Maria Lipczewska „Danka”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Maria Lipczewska.

  • Proszę powiedzieć nam o swoim domu rodzinnym, gdzie państwo mieszkali przed wojną.


Moja mama była rozwiedziona, wyszła za mąż drugi raz i przed samą wojną przeprowadziliśmy się spod Warszawy do Warszawy na ulicę Rakowiecką róg Asfaltowej.

  • Tam pani zapewne gdzieś chodziła do szkoły?


Chodziłam do „Platerki” na Piusa, na [dzisiejszej] Pięknej.

  • A harcerstwo było również?


Było, tak.

  • Czy należała pani do harcerstwa w tym czasie?


Tak, tak, jeździłam na obozy, ale to już mało co pamiętam z tego. Jakieś sprawności trzeba było zdobywać.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Jeszcze była pani wtedy uczennicą szkoły?


Tak, ale byłam na wakacjach w majątku naszych bliskich znajomych w Smardzewie koło Płońska. I tam właśnie wojna mnie została, wybuch wojny. Myśmy stamtąd, bo to było niedaleko granicy, uciekali, potem żeśmy wracali, takie różne były historie. A w końcu moja mama przyjechała po mnie, już był listopad. Przyjechała po mnie, żeśmy wróciły do domu, do Warszawy.

  • A jak wyglądało życie pod okupacją niemiecką? Co było wtedy źródłem utrzymania dla rodziny?


Moja mama nie pracowała, to znaczy częściowo jakieś słodycze rozprowadzała, ale to było mało co. Mój ojczym był w Anglii i zorganizował tak, że był tutaj taki pan Macke i on się trochę opiekował nami, w imieniu ojczyma płacił mamie pieniądze.

  • A jak pani kontynuowała naukę w czasie okupacji?

 

W czterdziestym pierwszym zdałam maturę. Ja byłam u „Platerki” na Pięknej, tak że myśmy miały te komplety oczywiście. Maturę zdawało się... Ponieważ w szkole zostawili profesorom pokój nauczycielski z balkonem, to jak się maturę zdawało, to się siedziało na balkonie, a w środku był delikwent. I taka była satysfakcja, że... Bo tam Niemcy stali na Pięknej 24, tam, gdzie ta moja szkoła była, Cecylii Plater. Niemcy na dole chodzili, oni im zostawili jeden pokój z tym balkonem i myśmy siedziały na balkonie, a tą ustną maturę po kolei zdawały w tym jednym pokoju, a na dole Niemcy. Było to nawet sympatyczne. A potem zaraz się okazało, że uruchomili to tajne SGH, Miejska Szkoła Handlowa się nazywała, profesor Lipiński i tam już zaczęłam chodzić, i chodziłam do Powstania.

  • Gdzie mieściła się ta szkoła?


Szkoła mieściła się niedaleko pomnika Kopernika. Jak się ta ulica nazywa, co idzie w dół z Krakowskiego?

  • Karowa.


To może na tej Karowej.

  • Czy to było tajne nauczanie, czy ta szkoła miała charakter pozornie szkoły zawodowej?


Tak, szkoła udawała zawodową, a normalnie wszystkie mapy i wszystkie takie potrzebne rzeczy to były chowane przed Niemcami.

 

  • Kiedy pani się zetknęła po raz pierwszy z konspiracją?

 

No trudno jest mi powiedzieć, ale chyba to już było w czterdziestym pierwszym, jak po zdaniu matury zapisałam się właśnie na tak zwaną Miejską Szkołę Handlową profesora Lipińskiego. I wtedy jakoś ktoś z kolegów chyba, z tej pracy (pracowałam w Warszawskim Towarzystwie Ubezpieczeń), on mnie wprowadził do tego, bo jednak trzeba było mieć kogoś, kto poręczy.

  • Jakie były pani pierwsze zadania konspiracyjne? Czy było jakieś szkolenie bojowe, szkolenie sanitarne?


Było szkolenie bojowe i było szkolenie sanitarne. Tylko powiem szczerze, że więcej było tego bojowego, a tego sanitarnego było ciut mało jak na potrzeby Powstania, no ale tak było. Myśmy miały taki zespół pięć osób i żeśmy właśnie tam się kształciły.

  • Czy jakieś pseudonimy bądź imiona swoich koleżanek pani pamięta z tamtych czasów?


Pamiętam, Lidka miała pseudonim „Małgorzata”, Hanka miała pseudonim „Wacka”, ale chyba wszystkie już nie żyją.

  • A pani pseudonim?


Mój był „Danka”, ponieważ mój mąż pierwszy był Bogdan Danek, no to ja oczywiście taki pseudonim wzięłam, „Danka”.

  • A czy poza szkoleniem sanitarnym i bojowym jakąś prasę konspiracyjną pani też wtedy kolportowała?


Tak, nawet w Częstochowie, jak już po wysiedleniu z Warszawy, po Powstaniu Warszawskim spotkał mnie taki ksiądz jezuita z tego kościoła na Rakowieckiej, to zatrzymał mnie i mówi: „No, moja pani – a to już było po końcu wojny – no panią to pamiętam, jak żeście sobie podawali... Najpierw szliście przez Pole Mokotowskie, jedno za drugim, prawidłowo, a potem na rogu Rakowieckiej i Alei Niepodległości żeście stawali i sobie dzielili tę całą pocztę, te gazetki, to wszystko i już wtedy nie było konspiracji”. Bo potem, żeby było krócej, to ja brałam część, a ten co mnie eskortował, drugą część, i żeśmy roznosili.

  • Ale to było jeszcze w okresie okupacji czy już w Powstaniu?


Tak, tak, okupacji. Nie no, już w Powstanie to się tak nie chodziło. W Powstanie to byłam na Czerniakowie.

 

  • Proszę powiedzieć, czy okres okupacji był oznaczony jakimiś dramatycznymi wydarzeniami w pani życiorysie?


No chyba wystarczy, że siedziałam na Pawiaku i że męża rozstrzelali.

  • Jak to się stało, że pani trafiła na Pawiak? Czy przypadkowo z łapanki, czy w innych okolicznościach?


Nie, oni zrobili… Myśmy nie wiedzieli nic, a okazało się, że taki „kociołek” był: nasze mieszkanie i jeszcze jedno mieszkanie na Rakowieckiej, w tym samym domu. I tam właśnie myśmy przyjechali z mężem na obiad do mamy, a tam już siedziało gestapo. I trzymali nas tak... Żeby człowiek wiedział, to można było wyjść z tego mieszkania, ale nikt nie wiedział, że tu chodzi właśnie o nasze mieszkanie. Chodziło o takiego bojownika żydowskiego, który u nas mieszkał jakiś czas. I żeby człowiek to wiedział, to bym chociaż męża wyekspediowała gdzieś do innego mieszkania, a tu nikt, nic się nie wiedziało.

  • A ten bojownik żydowski to w czasie okupacji mieszkał u państwa, tak?


Tak, tak.

  • Czyli były jakieś związki z gettem czy z powstaniem w getcie?


No moich to na pewno nie. Powstanie w getcie to było w czasie, kiedy ja już na Pawiaku siedziałam, bo wtedy przywozili do nas tych bojowników z getta.

  • A czy mąż też był w konspiracji?


Tak, też, przede wszystkim on był. Ja to poszłam do konspiracji już po tych wszystkich przeżyciach.

  • W którym roku uwięzienie było na Pawiaku?


W czterdziestym trzecim.

  • Jak długo pani tam była?

 

Byłam... W ogóle nie liczyłam na to, że w ogóle wyjdę. Nie było żadnych szans wtedy, ale mój szwagier, brat mojego męża, ponieważ miał tam jakiegoś, w Częstochowie mieszkał i tam jakiegoś gestapowca dorwał. I ten gestapowiec miał zadziałać, żeby mojego męża zwolnić, Danka, ale już było za późno. W sobotę przyjechał działać, nie, w poniedziałek przyjechał, a oni w sobotę zabrali siedemset osób z Pawiaka i rozstrzelali.

  • To było wiosną czterdziestego trzeciego, tak?


Tak, Boże, to było w maju, tak, chyba. Teraz mam dziurę w głowie, nie wiem, w maju chyba to było. Tak, 15 maja nas aresztowali.

  • Przesłuchiwania były też na Pawiaku?


Nie, w ogóle nas nie przesłuchiwali. Ja się codziennie szykowałam, że na Szucha pojadę, że mnie będą bili, a tymczasem siedzieliśmy, bo tam moja mama siedziała, moja siostra i ja, siedziałyśmy i w ogóle nikt się nami już nie interesował. Zaraz w dwa tygodnie po naszym aresztowaniu była tak zwana kwarantanna, wie pani, żeby czystych ludzi przenieść na stałą celę. A tam takie straszne pluskwy nas żarły. Cele były na osiem osób, a siedziało nas piętnaście, szesnaście, tak że warunki były straszne i upał potworny, wtedy czerwiec był. Te warunki więzienia były straszne. I w pewnym momencie, wieczorem po apelu słyszę, że idą strażnicy, brzęczą kluczami, potem otwierają drzwi naszej celi. Ja już myślałam... Bo zawsze po apelu brali potem na rozstrzelanie. No to ja już przygotowałam się, torebkę pod pachę i czekam, bo zawołali: Hohensee Maria. Oni zły klucz wzięli, potem przynieśli drugi, a ja cały czas się tam trzęsę pod tymi drzwiami. Otwierają i [pytają], gdzie ja się wybieram. No i okazało się, że mój szwagier, znaczy brat mojego męża, dorwał jakiegoś gestapowca w Częstochowie i ten gestapowiec obiecał mu zwolnić mojego męża. Tymczasem to było w poniedziałek, a w sobotę było to rozstrzeliwanie siedmiuset osób i już było za późno. I wtedy on powiedział, że on wobec tego już nie będzie brał pieniędzy, tylko zwolni mnie, siostrę i mamę. No i nikt w to nie mógł uwierzyć, w taki cud, że żeśmy wyszły z tego Pawiaka nie do obozu, a na wolność. To właśnie dzięki mojemu szwagrowi.

  • Czy pani siedząc wtedy na Pawiaku, wiedziała o tym, jakie są losy męża?


Ja nie wierzyłam w to, wie pani. Mówili mi, że on też jest, bo to było jednak siedemset osób rozstrzelanych. Ale ja w to nie wierzyłam, ja do końca uważałam, że to jest pomyłka i że on się jednak znajdzie. I tak, wie pani, rano kościół, wieczorem wróżka, takie miałam życie. Tak to było.

  • Pani była też świadkiem uwięzienia na Pawiaku tej młodej pary z kościoła Świętego Aleksandra, prawda?


Tak, znaczy ja pannę młodą widziałam przez wizjer. Ona akurat naprzeciwko miała celę. Przez wizjer zobaczyłam, jak do tej pojedynki biedulkę wsadzili. W takim niebieskim, niebieskawym kostiumiku była, jeszcze miała cały bukiet kwiatów. Oni prosto od ołtarza ich wzięli, [z kościoła] Świętego Aleksandra. Tak że mój rekord był pobity, dwa tygodnie po ślubie to już nie był rekord.

  • Po wyjściu z Pawiaka wróciły panie do mieszkania na Rakowiecką?


Tak.

  • A pani wróciła do konspiracji w dalszym ciągu, do szkoleń i sanitariatów?


Tak.

  • A jak wyglądały te ostatnie miesiące przed Powstaniem, bo to był jeszcze czterdziesty trzeci rok, kiedy panie wyszły z Pawiaka, prawda?


Nie, myśmy... Jak pani uważa, że w którym roku ja byłam na Pawiaku, w czterdziestym pierwszym chyba, tak?

  • Pani mówiła o czterdziestym trzecim.

 

Nie, to źle mówiłam. To było coś tak niesłychanego... Wyszłyśmy we wtorek, a w piątek przyszli tam ci wachmajstrowie i zaczęli wrzeszczeć: Hohensee Maria, gdzie ja jestem. Okazuje się, że nas nie było w ogóle na liście. Jako że to byli przeznaczeni na rozstrzelanie, to nie było na żadnych listach i wobec tego, że ten gestapowiec, którego mój szwagier tam zaangażował, szukał, nie było nas w ogóle na liście żadnej i dlatego krzyczeli na korytarzu moje nazwisko. Ja się odezwałam. Ja myślałam, że już mnie chcą zabrać, więc wzięłam torebkę pod pachę, czekałam ubrana, a oni się zapytali, gdzie ja się wybieram. No i stwierdzili, że tam na liście nie ma, ale jest faktycznie, i poszli. A ja mówię: „Co to było, czego tak...”. Nas traktowali jako zakładników aresztowanych tego 15 maja i dlatego nas na żadnej liście nie było. A mój szwagier jak dorwał tego gestapowca, no to szukał nas. Nie ma nas na listach i wobec tego... A on wiedział z tych kartek, które ja wysyłałam, gdzie jestem, i dlatego przyszli sprawdzić, czy faktycznie ja tam jestem. Nie było nas na liście, a ja nie wiedziałam, o co tu chodzi. Byłam już przygotowana, że pojadę do obozu, a tu okazało się, że właśnie bałagan był niemiecki. Nie było nas nigdzie na listach i szwagier tam przez tego gestapowca zadziałał, że mnie znaleźli w tej celi. Znaczy on wiedział, gdzie ja jestem, bo ja pisałam kartki do teściowej. No ale właśnie już oficjalnie się okazało, w jakiej celi jestem, gdzie. No i to już powiedzieli, że coś słyszeli o Hohensee, o Leonardzie Hohensee. Myślę sobie, czy to możliwe. I faktycznie, nie było nas na listach, wobec tego ten gestapowiec, którego szwagier tam dorwał w Częstochowie zresztą, to kazał sprawdzić, bo wiedział z kartek, w jakiej ja celi jestem. Kazał sprawdzić, to było w piątek, a we wtorek nas wypuścili. Mnie i mamę, i siostrę, czyli zadziałał gestapowiec z Częstochowy.

 

  • Jak się toczyło życie po wyjściu pań z Pawiaka?


No, przede wszystkim szukałam dojścia do konspiracji, poza tym pracowałam w Warszawskim Towarzystwie Ubezpieczeń. Poza tym chodziłam do tak zwanej Szkoły Miejskiej Handlowej profesora Lipińskiego. Tak że byłam nawet dosyć zajęta, bo to i konspiracja, i szkoła, i praca. I tak to było do Powstania.

  • Jak zbliżało się Powstanie, to czy wiedziała pani o tym, co się będzie działo?


O, tak, bardzo się denerwowałam, żeby się beze mnie nie obyło. I wobec powyższego miałam urlop w lipcu, byłam w Częstochowie u rodziny męża i wyrywałam się do Warszawy, bo się strasznie denerwowałam, żeby się nie zaczęło beze mnie. No i faktycznie przyjechałam w ostatnie dni, chyba 27 lipca. Pierwszego sierpnia wybuchło Powstanie.

  • Gdzie pani była wówczas i czy wiedziała pani o tym, że Powstanie wybuchnie pierwszego?


Nie, tego to już nikt nie... Znaczy był pierwszy taki alarm, ale próbny czy fałszywy, trzy dni przedtem, to jeszcze mnie nie było w Warszawie i dlatego się tak denerwowałam, żeby się nie zaczęło beze mnie. Więc bardzo szybko się zwinęłam, byłam w Częstochowie na urlopie, z tej Częstochowy przyjechałam do Warszawy. No i faktycznie, za trzy dni już było Powstanie.

  • Gdzie pani się znajdowała wówczas, na Rakowieckiej?

 

Jak Powstanie wybuchło? No niezupełnie, to znaczy mieszkaliśmy na Rakowieckiej róg Asfaltowej, ale ja akurat byłam na takiej ekskursji, z Warszawy nas zabrali jako obstawę dwóch naszych chłopców, którzy mieli rozbroić Niemców, i myśmy tam [byli], to było blisko Dworca Wschodniego, nie, Głównego. Jak oni jakiegoś Niemca mieli rozbroić, po czym Niemiec zaczął ryczeć, a oni galopem lecieli do tramwaju, wskakiwali do tramwaju, broń na wierzchu. Potem poszłam na tą „skrzynkę” naszą, róg Pięknej i Marszałkowskiej, to była nasza „skrzynka”. Tam się dowiedziałam, że jest godzina „W”, że trzeba zawiadomić takich i takich. Głównie Mokotów dostałam, bo mieszkałam na tej Rakowieckiej. A potem mi kazali jeszcze amunicję przywieźć i nie wolno było wsiąść do tramwaju, tylko trzeba było tachać te wszystkie ciężary na piechotę. Gdzieś tam z Mokotowa tę amunicję wiozłam. Potem mnie wysłali po ten ręczny karabin maszynowy, opakowany był w takie druty od firanek blaszane, to musiałam udawać, że to takie lekkie, a to ciężkie jak diabli. I jakiś ryksiarz zobaczył mnie z tym, zatrzymał się, wziął mnie do tej rykszy (przed Powstaniem to ruch był niesamowity, wszystkie riksze, wszystko to biegało) i zawiózł mnie na plac Trzech Krzyży. Ja mu mówię: „Ile jestem winna?”. A on mówi: „Nic, kochana, spotkamy się pewnie”. No i wobec tego o tyle mi ulżył, że ten karabin maszynowy mogłam donieść do [Instytutu] Głuchoniemych.

 

  • Jak pani pamięta pierwszy dzień Powstania?


Pierwszy dzień Powstania to ja akurat nocowałam nie w domu, znaczy poprzedniego dnia zabrali nas tam gdzieś pod Warszawę, bo z samego rana nasi chłopcy mieli rozbrajać Niemców i myśmy miały tam przy tym być. No ale jak przyszłyśmy, a tak, przyjechałyśmy do Warszawy, bo to było gdzieś pod Warszawą i ja tam szłam Alejami Jerozolimskimi, a oni mieli tam... Bo chodziło o zdobycie broni, żeby żołnierzy, takich zwykłych sołdatów unieruchomić i broń zabrać. No ale patrzę potem, a tu moi panowie sokolskim kłusem lecą do tramwaju i wsiadają w biegu do tramwaju, i odjechali. No to tak było, że nie wyszło to rozbrojenie Niemców. No i wobec tego ja pojechałam już na „skrzynkę”. I tam się dopiero dowiedziałam, że Powstanie, godzina „W”, piąta. No i dostałam też te adresy, gdzie mam zawiadomić. Tak że latałam na Mokotowie głównie, bo jak mieszkałam na Rakowieckiej, to tak mi dali na Mokotowie. Na tym Mokotowie pozawiadamiałam wszystkich.
Spotkałam ojca mojej koleżanki szkolnej Jarzębowskiej, której tata nie pozwalał w ogóle w niczym brać udziału, trzymał ją zamkniętą w domu, i mówię mu, że dzisiaj już Powstanie. On strasznie się zdenerwował, mówił, że on dziecka nie wypuszcza w ogóle z domu. No i potem się dowiedziałam, że Niemcy, ponieważ w Alejach Niepodległości Powstanie nie wyszło, Niemcy zajęli te domy, zebrali wszystkich tam na podwórzu i całą młodzież rozstrzelali. I tak sobie myślałam, tak ją pilnował, żeby w niczym nie brała udziału, a tu tak się stało. Żal mi było tego ojca bardzo. Oczywiście powiedział, jak ja mu powiedziałam, że Powstanie po południu, to on zaczął krzyczeć: „Jacy jesteście głupi, to się nie skończy dobrze”. No i faktycznie, zaraz w pierwszych dniach Aleje Niepodległości były we władaniu Niemców, zresztą w ogóle Rakowiecka też. Tu były kwatery, te Kaserne żołnierzy niemieckich, tak że tam Powstania to właściwie w ogóle nie było.

  • Gdzie się pani znalazła 1 sierpnia?


U „Głuchoniemych”, bo tam była nasza zbiórka na placu Trzech Krzyży. U „Głuchoniemych” żeśmy zaczęli. Ten karabin, który ja targałam z takim trudem, to się od razu zaciął. Jeszcze go kazali mi [nieść] z Mokotowa, to nie wolno mi było wsiąść do tramwaju, bo niebezpiecznie. Jakieś tam granaty ciężkie jak cholera, wszystko to musiałam przytargać na piechotę z dalekiego Mokotowa. No i zbiórka była u „Głuchoniemych”, tak że żeśmy tam już od wpół do piątej byli. Od razu nam dali legitymacje akowskie, to już się człowiek poczuł taki. No i piąta, i strzały. I potem kazali nam się zbierać. I ponieważ od Królowej Jadwigi był taki ostrzał, że nie można było się ruszyć, to tam tyłem, przez ogrody, tam od „Głuchoniemych” żeśmy się wydostali na Czerniaków.

  • A ile osób tam było?


Bo ja wiem…

  • Duża grupa?

 

No spora, tak musieliśmy cichutko iść, żeby się nie zdradzić. Wiem, że przez ZUS żeśmy przechodzili. Akurat deszcz padał, tak że troszkę zagłuszał, i przeszliśmy na ten Czerniaków. A tam (też już w tej chwili nie pamiętam, jak on się nazywał) jakiś idiota się ogłosił dowódcą, zabrał, dopiero co żeśmy zeszli, zabrał tych naszych chłopaków i zrobił atak na „Pompy”. To było coś tak okropnego, bo oni byli jak kaczki. Ci na górze siedzieli i strzelali, a on robił atak tych żołnierzy. Tam właśnie mój kolega dobry stracił rękę. Dużo zabili, ten atak był idiotyczny. To był jakiś kapitan „Sęp”, który na Czerniakowie się „objawił”, bo myśmy zaraz w nocy zeszli i już rano był ten atak na „Pompy”. I tam mojemu koledze urwało rękę. A ten kapitan to jakiś był, nie wiem, czy komunista, czy coś takiego. W każdym razie ten atak na te „Pompy” to był idiotyczny. Strzelali jak do kaczek. No bo oni byli w tym budynku na górze, a ci atakowali. Bardzo były duże straty tego pierwszego dnia. Potem się okazało, że to jakiś samozwańczy kapitan, że wcale nie dowódca. No, ale to wszystko było już po. No, bo jak żeśmy przyszli na Czerniaków tośmy byli całkiem zdezorientowani. Nikt nikogo tam nie znał.

 

  • Pani wtedy działała jako sanitariuszka?


Tak. No, myśmy wszystko robiły, [myśmy] zdobywały żywność, gotowały. Zdobyliśmy jakiś, już nie pamiętam, jakim sposobem takie kuchnie polowe. A na placu Trzech Krzyży jeszcze jak żeśmy zaczęli ten atak, to akurat „kałmucy”, takie ruskie osoby, przechodzili przez plac Trzech Krzyży i my żeśmy zaczęli wołać: Komm, komm, komm i oni przyszli, od razu dostali się u nas do niewoli i potem cały czas oni obsługiwali kuchnię polową. Byli z nami do końca Powstania. Takie były różne śmieszne rzeczy. A potem już po Powstaniu, po upadku Czerniakowa, jak nas zaprowadzili na Szucha, to jeden z tych właśnie chodził i patrzył. I poznał oczywiście nas, ale nic tym gestapowcom nie powiedział, że to są właśnie ci „bandyci”.

  • A podczas Powstania była pani cały czas na Czerniakowie?


Przed Powstaniem?

  • W czasie Powstania cały czas na Czerniakowie?


W czasie Powstania tak.

  • Kto był wtedy dowódcą tego zgrupowania?


Dowódcą był „Kryska”. „Kryska” był dowódcą, a moim dowódcą był kapitan „Trojan”.

  • A pani pracowała jako sanitariuszka w szpitalu? Tam był szpital?


Był szpital, ale myśmy były polowe sanitariuszki. Szpital swoją drogą. Właśnie ten mój kolega w ataku na „Pompy” stracił rękę, no to myśmy w tym szpitalu go stale odwiedzali.

  • Gdzie znajdował się ten szpital?


W piwnicy. Ja już nie pamiętam, jaka to była ulica, ale w piwnicach oczywiście.

  • Jaki najbardziej tragiczny moment pani pamięta z czasu na Czerniakowie?


Nie wiem. Dla mnie najgorszy to był jednak… Nie, pierwszy taki straszny był moment trzeciego dnia Powstania, kiedy się wahało, czy w ogóle Powstanie będzie, czy nie będzie, czy zrezygnują. To się zdenerwowałam strasznie. „Mój boże, jak oni odwołają Powstanie, to co my zrobimy?” A potem oczywiście jak już nas zamelinowali w szpitalu, sami się zamknęli, jeszcze resztki naszych chłopców, w takim jakimś domu na Idźkowskiego i stamtąd strzelali, a my byłyśmy w tym szpitalu. Z przyjemnością oglądaliśmy Niemców, rannych jak przynosili. No i z tego szpitala już potem nas zabrali.

  • Czy był kontakt z ludnością cywilną?


No z początku był, bo myśmy zaczęli w porcie Czerniakowskim. No to tam nam jednak przynosili, znaczy ludzie nam gotowali i przynosili jakieś jedzenie. Potem to już było gorzej. Jak nas przenieśli już potem na Mączną, to już mało co było tego kontaktu. Jeszcze póki oni wykańczali Stare Miasto, to jeszcze u nas był względny spokój, no ale po tym Starym Mieście zabrali się za Czerniaków, to już było bardzo ciężko. A jeszcze do tego był ostrzał artyleryjski z drugiego brzegu, bo już tam byli ruskie. I tam moja koleżanka na przykład to od granatnika ruskiego ranna została. Także to było takie piekiełko.

  • A czy o desancie na Czerniaków, desancie z prawego brzegu Wisły słyszeli państwo?


Był tam chyba jeden ktoś, kto się przeprawiał, bo słyszałam. A już ostatni dzień był straszny. Poszukiwanie łódek. I nasi chłopcy zabrali rannych ze szpitala i na taką łódkę się dostali i przeprawili się na drugi brzeg z taką dziewczyną, „Izydą” (pseudonim „Izyda”), która miała poparzone obie nogi. I oni ją tak właśnie przez tę Wisłę jakoś przeprawili, potem się nią zaopiekowali i ona żywa wyszła z tego.

  • Czy dużo osób dotrwało do końca Powstania z pani zgrupowania?


No tak, było kilku, co się przeprawili jednak na drugi brzeg do tych ruskich, co też nie było bardzo miłe, to oni ocaleli. No ci ranni ocaleli. To dwa szpitale były.

  • Ci przywiezieni na drugi brzeg? O nich pani mówi?


No właśnie nie pamiętam, jak to było z tymi rannymi, nie pamiętam. Bo mnie zabrali jeszcze do noszenia noszy, bo ja byłam taka dziewczyna nieułomek. Jak wracałam od tych noszy, to już był wymarsz całej grupy z Czerniakowa. Tak że nie pamiętam, jak to było.

  • Ale wtedy taki był bezpośredni kontakt z Niemcami? Na końcu?

 

No tak. Jak żeśmy szli, zaczęli wrzeszczeć na nas Banditen, Helferinen czy coś takiego, „pomocnice bandytów”. I mnie się w tym momencie… Ja miałam przypiętą agrafką obrączkę ślubną, no bo to jedyne, co miałam po moim mężu. I fartuch mi się odgiął i zobaczył szwab tą obrączkę i zabrał się, żeby ją mi zabrać. A tu już nie pamiętam, kto to był, jakaś koleżanka niemiecki znała i zaczęła mówić, że to jedyna pamiątka po mężu, który zginął. I ten Niemiec mi zostawił tę obrączkę, to pamiętam. A w ogóle to ja zostałam dołączona do tej grupy, bo zabrali mnie, jako że byłam dziewczyna dość spora, do noszenia tych rannych. I dopiero jak wracałam od noszenia tych rannych, to już ta nasza grupa cała szła, żeśmy tylko tam dołączyły. Potem był postój na Szucha. Tam co poniektórych wybierali. Ja to się bałam, bo tam na Szucha okazało się, że ci dwaj nasi, ci, co żeśmy wzięli do niewoli, „kałmucy” tacy, że tam już urzędują z tymi gestapowcami. Ale oni nic nie powiedzieli. Bo tam na Szucha był rozdział. Potem rannych do szpitala niby zabrali, a nas pognali na piechotę do Dworca Zachodniego. I tam niedaleko mojego domu właśnie taki nasz kolega był ranny w brzuch, jeszcze przed Powstaniem, ale jeszcze ciągle tam były sprawy niezagojone i jemu kazali... Jak się wychodziło z tej Warszawy, to ludność cywila szła i tam nosili nosze, a na tych noszach całe kupy różnych rzeczy. Na wierzchu jakiś tam chłopak był, a pod spodem mnóstwo różnych rzeczy, tak że te nosze były potwornie ciężkie. No i właśnie niedaleko mojego domu na Rakowieckiej kazali temu koledze mojemu wziąć te nosze. On powiedział, że nie może. Bo się okazało, że on w ogóle był ranny w brzuch przed Powstaniem. I jego wzięli i ciach, zastrzelili. To było prawie naprzeciwko mojego domu na Rakowieckiej. I został na szosie. To pamiętam jak dziś.

 

  • Ale pani wychodziła z ludnością cywilną?


Nas zabrali najpierw na Szucha. A potem… Jak to było potem? Potem nas pogonili na piechotę do Zachodniego. No tak, bo przecież się nie chwaliłam, że jestem akowiec. Jak to było? Do Pruszkowa nas zagnali, tak. Ale w którym momencie ja się do nich… Nie mogę już teraz sobie przypomnieć, jak oni mnie w ogóle dorwali, gdzie myśmy były wtedy, nie wiem. Już mi to wyleciało z głowy.

  • A z Dworca Zachodniego do Pruszkowa był przejazd pociągiem?


Tak.

  • Jak długo pani była w Pruszkowie?


Jedną noc. Nie mogłam się zorientować nawet… Bo tam ludzie już przecież sobie załatwiali, już tam jakoś się wykupywali, a tu jedna noc… Wieczorem żeśmy przyjechali, to tylko żeśmy się powalili na ziemię, a rano już od razu do wagonu i do obozu.

  • Do jakiego obozu?


Nie dojechałam. Miałam straszne zapalenie jamy ustnej, ropne. Od tych wszystkich ran już miałam wysoką gorączkę. Ale byłam z przyjaciółką, z Julitką. I Julitka mnie... Ponieważ nas wieźli takim towarowym pociągiem, otwarte były te takie szerokie drzwi, tam siedziała niemra. Ale ten pociąg się co jakiś czas zatrzymywał. No i Julitka... Bo ja to już miałam gorączkę taką, że już nic nie działałam, ale Julitka mnie z tego pociągu [wyciągnęła], że niby chcemy siusiu. I wobec tego gdzieś była jakaś taka ubikacja przy płocie, drewniana. I myśmy w stronę tej ubikacji szły. Niemra wrzeszczała za nami, bo ona nas pilnowała, a myśmy tam szły i pociąg ruszył i zostałyśmy. I potem właśnie już pojechałam do rodziny mojego męża, do Częstochowy.

  • Kiedy znalazła się pani w Częstochowie?


Nas trzymali tylko jeden dzień w tym Pruszkowie. Człowiek się nie mógł w niczym jeszcze zorientować, kogo tam można przekupić, jak się wydostać, [tylko] od razu nas na pociąg wsadzili. I ta moja koleżanka, ponieważ ja miałam już gorączkę wysoką, miałam zapalenie jamy ustnej od tej ropy, od u wody, ona mnie tak… Ten pociąg się od czasu do czasu zatrzymywał, a to był towarowy pociąg, takie szerokie te drzwi, i ona ze mną wysiadła. I tak pod płotem była jakaś taka drewniana ubikacja i myśmy tak trzymały się za brzuch i myśmy [szły] do tej ubikacji. Niemra coś wrzeszczała, ale pociąg ruszył i już pojechał. A myśmy zostały. No i wtedy od razu… Nie, od razu nie, następnego dnia żeśmy do tej Częstochowy dotarły. Już nie pamiętam, skąd wzięłyśmy pieniądze na bilet. Może bez biletu dotarłam do Częstochowy. Brudna tak, że się domyć nie mogłam potem, wszy w głowie, coś okropnego. Żeśmy mieszkały... Kwatery były w poniemieckich mieszkaniach. W takich tych poniemieckich mieszkaniach nas wszy oblazły. Tacy „czyści Niemcy”, [jak] się nazywali. Tak że mój szwagier się zawsze śmiał, bo ile razy przyszedł do domu, to obie żeśmy siedziały, tu gazeta, a my wyczesujemy. Tak że właściwie to była zasługa Julitki, że ja z tego pociągu uciekłam.

  • Kiedy pani się znalazła po raz pierwszy po wojnie w Warszawie?


Aha, jeszcze pani chcę powiedzieć, dlaczego uciekłam. Bo już nie mogłam wytrzymać. Myśmy wszystkie siedziały na środku wagonu, a naokoło cywilna ludność. Jak oni wyzywali na nas, jak nas przeklinali, to ja już powiedziałam: „To ja już dłużej tu nie wytrzymam”. „Wszystko przez tych akowców”. O co pani pytała?

  • Pytałam, kiedy pani po raz pierwszy po wojnie wróciła z Częstochowy do Warszawy?

 

Po raz pierwszy to ja nie tyle wróciłam, co przyjechałam zobaczyć, co się dzieje w naszym mieszkaniu, poza tym czy się uchowało to, co schowałam. Miałam jeszcze złotą bransoletkę i coś tam jeszcze, w piwnicy to schowałam. No, okazało się, że jest, że nikt się tego nie dopatrzył. No to wtedy przyjechałam w te gruzy. Rozpacz, naprawdę. Jak już szło się po Nowym Świecie, po tych gruzach – Boże, coś potwornego. No ale myśmy były tak we trzy takie koleżanki i jedna miała taką dosyć obrotną mamę. I ta mama, jakoś tam jej się udało wynająć jakiś pokój, pokoik taki, na Pradze i żeśmy z tej Częstochowy przyjechały wtedy na Pragę. I żeśmy już potem... Do Warszawy samej no to już było bardzo trudno, ale na Pradze jakiś czas żeśmy były.

 

  • Czy pamięta pani zakończenie wojny? Dzień, maj czterdzieści pięć.

 

Już nie pamiętam, gdzie… Byłam w Warszawie na zakończenie wojny.

  • A proszę powiedzieć, czy z racji przynależności do Armii Krajowej i udziału w Powstaniu Warszawskim miała pani po wojnie kłopoty z władzą komunistyczną?


No to było absolutnie tajne. Jak zaaresztowali mojego męża, bo przecież też za AK, to…

  • Pani drugiego męża zaaresztowano za Armię Krajową.


Tak. To ja musiałam to starannie ukrywać. Oni we mnie chcieli wmówić, że ja byłam w AK. Ja mówiłam: „Nic podobnego”. Jeszcze przed tym to myśmy miały taką historię w Warszawie. Żeśmy ciągnęli do tego jednego, jedynego mieszkania, które znaliśmy, to znaczy nasz kolega mieszkał tu na Pradze i dzięki temu wszyscy ciągnęli na tę Pragę. A tam już był „kociołek” enkawudowski. Tak że wszystkich wpuszczali, ale nikogo nie wypuszczali. Między innymi była z nami żona… [Wańkowicza].

  • I ten „kocioł” był na Pradze, tak?


Tak. Na Grochowskiej.

  • A ile osób ostatecznie tam trafiło?


Było nas chyba koło trzydziestu. Siedzieliśmy tam ponad miesiąc. Już nie było na czym nawet siedzieć. Już nie mówiąc o tym, że wtedy w Warszawie wody nie było. No to pani sobie wyobraża, to jest trzydzieści osób w jednym pokoiku, mróz, nie można okna otworzyć, pozamarzane te rury tak, że wody nie było... Tam była służąca tych państwa, to ta służąca chodziła po wodę. Ale zakochała się w tym naszym jednym enkawudziście i wobec tego jak poszli, to przepadali, a tej wody nie było. Takie były historie.

  • To była zima czterdziestego szóstego roku, czy to było już dużo po wojnie?


To była zima… Warszawa w czterdziestym piątym, w styczniu czterdziestego piątego, no to chyba był czterdziesty piąty.

  • Jakie były losy tych osób uwięzionych w „kotle”?


Wszystkich zwolnili, tylko nas sześcioro zostawili. Trzymali nas tam więcej jak miesiąc. A jeszcze, wie pani, wody nie było, rury zamarznięte, no w ogóle rozpacz.

  • Jakieś przesłuchania też były?


Nie, tylko tyle, że jeden z takich outsiderów uciekł. Bo każdy mógł uciec, ale matka tego naszego Rysia, byłam u niej, tak że nikt nie chciał tego ryzykować. Jak on uciekł, to nas trzymali w takim małym pokoiku. Siedziało nas tam prawie trzydzieści osób. Dokładnie nie pamiętam ile. No ale jak nas przenieśli po tej ucieczce do tego jednego drugiego pokoju, gdzie nie było już balkonu, to rzeczywiście już nas było wtedy trzydzieści parę osób. No nie było nawet na czym siedzieć. Teraz, wody nie ma. Służąca tych państwa chodziła z tym enkawudzistą jednym po wodę, no to przepadali na długo, bo się zakochali w sobie. Tak że na tych prawie trzydzieści osób dzbanek wody to było wszystko. No i co kto nowy przybywał, to się wszyscy cieszyli, bo to był taki „kocioł”, wie pani, że trochę pieniędzy – bo to akurat była wymiana tych pięćset złotych – że trochę pieniędzy to będzie za to kupić jakieś jedzenie. Bo tak to myśmy się musieli sami karmić, jeszcze ich karmić. Takie to były historie.
A potem chyba po miesiącu wszystkich zwolnili. Nas sześcioro zostawili. No i tutaj dopiero było. Zabrali nas stamtąd, wsadzili do ciężarówek i powieźli do Włoch, bo tam była kwatera główna NKWD. Tam po drodze, bo to była przeprawa przez ten most, to po drodze ludzie chcieli wsiadać, oni nie pozwalali. I zawieźli nas do Włoch, do tego NKWD. Następnego dnia... Nas sześcioro wzięli, trzech chłopców i nas trzy. I potem robili badanie, przesłuchanie, ten taki żydek, kapitan, co nam mówił: „My nie gestapo. My się nie będziemy w Pruszkowy bawić. U nas to tylko kości trzaskają i krew po ścianach pryska” – tak do nas przemawiał. I nas sześcioro potem właśnie wywieźli do tych Włoch. Następnego dnia wypuścili mnie. Czekałam, co będzie z Julitą, z tą moją przyjaciółką. Wypuścili Julitę. No i my we dwie żeśmy zaczęły iść do Warszawy z Włoch, bo to na piechotę trzeba było. A ja miałam (znaczy to nie był mój, tylko tego kolegi z mieszkania) taki pled, ale wojskowy, przedwojenny. I oczywiście jak wyszłam, to uszłam kilkanaście kroków, zaczepił mnie milicjant ludowy, że mam ten pled oddać. No więc się strasznie spieniłam, bo to przecież jedyne, co Rysiowi zostało, to ten pled. Poszliśmy na ten komisariat. On zaczął wypisywać niby to kwit, że wziął ode mnie, i zjawił się taki już starszy wojskowy (nie wiem, jaką on miał tam rangę rangę), wziął mnie na osobność i mówi: „No niech pani…”. Bo ja nic nie chciałam mówić tam. „Niech mi pani powie, skąd się…” Bo ja nie mogłam… Dopiero nas z NKWD wypuścili i kazali podpisać cyrograf, że nikomu nie powiem, gdzie byliśmy. No więc on mówi: „Niech pani mi powie…”. Taki starszy był komendant tej milicji. No to mu powiedziałam, uśmiał się serdecznie. No i wypuścili nas i my na piechotę. Jeszcze [milicjant] chciał mi ten pled zabrać, no to ten starszy wojskowy powiedział, że pled jest przedwojenny, wojskowy i wobec tego nie ma prawa go zabierać. Tak że razem z pledem żeśmy wyszły i poszłyśmy na piechotę z Włoch do Warszawy na Pragę. Takie to były czasy.

  • I to był jedyny kontakt władzą ludową czy jeszcze inny był?


No niestety nie. Niestety nie. Był taki kontakt, jak mojego drugiego męża aresztowali i wywieźli do Krakowa, o czym ja nie wiedziałam. Mieszkaliśmy w Gdańsku. [...]

  • Proszę opowiedzieć o akowskiej aktywności pani drugiego małżonka, o jego aresztowaniu i państwa wspólnym epizodzie w Gdańsku.


Wie pani, w Polsce Ludowej to lepiej było być folksdojczem niż akowcem, to jest znany fakt. To znaczy ja to się w ogóle nie przyznawałam, że byłam w AK, no a on niestety musiał, nie było sposobu. Ja raz jeden tylko byłam w Krakowie, bo chciałam koniecznie mu jakąś paczkę podrzucić. Znaczy jak już mnie wypuścili, bo mnie potem zabrali też. A, tego nie mówiłam, tak. No więc było to straszne, bo cały czas myślałam, co z tym moim dzieckiem. To maleńkie dziecko przecież, Boże święty, straszne. Trzymali mnie tam miesiąc chyba…

  • Ale to było w Krakowie, tak?


To było w Krakowie.

  • A w Krakowie był również w więzieniu pani mąż za swoją działalność akowską.


Właśnie, raz jeden pokazali mu, że mnie mają. Ja wtedy mogłam mu tam... Oni powiedzieli, że wiozą do męża, co się ukrywa, ja w to uwierzyłam jak ta głupia. Z Gdańska do Krakowa to kawał drogi, wzięłam trochę rzeczy, takie dla męża, co się ukrywa, no więc to pozwolili mi... Pokazali mu, że mnie mają, i pozwolili mi wobec tego te rzeczy jemu zostawić. Ale bym mu jakiegoś jedzenia czy czegoś przywiozła, a tak to nie wiedziałam.

  • Mąż był w więzieniu na Montelupich, w Krakowie, tak?


Nie, on był w tym areszcie ubowskim, na tym placu, jak on się nazywa...

  • Na Montelupich.


Nie, na Montelupich to było więzienie, ale on był w areszcie ubowskim cały czas. Na takim placu był ten budynek UB. Jak po mnie przyjechali, to udawali, że przyjechali od męża, co się ukrywa. I dopiero jak mnie przywieźli do Krakowa i po tych schodach szłam, i krótkowidz, i potem patrzę, Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. A oni mówią: „No tak, słusznie się pani domyśla. Pani mąż jest aresztowany i pani też”. O, takie to były.

  • A państwo mieli wtedy małą córeczkę.


Tak, tak, to było właśnie [najgorsze]. Strasznie się tym martwiłam, potwornie ryczałam całymi dniami.

  • A gdzie córeczka została, u kogo?


Córeczka najpierw parę dni była u przyjaciółki, ale wszystkie pracują, zawiadomili więc w Kielcach siostrę mojego męża i ona przyjechała i zabrała Joasię do Kielc. W Kielcach już Joasia na mnie czekała, ale była w okropnym stanie. Jak przyjechałam, to ona miała jakieś, nie wiem, czy nie zapalenie płuc, w każdym razie kasłała, płakała okropnie.

  • Jak długo pani była w tym więzieniu?


Chyba miesiąc. Już dokładnie nie pamiętam.

  • A mąż?


Mąż to w ogóle... Oni mnie trzymali w takiej dyżurce szpitala UB, wie pani, nie w samym więzieniu. Bo oni mnie chyba po kryjomu trzymali, chyba to tak było niezbyt oficjalnie przez nich robione, tak że ja w samym UB nie byłam, tylko w szpitalu ubowskim.

  • A mąż był w więzieniu?


A mąż był w więzieniu, więc mnie pokazali tylko mężowi. Następnego dnia zawieźli mnie tam, pokazali, że mnie mają. No i na tym się skończyły moje widzenia z mężem.

  • Jak długo mąż siedział w więzieniu?


Chyba dwa i pół roku, już nie pamiętam w tej chwili. Z tym że on był zawsze bardzo inteligentny i rzutki. On sobie załatwił, zorganizował przerzut listów, tak że od czasu do czasu żeśmy dostawały jakąś wiadomość od niego. Bo to nigdy nie było wiadomo, czy nie wzięli i nie rozstrzelali od razu po cichu, bo to taka była Polska.

  • Czyli wyszedł po dwu i pół roku, tak?


Nie wiem teraz, czy półtora, czy dwa…

  • Ale jak już mąż wyszedł, to był to już ostatni epizod prześladowania? Potem już był spokój?


Potem to już było tak, że trudno było dostać pracę. Bardzo było trudno dostać pracę, bo jednak w tych ankietach musiał podać, że był więziony, że był w więzieniu, to już od razu odpadała praca. To były te trudności, a poza tym to człowiek się ciągle czuł, jakby go chcieli prześladować bez przerwy. Okropna była ta Polska Ludowa, okropna.

 

  • Czy takie same represje dotyczyły pani przyjaciół, z którymi pani wyszła z Powstania?


Słowo daję, trudno mi w tej chwili powiedzieć.

  • Patrząc z perspektywy lat na Powstanie Warszawskie, czy uważa pani, że ten entuzjazm, z jakim państwo przystąpili, i cały wybuch Powstania był uzasadniony, czy to było potrzebne?


To było już tak, że człowiek musiał, już nie mógł tego dłużej wytrzymać, tego prześladowania, tego rozstrzeliwania, tego wszystkiego. To po prostu cała Warszawa aż drżała, żeby zacząć już wreszcie. Ja się tak martwiłam, jak byłam na tym urlopie w Częstochowie, czy aby zdążę na to Powstanie, czy aby nie wybuchnie beze mnie.

  • I zdążyła pani szczęśliwie.


Tak, zdążyłam, bo pierwszego wybuchło, a mnie się pierwszego urlop kończył. Tak że ja już dwa dni przedtem wróciłam.




Warszawa, 16 marca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska
Maria Lipczewska Pseudonim: „Danka” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter