Lubomir Kossowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Lubomir Kossowski, urodziłem się w Warszawie 1 lutego 1934 roku.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku były wakacje, a przedtem chodziłem do przedszkola. Od 3 września byliśmy w Warszawie. Wróciliśmy z Rembertowa, bo był taki pogląd, że w mieście będzie bezpieczniej w czasie wojny. Wróciliśmy do Warszawy. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Ogrodowej 28, to jest północna strona Ogrodowej, między ulicą Żelazną a Solną, po tej stronie, co Sądy. Tam przetrzymaliśmy całe oblężenie w 1939 roku.

  • Czym się pan potem zajął?

Do pierwszej klasy nie chodziłem, bo mnie mama nauczyła czytać. Poszedłem od razu do drugiej klasy. W roku 1944 ukończyłem studia w czwartej klasie szkoły podstawowej. Potem lipiec, to wakacje. 1 sierpnia wybuchło Powstanie.

  • Gdzie pana zastało Powstanie?

Powstanie zastało mnie w domu. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Prostej 40 mieszkania 19, to jest północna strona ulicy Prostej, na odcinku między Żelazną a Wronią. To była trzecia posesja od Wroniej. Zastało mnie Powstanie. To był 1 sierpnia, przyjemne, słoneczne popołudnie. Zaczęła się strzelanina i strzelanina nie milkła, bo już w tamtych dniach strzelaniny było dosyć często słychać. Ta strzelanina była ciągła i wkrótce jakoś dotarło do nas wszystkich, że to jest Powstanie. Zapanował szał radości. Ludzie byli po prostu pijani ze szczęścia tego dnia. Tak że to był 1 sierpnia.

  • Czym przejawiało się to szczęście?

Radością ludzi. A radość ludzi przejawia się w śmiechu, w okrzykach pełnych radości, w nastroju. Tak że to był stan powszechny tego popołudnia. To mnie uderzyło, pamiętam, bardzo wyraźnie.

  • Czy ktoś z rodziny brał czynny udział w Powstaniu?

Z rodziny nie brał [udziału], ponieważ ojciec był bardzo schorowany, tak że w ogóle nie należał do żadnej organizacji. Niemniej były u nas gazetki podziemne, których mi nie ujawniano, ale czasem podglądałem. To mój ojciec ze swoim bratem [czytali]. Poza tym mój ojciec, jak się później okazało, słuchał potajemnie radia. Nawet doszło do tego, że na wiosnę 1944 roku mój ojciec ze swoim bratem (czyli z moim stryjkiem) obiecywali mi, że dadzą mi do przeczytania książkę „Dywizjon 303”. Ostatecznie nie dali. Prawdopodobnie uważali, że byłem za dziecinny. Poza tym na bieżąco docierały do nas wiadomości, na przykład wiadomość o zdobyciu Monte Cassino. To prawie na bieżąco wiedziałem o tym, że były walki w górach, nawet było jakieś użycie drabin. Tak że kontakt z wiadomościami podziemnymi był, ale w walce nie brał udziału ani mój ojciec, ani stryjek, czyli brat ojca.

  • W jakim otoczeniu przebywał pan podczas Powstania, z rodziną?

Było nas czworo. Tata, mama, moja młodsza o trzy i pół roku siostra, Urszula i ja. Poza tym były dosyć bliskie więzi sąsiedzkie. Naprzeciw, drzwi w drzwi, była [wdowa, pani Anna Łonczyńska]. Miała dwie córki, [Basię i Krysię]. Jedna panienka miała siedemnaście lat, a druga koło dwudziestu. Obie się kształciły. Młodsza, Basia, poszła do Powstania. Była w oddziale, walczącym w rejonie placu Starynkiewicza, a potem została ranna w stopę i wraz z powstańcami trafiła do obozu jenieckiego, a potem na Zachód. Potem ostatecznie trafiła do Egiptu. Zdaje się, że powróciła do Polski.
Jeszcze była inna rodzina, z którą byliśmy bardzo blisko, państwo Wojtkowscy. Była taka sytuacja, że pani Wojtkowska zmarła jakieś dwa–trzy lata wcześniej, zostało dwoje dzieci – również Urszula, młodsza ode mnie o rok i Gabriel, starszy ode mnie o dwa lata. Pan Wojtkowski ożenił się i tuż przed Powstaniem urodziło mu się dziecko. Noworodek właśnie wszedł w Powstanie, ale wszyscy przeżyli i było wszystko w porządku. Podobno tylko ten chłopiec, noworodek, był bardzo poważny, gdy był w wieku chłopięcym. To ostatnia wiadomość, jaką o tym mam. Poza tym były kontakty z innymi sąsiadami, tylko nie aż tak bliskie, jak właśnie z tymi dwoma rodzinami.

  • Czy przez całe Powstanie przebywał pan w jednym miejscu?

Tylko w tym jednym miejscu.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

Nie wiem, jak to moi rodzice widzieli, ale jeśli chodzi o dzieci, to nie odczuwaliśmy nic. Na ulicy Prostej, w stronę Żelaznej, był młyn. Duży młyn jakiś elektryczny czy parowy i prawdopodobnie stamtąd braliśmy zapasy mąki. Tak że jakiegoś głodu, my dzieci, do końca Powstania nie odczuwaliśmy. Następnie, któregoś dnia, zostały udostępnione czy zdobyte magazyny browaru Haberbusch i Schiele na Grzybowskiej. Stamtąd został dostarczany jęczmień. Nawet jeden z sąsiadów przytoczył beczkę piwa, które piliśmy. Mąka była z młynków. Okazało się [że], skądś się wzięły młynki do mielenia ziarna. Tak że młynki i stąd była mąka. W budynku były stajnie i konie kolejno zjadaliśmy. Woda była brana z jakichś wykopanych studni. To raczej woda podskórna była. To główne, co wiem o pożywieniu.

  • Jak było z noclegiem?

Do 6 sierpnia nocowaliśmy w domu, a potem już nocowaliśmy w piwnicy, bo 6 sierpnia było straszne bombardowanie całego rejonu Żelazna – Złota. Od tego czasu już spaliśmy w piwnicy.

  • Dużo osób było w piwnicy?

W głębi był trzypiętrowy budynek, piwnice zasadniczo należały do lokatorów z tych trzech pięter. W tej chwili sobie uświadamiam, w jaki sposób ludzie z tych trzech pięter pomieścili się w piwnicy. Nie umiem bliżej tego wyjaśnić. Natomiast ludzie z pozostałych, bocznych [oficyn], nie wiem, gdzie mieszkali.

  • Jaka atmosfera panowała? Była jakaś pomoc sąsiedzka?

Atmosfera była znośna, poza momentami paniki, gdy na przykład co jakiś czas przychodziła wieść, że atakują nas „ukraińcy”, których się panicznie baliśmy i oczywiście podczas bombardowań. Ale tak, to było dosyć spokojnie. Z tym że od połowy września narastało poczucie beznadziejności, dlatego że słyszeliśmy zza Wisły artylerię radziecką. Jednocześnie słyszałem z rozmów dorosłych, że Berling usiłował pomóc Warszawie, został odsunięty przez Stalina od dowództwa. Po prostu poczucie, co dalej będzie. Taki moment pamiętam, że starsi rozmawiali, słyszeliśmy armaty zza Wisły i co dalej. Niemniej atmosfera była znośna.

  • Jak często i w jakich okolicznościach spotykał się pan z powstańcami?

To jest zaskakujące, ale dosyć rzadko. Dosyć rzadko spotykałem się z powstańcami.

  • Zdarzyło się panu?

Oczywiście. Co jakiś czas przychodził do państwa Wojtkowskich, [tych] z tym noworodkiem znajomy pan Czarnocki, powstaniec. Był pełen entuzjazmu. W ogóle był przekonany, że zwyciężymy, wygramy, że będzie wszystko dobrze. On jeszcze w tym nastroju [był] pod koniec Powstania, a podobno po Powstaniu załamał się psychicznie kompletnie. Z powstańcami zbyt często osobiście się nie spotykałem. Niezbyt często do nas zaglądali.

  • Jaki był stosunek do powstańców i do Powstania?

Na to nie umiem odpowiedzieć. W każdym razie nie było jakiegoś specjalnie napiętego stosunku czy entuzjastycznego, czy jakiegoś wrogiego.

  • Czy zauważył pan jakąś zmianę w trakcie Powstania?

W stosunku do powstańców? Tego nie wiem. Nie zauważyłem.

  • Jaka była pańska albo rodziców wiedza na temat tego, co się dzieje w Warszawie?

Z tym było źle. Nie wiedzieliśmy zupełnie nic. Poza najbliższą okolicą to właściwie nie wiedzieliśmy zupełnie nic.

  • Brak informacji?

Tak. Z tym było źle. Łatwiej było o wiadomości ze świata niż o wiadomości z Warszawy. Nasłuch radiowy był i wiadomości radiowe bardzo szybko się rozpowszechniały. Czytaliśmy oczywiście „Biuletyn Informacyjny”. To było jedyne źródło [wiadomości] o tym, co się dzieje w Warszawie. Gdy została zdobyta PAST-a, 21 sierpnia, wiedzieliśmy o tym natychmiast. Znaczy pewnie następnego dnia. Sam pamiętam, jak czytałem „Biuletyn” o budynku PAST-y, ale chyba jeszcze przedtem doszły nas wiadomości ustnie. [Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy, ale wiedzieliśmy prawie natychmiast, że pod koniec sierpnia w Paryżu wybuchło również powstanie przeciw Niemcom].

  • Bywały dyskusje na temat informacji?

Wśród dorosłych pewnie tak. Byliśmy dziećmi, więc za bardzo nas nie informowali. Zresztą, jak sobie po latach uświadomiłem, to dowiedziałem się, że było zalecenie władz podziemnych, żeby dzieciom oszczędzać drastycznych wiadomości. Muszę przyznać, że mój ojciec bardzo na to zwracał uwagę, że dobre wiadomości natychmiast przekazywał, natomiast jak było coś takiego strasznego, to byłem oszczędzany. Moja siostra była jeszcze bardzo dziecinna, więc to do niej nie docierało. Byłem stosunkowo dobrze uświadomiony, oczytany byłem, więc dużo rzeczy rozumiałem.

  • Czy uczestniczył pan podczas Powstania w życiu religijnym?

Trochę wstyd się przyznać – nie za bardzo. Któregoś dnia tylko przyszedł ksiądz, który udzielił zbiorowego rozgrzeszenia wszystkim.

  • Jak zapamiętał pan Niemców? Przecież jakieś opowieści krążyły o traktowaniu ludności.

Niemców, w osobach żołnierzy niemieckich, zobaczyłem dopiero po Powstaniu. Natomiast tak, to tylko ich działalność dostrzegałem – bombardowania, ostrzeliwania. Ale Niemców jako osób nie widziałem.
  • Czy krążyły jakieś historie, co Niemcy robią w Warszawie?

Do mnie nie docierały. Wśród starszych na pewno tak, ale do nas, dzieci, nie docierało. Natomiast to, co docierało, że strasznie baliśmy się Ukraińców. Raz na dziesięć [dni], raz na dwa tygodnie pojawiała się paniczna wiadomość, że atakują nas Ukraińcy. Tu był rzeczywiście poważny strach.

  • Czy pan jako mały chłopiec bawił się jakoś?

Tak, oczywiście. Moje ukochane zabawki zostały na górze, na pierwszym piętrze. W piwnicy tego nie było. Miałem do towarzystwa obie Urszulki – moją siostrę, o trzy i pół roku młodszą i Urszulkę Wojtkowską. Bawiliśmy się oczywiście w wojsko. Natomiast Gabriel, brat Urszuli, kalendarzowo był starszy zaledwie o dwa lata, ale był życiowo, powiedzmy, o pięć lat doroślejszy ode mnie. Zresztą już na początku Powstania dał dowód swojej samodzielności. Powstanie go zastało na Powiślu południowym, rejon ulicy Szarej, Mącznej. W ciągu paru dni przedarł się do domu przez wszystkie arterie i barykady. Taki był Gabriel. Pełnił rolę wychowawcy w stosunku do mnie, łagodził, prostował. To było moje towarzystwo.
Pamiętam dwie książki, które czytałem w czasie Powstania. Być może było ich więcej, ale to, co zapamiętałem, to dwie. Jedna to była klasyka, „Ostatni Mohikanin” Coopera. Bohater, oficer angielski, z dwoma młodymi paniami kryje się przed Indianami w skalistej grocie, a na około są Indianie i oni nie wiedzą o nich. Bardzo przejmowałem się, jak oni z tego zagrożenia wyjdą. To było na początku Powstania. „Ostatni Mohikanin” kojarzy mi się jeszcze z mieszkaniem na górze. Druga książka, którą pamiętam, to była autorki „Ani z Zielonego Wzgórza”, to była książka pod tytułem „Emilka ze Srebrnego Nowiu”. To już w piwnicy czytałem. Prawdopodobnie czytałem jeszcze jakieś inne książki, ale nie pamiętam.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z tego okresu?

Najgorsze wspomnienie to był nalot z dnia 6 sierpnia. To była pierwsza niedziela powstaniowa, gdzie właśnie cały rejon został zbombardowany. To było rano. Jeszcze mieszkaliśmy w mieszkaniu. Sąsiad z trzeciego piętra, pan Olszewski, zaczął wołać, że ogromna chmara samolotów leci ku nam – mieliśmy rozległy widok na południowe niebo, na Okęcie – żeby uciekać do piwnicy. Nie zdążyliśmy nigdzie uciec. Tylko tyle, że przykuliliśmy się na podłodze. Okna mieliśmy na południe. Straszliwy dźwięk, wycie, gwizd. To mogły być bomby, poza tym mogły być syreny montowane na samolotach nurkujących, sztukasach. Bo tak było, że właśnie ze względów psychologicznych dawali syreny. To działało. Dźwięk był obezwładniający. Był tak przerażający, że człowiek chciał zapaść się pod ziemię. Za chwilę było widać za oknem spadające, tłuste – jak są zimne ognie – takie kreseczki. Też była kreska pomarańczowa, tłusta, od niej odchodziły też pomarańczowe. To był chyba fosfor płonący z bomb zapalających. Tak że dach domu zaczął się palić. W ogóle uciekliśmy z domu wtedy. Dom udało się ocalić, ugasić pożar. To był chyba najgorszy moment. Bardzo bałem się bombardowań. Nasz dom był w takim położeniu, że nie był widoczny bezpośrednio od strony niemieckiej.
Linia frontu szła ulicą Towarową, potem, zdaje się, Niemcy doszli do Wroniej. Tak że linia frontu była na pewno na Towarowej, a potem być może tak, że byliśmy tuż przy samej linii frontu. Ale nasz dom nie był widoczny od strony niemieckiej. Tak że bezpośredniego ostrzału, na przykład z dział czołgowych, nie było dla tego domu. Poza tym bliskość frontu powodowała, że właściwie groźba bombardowania też była niewielka, ponieważ groziło zbombardowaniem własnych linii. Natomiast plagą był ogień moździerzowy tak zwanych granatników. To jest broń, która wyrzuca [stromym] torem niewielkie pociski. Przypominają bombki lotnicze, maja ogonki. Służą głównie do niszczenia tak zwanej siły żywej, jak to się mówi w wojsku, czyli do ranienia ludzi. Właśnie było mnóstwo ludzi poranionych od granatników. Niemcy co jakieś dwie–trzy godziny regularnie granatnikami obrzucali zamknięte podwórka. To była dosyć zamknięta przestrzeń, tak że granatniki, co jakieś dwie-trzy godziny wpadały na nasze podwórko. Jak ktoś był, to był ranny.

  • Co działo się z rannymi?

Gabriel, starszy ode mnie o dwa lata, został ranny w czasie wielkiego przelotu fortec ze zrzutem dla Warszawy. Właśnie wtedy, gdy fortece nadleciały, ludzie zaczęli się strasznie cieszyć, że jest pomoc, że to właśnie są skoczkowie. Nawet do tego stopnia, że jeden spadochron został uszkodzony i to coś zaczęło spadać. „Zabili człowieka!”, a to były pojemniki. Ludzie powychodzili i wtedy Niemcy zorientowali się, że powychodzili z piwnic i znowu zaczęli ostrzał granatnikami. Mój kolega Gabriel został ranny. Jakaś pomoc była, jakaś pomoc istniała. Tak że wkrótce potem miał bandaż, w kolano był ranny.

  • W takim razie może, jakie jest pana najlepsze wspomnienie?

Moment wybuchu Powstania, szał radości. Potem był przylot fortec amerykańskich. Samoloty nadleciały, ludzie zaczęli wychodzić, strasznie zaczęli się cieszyć. Mama mnie zapędziła do piwnicy, o co miałem w pierwszej chwili do niej straszny żal, bo nie widziałem, co się działo. Żal przeszedł, jak Gabriel dostał granatnikiem, bo zaraz ogień granatników się zaczął. Tak że niewiele widziałem. Koło naszej piwnicy była wybita dziura w murze na sąsiednią posesję, gdzie był jakiś ogródek, nie beton, nie podwórko. Był cmentarz i właśnie widziałem przez dziurę opadający [tam] spadochron z zasobnikiem. Jakichś specjalnych momentów radosnych nie pamiętam.

  • Jak zapamiętał pan koniec Powstania?

Pod koniec Powstania walki stały się mniej natężone. Potem ucichły. Doszła do nas wiadomość, że jest kapitulacja. Nie wiadomo było, co dalej. Mieliśmy nadzieję, że jak koniec, to zostaniemy. Chyba już przespaliśmy z jedną czy dwie noce we własnym mieszkaniu, we własnym łóżku. Chyba to było 2 października, że po południu przyszła grupa Niemców i zawiadomili, że w ciągu dwóch godzin musimy opuścić dom. Dwie walizki się wzięło. Poza tym mój ojciec hodował kanarki, miał ich około dwudziestu. Nie wiedząc, co zrobić, wpuścił je wszystkie do największej klatki jaką miał, wsypał im wszelkie zapasy pokarmu i zostało to i wyszliśmy. Jeszcze wyszliśmy za dnia, popołudniem, z domu.

  • Co potem z panem się działo?

Poszliśmy do znajomych na ulicę Miedzianą 13, do państwa Mariana i Józefy Górków. Przenocowaliśmy u nich. Następnego dnia wraz z wszystkimi warszawiakami szliśmy w stronę Dworca Zachodniego. Gdzieś koło godziny czternastej znaleźliśmy się koło Dworca Zachodniego. Wsiedliśmy do pociągu. Wagony były osobowe. Dojechaliśmy do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Była taka sytuacja, że była selekcja – ludzie, co mieli zostać w Polsce i ludzie do Niemiec. Właśnie gdy zbliżaliśmy się do bramki kontrolnej, polska pielęgniarka rozmawiała z nami i mówi: „Nie idźcie państwo razem. Niech żona weźmie synka – czyli mnie – potem inni ludzie, a mąż niech weźmie córkę – nie wiem, czy nawet mojemu ojcu nie zabandażowano ręki, że jest ranny – tak macie szansę zostania w Polsce”. Tak zrobiliśmy i to się udało. Zapytali ojca, gdzie żona. „Gdzieś zaginęła w Powstaniu, nie wiadomo”. Natomiast ci państwo [Górkowie, u których nocowaliśmy], wysłali swojego syna na wakacje przed Powstaniem, gdzieś w okolice Grójca, na wieś. Nie mieli [z sobą] żadnego dziecka, oboje zostali zabrani do Niemiec na roboty. On tam umarł na tyfus czy coś, ona wróciła.
Jak przeszliśmy przez bramkę, to w miarę daleko od bramki się zeszliśmy. Przekoczowaliśmy noc w Pruszkowie, w halach Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Następnego dnia rano zostaliśmy załadowani na otwarte od góry wagony towarowe i wyruszyliśmy w podróż. Koło dziewiątej-dziesiątej pociąg ruszył. Trasa pociągu była taka: Skierniewice-Koluszki, potem na Opoczno. W [okolicach] Opoczna został pociąg zatrzymany specjalnie, otwarto wagony. Człowiek, który tym kierował, powiedział: „Potrzeby fizjologiczne, rozprostować nogi”. Wysypaliśmy się wszyscy na okoliczne pola, potem znowu wsiedliśmy. Pociąg dalej jechał. Zrobiło się ciemno. W tych ciemnościach zatrzymaliśmy się na jakiejś dużej stacji. Na górze był pomost dla pieszych, nad torami szli ludzie, zaczęliśmy pytać, co to za stacja. „Skarżysko Kamienna” – objaśnili nam. Nad ranem, jak już zrobiło się widno, byliśmy w okolicach Krakowa – Jędrzejów, Sędziszów. Pociąg wlókł się normalną trasą krakowską, tunel, Słomniki, Kraków i dalej. Nie zatrzymując się w Krakowie, pojechał na zachód. Na tyle dobrze geografii nie znałem, żeby nie podejrzewać, czy jest do Oświęcimia. Ale nie było do Oświęcimia, tylko linia na Trzebinię.
Na stacji Krzeszowice pociąg został opróżniony. Prawdopodobnie po drodze były odczepiane inne wagony. Nasze wagony zatrzymały się na stacji Krzeszowice, to już było ciemno. Zostały opróżnione. Właśnie zostaliśmy zabrani przez chłopów na furmanki i [rozwiezieni] do okolicznych wsi. Dostaliśmy się do wsi Filipowice. Na wsi byliśmy do lutego 1945 roku.
Wróciliśmy do Warszawy. Też były przygody bardzo bogate. Okazało się, że nasz budynek został spalony. Budynki obok ocalały, natomiast nasz, trzypiętrowy, został spalony.
  • Gdzie zamieszkała pana rodzina?

Pierwszą noc przenocowaliśmy u sąsiadki [pani Rosiakowej], w bocznej oficynie. Następną noc wróciliśmy na Miedzianą 13, do kuzynki [tych] państwa [Górków], z którymi wychodziliśmy z Warszawy. Jakieś [cztery] tygodnie mieszkaliśmy u nich. Potem przenieśliśmy się do mieszkania stryjka, o którym wspominałem, w Aleje Jerozolimskie przy placu Starynkiewicza. Jego nie było w Polsce, nie wiedzieliśmy, co się dzieje.

  • Co pan chciał zrobić dla Warszawy, aby znowu wyglądała dobrze, została odbudowana?

Za wcześnie o tym mówić. Stan psychiczny był bardzo marny. Poza tym moja mama bardzo dobrze trzymała się przez całą okupację, przed Powstaniem. Po wywiezieniu na wsi nastąpiło załamanie psychiczne, depresja, rozstrój. W ogóle było bardzo ciężko. Poza tym środków do życia właściwie nie było, więc problemem było, żeby z czegoś żyć. O jakichś sprawach ogólniejszych nie bardzo była mowa. Nie mniej zaczęliśmy jakoś wracać do normalnego życia.
Nie pamiętam, kiedy myśmy wrócili. Prawdopodobnie była to połowa lutego. Już w marcu poszedłem do szkoły. Przed Powstaniem skończyłem klasę czwartą. Tutaj poszedłem do piątej klasy. Nauka była od połowy marca, kwiecień, maj, czerwiec. Trzy i pół miesiąca, ale to zostało zaliczone, jako klasa piąta.

  • Nie było problemów z nauką?

Nie było. Podręczników oczywiście nie było żadnych. Pani dyktowała nam wiersze, pisaliśmy, potem uczyliśmy się wierszy na pamięć. To było bez podręczników. Potem pojawiły się przedwojenne pisemka dziecinne – były trochę jako czytanki – i mapy, oczywiście, przedwojenne. Potem była klasa szósta, już było nieco lepiej. Już był [normalny] rok szkolny.

  • Jak po latach ocenia pan Powstanie?

Tego nikt nie umie ocenić. Dla serca to było wielkie przeżycie, ale dla rozumu była klęska. Nie umiem tego ocenić. W każdym razie po Powstaniu przez wiele lat byłem bardzo dumny, że byłem obecny w czasie Powstania w Warszawie, że to wszystko widziałem, że to wszystko przeżyłem. Powstańcy byli dla mnie świętymi bohaterami. Po wielu latach zaczęły powstawać pewne wątpliwości, ale niezbyt silne. Czy rzeczywiście był sens, żeby Powstanie było? Nie mniej jednak wątpliwości nie były zbyt silne. Jeszcze po dalszych latach doszły wiadomości, że Powstanie uratowało Polskę przed staniem się siedemnastą republiką. To jest bardzo prawdopodobne. Właśnie Wanda Wasilewska strasznie ubolewała, że przez to, że doszło do Powstania, to towarzysz Stalin zniechęcił się do Polaków, nie będzie chciał ich włączyć do wielkiego, miłującego pokój, Związku Radzieckiego. Jeśli tak, to był sens.
Polski Rząd Londyński – to był jedyny oficjalny rząd – i kierownicy Powstania byli w sytuacji bez wyjścia. Nie było dobrego wyjścia. Dlatego że gdyby w jakiś sposób pokojowy – a to było nawet nie bardzo możliwe, przecież Warszawa lewobrzeżna była bardzo dobrze trzymana przez Niemców – dogadali się z Rosjanami, żeby jakoś to [ułożyć] w miarę wzajemnej współpracy, to mogło być tak jak w Wilnie. Też akowcy współpracowali przy wyrzuceniu Niemców z Armią Czerwoną, a potem zostali rozbrojeni i wywiezieni na Sybir. To był jeden wariant i to wchodzi w rachubę. Drugi wariant to właśnie Powstanie.
Na jakieś dwa tygodnie przed Powstaniem zaczęła się paniczna ucieczka Niemców. Alejami Jerozolimskimi szły nieskończone kolumny. Tak że nie można było przejść przez ulicę. Szło wojsko, jechali jacyś chłopi na wozach, krowy były prowadzone, bydło. To była po prostu ucieczka. Oczywiście była ogromna radość dla ludzi. Uciecha nie z tej ziemi, że właśnie „panowie świata” rejterują. Było poczucie, że rzeczywiście opór niemiecki w Warszawie będzie bardzo słaby. To też trochę zmyliło dowództwo warszawskie, które podjęło decyzję powstańczą. W każdym razie nigdy ich nie potępiałem i nie potępiam. Byli w niezwykle trudnej sytuacji. Rzeczywiście, straty były ogromne, to fakt. Nie tylko w czasie Powstania, a jeszcze potem Niemcy palili to wszystko. Wyszliśmy z całego domu, z kompletnego mieszkania, potem wypalone mury były. Straty były ogromne i w materiale i w ludziach. Kamieniem w nich nie rzucę. Być może coś dobrego z tego wyrosło. Na pewno nie staliśmy się siedemnastą republiką, ku rozpaczy Wandy Wasilewskiej.

  • Czy ma pan jeszcze jakieś wspomnienia z okresu Powstania?

1 sierpnia szał radości był po południu. Następnego dnia pojawił się u nas człowiek z ulicy Młynarskiej, który gryzł się tym, jak dostanie się na Młynarską do swojego domu. Wyszedł. Co było dalej, nie wiem. W każdym razie było piekło w rejonie Młynarska – Wolska. Co z nim się stało, nie wiem. Chyba już drugiego dnia przenieśli się do nas znajomi, państwo Korzeniowscy, którzy mieszkali na ulicy Towarowej, blisko Krochmalnej. Po prostu uciekli przed śmiercią. Mieszkali u nas całe Powstanie. Również z nimi wyszliśmy, razem dojechaliśmy na wieś po wysiedleniu, razem z nimi mieszkaliśmy na wsi. Państwo [Michał i Jadwiga] Korzeniowscy uciekli po prostu przed śmiercią z ulicy Towarowej. Po Powstaniu dowiedzieliśmy się, że obok nich mieliśmy [znajomego] pana Małeckiego na ulicy Krochmalnej. W pierwszych godzinach Powstania został rozstrzelany wraz z innymi mieszkańcami. To był rejon Towarowa – Krochmalna.
Mówiłem o bracie mojego ojca, o stryjku Edku. On z żoną, nie mieli dzieci, mieszkali w Alejach Jerozolimskich na odcinku od placu Starynkiewicza do placu Zawiszy. Przy placu Starynkiewicza były trzy budynki. Jeden obecnie jest redakcją „Rzeczypospolitej”, drugi to urzędowy budynek i trzeci, wówczas jedyny dom mieszkalny. Właśnie tam mieszkali. Też uciekli pierwszego czy drugiego dnia Powstania stamtąd. Biegiem przebiegli pod ostrzałem Aleje Jerozolimskie do tak zwanego Dworca Pocztowego. To był budynek w pobliżu skrzyżowania Żelaznej i Alej. Przebiegli pod ostrzałem, szczęśliwie udało się im do Dworca Pocztowego [dobiec], dostali się do nas na Prostą. [Po wojnie okazało się, że stryjek uciekł przed śmiercią. W kilka godzin po ucieczce, do tego ich budynku weszli Niemcy i rozstrzelali wszystkich tam obecnych kilkudziesięciu mężczyzn]. Byli u nas, na Prostej. Stryjek bardzo źle znosił strzały, bombardowanie. W ogóle załamywał się psychicznie.
Po trzech tygodniach Niemcy jednostronnie ogłosili zawieszenie broni. Ulotkami zawiadomili, że gdyby ktoś chciał opuścić Warszawę, to może przejść na stronę niemiecką, będzie bezpiecznie. Ponieważ stryjek to bardzo źle znosił, oni skorzystali z tego, wyszedł z żoną. Rzeczywiście, nie zostali rozstrzelani. Zostali wywiezieni do Niemiec, ale nie do obozu, tylko jako pracownicy. Stryjek był dobrym krawcem, bez trudności został zaakceptowany. Przeżyli wojnę. Potem trafili do Dywizji Generała Maczka. Nie był jako żołnierz, tylko jako krawiec wojskowy. Przy Dywizji Maczka odżyli po tych wszystkich przeżyciach, wrócili do Polski w 194[8] roku. Dziecko urodziło się w Niemczech. Tak było ze stryjem Edkiem.
Z mojego domu znałem trzy osoby, które poszły do Powstania. Pani Łonczyńska miała dwie córki, panienki. Młodsza panienka [Basia], koło siedemnastu lat, była w Powstaniu. Była żołnierzem, potem trafiła na Zachód i do Egiptu. Co ciekawe, panienki się kształciły, ale ich matka była zaledwie salową w szpitalu. Też było to bardzo charakterystyczne. Następnie syn dozorcy – też poszedł do Powstania. Została żona z dwoma synkami. Zginął w Powstaniu, pan Gromadka się nazywał. Jeszcze syn wozaka [pan Zawisza]. Były stajnie, były wozy konne. To było czysto proletariackie środowisko. Syn wozaka też poszedł do Powstania. Miał żonę i dziecko. Stracił oko w Powstaniu. Zresztą już przychodził jako ranny do nas. Moja mama strasznie ubolewała: „Taki przystojny mężczyzna, a tak okaleczony”. O ile jesteśmy przyzwyczajeni z „Kamieni na szaniec” czy coś, że to była młodzież inteligencka, z dobrych rodzin, to tu była wybitnie proletariacka – syn wozaka, syn dozorcy domowego, córka salowej. Co prawda one były kształcone, więc to już trochę się zmieniało. To było bardzo charakterystyczne.
Któregoś dnia na środku podwórka złapał mnie nalot. Nie zdążyłem dobiec do piwnicy, tylko pod okap się schowałem. Patrzyłem w górę, widziałem na czysto niebieskim niebie, bez żadnej chmurki, sztukasa z lewego profilu w zakręcie. To było około godziny szesnastej. Do dziś mam obraz tego sztukasa, jak go widzę na błękitnym niebie z profilu.
Była taka dziwna sprawa po nalocie. Ta pani [Rosiakowa] mieszkała w bocznym skrzydle, jednopiętrowym. Po nalocie wszyscy z piwnicy zaczęli się rozchodzić, ona za chwilę wraca, że w suficie tkwi bomba. Konsternacja. Wreszcie jeden z sąsiadów, pan Noga, który przed wojną miał kontakty z fabryką lotniczą, ofiarował się i poszedł na stryszek. Czekamy. Po piętnastu minutach wraca i ma w ręku wielkości grejpfruta brukowiec okrągły. Mówi: „To było”. Sprawa jest niejasna do dziś. Gdyby obok był jakiś wybuch od bomby, to moglibyśmy przypuszczać, że kamień został wyrzucony i wpadł. Wybuchu żadnego nie było, bardzo dziwna sprawa, brukowiec. Były hipotezy, że może to lotnicy zabierają kamienie i rzucają, ale to nierealne było.
Nasz dom nie był bezpośrednio widoczny z niemieckich linii. Natomiast domy, które były widoczne z niemieckich linii były ostrzeliwane przez czołgi. Przyjeżdżał czołg i walił. Walił do czasu, jak dom zaczął się palić. Dom się zapalił, wtedy odjeżdżał. Co jakiś czas kolejny dom w otoczeniu zostawał podpalany. Nasz dom tego uniknął, bo był osłonięty. Od frontu, od ulicy Prostej, był drewniak. Nie wiem, ile miał lat, zapadający się. W drugiej połowie Powstania drewniak też został spalony.
Było ostrzeliwanie przez moździerze salwowe. Straszne moździerze salwowe, które na Starym Mieście były nazywane „szafami”. U nas były nazywane „ryczące krowy”. Przed odpaleniem salwy rozlegał się głos, jak gdyby ryk przesuwania szafy, dlatego był nazywany „szafą” na Starym Mieście. Myśmy to nazywali „krową”. Wtedy wiadomo, że trzeba się chować, bo zaraz pójdzie salwa. W każdym razie „ryczące krowy” też pamiętam. Najbardziej bałem się bombardowań. We wrześniu, gdy po stronie wschodniej ruscy i Polacy zajęli Pragę, pojawiła się osłona z myśliwców, właśnie radziecko-polskich. Rzeczywiście, myśliwiec patrolował dwie-trzy godziny Warszawę. Wtedy żaden sztukas nie śmiał w ogóle ogona podnieść. Pociski z działa kolejowego to były pociski ogromnego kalibru. Dym i kurz był w całej dzielnicy.
Echa, jakie mi zostały na całe życie po tym wszystkim – czasem są różne eleganckie lokale, jakieś kawiarnie, restauracje, gdzie architekt w swojej inwencji robi na przykład ścianę nietynkowaną tylko z cegieł. To jest bardzo eleganckie. Dla mnie to nie jest eleganckie, to jest dla mnie skojarzenie z piwnicą, w której mieszkałem przez całe Powstanie. Takie lokale nie mają w sobie nic z elegancji.

  • Boi się pan?

Nie boję się, ale nie podoba mi się to. Są również romantyczne kolacje przy świecach, tak się mówi. Dla mnie to jest właśnie i piwnica i i światła w czasie okupacji, światła po wojnie. Świece to jest dla mnie dno. Z moją wnuczką często się spieram, bo ona uwielbia świece. Ja tego nie cierpię!
Uczyłem się z powodzeniem kilku języków europejskich, niestety do niemieckiego klops zupełny. Tego języka nie znoszę, nie cierpię, nie mogę go słuchać. Wiem przecież, że Niemcy nie są [tylko] zbrodniarzami. Jest tylu wartościowych – Beethoven, Bach, poza tym wielu fizyków niemieckich, z których zasadami wielokrotnie mam do czynienia, bo w tym rejonie się obracam. Bardzo ich cenię. Do niemieckiego nie mogę się przełamać.
Przeżyłem interesujący moment. Był chyba 1965 rok. Byłem w Gdańsku w jakiejś kaplicy, obok mnie starsza pani modliła się z niemieckiego modlitewnika, miała obrazek Matki Boskiej z podpisem Jungfrau, czyli Panienka. Wtedy sobie uświadomiłem, że w niemieckim nawet można się modlić. To było pewne zaskoczenie. Słowo Ukrainiec jest dla mnie nieprzyjemne. Wiem, że musimy mieć kontakty z Ukrainą. Dobrze, że umożliwiamy jej wydostawanie się z wpływów bolszewickich, ale samo słowo Ukrainiec jest dla mnie jakieś takie, że czuję się nieswojo.


Warszawa, 12 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies
Lubomir Kossowski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Zachodnie

Zobacz także

Nasz newsletter