Maria Wilgat „Marysia”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Wilgat, urodziłam się 1 grudnia 1924 roku we Włodzimiercach. Pseudonim „Marysia”. Pełniłam funkcję sanitariuszki i łączniczki.

  • Gdzie pani się urodziła?

We Włodzimiercach pod Lwowem.

  • To było jakieś miasteczko?

Majątek. Ojciec był administratorem tego majątku. Byłam tylko rok. Nigdy więcej nie byłam w tamtych stronach. Lwowianką nie jestem.

  • Gdzie państwo się przeprowadzili?

Przeprowadzaliśmy się kilkanaście razy, bo ojciec zmieniał posady. Byliśmy w Rozprzy, potem koło Włocławka, w Dyblinie, w Kruszynie. Byliśmy na swoim przez pięć lat, jak był kryzys, że nie można było pracy dostać – między 1930 a 1935 rokiem. Dziadek miał majątek, wegetowaliśmy przez pięć lat. Ojciec to prowadził. W 1935 przyjechaliśmy do Żeromina pod Łodzią i tam nas zastała wojna.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam brata, zginął w Himalajach.

  • Był starszy czy młodszy?

Starszy o rok.

  • Jak pani wspomina lata w majątku dziadka?

To było w Łęczyckim, nazywało się Jabłonka. Teraz byłam tam z synem. Obok stryjek miał majątek. Byliśmy tam dwa miesiące temu. Nie życzę nikomu oglądać tego, co się kiedyś miało. Jak teraz wygląda, lepiej nie mówić. Śniło mi się po nocach – ruiny zapuszczone.

  • Jak pani wspomina tamten okres?

Okres był cudowny. Mieliśmy świetne sąsiedztwo. Dużo było znajomych dzieci, z którymi do dzisiaj się przyjaźnię. Teraz przyjeżdżają wnuczki mojej przyjaciółki na uroczystości w Gdyni. Wszystkie miejsca gdzie byliśmy – mimo że było ciężko, biednie – wspominam bardzo miło. Mieliśmy bardzo miły dom, ciepły. Rodzice byli bardzo lubiani, szanowani, mieli masę znajomych. Wszyscy sąsiedzi bywali u nas. Te lata wspominam bardzo miło.

  • To było specjalne wychowanie dla panien, czy na przykład trzeba było tatę w rękę pocałować?

Nie. Tak nie było. Nie chodziliśmy do szkoły. Dopiero do gimnazjum zdawałam w 1936 roku. Zawsze jakiś nauczyciel prowadził lekcje – Francuzka, Niemka. Przez powszechniaka żeśmy się nie przebijali. Dopiero jak przyjechaliśmy do Żeromina, w Łodzi zdawałam egzamin do pierwszej gimnazjalnej – w 1936 roku.

  • Jak pani wspomina egzaminy do gimnazjum?

Nie było problemu. Jednak nauka w domu nie była taka zła. Bardzo dużo się czytało, nie było zarazy telewizji. Było dużo czasu, dużo się czytało, rozmawiało.

  • Miała pani koleżanki?

W sąsiedztwie były, spotykałyśmy się bardzo często. Cztery kilometry to dla nas nie było wiele, przejeżdżaliśmy albo na rowerach, albo konno do siebie. Najlepszy dowód, że do dzisiaj się przyjaźnimy. Między innymi Maciej Kwiatkowski, historyk Polskiego Radia, był w sąsiedztwie. Przyjaźniliśmy się od małego. Golski Golędzinowski, wtedy był dorosły już, woził nas na motorze, bo też przyjeżdżał. To była rodzina państwa [Bogusławskich]. Wspominam bardzo miło te czasy. Mieliśmy dużo znajomych. Bawiliśmy się świetnie, mimo że było często głodno, ale było wesoło i przyjemnie.

  • Były jakieś bale?

Były bale dla dzieci, bale przebierańców. Starsi nam robili kostiumy, przedstawienia, układaliśmy wierszyki. Dorośli bawili się z nami doskonale, tańczyli z nami. To były zupełnie inne czasy. Już takich czasów nie ma i nie będzie.

  • Miała pani jakąś sympatię na balu?

Miałam. Maciej Kwiatkowski to była moja pierwsza sympatia. Miałam osiem lat, on miał dwanaście. Biedak nie żyje.

  • Były jakieś zabawy, gry?

Były gry, zabawy. Wtedy był krokiet i serso, siatkówka, dorośli z nami razem się bawili, uczestniczyli. Jeździliśmy do rzeki kąpać się, pływać. Jeździliśmy na łyżwach, na nartach. Wtedy były bardzo ożywione czasy. Jak mieszkaliśmy pod Łodzią w Żerominie, ojciec administrował bardzo dużym majątkiem państwa Mazarakich. Na okres szkoły wynajmowało się w Łodzi mieszkanie. To było dwadzieścia parę kilometrów, nie można było co dzień dojeżdżać. Mama siedziała z bratem i ze mną, a całe lato spędzaliśmy na wsi. W 1939 roku na Boże Narodzenie szkoły zamknęli.

  • Jak pani pamięta ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?

Świetnie. Byli u nas harcerze od Górskiego z Warszawy, bo były w tym majątku piękne lasy i stawy. Mieli obóz harcerski w lesie. Potem zwinęło się wszystko. Stacjonowali u nas w majątku lotnicy bez samolotów. Bardzo duże zapasy benzyny były zakopane w lesie.

  • Lotnicy przyjechali jeszcze w sierpniu, przed wybuchem wojny?

Tak. Niedługo przed wybuchem wojny.

  • Mówiło się, że będzie wojna?

Ojciec dostał powołanie do wojska, chociaż był rezerwistą. Ale już nie dorwał swojego oddziału, zrobił się zamęt. Wtedy była panika, żeby uciekać przed Niemcami na Wschód, myśmy też uciekali wozem. Były okropne te noce, bombardowali. Przez Grójec przejeżdżaliśmy, był cały zbombardowany, palił się, bardzo przykre wrażenia. Niemcy nas dopadli przed Wisłą jeszcze, trzeba było wracać.

  • Czy rzeczywiście drogi wyglądały tak, jak się widzi na filmach?

Okropnie wyglądały drogi. Przez trupa się przejechało. Bombardowanie, ludzie uciekali na boki. Nie ma przesady. Tłumy, nie można przejechać, wojsko, zatrzymywali. To było okropnie przykre. Mama była tylko z nami. Jechaliśmy na wozie, mieliśmy podręcznych trochę rzeczy. W końcu Niemcy nas zatrzymali. Nie zdążyliśmy przeprawić się przez Wisłę. W końcu dobrze, bo jak nie ci, to tamci by nas dopadli. Wróciliśmy.
Na razie nie wyrzucali właścicieli z majątku. Państwo Mazaraki byli jeszcze do stycznia 1940 roku. Przez majątek przebiegała granica między Reichem a Gubernią. Kończyły się stawy, las, przez pola przebiegała granica. W Żerominie stacjonowali Grenzschutze. Oczywiście wszyscy znajomi, którzy chcieli się przedostać, przyjeżdżali do nas. Przepychało się ich przez granicę. Grenzschuze to byli przeważnie starsi już Austriacy, doskonale można było się z nimi dogadać za bimber, spirytus – była w majątku gorzelnia. Wiedziało się, kiedy jest ktoś na granicy, zamknie oczy albo w ogóle nikogo nie będzie. Między innymi przeprawialiśmy Rodziewiczównę ze Skirmontówną, z bratem, na nartach, żeby karetą przejechała przez granicę. Była najpierw parę dni u państwa Mazarakich. To już staruszeczka była. Mówiła do brata: „Pamiętaj Jerzyku, będziesz Niemców lał?”. Mówi: „Będę lał”. My z dwóch stron karety na nartach. Wiedzieliśmy, że nie będzie nikogo na granicy, kto by nas zatrzymał. Potem była w drugim majątku państwa Mazarakich – w Żelaznej pod Skierniewicami. Potem była w Warszawie i tam umarła.

  • To się odbywało nocą?

W dzień. Nocą byłoby niebezpiecznie. Dwóch oficerów angielskich, którzy uciekli z obozu, mieszkało u nas. Myśmy mieli osobny domek. Czekaliśmy na moment, żeby ich do Warszawy przepchnąć. Udało się szczęśliwie ich przeprowadzić. Na granicy mieszkał rybak – były stawy rybne bardzo duże – i pracował w majątku. To była baza, na samej granicy był jego domek. Docierało się najpierw do niego – bo to jeszcze był Reich – patrzyło się, jaka jest sytuacja, potem skok i już było się za granicą. Zaraz była wieś Rzepki.
Jak byli w środku Anglicy – nie myśmy ich przeprowadzali, tylko pracownik z majątku – weszli Niemcy. Często w zimie wchodzili, żeby się rozgrzać, posiedzieć. Nie chciało się im chodzić po granicy za bardzo. Potem chłopak opowiada (nie wiedział, że to są Anglicy): „Oni się tak przestraszyli, że ani słowem się nie odezwali”. Nie mogli się odezwać, bo nie umieli po polsku ani słowa. Udało się, przeszli, pojechali do Warszawy. Najbliższa stacja kolejowa była Baby. Trzeba było kilkanaście kilometrów przedrałować na piechotę i do Warszawy można [było się dostać]. Też odwiedzałam Warszawę w 1941 roku. Przez granicę bez przerwy się szwendali. Całe towarzystwo znajomych, sąsiedztwo z Łęczyckiego, wszyscy przyjeżdżali do nas. Znali nas, wiedzieli, że tu jest granica, łatwo przejść. Nikogo nie złapali, wszystkich udało się nam przeprawić. Ojciec jako oficer musiał się meldować co tydzień na żandarmerii. 9 marca w 1942 roku przyszedł oficer – to był Austriak, nazywał się Richter, bardzo przyzwoity człowiek – powiedział: „ Niech pan Wehr nie idzie się meldować, bo aresztują wszystkich oficerów”. Ojciec zawrócił, trzy kilometry musiał iść na piechotę do Tuszyna. Wziął brata i przez granicę od razu przeszli obaj tak jak stali. Tego dnia pojechali do Warszawy. Myśmy z mamą zostały. Grenzschutze byli na tyle przyzwoici, że nie dali znać. Nikt nas nie niepokoił. Żandarmi nie przyjechali do nas sprawdzać, co się dzieje. Muszę powiedzieć, że Grenzschutze w miarę przyzwoicie się zachowywali, żeby kogoś złapali czy zabili, to nie było mowy.
Myśmy mieli sposób. Jak gorzelnia była czynna, oczywiście wszystko było zaplombowane, my z gorzelanem, który był po naszej stronie, Polak – zawory były w kotłach, to się odkręcało – śrubę na drucie wpuszczaliśmy metalową, wyciągało się spirytus, żeby mieć dla Niemców, żeby ich przekupywać. W nocy chodziliśmy do gorzelni, właziliśmy na kocioł i wyciągało się próbówką. To powoli bardzo szło, niewiele się w to nabierało, ale inaczej nie można było dostać się do tego wielkiego kotła ze spiritusem. Chętnie brali, chętnie pili. Nie było problemu.

  • Proszę opowiedzieć o podróży do Warszawy w 1941 roku.

To był ślub mojego ciotecznego brata. Koniecznie chciałam na tym ślubie być. Przeszłam przez granicę do stacji, wsiadłam w pociąg i pojechałam. Jakoś było szczęśliwie. Przyjechałam do Warszawy, było już po godzinie policyjnej. Jakoś dotarłam. Na Smolnej babcia miała mieszkanie. Babcia nie żyła, ale mieszkała synowa babci. Był piękny ślub u wizytek. To była zresztą Irena Findeisen. Mąż jej zginął trzeciego dnia Powstania koło Piaseczna. [Potem] Irena Belert, dość znana działaczka. W Kanadzie mieszka, przyjeżdża często do Polski, bardzo jest czynna i działa [w AK]. Siedziała siedem lat w więzieniu za PRL-u.

  • Dlaczego ślub był dla pani taki ważny?

To był ślub mojego ukochanego ciotecznego brata. Był tego samego dnia urodzony co ja, tylko dziesięć lat wcześniej. Też 1 grudnia. Bardzo żeśmy się lubili. Mieli majątek na Kujawach, potem też ich wyrzucili. Mieszkali w Warszawie, bardzo chciałam być na tym ślubie.

  • Ślub był skromny? Jakieś wesele było?

Nie. W prywatnym mieszkaniu była kolacja. W 1941 roku to jeszcze było trochę swobodniej. Wracałam w nocy. Była jesień późna. Wysiadłam na stacji, musiałam iść zupełnie po ciemku, ale była tak ciemna noc wtedy, że nic nie było widać. Znałam drogę dobrze, wiele razy ją przerabiałam. Szłam, nagle wpadłam w coś. Nie mogłam wyjść. Przy drodze był wykopany duży dół, głęboki. Wylazłam w końcu z tego dołu, przeszłam przez granicę, pies z kulawą nogą mnie nie zaczepił.
  • Jaki to był miesiąc?

Listopad. Przeszłam przez granicę, żadnego Grenzschutza nie będzie, zresztą mnie znali dobrze. Mieszkali w majątku w czworakach, przychodzili, szwendali się, ciągle się ich widziało. Przychodzili do ogrodu, kupowali owoce. Trzeba było pracować. Pracowałam w ogrodzie, sprzedawałam owoce. Był duży ogród. Znali mnie i krzywdy by mi nie zrobili.

  • Dlaczego pani musiała pracować?

W Reichu musiał pracować każdy, nie było tak, żeby za darmo siedzieć. Nie uczyłam się, bo szkoły były zamknięte. Trzeba było pracować, dostawałam za to nędzne pieniądze. To już było po ucieczce ojca, nie było z czego żyć. Mama pracowała i ja pracowałam.

  • Jak szła pani przez ciemną noc, nie bała się pani?

Nie bałam się. Teraz bym się bała okropnie iść przy lesie tą droga. Człowiek nie miał instynktu samozachowawczego w tych latach. W maju w 1942 roku dostaliśmy od ojca sygnał z Warszawy, żeby przyjechać. Dostał posadę w Rudzie Mazowieckiej koło Dębego. W majątku Ronikera były stawy. Ojciec się znał na rybactwie. Z mamą żeśmy się zapakowały. Treuhänder, który był w tym majątku, bardzo przyzwoity (to był folksdojcz, ale był bardzo przyzwoity człowiek, kulturalny, na poziomie) myśmy powiedziały, że wybywamy za granicę, żeby nas nie szukał. Dawał nam wóz i konia, żeby nas podwieźć. Wzięłyśmy trochę rzeczy, świnię na wóz, którą mamusia za granicą zaraz sprzedała. Przecież wóz musiał wrócić z koniem. Przyprowadzili psa, który nie chciał iść. Wlazł pod stół, nie można było psa zostawić, to był nasz ukochany pies. Trzeba było psa zabrać. Myśmy poszły z mamą na spacer już bez rzeczy, przez las, nad stawy, przez granicę do pociągu i do Warszawy. Ojciec czekał na nas. Potem byliśmy w Rudzie, gdzie nie było zupełnie co jeść. Jedliśmy grzyby zbierane w lesie, jagody, łochynie, jajka i pomidory, które mama uprawiała w ogródku. Straszna bieda była. Myśmy z bratem dojeżdżali do szkoły na komplety do Warszawy.

  • Ktoś organizował komplety przez znajomych?

Mieliśmy zaprzyjaźnioną rodzinę państwa Rościszewskich. Maria Rościszewska była dyrektorką II Miejskiego Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego w Warszawie, które na Rozbrat miało lokum. Prowadziła komplety. Niby nazywało się to szkoła krawiecka, ale po siedem, osiem osób w każdym domu [było], poszczególnych uczestniczek. Same dziewczyny były. Między innymi Hanka Kumaniewska, która jest lekarką, Basia Szajner od „Kilińskiego”. To są moje koleżanki z kompletów.

  • Pani miała daleko z tego majątku?

Daleko. Cztery kilometry na piechotę, potem pociągiem. To była stacja Dębe Wielkie. To jest dość daleko, na drodze do Mińska Mazowieckiego. Wyjeżdżaliśmy rano z bratem, wracaliśmy po ciemku. Mama zawsze się denerwowała, czy zdążymy przed godziną policyjną.

  • Tak dzień w dzień?

Dzień w dzień.

  • W pociągach faktycznie było…

To były elektryczne pociągi.

  • Ze szmuglem jechali, z rąbanką?

Ta linia nie była taka, bo to była tylko do Mińska. Rąbanka szła z Karczewa najwięcej. Karczew miał wspaniałe wędliny. Coś wozili, ale raczej do pracy ludzie jeździli. Kiedyś z bratem wracaliśmy, też było strasznie ciemno – były zaciemnienia wtedy, nie wolno było palić światła – nie mogliśmy zauważyć tego majątku, czy doszliśmy, czy nie doszliśmy do Rudy. Weszliśmy na daszek od kurnika i dopiero wtedy żeśmy się zorientowali, że jesteśmy już na podwórzu.
W zimę już się nie dało przetrzymać, było za głodno i za chłodno. Wróciliśmy do Warszawy w grudniu. Dostaliśmy mały pokoik na rogu Ciepłej i Krochmalnej. Z jednej strony był mur getta na Krochmalnej, dalej chodziliśmy na komplety. Ciężko było, nie było co jeść. Mama handlowała czym się dało, koniną na przykład, którą przynosili na nasze podwórko.

  • Mama kupowała koninę?

Tak. Chodziła po znajomych i sprzedawała jako wołowinę. Było trochę droższe.

  • Było widać, co dzieje się w getcie?

Tak. Była dziura, dzieciaki przychodziły często na nasze podwórko. Dostawały kawałek chleba. Nawet nie bardzo było czym dzielić się z nimi. Wtedy było bardzo głodno. Przychodziły maluchy przez dziurę. Była dziura na dole maskowana. Wszyscy nasi znajomi, przyjaciele, których mieliśmy mnóstwo, byli w konspiracji.

  • Kiedy pani wstąpiła?

Wtedy robiłam kursy przez Macieja Kwiatkowskiego, którego żona była pielęgniarką, prowadziła kursy sanitarne. Szereg znajomych dziewczynek brało w tym udział, skończyłyśmy kursy sanitarne.

  • Ktoś wcześniej pani zaproponował wstąpienie do Armii Krajowej?

Wtedy nie byłam jeszcze po przysiędze, byłam za młoda. Wszyscy z mojego otoczenia byli w konspiracji. Mieliśmy bardzo dużo zaprzyjaźnionych domów, to wszystko było. Ojciec mój był, tylko nie tłumaczył nam, co robi i gdzie jest. Jedni o drugich starali się jak najmniej wiedzieć. Towarzystwo, z którym jako dziecko spotykałam się i bawiłam było w Warszawie. Właśnie Maciek Kwiatkowski. Kontaktowaliśmy się, były koncerty szopenowskie w mieszkaniach poszczególnych, było ożywione życie.

  • Na czym polegały kursy?

Uczyli nas wszystkiego od początku: bandażowania, robienia zastrzyków, opatrywania ran, wykład o lekach podstawowych. Pierwsze zastrzyki tośmy w poduszkę robiły, potem już jedna drugiej. Potem był egzamin. Przede wszystkim bandażowanie każdej części ciała, leczenie ran – pod kątem oczywiście sytuacji, jaka była.

  • Rodzice wiedzieli o tym, że pani chodzi na kursy?

Oczywiście, o tym wiedzieli.

  • Jak to przyjmowali?

Nikt się nie pytał wtedy. Rodzice byli sami zaangażowani, nie było żadnych kwestii.

  • Brat był w konspiracji?

Brat nie wiem, co robił, bo też nie przyznawał się mamie. Brat przede wszystkim to był typowy naukowiec, zresztą genialny naukowiec. Uczył się bardzo dużo, potem na wiosnę w 1943 roku – akurat jak było powstanie w getcie – trafiła się okazja, że ktoś z dalszej rodziny wydzierżawił nam w Grodzisku Mazowieckim ogród z pustym dużym domem. Przenieśliśmy się wszyscy. Mama potem ogród uprawiała, oczywiście przy pomocy wynajętych ludzi, bo to było parę hektarów. To był spory ogród, łąka, krowa.

  • W Warszawie widziała pani łapanki, rozstrzeliwania?

Oczywiście. Nie raz trzeba było wyskakiwać, uciekać. Przede wszystkim na kompletach trzeba było uważać. Jak obstawiali dom, wyciągało się do szycia jakieś ciuszki, udawałyśmy, że siedzimy, szyjemy – to jest szkoła krawiecka. Nie wolno było gimnazjum prowadzić. Wtedy trzecią gimnazjalną robiłam, bo przerwałam w Łodzi.

  • Czy w czasie powstaniu w getcie była pani w Warszawie?

Byłam w Warszawie, stałam na placu Krasińskich, patrzyłam. Wtedy sobie przysięgłam, że o żadnym antysemityzmie nie ma mowy po tym, co widziałam. Do dzisiaj się tego trzymam. Nie cierpię, jak mi ktoś coś na ten temat mówi paskudnego. Niestety u nas jest wiele takich osób.

  • W czasie okupacji nie było antysemityzmu?

Oczywiście, że był. Mało było szmalcowników? Chodzili za Żydami i wydawali ich. Najpierw ich obłupili z pieniędzy całkowicie, bo się wykupywali, a potem ich wydawali, jak już nie mieli pieniędzy.

  • Znała pani takie historie?

Znałam. Rozmawiałam z panią Perle, która się skarżyła, spotkałyśmy się towarzysko – znowu żądają od niej, nie ma się czym wykupić, chodzą za nią. Skrzypek na Marszałkowskiej – ciągle go widywałam, to była okolica, w której się kręciłam – wydawał Niemcom wszystko. Udawał studenta, który grał na skrzypcach odwrócony twarzą do ściany, to był kapuś niemiecki.

  • Postać z filmu „Zakazane piosenki” jest autentyczna?

Działy się bardzo przykre rzeczy. Bardzo szlachetne, ale i bardzo przykre. W 1943 roku, w czerwcu, stwierdziwszy, że jak jestem sanitariuszką, to powinnam być przydatna, uciekłam z domu po kryjomu do lasu, do partyzantki.

  • Pani Mario, pani? Panna z dobrego domu uciekła z domu?

Tak. Uciekłam z domu. Zostawiłam list i uciekłam z koleżanką i dwoma znajomymi panami. Pojechaliśmy nad Bug, przeprawili nas łodziami na drugą stronę i zaczął się marsz. Szliśmy do Puszczy Białowieskiej, gdzie miała być koncentracja wszystkich oddziałów i zbiórka zjednoczeniowa z AK. Złożyłam akowską przysięgę.

  • Jak to wyglądało?

W lesie cały nasz oddział. Z Warszawy dojeżdżali przede wszystkim ci, których śledzili, byli zagrożeni aresztowaniem. To wszystko młode towarzystwo, z okolic. Już jak nas się zebrało trzydzieści osób, [major Telehud, pseudonim „Igo Dąb”], dowódca przyjechał, wtedy była przysięga uroczysta na polanie w lesie. Ruszyliśmy w marsz.

  • Co pani napisała rodzicom w liście?

Nie bardzo pamiętam. To był długi list. W nocy go pisałam, ale nie wiem, jak to tłumaczyłam. Nie było to łatwe, bo rodziców bardzo kochałam. Wiedziałam, że będą okropnie to przeżywali.

  • Nie trzeba było im powiedzieć?

Wtedy nie byłoby mowy o tym, żeby mi pozwolili.

  • Wykradła się pani w nocy?

Rano, o świcie pierwszym pociągiem do Warszawy. Z Warszawy z Dworca Zachodniego jechaliśmy. Spotkałam się z chłopcami i z resztą towarzystwa.

  • Jak to rodzice przyjęli? Mówili kiedyś pani później?

Mama pisała trochę wspomnienia, napisała, że strasznie to przeżyła. Niewielka była szansa, żeby wrócić żywym. Opatrzność nade mną czuwała, bo co najmniej dziesięć razy powinnam nie żyć. Tak szliśmy. Po drodze było siedem bitew. Wszystko opisał Krajewski dokładnie. Nie pamiętam nazw wsi. W końcu byłam smarkata i nikt mi nie tłumaczył, że dochodzimy tu, idziemy tam czy tam. Naszym dowódcą był major Telehud, poważny człowiek, starszy trochę. Myśmy musiały cicho siedzieć, swoje robić. Nas było cztery sanitariuszki na trzydzieści osób i lekarz, bardzo sympatyczny, „Milczek” miał pseudonim.
  • Pamięta pani swojego pierwszego rannego?

Pamiętam. Nie zapomnę go do końca życia. Dostał kulę dum-dum w krzyż, że tak powiem – flaki miał na wierzchu. To było okropne. Nie przeżył tej bitwy. To była bitwa pod Zubrami. Zabili nam siedmiu. To była okropna bitwa, trzy godziny trwała. Białorusini nas wsypywali. Jak tylko nas zobaczyli, jak przechodziliśmy nocami (w dzień się zapadało w lesie), to donosili do żandarmerii. Białorusinka nas wydała. Myśmy ją zatrzymali. Chcieliśmy ją zatrzymać, dopóki nie ruszymy, zaczęła płakać, jęczeć, że rebionek chory. Niestety major ją puścił. Natychmiast dwie godziny później była żandarmeria, samoloty i wszystko. To była bardzo ciężka bitwa. Nie była pierwsza, bo to już była chyba nasza trzecia bitwa. Dwie pierwsze to lekko przeszły. Krajewski opisał bardzo szczegółowo całą nasza trasę.

  • Chciałabym, żeby pani opowiedziała swoje wrażenia.

Nie mieliśmy namiotów, spaliśmy na ziemi przykryci jakimiś płaszczami, chyba że się udało gdzieś zatrzymać na kwaterze na noc, wtedy było w stodole czy gdzieś. To był paskudny, deszczowy rok. Głowę miałam w kałuży, woda mi do ucha wlatywała. Cięło się trochę gałązek sosnowych i na tym się spało. Nigdzie nie byliśmy dłużej jak jeden dzień, więc nie było sensu.
Myśmy szli na Białowieżę, do tej pory jej nie cierpię, bo były straszne komary i mokradła. Komary nas żarły, jak się ręką przesunęło, to kotlet można było robić z komarów. Po drodze zarekwirowaliśmy cztery konie. Nawet jest zdjęcie z końmi. Kazali oczywiście nam, myśmy musiały tych koni pilnować. Na postoju drańskie konie ciągle nam uciekały. Trzeba było pilnować, żeby gdzieś nie poszły, bo na koniach były worki z żywnością. Trzydzieści osób [było], taką papkę gotowało się w menażkach nad ogniskiem wodę z mąką i ze słoniną, paskudne. Nie bardzo było co jeść.
Wyznaczona była trasa, umówiona na koncentrację. Miał po nas wyjść oddział, miały być litery „U” z gałązek poukładane w Puszczy. W jednym miejscu były, w innym już ich nie było. Okazało się, że nie zgrały się terminy. Myśmy na koncentrację przyszli za późno o parę dni. Nie spotkaliśmy nikogo. Musieliśmy znowu się wycofać. Kluczyliśmy po Puszczy. Jest narysowany szlak po Puszczy Białowieskiej. Okropne to było. Bagnisto, mokro, padało, łatwo było zabłądzić. Szliśmy torami kolejki leśnej, śpiąc już nieraz ze zmęczenia. Jak człowiek trącił nogą o szyny, to się budził. Chusteczki białe na plecach wiązaliśmy, żeby się nie pogubić. Spotykaliśmy ruskich dezerterów. Nie było to przyjemne towarzystwo.

  • Jakie były te spotkania?

Dwaj dołączyli do nas. Potem się odczepili. Inne oddziały to miały tak, że siedzieli przy ognisku i pili, kto kogo przetrzymał, to przeżył, a kto pierwszy padł, to ruscy go zabijali. Nie było przyjaźni między nami.

  • Jak Rosjanie pierwsi się upili, to Polacy ich zabijali?

Tak mi się wydaje. Nie byłam świadkiem tego. Nie było wyboru. To były pojedyncze osoby, nie duże oddziały.

  • Co się stało z Rosjanami, którzy przyłączyli się do pani oddziału?

Byli dość krótko. Potem po którejś bitwie się odłączyli i poszli w las.

  • Wieczorem były jakieś ogniska? Śpiewało się na przykład „Serce w plecaku”?

Wieczorem przeważnie się szło, żeby nie było widać. Były ogniska, jak wiedzieliśmy, że jesteśmy dość bezpieczni – gdzieś w środku Puszczy – że nie będzie widać dymu, ognia. Ogniska były siłą rzeczy, trzeba było na czymś to jedzenie robić. Ale czasem – jak już [było] po bitwie ciężkiej, gdzie Niemcy nas okrążali, nie mogliśmy się z tego okrążenia wydostać – przeskakiwaliśmy przez tory z wielkim strachem, że nas łupną. Potem żeśmy pięć dni szli prawie bez oddechu, bez jedzenia, bośmy stracili w tej bitwie konie i żywność, która była na nich. Przez pięć dni nie jedliśmy nic. Po kromce chleba dostawaliśmy. Pić nie było co – to było najgorsze. Z kapelusza grzyba piłam wodę, rosa – jak była rano na igłach niskich sosenek – to zlizywało się. To były ciężkie pięć dni. Mieliśmy dwóch rannych, dowódca był ranny w rękę, zaczęło ropieć. Jeszcze kolega był ranny. Straciliśmy dwie sanitariuszki i siedmiu chłopców. Sanitariuszki przeżyły, tylko nie dołączyły do nas, jak się wycofywaliśmy.

  • Musiała pani z drugą koleżanką nieść rannego na noszach?

Nie. Nie było wyjścia, on umarł. Przecież wszystko było na wierzchu. Potem rannych już było łatwiej... Dowódca dostał postrzał w rękę. To nie było tragiczne, tyle że zaczęło się paprać. Nie było środków dezynfekujących ani czystej wody, żeby przemyć.

  • Był czas, żeby jakiś obiad zrobić?

Skąd! Myśmy musieli się wycofywać, żeby resztę uratować. Oni zostali wszyscy w lesie. Nawet nie było wiadomo, myśmy nie bardzo się widzieli, było dość gęste poszycie. Dopiero jak żeśmy się zebrali i wycofali, okazało się, że nie ma tych osób. To było nie do uratowania, wszyscy zginęli. Niemcy nas okrążali, samolot nad nami latał, była duża przewaga Niemców. Cud, że w ogóle nam się udało wycofać z tego okrążenia. Potem szli za nami przez parę dni, dlatego musieliśmy kluczyć, cały czas maszerować, nie zatrzymywać się nigdzie.
Doszliśmy do Puszczy Augustowskiej. Nawiązano kontakt z AK, z komórkami terenowymi. Pierwszy posiłek po pięciu dniach głodu to była szklanka bimbru i pajda gorącego chleba razowego, ciemnego i jajka na twardo – że nas nie skręciło wszystkich, chyba tylko bimber nas uratował. Szklankę mocnego bimbru każdy wypił, nikomu nic nie było.

  • To był pani pierwszy mocny alkohol w życiu?

Nie. Jedna z sanitariuszek, Wanda Laskowska (19 czerwca żeśmy zaczęli) 26 czerwca miała urodziny. Wtedy żeśmy wypili lekarski spirytus, który był w apteczce – dowódca nam pozwolił obchodzić imieniny – nie cały, zostawiliśmy trochę przez przyzwoitość, ale dobraliśmy się. Doktór nam dał i piliśmy spirytus lekarski.

  • Jajka – pamięta pani jeszcze ten smak?

Pamiętam doskonale bimber, do dzisiaj nie mogę powąchać koniaku ani whisky, nie znoszę tego zapachu. W czasie wojny tylko bimber był. Popijało się czasem na tych ogniskach. Nie wiem, skąd mieli. Jak kwaterowaliśmy we wsi czasem, wtedy człowiek dorywał się do miski z wodą gorącą, żeby umyć głowę. Nie było gdzie się myć w Puszczy Białowieskiej, w kałuży najwyżej albo w bagnie. Wszy nas jadły w sposób okropny. Człowiek chodził w tym, w czym spał. Przecież się nie rozbierał, piżamy nikt nie miał. Mokre wszystko, deszcz padał. Człowiek nie chorował, nie miałam kataru nawet. Zahartowałam się, jestem zdrowa, nie choruję. Jak to wszystko się przetrzymało, to nie wiem.
Doszliśmy do wsi Leńce na kwaterę. Nas domyli, dopieścili, doprali, dokarmili. Ranni pojechali do Warszawy. Dowódca pojechał z raną do Warszawy, żeby się leczyć, groziło zakażeniem. Jeszcze jeden ranny. Reszta przeszła do oddziału „Czarnego”. Chciałam też przejść do oddziału „Czarnego”, nawet poszłam do niego, dalej kwaterował ze swoim oddziałem. To bardzo dobry oddział, dzielny, zaprawiony w bojach. Zgodził się, żebym została. Miałam za parę dni dołączyć. Jak wróciłam na kwaterę, to okazało się, że jest jeden ranny miejscowy chłopak, którym trzeba było się opiekować. Miał kilkanaście postrzałów z pepeszy, niegroźnych, ale paprzących się – po plecach, nogach. Też cudem się wybroniłam, bo oddział „Czarnego” miesiąc później został całkowicie zlikwidowany przez Niemców w bitwie pod Jasienicami. Wszyscy zginęli.

  • Pani była zła, że nie może iść do „Czarnego”?

Bardzo zła! Część naszego oddziału przeszła. Byłam wściekła, ale w wojsku nie ma dyskusji. Ale to mnie uratowało od śmierci po raz któryś z rzędu.

  • Do tego rannego z pepeszy to Rosjanie strzelali?

Nie. Może [to był karabin] niemiecki. W każdym razie z karabinu maszynowego. Nie było dużo, ale gęsto. Rosyjskiej broni też było [w oddziale]. Myśmy na przykład mieli karabin maszynowy Diektariewa. Kazali nam, sanitariuszkom, rozbierać i składać, czyścić karabiny. Na warcie żeśmy stały. Dowódca był dość surowy, to był przedwojenny oficer, trzymał nas krótko, nie było ulgi dla kobiet. Na warcie stało się w najgorszych godzinach, na czujkach. Po tych imieninach za karę nas wszystkie wystawił na czujki w najgorszych godzinach – o szarówce żeśmy leżały w krzakach, żeby nie było widać. Trzeba było uważać, czy się ktoś nie zbliża, czy Niemcy nie idą. Karabiny maszynowe trzeba było rozbierać i składać, żebyśmy wiedziały, jak się z tym obchodzić. Nieraz [trzeba było] nosić, to ciężkie było świństwo, tarcze wielkie z amunicją.

  • Koledzy nie podśmiewali się, że dziewczyny stoją na warcie?

Nie. Były bardzo dobre stosunki miedzy chłopcami a nami.

  • Były jakieś sympatie, miłości?

Były, oczywiście. Też miałam swoją miłość wielką. Skończyła się potem.

  • Co to był za chłopak?

To był porucznik, zastępca dowódcy. Myśmy się znali, ukrywał się u nas, jak mieszkaliśmy pod Łodzią. Ukrywał się, prawie przez rok u nas mieszkał. W Łodzi działał, ukrywał się u nas.

  • Byli państwo parą sympatyzującą, czy narzeczeństwem? Czy to pani się w nim podkochiwała?

Byliśmy parą, można powiedzieć, narzeczeńską. Był dużo ode mnie starszy. Potem z tym rannym, dali mi spluwę Tokariowa: „Jak nie będą cię chcieli przyjąć na kwaterę”. Było dużo punktów przyjaznych nam, to były okolice Tykocina, Supraśli. Białorusini zostali z boku, oni byli najgorzej [usposobieni] koło Białowieży. Byli bardzo nieprzyjaźni dla nas, nie cierpię ich do tej pory. Za każdym razem nas wydawali, jak tylko nas dojrzeli. Dlatego mieliśmy siedem bitew.
Nocą przejeżdżaliśmy z chałupy do chałupy, on musiał leżeć. Dzień się siedziało, potem wieczorem znowu do następnej, żeby nie zwrócić uwagi. Oczywiście nosa nie można było wytknąć z chałupy przez dzień, żeby nikt nie zauważył, zawsze mógł ktoś donieść. Tak jeździliśmy we dwójkę. To był chłopak miejscowy. Prosty chłopak, starszy ode mnie. Wreszcie wylądowaliśmy w wiatraku. Dwa tygodnie siedzieliśmy w tym wiatraku. To było coś niesamowitego. Nie wolno było Polakom mleć zboża. Wiatrak był nieczynny, ale stał blisko szosy, którą ciągle przejeżdżali Niemcy. Przez szparę patrzyłam, jak jeżdżą ciężarówy w te i z powrotem. Mieliśmy na górze dwa sienniki. Co dzień mu zmieniałam opatrunki, goiło mu się dość dobrze to wszystko. W nocy nam przynosili jedzenie, trochę wody do umycia. W dzień – broń Boże – z wiatraka nie wolno było się ruszyć. Można było się urwać, bo rozmowa z nim żadna – to taki prosty chłopak ze wsi. Błagałam, żeby mi jakąś książkę przynieśli. Jedyną książkę, jaką mi przynieśli, to była „Trędowata”. Jaka to była rozrywka dla mnie? Ale ją czytałam w tę i z powrotem, co miałam robić, przez cały dzień siedzieć w wiatraku na górze?
Kiedyś przyszli chłopi, powiedzieli, że muszą zemleć trochę zboża. Puścili wiatrak w nocy. Jak myśmy wyglądali, byliśmy biali, wszystko było w mące. Wszystko się trzęsło, jak wiatrak chodził. Była jakaś rozrywka chociaż. Potem znowu po chałupach.
  • Czy pani po wojnie przeczytała „Trędowatą”?

Już nigdy nie przeczytałam więcej. Miałam jej dosyć. Nie mieli na wsi książek, wtedy tym bardziej. W Tykocinie jedną noc spędzałam, akurat gospodarzy rodzina miała wesele i mnie zaprosili na to wesele. Dała mi jakąś spódnice gospodyni, bo w ogóle nie do oglądania miałam ubranie po tych wszystkich perypetiach. Dała mi spódnicę, bluzkę, drewniaki, bo wtedy nie było normalnych butów. Wzięła mnie na to wesele i wytańczyłam się jak nigdy w życiu, całą noc na tym weselu. Tykocin to była mała dziura, wszyscy się znali przecież, byli zaintrygowani – kto to jest? Taka dziewczyna tak tańczy. Wychowana na wsi umiałam tańczyć oberki, polki, wszystkie tańce doskonale tańczyłam swego czasu. „Co to za dziewczyna jest?” – potem musiałam szybko znikać z Tykocina, żeby nie było jakiejś draki.
W końcu ranny się wyleczył. Przejął mnie Maciek [Lipka, pseudonim „Satyr” i Ryszard Reiff, pseudonim] „Jacek”, dali mi meldunek i miałam iść do Białegostoku, gdzieś nad Narwią w jakiejś wsi żeśmy zapadli. Meldunek do Białegostoku i że wraca do Warszawy. W tej chwili „Czarny” był rozbity, dopiero się organizowały następne oddziały. Jacek kursował między wszystkimi, gdzie odbywały się narady. Pamiętam nocne narady dowódców, nas nie wpuszczali, siedziałyśmy pod drzwiami. Przyjechał Piasecki z „Mścisławem”. „Mścisław” nie bardzo nas kochał. Za dużo tych oddziałów było. Ludność miejscowa też była narażona, bo przecież jak nam dawali kwatery, a potem się to wydawało, to palili i zabijali. Szarpało się tych Niemców. Przecież słynny wypad Karolkiewicza, czyli „Szczęsnego”, na Prusy Wschodnie to były nasze oddziały. Karolkiewicz był wspaniałym dowódcą. Miał takie szczęście, miał pseudonim „Szczęsny”. Nie tracił ludzi, udawało mu się, genialny był.
Przewieźli mnie łódką przez Narew i zasuwałam lasem, trochę szosą do Białegostoku. To już było koniec sierpnia 1943 roku, rozbili akurat getto w Białymstoku i trochę Żydów po okolicy pouciekało. Miałam nieszczęście być śniada, ciemne, kręcone, kasztanowe włosy. Bardzo często brali mnie za Żydówkę. Zasuwam do Białegostoku, nagle: Halt! Wyskakują z krzaków Niemcy. Dwóch żandarmów na rowerach stało na sosie i: Komm. Nie miałam żadnych dowodów, bo w bitwie straciłam wszystkie dokumenty, kenkartę. Zatrzymali mnie, pytali się, jak się nazywam, gdzie mieszkam. To już było za granicą, były Prusy. Oczywiście śmiali się, nie wierzyli w to, co mówię. Uczciwie powiedziałam, jak się nazywam i gdzie mieszkam i nigdy tego nie sprawdzili na szczęście. Jeszcze podawałam adres warszawski, oczywiście na Krochmalnej. Zawołali jakiegoś chłopa, bo była wieś niedaleko. Kazali mu przynieść łopatę i kazali mnie kopać grób w rowie. Kazali, to kopałam. Taka moja myśl była, nie o rodzicach, tylko że już nie zobaczę widoku Warszawy od strony Starego Miasta. Tak mi to się jakoś przesunęło przez myśl, że już nie zobaczę, że mnie zaraz zabiją. Myśleli, że jestem Żydówką, która uciekła z getta. Nagle przyjechał na rowerze trzeci żandarm, coś im poszwargotał i zatrzymali chłopa z wozem. Miałam meldunek w chusteczkę zawiniętą i trzymałam w ręku. Udawałam, że strasznie płaczę i wycierałam sobie oczy tą chusteczką, a w środku miałam meldunek. Myślę: „Jak mam meldunek spławić, żeby go nie odczytali?”. Nie wiedziałam oczywiście, co jest, ale to by była katastrofa. To było kolo Choroszczy. Wóz był wysłany słomą i udało mi się z tej chusteczki spuścić meldunek, zagrzebać. Pozbyłam się tego.
Zawieźli mnie do Choroszczy i zaprowadzili do szkoły. To były ferie, więc szkoła była pusta. Zamknęli mnie na pierwszym piętrze na klucz. To było południe. Jeszcze tak złośliwie wyjrzał przez okno i mówi: „Ho, ho, wysoko”, ale okno zostawili otwarte. Pusta była sala, tylko w jednym kacie ławki stały piętrowo ustawione. Poszli sobie.
Tak siedzę i myślę sobie: „Jak stąd nie wyjdę, to mnie utłuką na drugi dzień”. Wyjrzałam przez okno. To był przedwojenny budynek to pierwsze piętro nie było niskie: „Muszę wyskoczyć. Nie ma innej rady, bo mnie przecież zabiją na drugi dzień”. Do wieczora nikt nie przyszedł, dwunasta się zbliżała, zegar na kościele zaczął bić, myślę sobie: „Zanim skończy bić, musze wyskoczyć”. No i wyskoczyłam. Bałam się, żeby nie stracić przytomności, jak wyskoczę, żeby mnie nie znaleźli pod tym oknem. Poczułam okropny ból w nodze, ale reszta była cała. Przede wszystkim zmiatam spod okna, szczęśliwie nie była bardzo ciemna noc. Zaczęłam kluczyć, jak tu trafić do chłopców. Ciemno w nocy, bałam się poruszać, wlazłam w zagrodzie do kurnika, kury zaczęły gdakać. Doczekam, żeby się zrobiło widno, to wtedy jakoś trafię. Strumyk płynął. Myślę sobie: „Jak mnie będą szukać, to przejdę przez strumyk, to stracą trop”. Szłam dość długo. Noga mnie bolała okropnie, spuchła od razu. Miałam skręconą kostkę, a potem się okazało, że mam złamaną kość strzałkową – szczęśliwie strzałkowa, a nie piszczel.
Szłam po strumyku. Doszłam do szosy, akurat jechał samochód. Był mostek, więc wsunęłam się, przeczekałam aż samochody przejechały. Jakim cudem trafiłam z powrotem nad Narew do miejsca, gdzie siedział jeszcze Jacek i Maciek, to nie wiem. Pod drodze wstąpiłam do jakiejś chałupy, prosiłam żeby dali mi wody się napić. Byli przekonani, że jestem Żydówką: „Nie, won!”. Jeszcze do drugiej, to siedział jakiś folksdojcz czy Białorusin, to jeszcze zegarek mi zabrał. Miałam srebrny zegarek. Dali mi trochę wody, ale bardzo niechętnie. Wyszedł za mną i zegarek zabrał. Doszłam do Narwi. Zaczęłam machać. Chałupa była blisko nad Narwią. Chłopcy łódką przypłynęli i zabrali mnie. Balon – nie noga. Jak na niej szłam, to była po prostu walka o życie, nie było się co zastanawiać – bolało to bolało. Zawołali ze wsi starą babę, znachorkę i ona mi nogę naciągnęła. Była skręcona. Jezus! Jak to bolało. Ale pomogło, przeszło to skręcenie. Potem mi okładali, żeby mi to troszkę odtęchło. Trzeba było z tej kwatery się ruszyć, chłopcy mnie na plecach nieśli na zmianę. Maciek „Satyr” i „Jacek” Reiff nosili mnie na plecach, aż mi to troszkę przeszło. Zmienialiśmy kwatery. Wchodziliśmy przez biebrzańskie bagna. Musieli swoje zadanie spełnić. Jako łącznicy kursowali między różnymi oddziałami.

  • Wracając do znachorki, jakieś czary nad panią odprawiała?

Nie. Czarów nie odstawiała. Siedziałam. Odwróciła się do mnie tyłem i szarpnęła mnie z całej siły za stopę. Taka stara, pomarszczona babinka. Ale swoje zrobiła. Kazała mi okładać nogę. Po bagnach jakoś mogłam chodzić. Jak przeszło zwichnięcie, to już strzałka złamana mnie tak nie bolała.

  • To było wielkie poświęcenie ze strony tych chłopców?

Co oni mieli zrobić? Nie zostawili rzeczywiście. Po prostu zachowali się bardzo przyzwoicie. Nie mogli mnie zostawić w takim stanie. Byli bardzo dzielni. Wtedy byłam bardzo szczupła, dużo nie ważyłam, ale w każdym razie nie była to atrakcja dla nich. Musieli wracać do Warszawy, bo oddział napadł na jakiś konwój niemiecki z pieniędzmi. Trzeba było pieniądze do Warszawy zawieść. Grube pieniądze, ponad 40 000 złotych. Jacek miał to zabrać do Warszawy dla organizacji.
Dotarliśmy do Białegostoku. Okazało się, że Niemcy się zorientowali, jak uciekłam, że to jest partyzantka, a nie Żydówka. Podobno w całej okolicy szukali. Węszyli, żeby znaleźć mnie i ewentualnie oddział. Musieliśmy się ewakuować dość szybko, bo szum się zrobił okropny. Dostali po uszach. Dotarliśmy do Białegostoku i mieliśmy na lokomotywie przez granicę przejechać do Warszawy. Bardzo często ekipy kolejarskie były zaprzyjaźnione z AK, to byli akowcy.
Myśmy trafili niestety akurat na grupę komunistów, to też było wśród kolejarzy dość popularne. Zauważyli, że mamy pieniądze. Zażądali doli – 1 000 złotych od każdego. Byłam czarna, ciemna, smagła. Jacek był z brodą trochę żydowską, jeszcze jeden kolega, Maciek. Maciek był blondyn, uważali, że on nas konwojuje, wiezie Żydów. Od każdego chcieli okup. Chłopcy wyciągnęli spluwy, nie zabili ich oczywiście, ale sterroryzowali. Myśmy na węglarce jechali, w węglu. Jeden na lokomotywie trzymał ich pod bronią. Za granicą zaraz mieli zwolnić i mieliśmy wyskoczyć z lokomotywy, i przesiąść się na osobowy pociąg do Warszawy. Ci dranie kolejarze powiedzieli, że to już jest granica, że minęliśmy granicę, żebyśmy skakali. To jeszcze było przed granicą niestety. Na tej złamanej nodze musiałam skoczyć z lokomotywy. Trzeba było wyskoczyć. Był nasyp, żeśmy wszyscy wyskoczyli, sturlaliśmy się okropnie, ale nikomu nic się nie stało.
Okazało się, że jesteśmy jeszcze przed granicą. Trzeba przez granicę przejść. To była noc. Jakoś żeśmy się przez granicę przesmyknęli. Zimno było, bo był koniec września. Zimna noc, my w byle czym, nic do ubrania ciepłego. Siedzieliśmy w czwórkę, usiedliśmy plecami do siebie, żeby się grzać. Czekaliśmy, aż się rozwidni, żeby iść na stację, na pociąg i pojechać do Warszawy. Jak myśmy dojechali do Warszawy? Jacek miał granaty w kieszeni, sterczały mu.
Kocmołuchy, brudni, zawszeni, odziani w byle co. Wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim, nikt nas nie zaczepił. Zadzwoniłam do przyjaciół, że jestem. Krzyk się zrobił niesamowity. Bałam się do domu zadzwonić, zadzwoniłam do nich najpierw: „Przyjedź, przyjedź!”. Na Kopińskiej mieszkali. Spalili wszystko to, co miałam na sobie, te wszy. Wsadzili mnie do wanny. Mówią, że nie mogą zapomnieć mojego widoku, jak przyszłam do nich. Dopiero stamtąd pojechałam do rodziców.

  • Wcześniej pani do nich zadzwoniła? Wiedzieli, że pani jest?

Nie, nie wiedzieli, bo nie było telefonu. Radość była niesamowita. Nie było wyrzutów, cieszyli się, że żyję w ogóle. Nie liczyli na to, nie miałam kontaktów z domem przez parę miesięcy.

  • Jak to? Po prostu zapukała pani?

Weszłam do kuchni i powiedziałam: „Już jestem”. Potem z nogą coś trzeba [było] zrobić. Pojechałam do Warszawy do szpitala Czerwonego Krzyża, koło dworca Powiśle. W pawilonach rozrzuconych był szpital. Prześwietlili, okazało się, że jest złamana kość strzałkowa. Załadowali mi gips, ale tylko do kolana. Chciałam zapłacić, lekarz się nachylił: „Dziewczynki z lasu u nas nie płacą”. Skąd wiedział, że z lasu? Miesiąc chodziłam w gipsie. Raz mi zmieniali gips, bo byłam zaproszona do majątku koło Jaktorowa – życie towarzyskie wtedy kwitło – na całonocną zabawę. Tyle tańczyłam, że zdarłam gips od spodu. Musiałam zmieniać potem gips. To mi nie przeszkadzało, bo był do kolana, nogę miałam sprawną.
Zdjęli gips. Pracowałam na Pięknej 40, tam była malusieńka kawiarenka, dwie znajome ją prowadziły. Jedna musiała pójść do szpitala, więc włączyłam się do pomocy. Zrobiła się skrzynka kontaktowa. Przychodzili, zostawiali gazetki albo jaką spluwę. Maleńka kawiarenka na cztery stoliczki, tylko ciastka były, kawa, kanapki. Bez przerwy przychodzili moi chłopcy. Nowych poznałam potem w Warszawie. Różne rzeczy żeśmy robili. Przenosiłam kiedyś parę granatów. Szłam – jak gapa – Marszałkowską i przed placem Unii łapanka była. W ostatnim momencie zobaczyłam. Mam pełną torbę, dałam nogę do tyłu, jakoś się z tego wycofałam.
Kiedyś mnie zaczepili koło Jabłkowskich, szłam z Jackiem, też była łapanka. Zaczęli legitymować, [wcześniej] miałam dobre papiery. [Teraz] nie miałam papierów, nie zdążyłam wyrobić fałszywej kenkarty. Wystarczyło dwóch świadków z ulicy wziąć, pójść do urzędu i wypisywali kenkartę nową. Mnie nie wylegitymowali, zobaczyli, że idzie taka ofiara w gipsie, w ogóle nie chcieli ode mnie dowodu żadnego. Puścili nas.

  • Wtedy wyrobiła pani kenkartę na Marię Kowalską?

Nie. To, jak uciekliśmy z Warthegau do Warszawy, od razu nam wyrobili wszystkie papiery. Byłam meldowana. Kiedyś wieźliśmy do Otwocka całe worki butów dla partyzantów. To było akurat tego dnia, kiedy Kutscherę zabili. Jak nam się udało przejechać? Wcześniej przyjechaliśmy, potem były obławy na mostach. Mieszkałam w Grodzisku. Dlatego nie brałam udziału w Powstaniu, że jak nas zawiadomili, że jest Powstanie – to już było 1 sierpnia – to dworzec i kolejka EKD były obstawione przez Niemców. Nie można było dostać się do Warszawy. Coś wyniuchali. Nikogo młodego nie przepuszczali.

  • Przyszedł do pani łącznik?

Przyjechał łącznik. Mama odebrała wiadomość. Za późno – było już przed południem. Nie można było wydostać się z Grodziska. EKD i kolej były obstawiona przez Niemców. Obserwowaliśmy. Siedziałam na dachu naszego domu, patrzyłam, jak się pali Warszawa.
Potem zaczęli do nas skapywać wszyscy znajomi po kolei. Jak nas było cztery osoby, to zrobiło się czterdzieści w domu. Przychodzili przyjaciele i mówili: „Tak jesteśmy, jak stoimy. Wygonili nas z domów”. Pierwsza przyszła Ochota. Przyszli do nas przyjaciele – w letniej sukience, w koszulce z krótkim rękawem, mąż mówi: „Wszystko straciliśmy, całe mieszkanie. Nic nie mamy”. I tak po kolei ściągali ludzie, aż się zrobiło czterdzieści osób. Nie było co jeść, nie było gdzie spać. Spaliśmy pokotem na sianie. Na strychu młodzi, a starsi poutykani. Były trzy pokoje, duża kuchnia i mały pokoik. Jak się wojna skończyła, trzeba było wybywać. Goście zostali, a myśmy wyjechali.

  • Jak było Powstanie i siedziała pani na dachu, to nie czuła pani jakiejś złości, nie chciała pani przedostać się do Warszawy?

Nie było mowy, żeby wtedy się dostać. Pewno, że czułam złość. Myśmy mieszkali bardzo blisko torów. Szły transporty ludności cywilnej, myśmy podawali jedzenie, wodę. Staliśmy przy torach. Czasem pociąg pod sygnałem się zatrzymał, tośmy im podawali wodę, pomidory z ogrodu naszego, owoce, co tylko można było.

  • Kiedy zaczęły się transporty?

Nie tak od razu. Na Zieleniaku siedzieli, a potem pod koniec…
  • Dużo było w Grodzisku wojsk niemieckich?

Nie. Wojska nie było. Była żandarmeria. Dopiero tego dnia, jak zaczęli uciekać Niemcy, wtedy przejeżdżały przez Grodzisk całe oddziały. W 1945 roku, w styczniu zaczęli się wycofywać z Warszawy. Wtedy rozbroiliśmy całą grupę Niemców. Wszyscy młodzi zebraliśmy się z ulicy i rozbroiliśmy. Potem za nimi ruscy szli w obdartych szynelach, z karabinami na sznurku. Pytali: „Czy daleko do Berlina?”. Myśmy po świńsku im mówili, że do wieczora dojdą. To było paskudne, ale od razu było na nie.

  • Mogłaby to pani opisać?

17 stycznia szły oddziały złachanych ruskich i pytali się: „Czy daleko do Berlina?”. Od razu zaczęli sklepy grabić w Grodzisku. Znajoma miała sklep, to od razu rozgrabili.

  • Polaków pani nie widziała?

Polacy to nie tak szybko dojechali do nas.

  • Pierwsi byli Rosjanie?

Pierwsi byli Rosjanie.

  • Byli przyjaźni, jak się pytali, czy daleko do Berlina?

Przyjaźni to nie byli. Mam bardzo przykre wspomnienia potem, jak wróciliśmy do majątku. Przez jakiś czas ojciec jeszcze... potem go wyrzucili oczywiście, jak się dowiedzieli, że jest ziemiańskiego pochodzenia. Przyjechał do Nieborowa i w Nieborowie był przez dwadzieścia lat zastępcą kustosza. Stamtąd jeździłam do Łodzi, robiłam maturę. Zrobiłam trzy lata w ciągu jednego roku kalendarzowego. Była szkoła dla dorosłych. Przecież mieliśmy straszne zaległości, miałam dwadzieścia jeden lat wtedy.

  • Niemców, których ze znajomymi wzięła pani do niewoli, to potem przekazała pani Rosjanom?

Chłopcy się tym zajęli. To Polacy. Chyba ich gdzieś zamknęli, odebrali tylko broń. To już były niedobitki Niemców, już nie byli groźni.

  • Jak warszawiacy przejeżdżali wagonami, to zdarzyło się, żeby ktoś jakąś kartkę wyrzucił?

Nie. Kogo mieli zawiadamiać? Wywozili ich nie do obozu, bo wypuszczali pod Częstochową czy pod Krakowem, wyrzucali cały pociąg. Część dawali do obozu do Pruszkowa. Chorych stamtąd też lekarze wyciągali i pielęgniarki wyciągały, można było stamtąd się urwać. Tutaj ich wywozili, wypuszczali do jakichś wsi i kazali przyjmować na kwatery.

  • Teraz też Rosjanom odpowiedziałaby pani, że do wieczora dojdą?

Nie wiem. Nic dobrego bym im nie powiedziała. Już chyba by nie wyglądali jak tamci. Do szkoły jeździłam jeszcze przez jakiś czas, zanim w Łodzi wynajęliśmy mieszkanie. Wozili mnie do Tuszyna trzy kilometry wozem pod słomą, takie były czasy. Rosjanie tylko patrzyli, pytali się: Doczka wasza gdzie jest? Siedziałam w domu pod łóżkiem, a oni dobijali się do drzwi. Nie mam miłych wspomnień, jeśli chodzi o nich. W sąsiednim majątku kwaterowali lotnicy radzieccy, to była zupełnie przyzwoita ekipa. Raz nawet ojciec zadzwonił do nich, żeby przyjechali na pomoc, bo się dobijają, pytają: Gdzie wasza docz?

  • Po co pani szukali?

Chcieli mnie zgwałcić. Przecież gwałcili wszystkie dziewczyny. To była dzicz okropna. Lotnicy byli bardzo przyzwoici. Nawet mnie kukuruźnikiem przewieźli. Napierałam, żeby się przelecieć kawałek samolotem.

  • To był pani pierwszy lot?

Pierwszy. Na długo ostatni. To otwarte kukuruźniki, można sobie było patrzeć na dół na pola. Zrobiłam maturę, potem do Warszawy na studia. Zdawałam na medycynę, ale oczywiście się nie dostałam, bo nie miałam punktów za pochodzenie. Dostałam się i skończyłam dziennikarstwo.

  • Czy pani albo pani rodzina była represjonowana za udział w konspiracji?

Nie. Rodzina nie była represjonowana, jakoś nam się udawało. Powinnam co najmniej dziesięć razy nie żyć. Los mnie chronił.

  • Przeznaczenie. Jak pani poznała swego męża?

Wrócił w 1947 roku z obozu. Był po Powstaniu wywieziony do Niemiec. To była rodzina naszych serdecznych przyjaciół. W jednym domu mieszkała jego rodzina i nasi przyjaciele. Zresztą ci, co u nas w Grodzisku siedzieli – jego wuj, ciotka i nasi przyjaciele. Wszyscy po Powstaniu byli u nas w Grodzisku. Jak przyjechał, poznaliśmy się. W 1947 roku wzięliśmy ślub.

  • W Warszawie czy w Łodzi? Gdzie był ślub?

Ślub był w Dalikowie. Rodzice wtedy byli w Sarnowie. Ojciec prowadził gospodarstwo w Sarnowie. Ślub był piękny, jechaliśmy karetą do kościoła przez parę kilometrów. Przez trzy dni było trzydzieści osób na weselu. Mieliśmy cały duży dom, dwór do dyspozycji. Ślub był wspaniały. Potem wróciliśmy do Warszawy i studiowaliśmy. On skończył politechnikę, a ja dziennikarstwo.

  • Nie żałuje pani, że nie dostała się na medycynę?

Teraz nie żałuję. Z początku bardzo żałowałam, bo jednak byłam wciągnięta trochę. Miałam do tego smykałkę. Ale nie wiem, czy bym się nadawała, na pewno nie na chirurgię. Ale nie żałuję. To były ciężkie studia, nie wiem, czy bym przebrnęła przez to wszystko.

  • Co się stało z majątkiem dziadka?

Zabrali. Staraliśmy się o to. Po wojnie zabrali, to była ponadnormatywna ilość hektarów. Dwór można byłoby odzyskać, ale jest w takim stanie, że nie ma sensu.

  • Kto zabrał?

Polska Ludowa. Kazali się wynieść, wyjechać.

  • Czy stoi jeszcze dom w Grodzisku, gdzie pani mieszkała?

Stoi. Drewniany. Została jeszcze rodzina. Siostra mamy przyjechała z mężem i z synem. Straciła dwóch synów w Powstaniu. Myśmy stamtąd się wyprowadzili, a ona została bardzo długo, potem został jej syn, który się ożenił, miał dzieci, teraz jego dzieci są w tym domu. Jest tak zabudowany, że go prawie nie widać. Bardzo blisko torów był, drewniany, fajny dom. W tym domu mieszkałam z mężem przez dziesięć lat. Na strychu mała facjatka była. Nie mieliśmy gdzie mieszkać. Stracił mieszkanie, mieszkali na Żoliborzu. Po Powstaniu matka wyjechała do Lublina, on w obozie był tak długo.
Nie był zniszczony dom na Mickiewicza 21. Ładne mieszkanie mieli, z matką tam mieszkał w czasie wojny. Jak wrócił, już było za późno. Mieszkanie było zajęte, nie starał się o to. Po ślubie mieszkaliśmy w Grodzisku, codziennie dojeżdżaliśmy do Warszawy na studia. On jeszcze pracował i studiował. Ja już tylko studiowałam. Jak skończyłam studia, to zaczęłam pracować, też jeszcze dojeżdżałam. Dopiero w 1956 roku dostaliśmy pierwsze mieszkanie na Wyzwolenia. Mieszkaliśmy bez wody, bez ogrzewania, bez łazienki. Na strychu w pokoiku malutkim, na poddaszu w okropnych warunkach. Byliśmy młodzi.

  • Chyba lepsze warunki niż w partyzantce, jak spała pani w kałuży?

W kałuży, woda w uchu była. Lepiej było pod dachem. To były ciężkie chwile bytowe, ale higieniczne.

  • Pani Mario, proszę mi powiedzieć, skąd pseudonim „Marysia”.

Dziewczyny miały przeważnie imiona. Była „Lilka”, „Hanka”, „Marysia”, „Sylwia”.

  • Pani sama wybrała pseudonim?

Po prostu jakoś tak poszło. Dziewczyny przeważnie miały swoje imiona albo dobrane imiona.

  • W partyzantce pani nosiła ze sobą broń?

Nie. Dla nas nie starczało. Nie wszyscy chłopcy mieli broń. Broń miałam wtedy, kiedy jeździłam z rannym. Miałam Tokariowa, taką spluwę wielką, ruską. Wtedy miałam broń. To była sytuacja, że gdyby nas zatrzymali Niemcy, to właściwie było bez wyjścia. Gdyby był jeden Niemiec, to można było go kropnąć, a gdyby było ich więcej, to trzeba było siebie kropnąć, bo inaczej nie było wyjścia. Szczęśliwie się udało. Moja babcia nade mną czuwała, byłam jej ukochaną wnuczką. Powiedziała, że mnie zawsze będzie strzec. Chyba mnie ustrzegła, że mnie szlag nie trafił. Tyle razy była okazja. Jak już sobie grób kopałam, to już trudno dalej…

  • Jakby pani znowu miała te naście lat?

Człowiek zupełnie nie miał lęku. Po godzinie policyjnej ze Smolnej zasuwałam na Saską Kępę przez most. Jasna, księżycowa noc, zupełnie spokojnie zasuwałam przez most po godzinie policyjnej, bez strachu. Mieliśmy różne przygody w Warszawie ze swoimi chłopakami.

  • Co się stało z porucznikiem z partyzantki?

Wrócił do Warszawy, zostałam z tym rannym. Potem żeśmy się rozstali. Umarł w 1977 roku. Okazało się, że ma żonę w Egipcie i córeczkę. Pojechał po żonę, przywiózł ją, potem jeszcze mieli następne dziecko. Potem jeszcze dziecko tego dziecka było u mnie w klubie narciarskim, jeździło na nartach.

  • To była taka nieszczęśliwa miłość.

Na początku była bardzo szczęśliwa. Po prostu nie sprawdził się w ciężkich chwilach, jakoś mi się odechciało.




Warszawa, 22 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Maria Wilgat Pseudonim: „Marysia” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Armia Krajowa Dzielnica: Okręg Białystok

Zobacz także

Nasz newsletter