Melania Brejska-Brzoza „Śmiała”

Archiwum Historii Mówionej

Melania Brejska-Brzoza, pseudonim „Śmiała”. Urodziłam się w 1932 roku. Byłam w III rejonie praskim, VI obwód oraz w harcerstwie, w 22. Drużynie „Bądź gotów”. To był okres późniejszy, kiedy [należałam] do harcerstwa, bo jeśli chodzi o III rejon praski to w zasadzie zaczęłam tam funkcjonować przy ojcu od wojny. Ojciec był w ZWZ, później w AK, i ja stopniowo wdrażałam się z konieczności. Jako dziecko musiałam być wciągana w to, bo w domu odbywały się ciągle i narady i spotkania. Ojciec był rusznikarzem, w piwnicy wykonywał broń, remontował też, wykonywał granaty. Nawet dla bezpieczeństwa wysyłano nas, żeby patrzeć, czy ktoś nie idzie i stopniowo musiałyśmy wiedzieć, co wolno, czego nie wolno.

  • Pani i pani siostra?

Tak.

  • Ile pani miała lat?

Miałam w czasie wojny siedem lat, miałam pójść wtedy do szkoły, na pierwszy uniwersytet.

  • Wtedy miała pani pierwszy raz kontakt z konspiracją?

Od razu nie, bo ojciec w 1939 roku poszedł walczyć, bo była mobilizacja, ale bardzo szybko wrócił, bo niestety wszystko było rozproszone. Jak ojciec wrócił, to od razu zaczął udzielać się w konspiracji. Ja stopniowo wdrażałam się, bo warunki były takie, że nie można było wyrzucić dzieci na dwór, żeby nic nie słyszały, żeby nie wiedziały. Poza tym wciągał mnie do przynoszenia gazetek. Początkowo nie byłam wtajemniczana, co przynoszę, tylko prosił żebym z nikim nie rozmawiała, dawał mi różne wskazówki, a stopniowo już dowiadywałam się, o co chodzi i chodziłam na Żołkiewskiego do Błaszczyńskiego, którego pseudonim był „Bończa”. Chodziłam, roznosiłam gazetki też na Chłopickiego, do Rozumków, tam była cukiernia, do „Olszyny”, to jest Wiśniewski, też na Chłopickiego.

  • Jakie to były gazetki?

Przeważnie „Biuletyn Informacyjny”. Oprócz tego wszystko to, co mi ojciec polecał. Nieraz były jakieś zlecenia przekazywane. Miałam też kontakt z „Felicją”. „Felicja” i „Miet” wykonywali jakąś większa pracę. Tam chodziłam z czymś, co nie zawsze nawet wiedziałam, co tam jest, ale i gazetki im roznosiłam. Oni zostali aresztowani i zniknęli z horyzontu. Później przeniesiono nas na Zagójską 16, bo [wcześniej byliśmy na] Lubieszowskiej 32, ale tam już byliśmy trochę spaleni. Baliśmy się jakiejś wsypy ze względu na to, że tam mieszkały osoby, których pochodzenie było niemieckie i bardzo się szczycili [przynależnością] do Niemców. Może jeszcze powiem taki drobny szczegół, jak w ogóle dojrzałam do tego, żeby zrozumieć, co się dzieje. W 1939 roku kiedy Niemcy przyszli do nas, do naszego mieszkania, po ich wyjściu byłam zdziwiona, że to są przecież normalni ludzie, a tak się mówi: wróg. Myślałam, że to jakieś zwierzęta, które napadły na Polskę. Na przykład, jak uciekaliśmy do piwnicy, mama wciskała nam węzełki, a siostra - przecież jest cztery lata młodsza, miała wtedy trzy lata - mówiła: „Mamusiu, Niemieckowi”. Jak samoloty latały, my musieliśmy uciekać, to węzełki się tylko wkładało, żeby jak najwięcej było, bo nie wiadomo było, czy wyjdziemy, czy nie wyjdziemy, z czym wyjdziemy.

  • Pani ojciec był rusznikarzem, tak?

Rusznikarzem.

  • Pomagała pani przy produkcji broni?

Tak. Może mało przy samej produkcji, bo w to nie byłam wtajemniczana, ale malowałyśmy sidolówki do robienia broni. Przy transportach broni też byłam, bo pamiętam, że kiedyś transportowaliśmy broń z Weterynarii. Rodzice też tam wtedy byli. Z Weterynarii przeszłam przez Grochowską, a Niemcy zatrzymali ojca. Myślał, że już będzie koniec, ale pracował w elektrowni i dla bezpieczeństwa nosił czapkę z „bączkiem”. Tak się mówiło: „czapka z bączkiem”, to była czapka, którą nosili wszyscy z elektrowni. Niemcy dobrze traktowali tych ludzi do jakiegoś czasu, bo im byli potrzebni. Teraz, kiedy już znaleźliśmy się na Zagójskiej 16, ojciec normalnie produkował broń. Została nawet zbudowana skrytka podziemna dla całego rejonu. Wtedy całą broń, którą kupowali - bo kupowali broń przeważnie od Niemców, [robili] reperacje czy jakieś rzeczy - później wrzucało się do skrytki. Skrytka była podpiwniczona, wzmocniona balami i była prawie pod uliczką. To właściwie nawet nie uliczka, bo to były pola jeszcze wtedy, dopiero później powstała tam ulica. Wszyscy przychodzili, my malowaliśmy sidolówki. To były granaty ręczne. Mama z kolei też miała jeszcze [co innego do zrobienia], torby sanitarne się szyło. Pamiętam, że mama szyła, pomagałyśmy jej, jak można było. Mama jeszcze - ale to już późniejszy okres, kiedy już się zaczęło Powstanie - gotowała jedzenie dla powstańców. Trudno powiedzieć, że to były obiady, raczej zupy, bo chodziło o to, żeby chociaż coś gorącego było. Wtedy też mamie pomagała pani Kidawska, to była „Kora” i pani Golankowa, ale jej pseudonimu nie pamiętam.

  • Wracając do broni, oprócz „sidolówek”, jaka broń była tam jeszcze wytwarzana?

Pamiętam, że był erkaem. Nawet kiedyś było takie zdarzenie, że ojcu zaciął się erkaem i w domu chciał coś [naprawić] i o mało ojciec nie zabił siostry. Całe szczęście, że mama szarpnęła ją za ręce, bo: „Tata próbuje, gdzie tam włazisz”. I za chwilę strzeliło. W ogóle był tam magazyn broni dla całego trzeciego rejonu. Broni nie było zbyt dużo, broń była na wagę złota. Niemniej pamiętam, że jak się zaczęło Powstanie, to mój ojciec był z erkaemem na dachu tego drugiego domku. To była murowana oficyna, a my mieszkaliśmy w drewniaczku. Magazyn był pod drewniakiem, ale było przejście pod piwnicami do tamtego domku. W czasie Powstania miałam mniejszy kontakt z harcerstwem, bo byłam tu zajęta. Masę osób przewijało się przez nasz dom.

  • Wiedziała pani wcześniej o wybuchu Powstania?

Wcześniej nie wiedziałam. Zorientowałam się, jak zobaczyłam ojca z karabinem i chłopaków z opaskami na rękawach. Tego nie wiedziałam, nikt mnie nie informował, że to już, w tej chwili. Oni się przygotowywali, ale na te tematy jak najmniej się rozmawiało. To, co konieczne, co rodzice mówili, że trzeba zrobić, to się robiło. Jeszcze wrócę do wydarzenia, które mi zostało w pamięci na całe życie. Chodziłam do ojca do elektrowni warszawskiej, bo jak nieraz trzeba było coś przenieść, jakiś ważny papier, to dziecku było łatwiej. Ojciec był tam w kotłowni. Pamiętam, że wtedy przyniosłam coś ważnego i ojciec powiedział, że to trzeba przenieść do „Bończy” na Chłopickiego. Chyba to był ten moment. Idąc (to chyba jeszcze wtedy, kiedy mieszkaliśmy na Zagójskiej 16), szłam Mrącką i w pewnym momencie, kiedy z Mrąckiej przechodziłam przez Grochowską, chciałam przejść, zaświeciło mi w oczy światło i [usłyszałam]: Halt! Byłam strasznie zdenerwowana, bo zdawałam sobie sprawę, że widocznie wpadłam. Miałam mufkę, wtedy nosiło się mufki i w niej niosłam tę rzecz, którą miałam tam przekazać. Podszedł do mnie Niemiec, całą mnie oświetlił i pyta, gdzie idę. Mówię, że idę do domu, chociaż szłam w odwrotnym kierunku, ale nie miałam wytłumaczenia, bo to już była prawie policyjna godzina. Nie wiem, czy już nawet nie policyjna. Myślałam, że o to chodzi, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że chodziło o co innego. Zapytał mnie, ile mam lat. To był taki facet, który się obnażał, ekshibicjonista. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo się obnażył cały, wyjął mi ręce z mufki i się bawił swoimi narządami. Więc zaczęłam strasznie wrzeszczeć, bo dla mnie, takiego małego dzieciaka, obnażony facet to było straszne przeżycie. Ponieważ zaczęłam wrzeszczeć, jechał tramwaj przez Grochowską, wtedy on zaczął wrzeszczeć: Nach Hause! Nach Hause! Nach Hause! I skoczył do tramwaju. Odetchnęłam, niemniej spłakana wróciłam do domu i już tam nie poszłam. To była trauma dla mnie, chyba została na całe życie. Teraz wrócę do samego Powstania. U nas były sanitariuszki. W tym czasie nasz dowódca „Zygmunt” zachorował na dyzenterię czy na coś, one chodziły do następnego domku i się nim opiekowały.

  • U państwa w domu był punkt opieki, opatrunkowy, tak?

Nie, nie w moim domu. W moim domu nie było. W moim domu wszyscy mieli dyżury i czekali. Był Stefan Nielepieć, później Marysia i Krysia Milewskie. Przychodził porucznik „Maxim”, który później, w czasie Powstania był z ojcem, jak już ich aresztowali. Także „Kot” - Jerzy Kowalski. Ciągle się tak mnóstwo osób przewijało, że z pamięci mi trudno [powiedzieć], musiałabym mieć ściągę, żeby sobie wszystkich przypomnieć.Po tym, jak było aresztowanie, to oni wszyscy się rozbiegli i było tylko dziesięć osób, jak Niemcy ich zgarnęli. Aresztowanie odbyło się o piątej rano, jeszcze spałam wtedy.

  • Którego to było dnia?

17 sierpnia 1944 roku. Jak wszystkich zgarnęli, mama płakała i wyskoczyłam wtedy i zobaczyłam, co się dzieje. Myślałam, że ojca rozwalają, bo oni wszyscy leżeli na ziemi, buzią do ziemi.

  • Ile osób tam było?

Dziesięć osób było, łącznie z naszym ogrodnikiem, pseudonim „Ogrodnik”. To był pan Edmund Kopczyński. On nam udostępnił [domek], był patriotą, i dzięki niemu mogliśmy tam być i wszystko spokojnie mogło być robione.

  • A pozostałe osoby, kto to był?

Pozostałe osoby przychodziły na dyżury. Były tam dwie duże bramy, [stali przy nich] młodzi ludzie, to byli chyba wartownicy. Wydaje mi się, że to byli chłopcy z Szarych Szeregów, bo pamiętam, że „Orzeł” i „Wicher” też byli wartownikami. Nieraz z nimi rozmawiałam, ale nic więcej o nich nie wiedziałam, bo ludzie jak najmniej starali się o sobie mówić. Było też takie zdarzenie, że znalazła się tam gruchająca para - to był duży, hektarowy ogród - ale wzięli ich do piwnicy i wydawało się, że to jednak jest ktoś nasłany, więc rozkazali, żeby ich podpatrywać. Nie wiem, jak to dalej [było]. Może [rzeczywiście] byli [nasłani], bo stopniowo za tym jednak szybko były aresztowania. Domy w pobliżu to w zasadzie byli przyjaźni nam ludzie. Do Kaufmanna nosiło się biuletyny, takie było porozumienia, ale na przykład [porozumienie] z Kaufmannem miał tylko pan Kopczyński, ten ogrodnik. Nie rozmawiało się na te tematy dla bezpieczeństwa, ale wiedziałam, że oni są też w to wtajemniczeni. Kiedy 17 [sierpnia] zostali aresztowani i moja mama wiedziała, bo masę broni, granatów było pod krzakami, bo ktoś miał przyjść, ktoś miał wziąć. Niemcy wtedy w zasadzie broni nie znaleźli, tylko kaburę po jakiejś broni i jakiś wojskowy mundur znaleźli. Przychodzili i mojej mamie podsuwali pod nos: „Co to jest? Skąd to jest?” To było wyrzucone w ogrodzie, bo w tym momencie, kiedy już byliśmy otoczeni, to ojciec wyrzucił to do ogrodu. Niemniej znaleźli to, ale granatów nie znaleźli. Dopiero, jak już zabrali ojca, wszystkich tam zgarnęli, to wygrużyli ich na Grochowską. Trzymali kilka godzin z rękami do góry i cała ulica Grochowska była wtedy wygrużona. Powtarzali to później przez kilka dni. Podobno było powiedziane, że gdyby tam padł jakiś strzał, to wszystkich tych ludzi mieli rozwalać. Jeśli chodzi o dalszy ciąg z tą bronią, to było tak, że następnego dnia to już wszystko by znaleźli, bo była bardzo dociekliwa ekipa, więcej ich było.

  • Kolejnego dnia przyszli?

Tak, byli następnego dnia i zrobili dokładną [rewizję], ale my wieczorem poszłyśmy do „Stelmacha” na Szczawnicką. On skontaktował się z „Maksem” i odebrali od nas wtedy wszystko to, co mieliśmy. Granaty i wszystko zabrali i radio też. Nie wiem, czy radio nawet nie poszło do Kidawskiej?

  • Kto to był „Stelmach”?

„Stelmach” - chodziłam do niego na Szczawnicką, ale jaką wtedy miał funkcję - [nie wiem], wiem, że był skontaktowany wyżej. Spotkałam tam „Sambora”, a z „Samborem” miałam później ciekawy kontakt po wojnie, gdy miałam już szesnaście albo siedemnaście lat. W kościele na mszy świętej spotkałam człowieka, który mi się strasznie przyglądał. Byłam taka zdenerwowana, co ten facet tak na mnie się gapi. Wtedy, kiedy wyszłam z kościoła, doszedł do mnie i pyta, czy jestem tą małą dziewczynką, która przychodziła na Szczawnicką. Mówię: „Tak”. „A czy pani zna << Sambora >>? „Znam pana << Sambora >>”. - „A to jestem ja”. Mówię: „Ja pana nie znam”. Więc, jaka różnica była, jak żeśmy się zmieniali. Z panem „Samborem” [spotkałam się] później, po dwóch czy trzech latach, kiedy skończyłam małą maturę, zaczęłam pracować, to było chyba już w 1952 roku.

  • Wróćmy do tego, jak mówiła pani, że wyniesiono broń od państwa...

Zabrali od nas broń i potem już dokładnie Niemcy zrobili tam porządek. Pamiętam, że mojej mamie [Niemiec] przyniósł od gospodarza leki. [Zapytał]: „Dlaczego tu jest tyle leków?” Moja mama mówi: „Bo córka pana Kopczyńskiego była farmaceutką. Pracowała w aptece.” - „A gdzie ona teraz jest?” - „Nie wróciła z pracy, jak Powstanie [się zaczęło].” - „Aha”. Tak mruknął tylko. Oni domyślali się, że [skoro] nie wróciła, to pewnie jest w Powstaniu.

  • Co z państwem się działo? Zostali państwo w tym mieszkaniu?

Przychodzili do nas kilka razy. Moją mamę szamotali, żeby powiedziała prawdę, ale mama mówiła, [że] zabrali męża, że nie wie, że nikt się nie przyznał do konspiracji. Mnie też pytali, bo mamę zabrali do innego pokoju i wracając przyszli do nas. Była tam też taka staruszka i dobrze, że więcej jej nie pytali, bo to jednak nie wiadomo, czy by za dużo nie powiedziała. Była strasznie zdenerwowana i [powtarzała]: „Zabrali ich”. Jeśli chodzi o dalszy ciąg, to jak [Niemcy] przyjechali, to powiedzieli, że nas spalą. Więc my spałyśmy na podwórku, bałyśmy się spać w drewnianym domku, bo mogą nas z tyłu podpalić i nawet nie będziemy wiedzieć, kiedy.

  • Kto tam został – pani z siostrą i mamą? Czy jeszcze ktoś?

Nie. Ja, moja siostra, mama i ta staruszka, bo wszystkich mężczyzn wygrużyli wtedy. Znałam nazwiska wielu tych osób, które przewinęły się przez mój dom, ale musiałabym zajrzeć do ściągi, bo już nie znam tak wszystkich na pamięć. Jak zobaczę, jak popatrzę, to sobie przypominam, ale tak nie, nie pamiętam.

  • Jak długo były panie w tym domku, do końca Powstania?

Tak, do końca Powstania byłyśmy w tym domku w piwnicy, która była przygotowana. Jak przygotowywali skrytki, to zrobili też na wszelki wypadek podpiwniczenie z bali, gdzie siedziałyśmy cały czas, bo leciały straszne bomby. Pamiętam, 8 września słyszeliśmy jak dom się trzęsie. Pięć bomb było na podwórku, tak, że w piwnicy było strasznie. Przychodzili [wciąż] Rosjanie i Niemcy. Już słyszymy, jak się zwijają, a my cały czas w piwnicy. W naszym ogrodzie - ponieważ to był duży, kilkuhektarowy ogród - to jedni i drudzy robili okopy do samochodów i broni. Po wojnie przez długi czas [zasypywaliśmy] je, żeby wszystko pozakopywać. Masę bomb tam spadło. Potem trzeba było usunąć leje po bombach.

  • Panie ukrywały się w piwnicy?

Tak, cały czas się ukrywałyśmy.

  • Nie miały panie żadnych kontaktów?

Wychodziło i wyglądało się, co się dzieje nowego. Podsłuchiwałyśmy też. Jeden Niemiec zajrzał do nas, widocznie szukał jedzenia, bo miał w ręku jabłko. Wlazł do środka. Wszedł do nas i mówi: „Kto tu jest?” Myślę, że to nawet może był Ukrainiec, [bo mówił] tak, że można było się dogadać. Wtedy się odezwałam: „Ja i mamusia”. I poszedł. Był z tych, co [przebywali] na podwórku. Ile oni broni pozostawili, bo wtedy, jak się zwijali, to nie zdążyli wszystkiego sprzątnąć. Było dużo różnej [broni], gilzy po dużej broni.

  • Powstańcy jeszcze jacyś tam przychodzili?

Nie. Już wtedy nikt. Po aresztowaniu wszyscy się nas bali, to już nikt do nas nie przychodził. [Czasami] my same z domu wyszłyśmy, na pół drogi, ale każdy się bał, czy jesteśmy obserwowani. Tak, że już po aresztowaniu nic się nie działo. Do samego wyzwolenia przesiedziałyśmy w piwnicy. Ja tu miałam mało kontaktów z harcerstwem. Z harcerstwem miałam właściwie bardziej informacyjny i szkoleniowy kontakt, bo jeśli chodzi o podpatrywania, to miałam ich u siebie więcej. Mniej brałam w tym udziału, niemniej jednak też były kontakty z harcerstwem.

  • Jak przyszło wyzwolenie, to co się działo?

Jak przyszło wyzwolenie, to Rosjanie znów u nas byli. Ponieważ to był dogodny teren, to mieliśmy [wojsko] przez cały czas, nawet w domku ogrodnika. Jakiś oficer rosyjski tam normalnie mieszkał jakiś czas. W domach obok nas wszędzie było wojsko rosyjskie. Wtedy jak Warszawę zdobywali, tak strasznie dużo zginęło polskiego wojska. Chłopaki - bo tam też byli Polacy między nimi - to byli bardzo załamani, i Rosjanie, i Polacy. Wtedy, pamiętam, że byli strasznie rozgoryczeni, że taką rzeź zrobili Polakom, że Polaków puścili na pierwszą linię i Polacy właściwie zdobywali Warszawę. Podobno krew płynęła Wisłą, ja tego nie wiem, to tyle, co słyszałam.

  • Zostały panie wyprowadzone z Warszawy?

Nie. My już zostałyśmy w tym domku do końca. Mieszkałam w tym domku do 1966 roku. Tu mieszkam czterdzieści lat. Chcieliśmy go remontować, ale jest drewniany, trzeba konserwować. Nigdy nam nie pozwolono, ze względu na to, że będzie do rozbiórki. Już kiedy widzieliśmy, że się nam to zawali, to sami się staraliśmy, żeby stamtąd odejść. Miałam książeczkę mieszkaniową. Ciągle tam kopali, bo, a to zakładali kanalizację, a to co innego, ciągle przez naszą [posesję] były okopy i już mieliśmy wszystkiego dosyć, a nie mogliśmy dostać żadnego mieszkania, bo nie mieliśmy żadnych możliwości. W 1954 roku wyszłam za mąż i wtedy zorganizowaliśmy to mieszkanie, w którym jestem czterdzieści lat.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jakie były dalsze losy pani ojca od momentu, gdy został aresztowany.

Mój ojciec wrócił chyba w 1947 roku.

  • Co się z nim działo od momentu, jak został aresztowany i?

Ojciec, jak wtedy został aresztowany i ich zabrali, [to] najpierw byli maglowani na gestapo, a później, nie wiedzieli zresztą, o co chodzi, kopali doły, na grób dla siebie. Ich było wtedy jeszcze dziesięciu czy dziewięciu, bo, jeden z nich był w szoku, i nie wiem czy nie został zabity. Czy to nie był któryś z naszych pilnujących? Nie wiem. Wtedy, kiedy kopali, byli powiązani drutami, ojciec miał szczęście, że wtedy było porozumienie zawarte przez „Bora”, żeby traktować powstańców jako wojsko. Wtedy przyjechał na koniu oficer niemiecki i przerwał kopanie. Przerwał to i już dalszy ciąg był taki, że trzech z nich wzięli do obozu, przez Pruszków chyba tamci przechodzili. a mój ojciec, był też „Śmiały”, później porucznik „Maxim”, to był Jerzy Korejwo, Kowalski i mój ojciec. Rzekomo wystawili ich trzech jako parlamentariuszy z białą flagą, kazali im iść w kierunku Ogrodu Saskiego, że idą jako przedstawiciele do drapacza chmur, gdzie byli powstańcy. Niestety, to było nieprawdą, bo z tyłu za nimi ustawili karabiny i jak ojciec się zorientował, co się dzieje, tylko krzyknął na tamtych, żeby się kryli, bo się źle dzieje, że zabiją ich. Wtedy oni odskoczyli, ojciec troszkę na bok i „Maxim” też, a „Kota” wtedy zabili. Z tym, że przy Ogrodzie Saskim stał czołg, pod który „Kot” się podczołgał, ojciec się do niego podczołgał, on kazał ojcu tylko pozdrowić żonę i dzieci i mówi: „Ja już tu zostanę”. Oni wtedy musieli iść do drapacza, ale na drapaczu przecież też byli powstańcy i nie wiedzieli, czy to nie jest jakiś podstęp, tak że ich też ostrzeliwali. Musieli też jakoś bokiem przechodzić, żeby się do tego dostać. Powoływali się na „Montera”. Ojciec pewnie miał jakiś kontakt z „Monterem”, bo się powoływali [na niego]. Zgarnęli ich też do piwnicy, zrobili wywiad, [stwierdzili], że w porządku, że rzeczywiście są powstańcami i ojciec do końca, do kapitulacji był w drapaczu i dalej reperował broń. Mówił, że kiedyś bomba tam wpadła, może pocisk, trudno mi powiedzieć, pewnie pocisk i chyba Pan Bóg go ocalił.. Mówi, że o mało nie został zabity. Później został tak, jak wszyscy powstańcy, wyprowadzony z Warszawy. Ojciec był w Górach Harzu. Tam pracowali w kamieniołomach. Ojciec ważył podobno trzydzieści siedem kilo, więc dobrze im tam dali do wiwatu w kamieniołomach. „Maxim” jeszcze w Warszawie dostał kompanię i został zabity pociskiem, tak, że z tych trzech tylko ojciec ocalał, a tamci – „Kot” zginął i „Maxim” zginął. Później, dopiero jak ojciec wrócił w 1947 roku, to pokazywał żonom, gdzie są pochowani [ich mężowie].

  • W 1947 roku spotkała się pani ponownie z ojcem, tak?

Tak, ojciec ponownie wrócił do domu, ale mój ojciec wrócił już nie jako ten sam człowiek. Już losy inaczej nam się potoczyły. Niestety, takie rzeczy widocznie psychikę rujnują. Ojciec już prawie nie wrócił do nas, to znaczy wrócił do domu, ale nie dało się już [tak żyć], tak że moi rodzice rozwiedli się chyba w 1950 roku. Później miałam mniejszy kontakt z ojcem, ojciec ponownie się ożenił, niemniej kiedy ojciec był starym człowiekiem, rozwiódł się też z tamtą żoną i był trzy lata u mojej siostry. Oddali nam go, ponieważ opiekowałyśmy się nim, kiedy był taki bezradny, mieszkał wtedy na Grochowskiej, bo tam już wszystko rozebrali, to wtedy, jak już go nam ze szpitala oddano na noszach, to był jeszcze trzy lata u mojej siostry. I ojciec, i mama umarli na marskość wątroby, z tym, że mama umarła w 1979 roku, a ojciec w 1982. Z mamą byłam całe życie. Wszystko, co mam, to zawdzięczam mojej mamie, bo była bardzo mądrą kobietą i dobrą i też się poświęcała w czasie okupacji. Patriotyzm zaszczepiony, ciąg do patriotyzmu odziedziczyłam po ojcu, po mamie z kolei inne rzeczy. Wtedy, były jakieś nadzieje, że coś się zmieni... Jeszcze wrócę do „Sambora”. Jak zaczęłam pracować w latach pięćdziesiątych, jako młoda dziewczyna, to w 1952 [roku] trafiłam do pracy do rzeźni. Tam pracował „Sambor”, był kierownikiem. My nigdy [nie rozmawialiśmy o konspiracji], chociaż się znaliśmy, ale to były czasy, gdzie się na ten temat nie rozmawiało. Pracując tam cztery lata, nie rozmawiałam z nim nigdy na nasze dawne tematy. Te czasy były takie, że wszyscy wiedzieli, co kto myśli, ale nikt głośno tego nie mówił. Właśnie tak było cały czas do okresu, kiedy trochę zaczęliśmy się spodziewać wolności. Na przykład ja zaangażowałam się w „Solidarność”. Jak Wałęsa miał być prezydentem, to plakaty roznosiłam i bardzo to wszystko przeżywałam, że może wreszcie będzie wolność, ale później byłam zawiedziona. Tak, że do końca nie to mnie satysfakcjonowało.

  • Proszę powiedzieć jeszcze o Powstaniu. Czy chciałaby pani dodać jeszcze jakąś refleksję na temat Powstania?

Uważam, chociaż są różne zdania, że my byliśmy już tak zmęczeni, że gdyby nie było Powstania, to byłoby bezhołowie i tak by jakieś [powstanie] się zrobiło, bo ludzie mieli już tak dosyć wszystkiego. Poza tym zginęło dużo ludzi, a przecież Niemcy chcieli spacyfikować wszystkich mężczyzn. Do czego by doszło? Zostawiliby nas tylko, babki, i zrobili z nami, co zechcieli. Pisałam w technikum pracę dyplomową z historii i napisałam właśnie między innymi na temat historii Polski i Powstania. Zresztą to był dopiero 1972 rok i mój profesor, historyk, powiedział, że ta praca była za bardzo odważna. Wtedy napisałam też o Katyniu, bo ojciec przemycił ulotkę o Katyniu, jak przyjechał, z narażeniem życia. Czytałam to i wiedziałam, jaka jest prawda. Nie mogłam przeboleć, że to wszystko jest tak tłamszone. Teraz mam nadzieję, że może będzie lepiej, ciągle mam pragnienia, żeby się udało, żeby wreszcie się udało. Bo boję się, że młodzi ludzie w tej chwili tylko dążą do tego, żeby mieć, że to się może źle skończyć. Gdyby na przykład coś takiego się stało teraz, nie byłoby takich ludzi, którzy chcieliby się poświęcić. Tak mi się wydaje. Chociaż przyznam się, że zryw solidarnościowy też był ładny, tylko nie wyszło tak, jakby się chciało. Chociaż to było też piękne, po tylu latach zamordzia, że wreszcie można było swobodnie mówić, że mogę teraz do państwa mówić, a przecież nie można było. Ze swoim szefem, bo przecież „Sambor” był moim szefem, nie mogłam przez tyle lat o tym rozmawiać, bo się bałam. Pamiętam, jak Stalin umarł, to była u nas babka, która rozpaczała strasznie, jej mąż był oficerem. Wszyscy przeżyliśmy to samo. Albo pamiętam, jak po latach dopiero ten człowiek, który był przy paleniu naszych flag -a przecież już nam była niby wolność dana - przemycił jeden ze sztandarów, schował gdzieś. Jak oni nam go przynieśli do harcerstwa, jaka to była uroczystość. Jakie to było ogromne szczęście. Jego córka, bo on już nie żyje, też jest zawsze z nami, na naszych uroczystościach, zawsze zapraszamy ją i cieszymy się, że z kimś możemy na ten temat porozmawiać.
Warszawa, 6 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Melania Brejska-Brzoza Pseudonim: „Śmiała” Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter