [było] dużo kobiet z dziećmi. Ja miałam wtedy siedemnaście lat, z mamą tam koczowałyśmy pod fortepianem. Ale zaczął się palić ten dom, wszyscy organizowali, po schodach podawali sobie kubełki, żeby zagasić. Później znowu wróciłam do swojego domu.

  • Po tej wojnie obronnej wróciła pani na Zielną. Czy wojna przerwała pani naukę? Co pani robiła przed wojną?

Uczyłam się w gimnazjum Gagatnickiej na Senatorskiej. Później przerwałam naukę, ponieważ drogie były opłaty miesięczne. Wiem, że chodziłam później na kursy maturalne, takie były znane w Warszawie, chyba Asta, tak się nazywały jakoś, kursy maturalne. Tam mnie właśnie ten wrzesień zastał, to już czwarta klasa gimnazjum, mała matura.

  • Czy po wojnie obronnej w trzydziestym dziewiątym wróciła pani do szkoły?

Nie, już zaczęłam pracować i chodziłam do szkoły fotograficznej.

  • Gdzie, na jakiej ulicy?

Na Narbutta była ta szkoła, ale to dopiero chyba było w czterdziestym pierwszym roku, chyba tak. A zaczęłam pracować w dużym zakładzie, Studio Fotograficzne Władysława Miernickiego, znane studio.

  • Na jakiej ulicy?

Na Marszałkowskiej przy Hożej, wejście od Marszałkowskiej (Foto Studio się nazywało), na pierwszym piętrze.

  • Czy pani słyszała o akcjach małego sabotażu, o wybijaniu szyb u fotografów, którzy wywieszali zdjęcia niemieckich oficerów?

Nie, nie słyszałam o tym. Tylko taka była tam historia, też zaskoczyło nas to, że zakład fotograficzny... On, Władysław Miernicki, artysta fotografik, miał przed wojną bardzo dużo zdjęć osób wysoko postawionych, i w wojsku, i generałów, i ministrów, i to wszystko było wystawione w takiej gablocie dużej, w wejściu na parterze, na Marszałkowskiej. No i niestety któregoś dnia to zabrano, kazano to zdjąć.

  • Kto kazał?

Władze niemieckie zabrały te wszystkie zdjęcia. Bardzo to było przykre, że on tego wcześniej nie zlikwidował, nie sprzątnął. Na pewno służyły później do rozpoznania niektórych osób.

  • Jak się zmienił status materialny pani rodziny przed wojną i w czasie okupacji? Czy to była widoczna zmiana?

Niezbyt widoczna. Mój ojciec miał pracownię krawiecką, był krawcem. Miał u siebie kilku pracowników.

  • I cały czas w czasie okupacji również pracował?

W czasie okupacji także, tak, na Zielnej miał pracownię. Później mieszkaliśmy, przeprowadziliśmy się, to znaczy ja z mamą mieszkałyśmy na Miodowej, tu gdzie jest teraz szkoła teatralna, tam miałyśmy pokój.

  • Czy pani wiedziała, że jest coś takiego jak konspiracja, że ludzie się gdzieś tam spotykają?

No oczywiście, wiedziałam.

  • Czy ktoś z pani bliskich znajomych, krewnych należał do konspiracji?

Tak, z przyjaciół moich bliskich, tak, oczywiście należeli. Przyjaciel mego męża i mój zginął na Mokotowie, walczył w Powstaniu, Iwo Tuczemski. Jego nazwisko jest nawet w Muzeum Powstania Warszawskiego.

  • Pani była zamężna w czasie wojny?

Tak, wyszłam za mąż w czterdziestym drugim roku.

  • Gdzie pani zamieszkała z mężem?

Właśnie na Marszałkowskiej, tam mieszkaliśmy blisko placu Zbawiciela, tam nas zastało Powstanie.

  • Jak wyglądał ten pierwszy dzień Powstania?

Ja pracowałam jeszcze w ten dzień, chociaż wiedziałyśmy, że… Tam młody chłopak pracował u nas w laboratorium i on już nam powiedział, że właśnie dzisiaj coś się będzie działo, ale byłyśmy tylko dwie w pracy. Właściciel tego zakładu też był na Pawiaku, był aresztowany, ale później był zwolniony. Tylko dwie osoby były wtedy w tym zakładzie, ja i moja koleżanka. Wyszłyśmy, coś się wiedziało, że chyba tego dnia już coś się stanie, coś wybuchnie. Zamknęłyśmy zakład, wyszłyśmy wcześniej do domu, chyba tak około jedenastej. Miałam niedaleko, mieszkałam na Marszałkowskiej.

  • A czy pani pamięta, że przed Powstaniem Niemcy uciekali przez Warszawę, pod koniec lipca?

Tak, to był już wtedy taki nastrój. Ja zresztą byłam wtedy pod Warszawą z mężem w takim domu letniskowym i stamtąd bardzo się śpieszyliśmy, żeby wrócić do Warszawy. Niestety.

  • Czy pani może zetknęła się z ulotkami radzieckimi, które były nad Warszawę wysypywane z wezwaniem Polaków, żeby Polacy chwycili za broń, z wezwaniem do Powstania?

Słyszałam, że były takie, ale wtedy nie, tylko już teraz, w tych latach, ale wtedy nie.

  • Czy czuła pani jakiś taki „podminowany” nastrój w Warszawie? Czy czuło się, że coś się będzie działo?

Tak, oczywiście.

  • Kiedy dowiedziała się pani, że Powstanie wybuchło?

Właśnie tego dnia.

  • Dokładnie o siedemnastej?

Nie pamiętam dokładnie. Wiem, że z siostrą mego męża, która była w harcerstwie i miała jakiś punkt na Starym Mieście, miała, zdaje się, [tam] zgłosić, ale tak się stało, że ona nie mogła jakoś tam dojść, wróciła. I pamiętam, że całą noc z sąsiadami zrywaliśmy z chodnika płyty. Robiliśmy barykady, budowało się. Ja później nie mogłam się ruszyć na drugi dzień, tak ciężkie były te płyty betonowe.

  • Gdzie była ta barykada?

Na Marszałkowskiej były barykady, nawet jedna za drugą, w stronę placu Zbawiciela. Nigdy Niemcy tam już [ich] nie przekroczyli, jednak nie weszli do nas, na Śródmieście. Cały czas, aż wyszliśmy chyba 6 czy 7 października, Niemców nie było w naszej dzielnicy. Ona była bombardowana. Cała druga strona Marszałkowskiej, przeciwna strona niż nasza, w ostatnie dni przed październikiem to wszystko w ruinach było. Na Dworcu Zachodnim ustawili Niemcy takie wielkie działo ciężkie („grubą bertą” nazywano ją, zdaje się) i co drugi dom w gruzach, ta druga strona właśnie Marszałkowskiej. Tak że ludzie stamtąd (pamiętam te dni ostatnie) przylatywali, uciekali – zupełnie jak białe zjawy tak byli cali biali od muru ci, którzy mogli przebiec ulicą, którzy przybiegli do nas na tę stronę się schronić. Pamiętam, to było okropne, to bombardowanie z tej „grubej berty”, z jakiegoś takiego działa. Oprócz tego były przecież ciągłe naloty z góry.
  • Jaka atmosfera panowała wśród pani najbliższego otoczenia w pierwszych dniach?

Wszyscy byli właściwie w takiej euforii powstańczej, tak to wyglądało. Byliśmy młodzi. Ja miałam dwadzieścia dwa lata. Mój mąż był po szpitalach i chory, jeszcze miał spuszczany płyn, jeszcze lekarz przychodził.

  • Już w czasie Powstania?

Oczywiście, tak. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, ale wszyscy z góry sprowadziliśmy się na dół. Parterowe mieszkanie było puste, bo to były duże mieszkania, czteropokojowe, tak że ktoś opuścił to mieszkanie, było puste i całe Powstanie byliśmy na parterze, właśnie w tym dużym, opuszczonym mieszkaniu. Nie wchodziliśmy tam do siebie na drugie piętro.

  • Czy pani widziała flagi polskie gdzieś w okolicy w czasie Powstania?

Na pewno były wywieszane, ale nie pamiętam tego dokładnie. W pierwszych dniach to jeszcze można się było poruszać. Pamiętam, z teściową moją poszłyśmy na ulicę Wilczą, bo tam był jakiś taki handel, wymiana, na przykład za alkohol można było dostać jakąś żywność kaszę, cukier. Wiem, że wzdłuż ulicy Kruczej taki handel był jeszcze właśnie w powstańczych pierwszych dniach, pierwszych tygodniach.Bo miałyśmy taką dobrą sytuację, że w naszej piwnicy było dosyć dużo żywności, to znaczy było mięso peklowane. To uratowało ludzi od takiego głodu, który musiał [być] w Powstaniu…

  • To były po prostu zapasy zrobione…

Nie, u nas... Zaraz powiem, jak to się stało. Ponieważ znajoma mojej teściowej, która wynajmowała tam czasowo pokój, przyjeżdżała do Warszawy ze swojego jakiegoś niedużego takiego mająteczku pod Warszawą i ponieważ Niemcy jakieś tam deputaty dawali z tego majątku za zboże czy inne rzeczy, które brali z majątku, to [były] deputaty w postaci właśnie alkoholu. I tutaj zwieźli do nas takie mięso peklowane, do naszej piwnicy, w beczkach, jakieś dwie beczki takie były i alkohol w butelkach – taki był deputat niemiecki widocznie. Tak że to ratowało nas, bo gotowaliśmy na parterze w jakimś kotle właśnie to mięso. Dużo ludzi się…

  • Czy to było gotowanie wspólne?

Oczywiście, tak, tak, dla tych, którzy tutaj jakoś koczowali, bo byliśmy… To był taki dom z podwórkiem wewnętrznym, dwie kondygnacje. Pierwsza kamienica od Marszałkowskiej, marmurowe schody i taka elegancka, później było podwórko, w podwórku następne oficyny. My właśnie mieszkaliśmy w tej oficynie z podwórka, na drugim piętrze, też takie duże, czteropokojowe mieszkanie.

  • Czy pani widziała Powstańców?

Oczywiście, przychodzili chłopaki do nas i jedli z naszego, z tego właśnie kotła, kaszę na mięsie, oczywiście, że tak. Zresztą wszyscy, kto mógł, to się tam karmił. Gotowaliśmy jakiś kocioł zawsze, jakiś taki kociołek na tym parterze.

  • Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu?

Najpierw oczywiście byliśmy szczęśliwi z tego Powstania. Zdawało się, że to niemożliwe, żeby dookoła nic nie wybuchło. Zdawało nam się, że wszędzie jest jakaś powstańcza walka, tak naiwnie myśleliśmy, że to niemożliwe, żeby Warszawa była tylko otoczona dalej i [byli tu] Niemcy, że ten front ruszy. To wszystko się tak nam zdawało, że to jest... że lada moment będzie jakaś akcja, jakaś pomoc. Właściwie wcale nie myśleliśmy o pomocy z tej strony wschodniej, od Pragi. Zdawało nam się, że będzie desant. Pamiętam, jak były zrzuty, to była taka chwila pełna wzruszenia. Na kolanach po prostu modliłam się, bo zdawało mi się, że to ludzie są, a nie... Tak to wyglądało, jak gdyby nagle niebo... nad tym podwórkiem przelatywały samoloty i zdawało się, że to ludzie, że desant, to pamiętam.

  • To było w dzień, tak?

W dzień, w dzień.

  • To był ten amerykański we wrześniu, tak?

To były zrzuty broni, zresztą częściowo one trafiały na niemiecką stronę, bardzo często. Trudno było przecież sobie to wymierzyć.

  • Proszę pani, czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy, czy pani słyszała?

Miałam rodziców na Starówce, właśnie to, co opowiadała moja kuzynka, moja siostra cioteczna, zresztą widziała się z moimi rodzicami. Mieszkali na Miodowej, tyły kościoła garnizonowego, tutaj na Miodowej, gdzie teraz jest szkoła teatralna.

  • Ale czy mogła się pani z nimi skontaktować?

Nie, nie, nic nie wiedziałam o nich, nic. A jaki kontakt... Raz dostał się do nas, [ponieważ] był na Starówce, przyjaciel mojego męża, kolega jeszcze szkolny. On był w Wytwórni Papierów Wartościowych, tutaj bronili. Później się dostał do Śródmieścia, na pewno kanałami, jeszcze przyniósł nam jakiś woreczek, taki mały cukru. Taki był szczęśliwy, że coś nam może dać, ale ten cukier był pełen szkła. Tak, to pamiętam – on właśnie raz się pokazał, odwiedził nas. On był w Powstaniu, czynny był w Powstaniu.

  • Czy do pani domu trafiali uciekinierzy z jakichś innych części Warszawy?

Nie, tylko z naprzeciwka, z tych zrujnowanych domów tutaj przylatywali. To było już przy samym końcu, ostatnie dni, tydzień Powstania. Właśnie były takie okropnie zniszczone [domy], ta cała druga strona Marszałkowskiej co drugi dom był trafiany i jakoś tak wyliczaliśmy sobie, że teraz ten chyba. Oni mieli tak nastawiony celownik tej „grubej berty”.

  • A skąd pani brała wodę?

A właśnie, woda – chodziłam gdzieś tam piwnicami, bo nasze okna od kuchni wychodziły na Śniadeckich. Ja wiem, że chodziłam gdzieś piwnicami, gdzie była, gdzie trochę ciekła woda, bo w naszym [domu] już nie było. Ach, połowę tego, co niosłam, oczywiście wszystko się wychybotało, cząstkę przyniosłam tego. To już było tak potem, bo najpierw to jakoś było inaczej z tą wodą. Coś tam było bliżej, można było właśnie gotować, jak mówiłam, te kociołki, a później już było coraz gorzej. Wiem, że gdzieś chodziłam piwnicami. Były połączone piwnice, gdzieś porozbijane, żeby móc się jakoś dostawać, tam gdzie ciekła jeszcze jakaś woda w piwnicy. Pamiętam, że chodziłam po tę wodę.

  • Czy pani czytała jakąś prasę powstańczą, może radio ktoś miał, jakieś wiadomości przynosił?

Miałam pocztę, raz przyszła do mnie powstańcza karta, którą zresztą dałam swoim młodym kuzynom. Oni to dostarczyli chyba, tak mi powiedzieli, do Muzeum. Karta harcerska, harcerskiej poczty, z cenzurą harcerską, która tak wyglądała, że jakieś wiadomości [były], które mi tam pisała o ulicy swojej, Złotej, moja koleżanka. Właśnie ta, z którą wyszłyśmy z naszego zakładu, studia, jak dwie tylko opuściłyśmy wtedy, już nikogo nie było w pracy, tylko my dwie. Ona do mnie napisała, jakieś wiadomości mi przysyłała, który dom jest zniszczony, zbombardowany. I to było wykreślone zieloną kredką, taka była cenzura pocztowa, harcerska.

  • Czy pani widziała tę osobę, która pani dostarczyła list? To była dziewczynka, chłopiec, kto to był?

To chłopaczki chyba jakieś, młodzi chłopcy, prawie dzieci roznosiły czasem tę pocztę. Wiem, że przejście przez Aleje Jerozolimskie było też kanałami, tam kanałem przechodzili, bo ten list, ta karta była ze Złotej, z tamtej strony. Po tamtej drugiej stronie Marszałkowskiej, z ulicy Złotej ta kartka, z pieczątką harcerskiej poczty.

  • Czy pani uczestniczyła w jakimiś życiu kulturalnym, czy odbywały się tam w okolicy jakieś wieczorki, spotkania?

Tak, tak, mój mąż był studentem konserwatorium, był pianistą, zresztą później uczył w szkole muzycznej w Bytomiu, jak się później dostaliśmy na zachód. Często były urządzane koncerty, ale nie wolno było przecież grać Chopina.

  • Ale to jeszcze w czasie okupacji?

W czasie okupacji, tak, w czasie okupacji, oczywiście. Pamiętam, na Pradze jakiś taki, na Wileńskiej, jeden koncert. Były specjalnie otworzone drzwi balkonowe, żeby było słychać na ulicy. To było niebezpieczne.

  • To się odbywało w domach prywatnych, tak?

Tak, tak, w prywatnych domach.

  • A w czasie Powstania czy [były] jakieś koncerty?

Nie, nie, nic, w Powstanie nie. Powstanie to przeważnie później w piwnicy, bo przecież było takie bombardowanie i samoloty zrzucały bomby, to siedziało się bardzo dużo, właściwie ciągle w piwnicy. Z tego parteru to już później do piwnicy się schodziło i tam w końcu spaliśmy. Jakieś tam rzeczy zanieśliśmy swoje, koce, poduszki. Dużo ludzi tam koło siebie gdzieś koczowało, w tych piwnicach.

  • Czy ludzie wraz z upływem dni wyglądali na zniecierpliwionych, zmęczonych?

Zmęczeni byli wszyscy, i głodni, i zmęczeni, i pełni niepokoju o swoich bliskich, bo przecież wszyscy mieli gdzieś rodzinę w innej części Warszawy. Ja też przecież myślałam ciągle o moich rodzicach, którzy mieszkali na Miodowej. Oni wyszli wcześniej – wiem, wcześniej wyszli. Nie byli do końca na Starówce, tylko wyszli z grupą, jakieś grupy wychodziły jednak wcześniej.

  • Ale pani nie miała wtedy żadnej wiadomości?

Nie, żadnego kontaktu, żadnej wiadomości.

  • Proszę pani, czy życie religijne, czy pani obserwowała…

Tak, były nabożeństwa. Zresztą podczas okupacji też były często w tych właśnie drugich podwórkach, gdzie był mały ogródek, u nas przynajmniej, w naszym podwórku, i figura Matki Bożej, i tam były nabożeństwa. Ale to chyba było tak wieczorami, podczas okupacji, może w pierwszych dniach Powstania. Później to jednak nie można było na podwórku siedzieć.

  • Do kościoła Zbawiciela nie dało się dochodzić?

Nie, absolutnie. Zresztą dalej to już byli Niemcy później. Rodzina narzeczonego mojej... jak to się nazywa... szwagierka, siostra mojego męża – oni mieszkali w alei Róż... On zresztą był zabrany, Niemcy tam zajęli tę dzielnicę i wszystkich mężczyzn oddzielili, a kobiety przed czołgiem pognali właśnie w naszą stronę. I one biegły przed czołgiem i znalazły się później w naszej dzielnicy, matka narzeczonego mojej Danki i dwie siostry. Tak że później koczowały, mieszkały tam gdzieś dalej, chyba jakieś mieszkanie ich kuzynów było czy znajomych. W każdym razie wylądowały tam gdzieś przy Wilczej, Marszałkowska przy Wilczej, coś takiego. Wiem, że później siostra mego męża tam z nimi mieszkała i razem zresztą wyszły. Później one się znalazły w Niemczech, jakoś ich rozdzielili.

  • To było na początku Powstania, tak? Te czołgi.

Chyba w pierwszym miesiącu, w pierwszych tygodniach Powstania. Bo one, jak pamiętam, to były już właśnie dosyć długo później tam gdzieś przy Wilczej. A Stefan, narzeczony mojej szwagierki, był zabrany z dozorcą domu, bo oni byli właścicielami tego domu. Tak że dozorca ich i kilku lokatorów… Tak, to też byli oddzieleni i znaleźli się gdzieś w jakimś obozie. On w każdym razie zginął, Stefan, nigdy nie wrócił już.

  • Czy pani była świadkiem jakichś aktów ludobójstwa już w czasie Powstania?

Ale jak rozumieć ludobójstwa? Nie, nie byłam.

  • Rozstrzeliwania.

Nie, nie, nie, nie. Żadnego rozstrzeliwania nie było u nas, skądże. Nie.

  • Ta część, w której pani była, była cały czas w rękach Powstańców?

Tak, tak. Cały czas, nie było w ogóle Niemców.

  • Czy pani widziała, była świadkiem albo wiedziała, chociaż z przekazów, o jakichś akcjach, które Powstańcy na tym terenie podejmowali?

Nie, nic z takich rzeczy nie wiedziałam. Nic podobnego nie słyszałam nawet, nie wiem nic.

  • Czy pani czuła, że Powstanie się kończy, że sytuacja jest coraz trudniejsza?

Tak, to trwało dwa miesiące. Czułam, wiedziało się, że to już na pewno musi się skończyć. Już naprawdę nie mieliśmy żadnych wiadomości. Dopiero jak moja siostra cioteczna jakoś do nas dobrnęła przy samym końcu… Ale to już zaraz było zawieszenie, już poddanie, Komorowski już podpisał chyba zawieszenie, tak zwane zawieszenie broni. Przestano strzelać. To ona wtedy przyszła do nas. I tak jak wspominała, wybrałyśmy się na Pole Mokotowskie. Nic świeżego, nic nie miałyśmy w ustach, [chciałyśmy] może jakieś pomidory, może coś. Uciekałyśmy później szybko, bo zaczęły się gdzieś jakieś strzały pojedyncze. Wiem, że wpadłyśmy w jakieś trupy, coś miękkiego, a to było ciało człowieka. Pamiętam, że to było straszne, te Pole Mokotowskie.
  • Czy w pani kamienicy był jakiś komendant obrony cywilnej? Czy był ktoś, kto mówił, co trzeba robić? Że jak był pożar to, że trzeba gasić czy że studnię trzeba wykopać?

Nie, na pewno by się jakoś zorganizowali mieszkańcy, ale nic takiego nie pamiętam, jakiejś jednej osoby, jakiegoś komendanta. Nie, tam ciągle się kręcili i Powstańcy wbiegali, wybiegali. Tak jak mówię, karmili się u nas też trochę, czym było można się dzielić. Pamiętam też straszne noce, pełne krzyku, bo był ranny ktoś z pierwszego piętra i on tak strasznie krzyczał całymi nocami. Pamiętam ten jego okropny krzyk. Wył po prostu. Nie wiem, miał przestrzelone biodra, zdaje się. To zapamiętałam na całe życie. To później słyszałam od siostry męża, bo ona miała właśnie na Starówce mieć zbiórkę, ale nie dobrnęła tam i wróciła później i była cały czas z nami, później opowiadała. Ona była w tajnych kompletach nauczycielką, młodą nauczycielką, bo była studentką. Później uczyła w okupacji i miała jakąś uczennicę, młodą dziewczynę, która została ranna, oślepiona właśnie na Podwalu, podczas wybuchu tego małego goliata. Wiem, że ona była przyprowadzona właśnie do Śródmieścia, ta młoda dziewczynka, strasznie była w jakiejś psychicznej zapaści. No ale na szczęście później uratowano jej jedno oko, tak że jedno oko trochę widziało. Ale wtedy była... Głowę miała całą obandażowaną.

  • Czy ma pani jakieś dobre wspomnienia z Powstania?

Dobre? Cóż, to że byliśmy naprawdę w dobrej, uprzywilejowanej sytuacji. To właściwie trzeba dziękować Bogu, że znalazłam się w Śródmieściu. Ciągle krążyłam między Starówką [a Śródmieściem], bo moi rodzice mieszkali tam i ja tam przed ślubem mieszkałam na Miodowej. No a Śródmieście to jeszcze naprawdę było luksusowo cały czas, całe te dwa miesiące.

  • A czy nie miała pani takiego poczucia solidarności z tymi ludźmi, którzy byli obok?

Oczywiście, wszyscy byli bardzo psychicznie z sobą scaleni, wiadomo, że tak było. W ogóle nie wyobrażałam sobie, że dalej, że reszta Polski, że jeszcze są tam Niemcy. Ale później musiało to dojść do świadomości naszej, że Warszawa jest okrążona.

  • Proszę pani, a ten moment, kiedy trzeba było wychodzić z Warszawy? Jak to się odbyło? Proszę powiedzieć, skąd się pani dowiedziała, że wychodzicie?

Wiedzieliśmy, że już od początku października któregoś, już można. Wychodzili ludzie. My jeszcze długo nie wychodziliśmy, chyba jedni z ostatnich. Nawet mój mąż bardzo chciał zostać i nie wyjść w ogóle, ale matka tłumaczyła, że to nie jest dobre rozwiązanie. Rzeczywiście przecież wiemy, jak było później… Przecież Niemcy chodzili i palili wszystkie te domy. Nasz dom jeszcze jako tako ocalał. Chociaż połowa tego domu była już z trzydziestego dziewiątego roku chyba zniszczona, bo wiem, że klatka, na której było nasze mieszkanie, druga część klatki, tam były ruiny. Tak że części podłóg nie było, dach tylko jakiś tam nad… Tak że ta część już była [zniszczona] podczas jakiegoś nalotu z trzydziestego dziewiątego albo nalotu podczas okupacji, bo było trochę nalotów rosyjskich też na Warszawę. To my wyszliśmy jeszcze z domu takiego, jak się mieszkało, nie był zniszczony. Potem, jak ludność opuściła Warszawę, to wszystko było palone. Nasz dom był spalony też.

  • Jak pani wychodziła, to co pani ze sobą zabrała?

Wyszłam nie w swoim płaszczu, tym, który był w piwnicy, właśnie jakimś zimowym, już cieplejszym, takim lekkim, ale zimowym, z karakułowym kołnierzem, który zresztą później trzeba było oddać, bo się upomniano o ten płaszcz.

  • Kto się upomniał?

Chyba ta rodzina tych państwa [niezrozumiałe 00:38:46], którzy u nas w piwnicy mieli dużo właśnie, jak wspominałam, tego deputatu – jakieś mięsa, jakieś tam... Na szczęście z tego korzystali wszyscy. Płaszcz oczywiście oddałam, nie był mój, też był w tej piwnicy widocznie. Moja teściowa poradziła, żebym założyła to na siebie, bo przecież trzeba było coś cieplejszego. Ja część swoich rzeczy miałam na Miodowej, część tutaj. W każdym razie wyszliśmy, to co ja miałam? Jakiś tobołek z rzeczami, jakiś bardzo niewielki, bardzo niewielki.

  • Kto przyszedł was konwojować? Czy to byli Niemcy, czy to była jakaś inna nacja?

Pamiętam, że szliśmy wzdłuż tego naszego pochodu w stronę Pruszkowa i pieszo szliśmy. Cały czas do Pruszkowa pieszo. Tak że nocowało się gdzieś po drodze, pamiętam w jakichś pustych… Więc tak zwani własowcy, ale to chyba nie byli… w każdym razie na konikach takich małych, pierzyny nawet na tych konikach sobie [układali] zamiast siodeł… Tak jeździli na tych konikach, mijali ten nasz pochód. Tak pilnowano tego pochodu, tych nieszczęśników, jak do Pruszkowa szliśmy. Tak to byli jacyś... takie kałmuckie twarze. Zresztą oni później na Zieleniaku przecież byli używani, Niemcy ich tam używali do tak zwanego pilnowania ludności. Przecież tam były straszne rzeczy, bo oni na tym Zieleniaku pilnowali.

  • Ale o tym dowiedziała się pani dopiero później?

Tak, tak, później.

  • A tutaj w czasie konwojowania?

Ja widziałam tylko, jak jeździli tak wzdłuż tego naszego pochodu i pilnowano.

  • Nie była pani świadkiem kradzieży ani żadnych gwałtownych scen?

Nie, nie. Jakimiś nachajkami takimi sobie poganiali te koniki, nieduże takie koniki, i jakąś pierzynę [miał], na przykład pierze mu się tam sypały spod tego takiego prowizorycznego, miękkiego siodła. To pamiętam, zawsze będę to pamiętała, jak oni wyglądali, jeżdżąc tak wzdłuż nas, pilnując.

  • Czy pani wiedziała, dokąd idziecie, dokąd oni was pędzą?

Słyszałam chyba, że do Pruszkowa. Czy ja wiedziałam wtedy, jak szliśmy? Chyba tak. Wiem, że gdzieś nocowaliśmy jeszcze po drodze, gdzieś nad ranem. Już nie bardzo pamiętam, 6 czy 7 października wyszliśmy.

  • Jak pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?

Okropnie, okropnie. Olbrzymie jakieś hale, na podłodze to wszystko się… Rozłożeni ludzie.

  • Czy tam było wtedy dużo ludzi?

Tam rozdzielano później. My chcieliśmy jeszcze jak najdłużej iść do tego punktu, gdzie zaczęto gdzieś ładować. No, ale… Nie wiem, ile ja tam dni byłam? Jakoś byliśmy kilka pięć dni, sześć. Przedłużaliśmy jeszcze, żeby nie iść, bo baliśmy się rozdzielenia. Mój mąż miał świadectwa ze szpitala, zaświadczenia jakiejś o chorobie.

  • Czy tam był lekarz w Pruszkowie czy jakieś służby sanitarne?

Przy rozdzielaniu to odpowiadałam, tak, to rzeczywiście nieprawdopodobna historia była, ta, która nam się przytrafiła. Na całe życie ją będę pamiętała. Już wreszcie jak zdecydowaliśmy, już trzeba było [iść], tam do tego punktu rozdzielczego w końcu już wszystkich wyprowadzali, żeby jak najprędzej iść, [to] my to przedłużaliśmy. I rozdzielano… No więc rozdzielano młodych ludzi, młode kobiety na jedną stronę (nie wiedzieliśmy, na jaki wyjazd, wyobrażałam sobie, że do Niemiec), starych ludzi na inną stronę. Mnie też wskazano miejsce, gdzie były młode kobiety, a męża na drugą stronę, bo miał zaświadczenia lekarskie i nie nadawał się do wyjazdu. Wtedy się stała taka naprawdę dziwna historia, nieprawdopodobna wprost dla mnie, bo wszedł jakiś oficer otoczony kilkoma wojskowymi. A mój mąż, taki chłopak wtedy dwudziestotrzyletni, stanął naprzeciwko niego i powiedział mu parę zdań po niemiecku. Powiedział mu tak: „Tu jest moja żona, oddzielona ode mnie. Jeżeli pan ją uratuje, to przejdzie na drugą stronę, to pan ocaleje w tej wojnie. Będzie pan żył. Proszę mi wierzyć”. Tak powiedział. On [oficer], zupełnie nieprawdopodobne to było, zatrzymał się, patrzyłam na jego twarz cały czas i byłam przerażona, bo byłam pewna, że albo go przewróci, albo strzeli, albo kopnie, albo nie wiem. Wszystko mógł zrobić z tym młodym chłopakiem stojącym naprzeciwko niego. Jego twarz tak skamieniała, spojrzał, powiedział: Welche? (która). Mąż pokazał, bo ja taka byłam odepchnięta i tak prawie półleżałam, tak leżąca byłam, zdrętwiała z przerażenia, że będziemy rozdzieleni. On zapytał: „Która?”, pokazano i on powiedział: Hier, i na drugą stronę. Przeszłam na stronę, gdzie stał mój mąż, gdzie byli ludzie nie do wywózki. On poszedł dalej, przeszedł dalej. Nie zatrzymał się już, przeszedł dalej. Tak to było. Dziwne, ale tak się stało.
Później jechaliśmy odkrytym wagonem pociągu towarowego. [Jechaliśmy] w Polsce, tylko do Bochni, tam nas wysadzono, w Bochni. Ze starszymi ludźmi jechałam, z kobietami z dziećmi, odkrytym wagonem. Tak dobrnęliśmy do tej Bochni. Tam byliśmy porozdzielani. My akurat mieliśmy taki bardzo miły dom u jakiegoś sędziego, prawnika, który miał dzieci w naszym wieku, dwóch chłopaków było w partyzantce, w lesie niedaleko. Siostra tam do nich się dostawała. Tak że tam na jakiś czas byliśmy u nich. A później do wsi Kolanów, pod ten las, gdzie było dużo młodych ludzi gdzieś zaszytych, taka partyzantka jeszcze była, czekali na front, aż się ruszy. Rzeczywiście się dopiero ruszył długo później, w styczniu.

  • Z czego państwo żyliście tam na tej wsi?

Tam to byliśmy przydzieleni do takiego dużego domu, nawet wygodnego. I dostaliśmy tam… Najpierw w takim baraku był Futtermeister, od tego mająteczku tam był gdzieś i zbierał. Też jakieś miał biurko i wszyscy tam na podłodze gdzieś koczowaliśmy, w takim dużym baraku. Ale potem nas przydzielono do tych pań, to były jakieś nauczycielki, właścicielki tego gruntu większego. Dostaliśmy taki pokój, dosyć duży, gdzie nie było ogrzewania (co prawda jakiś piecyk, taką kozę mieliśmy wstawioną), to one były zrozpaczone, że ta podłoga i to im się zniszczy, ale jednak trzeba było czymś ogrzewać. Tam mieszkaliśmy.

  • Czy pani pomagała w gospodarstwie?

Nie, nie, nie. Nie, tam nikt nie pracował i one też nie pracowały. Tam już Niemcy to zajęli i oni tam rozdzielali. Chyba mieli jakichś pracowników, ludzi. To było pod samym lasem, taka piękna okolica, w dole była kapliczka, pamiętam, i w górze znowuż jakieś domy.

  • Jak długo tam państwo byliście?

To był wtedy listopad, grudzień i front nas tam zastał... Chyba w styczniu ruszyło to wszystko.

  • Czy pani widziała radzieckich żołnierzy?

Tak, oczywiście.

  • Jak wyglądało to spotkanie?

Najpierw, jak już się zbliżał front, to my się z córką, młodą dziewczyną, jednej z tych pań nauczycielek, bo to były trzy siostry, jedna chyba miała męża, który pracował, wyszła za mąż za jakiegoś pracownika tego gospodarstwa, nie wiem. I [oni] mieli [córkę], taka dziewczynka była młoda, szesnastoletnia. Schowałyśmy się, jak front szedł, ja i ona, w jakiejś wielkiej pace. Tylko starsze kobiety zostały tam.

  • Bo panie wiedziały, co się dzieje?

Bałyśmy się po prostu, tak, bałyśmy się.. Bo front, to najpierw przechodził, no to Niemcy się zmieniali przecież. Też różne formacje wojskowe przechodziły, jedni rozkładali szybko jakieś połączenia, jakieś druty, inni znowuż przechodzili, to jeszcze łapali, co się dało. Kury tam zawsze gotowali, coś jedli, bo to frontowi żołnierze, głodni i zmęczeni. I tak to jakoś przeszło.

  • Ale kobiety młode też się chowały przed tym niemieckim wojskiem?

Ja nigdzie więcej nie chodziłam. Ten dom był dosyć duży, ładny, murowany, wiele pokoi było, byliśmy tylko z właścicielami. Tam nie było innych ludzi oprócz nas. Tak że ja nie wiedziałam. Tylko we dwie byłyśmy schowane, a te starsze osoby nie. Te siostry, nauczycielki, one miały tak już po pięćdziesiąt parę lat (tam moja teściowa była), to one się nie chowały, tylko my młode byłyśmy schowane w tej pace wielkiej. Nałożono na nas jakieś konewki, jakieś, szparą tam sobie patrzyłyśmy. Ktoś później przyszedł i powiedział, że chyba już możemy wyjść. Siedziałyśmy tam, nie wiem, jakąś dobę chyba. Nie bardzo już pamiętam, jak długo. A później już byli Rosjanie, po jakimś czasie te frontowe, najbardziej chyba niebezpieczne wojska przeszły i już opustoszało wszystko dookoła. W lesie jeszcze ci młodzi ludzie byli, nie wychodzili niektórzy. Później było ogłoszenie, pamiętam, w szkole – jakieś obwieszczenie, żeby się wszystko zgłaszało, młodzi ludzie do tej szkoły. Wiem, że do męża przychodzili jeszcze z lasu nocą, wieczorem te młode chłopaki czasem, radzili się, co zrobić. Pod samym lasem prawie mieszkaliśmy. Pamiętam, że mąż powiedział, żeby nie szli tam. To byli jedni z tych znajomych, do których najpierw nas przydzielono, tam w samej Bochni. Młodzi chłopcy, tacy dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, synowie tego z tej rodziny.
  • Pierwszego gospodarza?

Tak. To był sędzia, jakiś prawnik były.

  • Proszę pani, czy pani poczuła ulgę, radość wtedy jak już te wojska frontowe przeszły i wiadomo było, że jesteście wyzwoleni? Czy to była ulga?

Proszę pani, niewiele z ulgi pamiętam. Byliśmy spięci dalej, baliśmy się po prostu i tego frontu, i tych ludzi. Bo ci właśnie, którzy się zgłosili do tej szkoły, byli tam przetrzymywani przez jakieś dwa, trzy dni, już otoczeni, nie wolno było wychodzić. Rodziny nie mogły do nich wejść. A później zniknęli. O, to taka była historia. I dobrze, że nie wszyscy posłuchali tego nakazu i obwieszczenia, nie wszyscy się jednak z tego lasu tam zgłosili.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Właśnie tak sobie przypominam, już jak przeszedł front i Kraków później też już był wyzwolony, przenieśliśmy się z tego domu do jakiegoś pustego mieszkania, które nam przydzielono, już bez żadnych gospodarzy. Już odeszliśmy od nich, od tych pań nauczycielek, które były bardzo nieszczęśliwe, że ta podłoga i to wszystko, te piękne, jak ona mówiła, „purcenale” („purcenala” to była łazienka porcelanowa), te parkiety – że były zniszczone przez jakiś piecyk. No, myśmy dostali takie puste mieszkanie i tam trochę już sami na siennikach jakichś się gospodarzyliśmy. Stamtąd... Już później styczeń przeszedł i w lutym chyba już [wsiedliśmy] do pociągu jakiegoś towarowego. I na wiosnę – to chyba było w Wielkanoc – pod Warszawą wysiedliśmy z tego pociągu. Ja miałam w Piastowie znajomą panią, koleżankę z tego swojego właśnie Foto Studio, z tego studia, w którym pracowałam podczas okupacji. I tam się u niej znaleźliśmy. To był też ładny, duży dom, willa. Wujostwo, starsi państwo i właśnie ta nasza Marysia, która nas tam z tymi naszymi tobołkami przyjęła.

  • Czy pani miała wtedy jakieś informacje o rodzicach?

Jeszcze wtedy nie. Ale później, już jak się znalazłam pod Warszawą, później, Warszawa spalona [była], więc ten dom nasz nie istniał już...

  • Kiedy pani poszła sprawdzić, czy ten dom jest?

Nie wiem, czy ja, czy my tam właśnie byliśmy. Wiem, że wyciągnięte było nasze zdjęcie z piwnicy, nadpalone, które jest u mojej córki w Stanach. To zdjęcie z jakąś piosenką powstańczą z tyłu, na tyle fotografii, to jedno, co znaleźliśmy w piwnicy.

  • Jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa? Jak pani zapamiętała tę Warszawę powojenną?

Ja się później znalazłam na Pradze, gdzie miałam swoją ciotkę. Tam też przywędrowaliśmy później, właśnie na Pragę, zatrzymać się. Moja mama była pod Warszawą, w Legionowie. Tak bardzo już nie pamiętam, jak to się w końcu stało. Później mieszkaliśmy w Radości, w jakimś takim dawnym... u jakichś ludzi, którzy nam kiedyś letnisko wynajmowali. Też tam się znaleźliśmy. Stamtąd najpierw moja teściowa pojechała na Śląsk, do Bytomia. Później my wylądowaliśmy w Bytomiu na dziewięć lat.

  • Co pani po latach myśli o decyzji o wybuchu Powstania? Jak pani to ocenia?

Tak jak wiemy o tym, że to po prostu było nieuniknione, to musiało wybuchnąć, bo ta okupacja była tak ciężka, tak straszna dla tych ludzi, co zostali, że to się gotowało. To musiało wybuchnąć, na pewno. Ale to nie była chyba zbyt fortunna decyzja. Nie wiem. Myślano inaczej zupełnie, że to już będzie wyzwolenie, że wojska rosyjskie wkroczą przecież nie w styczniu, że wcześniej. Warszawa jednak... Cały ten front stał przecież przez całą zimę. To pochłonęło tyle żyć ludzkich, taką olbrzymią [ilość], kilkaset tysięcy, chyba około dwustu. Przecież [to] straszne, co się działo z ludźmi na Woli, rozstrzeliwania. I tyle tych młodych ludzi, moich przyjaciół zginęło. Taki właśnie mój pierwszy chłopak, przyjaciel mojego męża, na Mokotowie zginął. Dużo, dużo straciliśmy przyjaciół. To było jednak straszne w sumie, ta decyzja.


Warszawa, 29 października 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Krystyna Wiśniewska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter