Maria Renata Lubińska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Renata Lubińska z domu Preczep. Urodziłam się we Lwowie w 1924 roku. Mój ojciec Józef Emanuel Preczep był sędzią w mieście Stryj koło Lwowa. Matka Katarzyna była nauczycielką muzyki. Do szkoły chodziłam w Stryju i zdałam maturę już za okupacji rosyjskiej, w 1941 roku. Ojciec uciekł z domu. Bał się, żeby Rosjanie go nie aresztowali i żeby nie było represji [wobec] rodziny. Był we Lwowie, w lwowskim getcie, gdzie umarł. Mój ojciec był z rodziny dosyć wielodzietnej, on miał dwóch braci i dwie siostry. Rodzice ojca mieli duże gospodarstwo w Podwołoczyskach. Ojciec skończył prawo i wtedy został sędzią. Mój ojciec był porucznikiem w wojskach marszałka Piłsudskiego. To była niespotykana rzecz przed wojną, żeby Żyd został sędzią. Ale wobec tego, że on był zasłużonym oficerem, był sędzią w Stryju. Pamiętam, przyjeżdżali do niego koledzy z wojska z Warszawy. Wszystko w mundurach, w szafie wisiał mundur i szabla leżała. To pamiętam do dzisiaj. Ojciec później bał się, jak się Rosjanie zbliżali. Jak przyszli, zajęli przecież najpierw Stryj – ojciec się nastraszył że jego będą szukać jako sędziego. To był aparat ucisku i przemocy przecież. Wobec tego ojciec nas zostawił: matkę i mnie – dwie kobiety i uciekł do Lwowa. We Lwowie mieszkał ojca brat – lekarz, a drugi brat, który się nazywał Ludwik – Benedykt, tak jak dzisiaj papież, mieszkał w Łucku. Ojciec był we Lwowie i we Lwowie umarł. Jak umarł, dowiedziałam się w bardzo dziwny sposób. Jak pracowałam w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego, moim szefem był pan Adamowicz. Był dyrektorem w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego i pewnego dnia w ramach prac społecznych zajmowałam się sprzedażą książek. On się mnie pyta: „Czy pani ma jakąś ciekawą książkę?” Powiadam: „Tak, mam Stryjkowskiego.” Stryjkowski pochodził ze Stryja, powiadam: „Nie wiem, na jakie zamówienie społeczne Stryjkowski napisał tę książkę.” Pamiętam, jak dziś te głupie słowa–„zamówienie społeczne”. Na to pan Adamowicz się mnie pyta: „Pani jest ze Stryja?” „Tak, mieszkałam w Stryju.” „Jak się pani właściwie z domu nazywa?” Mówię mu, a on się mnie wtedy pyta: „Kim był dla pani doktor Preczep?”. „To zależy czy doktor medycyny czy doktor prawa.” „Doktor praw.” „Doktor praw to był mój ojciec. „Czy pani wie, jak ojciec zginął?” „Nie, nie wiem.” I on mi wtedy powiedział: „Pani ojciec miał ciężką uremię i był w getcie lwowskim i ja i Aleksander Bardini, zanosiliśmy go codziennie na jakieś analizy i on nam zmarł na rękach...” A mnie już nie było, leżałam pod stołem wtedy u niego – zemdlałam. I w ten sposób dowiedziałam się, jak mój ojciec zginął. Do przyjścia Niemców mieszkałam z matką w Stryju. Przyszli Niemcy, okupowali miasto, jak zresztą cały teren i po kilku miesiącach stworzono getto. Przeniosłyśmy się z matką do getta. Dostałyśmy tam pokój, ale jak zaczęły się akcje likwidacyjne, trzeba było jak najszybciej uciekać. I wtedy wyjechałam do Drohobycza, gdzie mieszkała moja ciotka z mężem – uciekinierka z Krosna. Pewnego dnia przyjechała tam także moja matka, zresztą po zawale serca i mieszkała z nami. Matce w Stryju pomógł w tym wyjeździe krawiec, którego znaliśmy jeszcze poprzednio i którego rodzina mieszkała obok nas. Wtedy to byli już Reich Deustche , on się nazywał Werner. On bardzo pomógł mojej matce, a później mnie. Matka przyjechała do Drohobycza. Pewnego dnia przyszła sąsiadka i powiedziała, że któraś z sąsiadek stwierdziła, że ja, wtedy o nazwisku Derkacz Rozalia: „Panna Rózia jest Żydówką.” Wobec tego trzeba było jak najszybciej pakować manatki i uciekać. Matka odprowadziła mnie rano do pociągu i wyjechałam do Stryja, gdzie mieliśmy przyjaciół. Przyjaciółką matki była pani Musilowa, także nauczycielka muzyki w Stryju. Wiedziałam, że pani Musilowa się mną zaopiekuje. Tymczasem złapali mnie na Schutzpolizai, dali mi solidne lanie i odprowadzili na noc do gestapo. Miałam przy sobie autentyczną metrykę Derkacz Rozalii (dla mnie [była ona] fałszywa), którą mi odebrali. Był to mój jedyny dowód osobisty. Na drugi dzień rano przyszedł do więzienia młody człowiek, który był niemieckim policjantem, Ukrainiec i powiedział: „Słuchaj, ja ciebie znam ze Stryja. Szef gestapo był w nocy w tej wsi, znalazł tą dziewczynę, której masz metrykę i on zna prawdę. Dlatego nie owijaj w bawełnę, bo to tylko pogorszy sprawę. Poproszę go, żeby ci darował życie.” Przyszłam do tego gestapowca i okazało się, że ten facet rekwirował nasz fortepian. Powiedziałam mu, że rzeczywiście nie jestem Derkacz Rozalia. „A ty u nas rekwirowałeś fortepian i grałeś na nim, wypróbowując go.” Powiedział: „A, tak.” Zrobił mi łaskę, odstawiając mnie już nie do getta, tylko do szop, gdzie byli ludzie, którzy tylko pracowali. Z tych szop pan Werner zabierał mnie codziennie do siebie, niby do pracy. Jak mieli likwidować szopy to zabrała mnie pani Musilowa. Byłam u niej na strychu i czekałam, aż przyjedzie z Warszawy akowiec, który trudnił się szmuglem ludzi.

  • Czy pani Musilowa była związana z organizacją konspiracyjną?

Pani Musilowa widocznie była, tego nie wiem. Pewnego dnia przyjechał młody człowiek, który przywiózł mi dowód osobisty na nazwisko Rozner Helena. Na tym nazwisku pojechałam z nim do Warszawy. Po drodze we Lwowie pociąg miał stać dwie czy trzy godziny i ten człowiek powiedział: „Proszę panią, niech pani pilnuje, tu leżą na górze moje dwie walizki, muszę wyjść. Wrócę zaraz.” Rzeczywiście, wrócił z dwiema jeszcze Żydówkami i okazało się, że w tych walizach jest broń, którą on wiózł do Warszawy. W ten sposób dojechałam do Warszawy, gdzie on mnie odstawił do domu córki pani Musilowej, która się nazywała –Hanka Chrobakowa. U niej już ktoś był schowany, wobec tego Hanka odstawiła mnie do swego brata – Mietka Musila, który mieszkał u pani Ireny Ulanowskiej na Żoliborzu. U pani Ireny był dosłownie żydowski hotel.

  • Czy pamięta pani może nazwę ulicy?

Nie, nie pamiętam ulicy. Tam tylko przychodzili i wychodzili. Między innymi był tam łodzianin, pan Bolesław Matusowski z córeczką Moniką. Pan Bolesław miał około dwóch metrów wzrostu, a Monika miała pięć lat. Pewnego dnia, było to w Wielki Piątek, była obława na Żoliborzu i wpadli do nas gestapowcy. W mieszkaniu oprócz pani Ulanowskiej i pana Mietka Musila, mieszkał ojciec pani Ulanowskiej, pan Bolesław i Mika. W każdym razie gestapowiec zachwycił się obrazami pana Musila, który był malarzem (do dzisiaj mam jego obrazy u siebie) i wyszli. Po chwili jeszcze jeden [gestapowiec] wrócił, bo chciał jeszcze coś w tych obrazach zobaczyć i zainteresowała go w salonie olbrzymia gdańska szafa. Otworzył tą szafę, a tam stał Bolesław. On go tylko zrewidował i wiedział, z kim ma do czynienia. Kazali nam wszystkim się ubrać. Spędzili nas na dół do bud i na Pawiak. Przyjechaliśmy na Pawiak, ustawiono nas w szeregu i powiedziano: „Żydzi niech wystąpią.” Bolesław podleciał do dziecka, złapał Mikę i wystąpił. A ja nie, mnie to nic nie obchodziło. Dostałam się na tak zwaną przejściówkę. Siedzę i czekam, co będzie dalej.

  • Wracając do okresu, kiedy się pani ukrywała w mieszkaniu u pani Ulanowskiej. W jakich warunkach to się obywało? Czy mogliście wychodzić z domu?

Nie wychodziłam z domu, Bolesław także nie wychodził z domu. Tam byli inni ludzie, między innymi bracia Erwin – to oni wychodzili z domu. Nie mieliśmy co jeść, bo nikt jej nie płacił. Pani Ulanowska nie miała pieniędzy, także myśmy jedli na przykład gulasz z kartofli i tym podobne cudowności. To było nasze właściwie wyżywienie, bo nie było z czego.

  • Czy ktoś przychodził do tego mieszkania?

Pani Ulanowska miała – to była duża tragedia – ona miała córkę i syna. To były dzieci. Basia była u jakiejś ciotki, a chłopczyka Andrzeja oddała do kogoś i tam padła bomba i straciła synka. Pani Ulanowska była niska, miała długie blond włosy i w zimie nosiła czerwone wysokie buty. Chodziła pod getto, pod mury getta, ściągała żydowskie dzieci i roznosiła do swoich znajomych. Mówiła: „Co, nie chcesz wziąć, no to nie bierz. Rób co chcesz – masz dziecko.” Ona uratowała niezliczoną ilość ludzi.

  • Mówiła pani, dlaczego to robi?

Tak, ona ratuje Żydów, nie, ona ratuje ludzi, ona [nie] jest rasistką. [...] Nadzwyczajna kobieta. Mieliśmy nielegalne gazetki. Ona była widocznie związana z ruchem. W każdym razie w ten sposób trafiłam na Pawiak.

  • Ile czasu mieszkała pani u pani Ulanowskiej?

U pani Ulanowskiej mieszkałam chyba jakieś 5–6 miesięcy.

  • I kiedy trafiła pani na Pawiak?

W Wielki Piątek.

  • 1943 roku?

1944 roku. Tu się zaczęła historia: Miałam lipny dowód osobisty na nazwisko Rozner Helena, nic więcej. Czekam, co będzie, jak mnie wezwą na Gestapo z przejściówki. I codziennie wychodziliśmy na taki spacer dookoła podwórka na Serbii, tam była królikarnia. Pewnego dnia z królikarni wyszedł kulawy chłopak. To był chłopak ze Stryja, Żyd, Mietek Rozen. Jak mnie zobaczył, zdębiał i włożył mi do ręki karteczkę – gryps. Było napisane: „Podaj mi swoje imię i nazwisko. Jak cię wezwą na przesłuchanie powiedz, że jesteś krawcową i to pierwszorzędną krawcową. My ciebie wyreklamujemy.” Rzeczywiście mu podałam kartkę z napisem, jak się nazywam. Parę dni później wezwano mnie na Gestapo. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że żeby być Żydem to trzeba mieć matkę Żydówkę, to powiedziałam: „Tak, moja mama była Żydówką, a tatuś nie.” Trzeba było odwrotnie powiedzieć. Nie wiedziałam o tym. W każdym razie to nie było istotne. On się mnie zapytał: „Kim jesteś z zawodu?” „Krawcową.” „Dobrą krawcową.” „Pierwszorzędną.” Na tym się skończyło, wróciłam na Pawiak. Dzień później wywołano moje nazwisko i wprowadzono mnie do celi śmierci. W tej celi była mała Monika. Myślałam sobie trudno, koniec. Za chwilę przyszedł kat Pawiaka w białych rękawiczkach, wywołał moje nazwisko i się mnie pyta: „Czy ty jesteś krawcową?” Po niemiecku, odpowiadam: „Tak.” „A czy dobrą krawcową?” „Pierwszorzędną.” „No to chodź.” Wyprowadził mnie. Zawołał jakąś wachmajsterkę i ta mnie zaprowadziła kilka pięter do celi, do jakiegoś dużego pokoju. Wchodzę, kilka maszyn do szycia i kilkanaście kobiet. Okazuje się, że tych kobiet było dwadzieścia trzy. Byłam dwudziesta czwarta. Podeszła do mnie ta stara pani Dudzińska i się mnie pyta: „Dziecko, czy ty umiesz trzymać igłę w ręku?” „Nie, skąd.” Ona spojrzała po kobietach i powiedziała: „Dwudziesta pierwsza.” Okazuje się, że tam były tylko trzy krawcowe. Nikt nie umiał szyć, ale co jedna prasowała, jedna się nauczyła obrębiać. Tak, że każda w efekcie coś robiła. Jeszcze nie wiedziałam, jaka funkcja mnie przypadnie. I przyszedł jeden z gestapowców i zapytał, kto mu zrobi skarpetki na drutach, a ja robiłam doskonale na drutach, powiedziałam: „Ja.” Robiłam jemu skarpetki przy świetle księżyca, żeby jak najszybciej, całą noc. Ale jak zrobiłam, to mi przyniósł kawałek słoniny. I zaczęłam robić tylko na drutach. A tu skarpetki, a tu jakaś bluzeczka, takie rzeczy. Naprzeciwko naszej celi była cela matek. W celi matek siedziała pani Marysia, która urodziła bliźnięta na Pawiaku, Jasia i Małgosię. Usiłowałam się wczoraj spotkać z Małgosią, nic z tego nie wyszło, ale to jest Marlina Sower w tej chwili. Pani Marysia dostawała z patronatu rozmaite jedzenie. Matki dostawały jakąś odzież i dostała wełnę. I zrobiłam pierwsze sweterki i czapeczki dla Jasia i Małgosi. Marysia dawała mi codziennie obiad, tak, że ja bardzo dobrze wyglądałam. Niczego mi nie owało. W każdym razie to trwało do [czasu], jak się zaczęła zbliżać Armia Radziecka. Nie chcieli przekroczyć Wisły, ale Niemcy byli w strachu. Zaczęli likwidować Pawiak, myśmy wtedy były w strachu, bo jesteśmy tak na liście, że nas już nie ma. To co, rozstrzelają nas teraz, bo jakie jest wyjście... Kazano nam sprzątać cele, myśmy to znosiły. I ci Żydzi, którzy byli na funkcji na męskim Pawiaku; krawcy, stolarze, ślusarze, oni to wszystko układali w sterty i podpalali. Myśmy czyścili Pawiak. I to tak trwało kilka dni. Aż pewnego dnia nie otwierają celi. Myśmy były pewne, że to już koniec. Później przyszli i powiada kat Pawiaka: „Wam się nic nie stanie, my was wyprowadzamy. Możecie nie brać żadnych rzeczy.” Przecież to było jednoznaczne dla nas. Wyprowadzono nas w mury Pawiaka. Prowadzili, prowadzili, w pewnej chwili kazali nam stanąć pod jakąś ścianą, odwrócić się do ściany i postrzelali nam nad głowami gromkim śmiechem, że nas tak wystraszyli. Już wiedziałam, że moja matka nie żyje. Szłam, myślałam tylko : „Dlaczego, mamo, ty mnie nie uratujesz?” Miałam taką pretensję do matki. W pewnej chwili otworzyli jakąś bramę, gdzieś nas wpuścili, to była Gęsiówka. Zobaczyliśmy pełno mężczyzn w pasiakach. Zaprowadzili nas do jakiegoś baraku, dano nam na drugi dzień pasiaki, dano nam czapki i dano nam obuwie. Powiedziano, że pójdziemy do Dachau.

  • Czy wszystkie osoby wyprowadzone z Pawiaka to byli Żydzi?

Tak, to byli mężczyźni i my dwadzieścia cztery kobiety.

  • Wszystkie były Żydówkami?

Tak. Z tej celi szwaczek. To byli ci na funkcji. W rejestrze rozstrzelanych, według rejestrów nas już nie było na świecie. I co to znaczy kobiety – ktoś tam miał jakieś nożyczki, to się pościnało kawałki z tych długich pasiaków i się dorobiło takie paseczki do czapeczek, żeby można było sobie tak ładnie zawiązać te pasiaste czapeczki. Między nami była taka, nie pamiętam jak ona się nazywała, ona ślicznie śpiewała. Wieczorem ona śpiewał taką pieśń: „Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud, słuchaj Jezu uczyń z nami cud.” Siedział taki, widocznie on był folksdojczem, czy kimś i powiada: „Nie bójcie się, jeszcze dla was słońce zaświeci.” Myśmy naturalnie nie brały tego poważnie, bo myśmy sądziły, że to jest nasza ostatnia chwila. Pewnego dnia zaczęły się strzały. Myśmy nie wiedziały, co to jest. Byliśmy pewni, że to jest wojsko rosyjskie. Pewnego dnia kopniakiem otwierają się drzwi, stoi chłopak w mundurze, w pancerce z karabinem w ręku, drugi podlatuje, wywala kratę w oknie, a ten od drzwi krzyczy: „No, do cholery, skaczcie przez to okno.” Myśmy skoczyły i wtedy nam zrobiono to zdjęcie, bo nas ustawiono i zrobili nam to zdjęcie.

  • Czy na Gęsiówce było dużo obcokrajowców?

Na Gęsiówce było dwa tysiące Żydów greckich i byli ci z Pawiaka - z tych tak zwanych funkcji. Teraz był problem, co zrobić. Część wstąpiła do Armii Krajowej, po broń, żeby walczyć. A ja sobie pomyślałam – pójdę na Żoliborz do pani Ireny.

  • Możemy się zatrzymać na tym momencie wyzwolenia Gęsiówki, co pani jeszcze pamięta?

Tam zdaje się nas wtedy spisywano, nie pamiętam dokładnie. To był zupełny szok. Bo nagle człowiek, który siedzi z wyrokiem śmierci, nawet nie z wyrokiem - już z wyrokiem wykonanym, staje wobec pytania: „Co mam robić?”

  • Ale czy ktoś wam powiedział, że jest Powstanie?

Powiedziano nam: jest Powstanie, możecie wstąpić w szeregi Armii [Krajowej]. Ale chciałam najpierw być u pani Ireny, to była przecież moja ciocia. Urwałam się z tego, od tych wszystkich pań, od tych wszystkich bab. Pytają mnie ludzie: „Dokąd ty lecisz?” „Na Żoliborz.”

  • W tym pasiaku cały czas?

Zrzuciłam pasiak. Byłam w sukience i miałam fartuszek.

  • Fartuszek był pod pasiakiem?

Tak. Powiedziano mi: „Na Żoliborz żaden nie pójdziesz, wiadukt jest już zajęty przez Niemców.” Co mam ze sobą zrobić? Wiedziałam od tej pani Ireny (opowiadali ci, którzy tam przychodzili), że na Walicowie mieszka Sergiusz.

  • Kto to był Sergiusz?

Jakiś facet, Polak, który miał ogromną melinę żydowską. Tam się u niego chowali ludzie i on robił masę dobrego dla tych ludzi. To sobie myślę: pójdę do Sergiusza, może spotkam kogoś, kto był u pani Ireny i będę miała jakąś znajomą duszę i ktoś mi pomoże. Doszłam tam, ale u Sergiusza nikogo nie było. Ale spotkałam panią Zosię (nawet nie wiem, jak ona się nazywała). I z tą panią Zosią poszłyśmy.

  • Kim była pani Zosia?

Pani Zosia była kiedyś u pani Ireny i też się ukrywała. Pani Zosia miała mieszkanie, gdzieś mieszkała u kogoś, nie było [to] jej mieszkanie. Gdzieś w centrum Warszawy. A Waliców jest na Mokotowie. Nie, na Woli, prawie na Woli. W każdym razie poszłam z tą Zosią. Gdzieś chyba na Muranowskiej czy gdzieś, był nagle nalot. Myśmy wskoczyły do pierwszej bramy z brzegu. Krzyknięto nam: „Do schronu!”. Myśmy poszły do schronu. Przyszedł tam jakiś pan, pamiętam tylko, że bardzo przystojny facet, powiada: „Kto wy jesteście?” Powiedziałam: „Mnie odbili z Pawiaka.” „No to chodźcie do nas na górę, panie muszą coś zjeść.” Poszłyśmy na górę, kazano nam się wykąpać, dano nam obfitą kolację. Ten pan i jego żona powiadają: „To idźcie spać.” Stały tam pełne worki jedzenia i wszystkiego. Na drugi dzień stuk do drzwi – policja AK. Przyszli aresztować tego pana i jego żonę.

  • Czy pamięta pani nazwisko?

Nie.

  • W jakim miejscu to było?

Gdzieś na Muranowie. W każdym razie aresztowano jego i ją, nam kazano się stawić na drugi dzień na policji, kto my jesteśmy. Przyszłyśmy na drugi dzień. Opowiedziałam im całe moje dzieje. Powiadają: „Słuchajcie, wy wiecie, kto to są ci ludzie? Oni się trudnili wydawaniem, to są kolaboranci. I my z nimi zrobimy porządek. A wy mieszkajcie w tym mieszkaniu, przecież nie macie innego wyjścia.” W każdym razie myśmy w tym mieszkaniu były nie pamiętam ile dni. Powstanie trwało. Raz poszłyśmy do mieszkania tej Zosi. Ona miała jakieś papierosy. Chciała to wziąć, żeby móc sprzedać. Tam się zaprzyjaźniłam z jakimiś akowcami; oni mi dawali jeść, trochę im gotowałam.

  • Nie bała się pani wychodzić, poruszać po ulicy?

Chodziło się pod murami. Jeżeli chodzi o mnie samą, to nie. Bałam się tylko strzałów, przecież leciało ze wszystkich stron. Pamiętam, jak myśmy szły na drugą stronę Alej, gdzie mieszkała ta Zosia, tośmy przechodziły pod takimi barykadami w strachu, szybciutko, żeby broń Boże nic w nas nie uderzyło. Mnie raz uderzył pocisk i chyba do dzisiaj mam gdzieś tam głęboko jakiś odłamek, który został. [...]

  • Mieszkała pani na Muranowie. Ten teren został zajęty przez Niemców w pewnym momencie?

Tak, bo myśmy uciekały dalej. Znowu do jakiejś bramy, znowu do jakiegoś domu. I tak doszłam do końca Powstania.

  • Gdzie na końcu mieszkałyście?

Nie pamiętam.

  • To było przypadkowe mieszkanie?

Do tego nie wróciłam już myślowo.

  • Czy były to mieszkania puste, czy do kogoś, czy wam ktoś pomagał?

To na ogół były schrony w domach. Tu żeśmy przespały. W każdym razie [pod koniec Powstania] poszłam na policję AK i poprosiłam o dołączenie do sanitariuszek. Powiedziano mi: „Słuchaj, ty z twoją twarzą nie zawracaj głowy. Lepiej my ci damy dowód osobisty, jutro dostaniesz kenkartę z nowym nazwiskiem. Nauczysz się danych i wyjdź z wszystkimi innymi ludźmi z Warszawy.” Dali mi tę kenkartę na nazwisko Fonder Izabela i z nią wyszłam z Warszawy. Nie wiem, gdzie mi się ta Zosia podziała. Już jej nie było koło mnie.

  • Czy zgubiłyście się w momencie wychodzenia z Warszawy?

Tak. Kiedy i w jakim momencie ją zgubiłam – nie pamiętam. Wyszłam z Warszawy do Pruszkowa. Z Pruszkowa zawieźli nas wagonami kolejowymi, koleją do obozu w Lamsdorfie. To jest gdzieś nad Nysą, gdzieś w tych okolicach. Tam przychodzili gospodarze i kupowali sobie siłę roboczą. Przyszedł jeden gospodarz, któremu się widocznie spodobałam. On mi powiedział o krowach. Nie znając tak dobrze języka niemieckiego zrozumiałam, że on mówi o kuchni. Wobec tego powiedziałam, że się zgadzam. Jak przyjechałam do niego, okazało się że on ma dziesięć krów i chce żebym te krowy codziennie doiła, czyściła i żebym czyściła żłoby. Jak mi kazał wejść na ten żłób, a przede mną rogi dziesięciu krów, czyli dwadzieścia rogów, to czułam fizycznie te wszystkie rogi, że mnie bodą. W każdym razie on się szybko zorientował, że się do tego nie nadaję i sprzedał mnie innemu. Czy sprzedał, czy oddał? Nie wiem, jakie tam były procedury. W każdym razie przeszłam do innego gospodarza, gdzie było duże gospodarstwo, gdzie była dziewczyna o imieniu Kasia i chłopak o imieniu Janek. Pracowali jako parobkowie. Janek pracował przy koniach, a Kasia przy krowach. A ja miałam być od kur (było chyba z pięćdziesiąt kur) i pomagać Kasi doić krowy. W każdym razie, nie miałam ubrania, to już zima się zbliżała. [Jak tam się znalazłam], to już był listopad. Powstanie się skończyło we wrześniu. W międzyczasie byłam u tamtego gospodarza. Miałam tylko drewniaki, cieniutką sukienkę. Tak wychodziłam o piątej rano na mróz i szłam do tej stajni doić krowy i wypijałam codziennie skopiec mleka od jednej krowy, od tej samej. Pierwsze, co wydoiłam, wypijałam. Wobec tego, że miałam odmrożone ręce, to jedną ręką doiłam, a drugą trzymałam w tym ciepłym mleku. A później na odwrót, żeby trochę wygoić ręce. I tak u tej gospodyni wytrzymałam do przyjścia, do zbliżania się wojsk rosyjskich, kiedy ona i jej mąż zaczęli likwidować to gospodarstwo. Co oni zrobili z krowami – nie wiem? Kury kazali nam wyrżnąć. To znaczy trzymałam kurę za łapy, a ten Jasiek ucinał łby. To była zupełna makabra. Później myśmy stamtąd wyszli. Gospodyni powiedziała, że nam nie będzie dawała więcej jeść, ani tej Kasi, ani mnie, bo my jesteśmy niepotrzebne. Potrzebny jest Janek, bo on był do koni. Nie było innej rady. Trzeba było coś ze sobą zrobić. Powiadam: „Wiesz co, przecież nie zabiją nas od razu, chodź pójdziemy na Schluspolizai.” Poszłyśmy na policję i siedział tam taki stary […] i powiada: „Tak, do roboty to wy się nadajecie”. Pyta ją: „Ty chcesz pójść na wieś czy do miasta?” „Na wieś.” Pyta mnie: „Ty chcesz pójść na wieś czy do miasta?” „Do miasta.” Pokazuje na mnie: „No to dobrze, to ty pojedziesz na wieś do mojej żony, a ty pójdziesz do miasta.” Pojechałam do tej jego żony. Synowie byli na froncie: jeden był na froncie wschodnim, drugi na zachodnim. Byłam z tą kobietą, tam jej gotowałam, oporządzałam dwie krowy, jednego kucyka i czekałam, co będzie dalej. Pewnego dnia spadły ulotki z samolotu w języku rosyjskim i w niemieckim, że wojna się skończyła. Powiadam do dziewcząt: „Wy w to nie wierzcie. Na pewno to jest prowokacja.” Myśmy nie słuchały radia, myśmy nie miały radia. Nikt z nas nic nie wiedział, ale rozeszła się wieść, że rzeczywiście my jesteśmy wolni, że jest koniec wojny. Wzięłam wóz i zaprzęgłam kucyka. Dziewczyny położyły swoje kuferki i pojechałyśmy na Pragę (to było niedaleko Pragi czeskiej). Po drodze nadjechał rosyjski czołg. Zabrali nam wóz, zabrali nam kucyka, ale nas na tych czołgach podwieźli do Pragi. W Pradze poszłam do jakiegoś hotelu. Bardzo gościnie przyjęli biedne uciekinierki. Z jedną dziewczyną (nie pamiętam, jak ona się nazywała) wsiadłyśmy w pociąg Praga – Warszawa i jedziemy. Po drodze w tym pociągu młody człowiek z taką olbrzymią walizą pyta nas: „Dokąd jedziemy?” „Skąd wracamy?” Mi się strasznie chciało pić. On powiada, że pociąg staje - „To wyskoczę i przyniosę ci szklankę wody”. To obcy człowiek. Rzeczywiście gdzieś tam pociąg stanął, on wyskoczył. Pociąg ruszył, a chłopaka nie ma. Jechałyśmy chyba dzień i noc, chłopaka nie ma. Przed Warszawą jakiś starszy pan powiedział, że on ma dwoje dzieci, które też gdzieś tam są na robotach w Niemczech. Mieszka w Alejach Jerozolimskich i że nas zaprasza na pierwszą noc do siebie. Takie bezdomne dwie sieroty. Wzięłyśmy walizkę tego faceta, bo jego nie ma i poszłyśmy do tego pana przespać noc. Otworzyłyśmy walizkę i okazało się, że ona jest pełna liści tytoniowych. Na drugi dzień wzięłyśmy te liście, gdzieś żeśmy to sprzedały, to miałyśmy po parę złotych w kieszeni. No i co tu robić? Przecież gdzieś trzeba pójść. Jakoś dostałam się (nie pamiętam czym) na Żoliborz, nikogo nie znalazłam.

  • Czy trafiła pani do mieszkania pani Ulanowskiej?

Trafiłam. Nikogo wtedy nie znalazłam. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że pani Irena Ulanowska ma rodzinę - męża w Kazimierzu nad Wisłą. Tego pana Ulanowskiego, który był w oflagu. O niczym nie wiedziałam. Znalazłam [się] sama jedna już w skrajnej rozpaczy, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ktoś mi powiedział, że na Pradze jest komitet żydowski. Poszłam na tą Pragę do komitetu. Tam znalazłam koleżankę ze Stryja, jakieś dwa lata chyba od mnie starszą, bo była w wyższej klasie, i ona mi powiedziała: „Słuchaj, pracuję w cenzurze. Ja ciebie tam zaproteguję. Ty znasz niemiecki, znasz rosyjski, to do cenzury listów ciebie przyjmą.” Poszłam do tej cezury listów, to było mniej więcej gdzieś czerwiec i w lipcu zaraz potem spotkałam mojego późniejszego męża, pułkownika Fritzchanda. Postanowiliśmy się pobrać. On był też ze Stryja. Był dużo starszy od mnie, o dwanaście lat, ale wyszłam za niego. Wyjechaliśmy, bo jego wysłano jako korespondenta do Belgradu. Wyjechałam z nim. On był korespondentem, [ja] pracowałam w konsulacie w Belgradzie.

  • To było tuż po wojnie ?

Tuż po wojnie wróciliśmy do Warszawy. Fritzchand poszedł na uniwersytet, był profesorem uniwersytetu, profesorem etyki. Poszłam na studia, zrobiłam studia, zaczęłam pracować. W międzyczasie rozwiedliśmy się, wyszłam za mąż za mojego obecnego męża. Skończyłam studia, długo pracowałam w redakcji, ponad dziesięć lat.

  • W jakiej gazecie?

W „Żołnierzu Wolności”. A później odeszłam z „Żołnierza” i zaczęłam pracować w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego jako redaktor rozmaitych folderów na wystawy międzynarodowe, takie wydawnictwa. I tam pracowałam także przez dziesięć lat. Później zaczął się okres 1968 roku i odeszłam. To się nazywało kompresja etatów.

  • Została pani zwolniona?

Naturalnie. Kompresja etatów. I wtedy poszłam do Stowarzyszenia Dziennikarzy. Pamiętam, powiadam: „Co mam zrobić?” Powiedzieli: „Wiesz co, w delikatesach potrzebują szefa reklamy.” To poszłam do delikatesów na szefa reklamy. Po trzech miesiącach, kiedy mieli mi dać zatwierdzenie kontraktu, woła mnie dyrektor, wyciąga dwa kieliszki, wyciąga butelkę koniaku i powiada: „Pani Renato, to, co pani wie, a ja rozumiem. Niestety Komitet Wojewódzki pani nie zatwierdził.”

  • Który to był rok 1968 ?

1968. Jak Komitet Wojewódzki mnie nie zatwierdził, to wiadomo dlaczego. W tym samym czasie mój mąż pracował jako inżynier mechanik i tam gdzie on pracował i jak miała przyjechać komisja, to mu mówili: „Panie Lubiński, niech pan się jednak ukryje, żeby pana nie widzieli.” Mój mąż się zdenerwował i powiada: „Ukrywać się nie będę.” Trudno, chcemy, nie chcemy, wyjeżdżamy do Izraela. Nasz syn już był żonaty, co będzie z nim i z jego małżeństwem... I wtedy przyszła do mnie matka mojej synowej i powiedziała: „Trudno moja droga, miejsce żony jest przy mężu. Jak Robert wyjeżdża, to i jego żona Iwona też wyjedzie, tylko, jeżeli mogę o coś prosić, to nie tam, gdzie strzelają.” Myśmy z mężem jednak pojechali do Izraela. Im jeszcze nie dali prawa wyjazdu, bo ona była przecież Polką. Oni wyjechali jakieś dwa miesiące po nas. Pojechali do Włoch, do Rzymu. W Rzymie siedzieli dziewięć miesięcy, oboje pracowali i później pojechali do Kanady. A myśmy przyjechali do Izraela. Mąż pracował dalej. Mój mąż był czołgistą – podpułkownikiem Wojska Polskiego. Dostał pracę przy czołgach w Izraelu, a ja poszłam do redakcji. Długo tak pracowaliśmy.

  • W jakiej gazecie pani pracowała?

„Kurier - Nowiny”. Tak długo to trwało, aż żeśmy obydwoje przeszli na emeryturę. Rok temu postanowiliśmy pójść do domu starców i w tej chwili mieszkamy w domu starców.

  • Kiedy przyjechała pani do Polski po raz pierwszy?

Do Polski pierwszy raz przyjechałam dopiero w zeszłym roku, po trzydziestu pięciu latach. Po prostu nie mogłam w sobie przełamać żalu, że mnie wyrzucili, i mówiłam cały czas: „Jak mnie wyrzucają drzwiami, to nie będę wracać oknem.” I w końcu zaczęły się zmiany. Zaczął się ten okres, dziewięćdziesiąty któryś rok przepraszania, nie przepraszania. Poszłam do ambasady, wtedy był wicekonsulem pan Karol Drozd. Powiedziałam: „Proszę pana, poproszę o zwrot obywatelstwa polskiego.” „Proszę napisać podanie, że pani prosi o nadanie obywatelstwa.” „Nie, nie, nie, o nadaniu nie ma mowy. Proszę mi dać zwrot obywatelstwa, bo jestem Polką. Jestem urodzona w Polsce, mówię po polsku.” Pan Karol Drozd napisał prośbę, napisał podanie i przyszła odpowiedź odmowna. Jemu było strasznie przykro. Przyszłam wtedy z mężem do ambasady i on powiedział: „Pan nie prosił, może państwo razem poproszą jeszcze raz o nadanie.” „Nie, nie o nadanie, o zwrot proszę pana.” Myśmy napisali oboje podania. Minęło jakieś trzy miesiące. Dostaliśmy zawiadomienie, że są duże czerwone skoroszyty i tam jest zwrot obywatelstwa. Dostaliśmy zwrot i dostaliśmy paszporty zagraniczne. Ale miałam opory, nie chciałam przyjechać, bo mnie wyrzucili. W końcu, w zeszłym roku przełamałam się i przyjechałam, żeby się spotkać z kolegami i z koleżankami. I w tym roku przyjechałam znowu.

  • Proszę mi powiedzieć, czy kiedykolwiek spotkała pani kogoś z tamtego okresu?

Nikogo nie spotkałam, tylko poznałam już parę lat po wojnie – państwa Włodawerów. On był chyba inżynierem, a ona była profesorem biochemii. Od słowa do słowa okazało się, że ta pani, która mnie uczyła prasować koszule męskie, to była Kazia, siostra pana Włodawera. Ona była wtedy bardzo chora, później zmarła. Jeszcze tam była, nie pamiętam, ale chyba się nazywała Hanka, to była jakaś kuzynka pana Włodawera i on opowiadał, że ona jest w Australii. Poza tym nikogo nigdy nie spotkałam.
Warszawa, 9 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Machcewicz
Maria Renata Lubińska Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Muranów

Zobacz także

Nasz newsletter