Mirosława Matuszewska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się, tak jak powiedział prowadzący ze mną rozmowę pan, Mirosława Matuszewska. Drugie moje imię to Konstancja, nadane na chrzcie świętym, który odbył się 12 maja 1934 roku w parafii Świętego Zbawiciela w Warszawie. A urodziłam się wcześniej, bo 11 marca, też tego samego roku.

  • Proszę powiedzieć, kim byli pani rodzice, gdzie państwo mieszkali?

Mój tata pracował w biurze. Nie pamiętam, co tam robił, ale pracował w biurze. Mama zajmowała się mną. Urodziłam się w domu i w niedzielę, akurat była modlitwa Anioł Pański, kiedy się rodziłam. I tak to było. Mieszkałam do dwóch lat mniej więcej na ulicy Mokotowskiej, naprzeciwko kościoła Zbawiciela, w tym budynku, gdzie był teatr. Nie pamiętam, jak on się nazywał, Teatr Współczesny czy jakiś, ale był jakiś teatr na Mokotowskiej, naprzeciwko prawie kościoła Zbawiciela. Tam mieszkali. Później mieszkali na obecnej Pięknej, dawnej Piusa XI 33 mieszkania 91. Mieszkali tam od moich dwóch czy trzech lat praktycznie do Powstania. Z tym że ja w czasie Powstania byłam tylko z moją mamą, bo tata pracował w konspiracji. Wyszedł przed Powstaniem dwa czy trzy dni i już nie wrócił. Nie wiedzieliśmy, czy żyje, czy nie żyje, co się z nim w ogóle dzieje. Odnalazł nas dopiero w marcu następnego roku.

  • Czy pani była jedynaczką?

Jedynaczką. Znaczy miałam brata, który urodził się w trzydziestym dziewiątym roku, ale żył dwa dni.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani wspomina swoje dzieciństwo w Warszawie, czy pamięta pani tę przedwojenną Warszawę?

To była inna Warszawa. Mama pracowała, ja miałam nianię. Niania chodziła ze mną do Parku Ujazdowskiego, [to znaczy] albo niania, albo mama. Wiem, że bardzo lubiłam Park Ujazdowski. Pamiętam, jak wchodziło się od Pięknej, obecnej Pięknej, tam była waga, byłam ważona. Były te wszystkie rzeczy, które czasami w tej chwili jeszcze są, bo są odrestaurowane. Ale to był najbliższy park, w którym często spędzałam te chwile, kiedy mama chciała, żebym była na powietrzu, bo [Piusa XI] 33 to było blokowisko. To był duży budynek, gdzie jedna oficyna była czteropiętrowa, windy w ogóle nie było. Oficyna, w której myśmy mieszkali, była pięciopiętrowa i dalej było cztery, cztery, cztery i to był dom-studnia, z takim asfaltowanym podwórkiem w środku. To był dom duży, tam było stu z czymś lokatorów, ogromny dom.

  • Wspomniała pani, że mama też pracowała?

Mama pracowała. Nie pamiętam, gdzie pracowała, w przedsiębiorstwie gdzieś tam, pracowała prywatnie. A tata, tata też pracował, ale mówię już nie będę w tej chwili tworzyła, bo to nie o to chodzi. Wiem, że był w konspiracji, bo miał tam jakieś kontakty. W sumie byłam niewtajemniczona, bo dziecku się o pewnych rzeczach nie mówiło.

  • Jak pani pamięta wybuch II wojny światowej?

Wybuch II wojny światowej pamiętam też na ulicy Pięknej. Pamiętam, że byli u nas nasi znajomi, państwo Osińscy, którzy mieszkali na ulicy Emilii Plater i właśnie byli u nas. Myśmy mieli duże mieszkanie, dlatego byli u nas. Pamiętam, że mama jeszcze kiedyś kupiła chyba kawał koniny i zrobiła pyszne befsztyki, i wszyscy zjedli, zajadali się befsztykami. Jakiś młody koń tam padł. Jak później się dowiedzieli, to powiedzieli, że było niesmaczne, a to było bardzo dobre. I trzydziesty dziewiąty rok, sam wybuch, to ja byłam z moją mamą, która właśnie spodziewała się mojego brata, w Legionowie pod Warszawą, na takim wypoczynku z ciocią z Radomia (dawno wszystko nieżyjąca) i jej synami. Tam u takiej pani Koralowej mieszkaliśmy w Międzylesiu pod Warszawą w takim domeczku. Wcześniejszy był poród, dziecko żyło dwa dni. I tak to było właśnie z tym trzydziestym dziewiątym rokiem. Ja byłam wtedy mała, [urodziłam się w trzydziestym czwartym], tu dziewiąty, tak że byłam nieduża.

  • Nie pamięta pani takich rzeczy jak komunikaty radiowe, naloty?

W trzydziestym dziewiątym roku wiem, że coś tam takiego było. Naloty były na pewno, bo wszyscy się gromadzili razem, więc to były naloty, a jak to dalej było, to nie pamiętam. Wiem, że te sznycle były bardzo dobre i mi smakowały, mimo że ja byłam niejadek generalnie. No i wtedy już mieszkaliśmy na tego Piusa XI 33. Tak że tutaj tak to było.

  • Proszę powiedzieć, jak pamięta pani życie w czasie okupacji? Czy miejsce pracy pani rodziców i sposób ich zatrudnienia zmienił się? Czy pamięta pani jakąś drastyczną zmianę warunków, na przykład było mniej jedzenia, trudniej.

No, trudno powiedzieć. Wiem, że mój tata był udziałowcem dużej firmy w Warszawie, która była róg Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia, w tym miejscu, gdzie jest teraz kino „Kultura”. Jak weszli Niemcy, zabrali wszystko, wyrzucili ojca, mimo że miał swoje udziały, i było zupełnie inne życie. Ojciec pracował dorywczo, gdzie mógł, ale już nie pracował... Tam właśnie mama pracowała, tata pracował. Tam było bardzo dużo osób, parter i pierwsze piętro, duża firma. Wiem, że były samochody, byli kierowcy – wszystko zostało zdeponowane, zostało zabrane i nie było po prostu nic.

  • Jak w takiej sytuacji zaczęli sobie radzić pani rodzice? Wspomniała pani, że ojciec pracował dorywczo?

Właśnie później pracował dorywczo. Jakieś takie rzeczy, załatwiał coś... No, [pracował] dorywczo. Mówię, to były takie rzeczy... trudno mi powiedzieć, księgowy, jakieś takie, nie pamiętam. To mnie wtedy zupełnie nie interesowało.

  • Oczywiście, a mama wtedy...

Mama była w domu, tak.

  • Pamięta pani takie sytuacje, jak na przykład widok żołnierzy niemieckich patrolujących warszawskie ulice w czasie okupacji?

Doskonale. Pamiętam, jaka była lojalność polskich kobiet i w ogóle Polaków, jeżeli chodziło o napady na młodzież. Bo nagle się robiły takie kordony i młodzież uciekała bramami, żeby nie pojechała do Auschwitz czy gdzie indziej. Bo to była nagonka, normalnie jechały budy i zabierały młodzież. Chodziło o to, żeby zlikwidować jak najwięcej młodzieży polskiej. To była okupacja.
Ja chodziłam do szkoły na ulicę Polną, więc szłam zawsze Marszałkowską, Zbawiciela i na Polną chodziłam. Mama mnie zawsze odprowadzała i mama mnie przyprowadzała. To była szkoła podstawowa, do drugiej klasy chodziłam od razu. Miałam takiego ślicznego pieska, to był maltańczyk, taka Mikusia, bardzo ładna, którą dostałam od swojego kuzyna, Łapińskiego, który zmarł na gruźlicę w czasie okupacji. To był jego kochany piesek. Pamiętam, że piesek był naprawdę śliczny. I prowadziła mnie mama z tym pieskiem do domu (piesek to była maltanka czarna z takimi fajnymi pejsami czarnymi, miała zrobione dwa przedziałki i taką kokardkę czerwoną na tym) i [szedł] gestapowiec, spodobał mu się bardzo ten pies i mówi coś tam tego. „Czy się podoba?” – „Tak, tak”. I tego pieska mi zabrał dla kogoś, komu chciał dać, ofiarować. Mama mówi, że nawet się nie skrzywiłam, tylko dopiero w domu był niesamowity ryk. To był mój kochany piesek. Więc jak dziecko wiedziało, że jest to okupant, że nie wolno nawet skrzywić twarzy, bo mogło być bardzo źle. Nawet strzał. Tak że tutaj była lojalność Polaków w czasie Powstania. Była rzeczywiście taka wewnętrzna walka o przetrwanie, o wyzwolenie i to trwało. To trwało. To było w czasie okupacji, a finał tego i rzeczywiście to, co się przeżyło w czasie Powstania, było nie do opowiedzenia.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć, jeżeli chodzi o czas okupacji, czy pamięta pani, czy przeżyła pani łapankę?

W samej łapance to nie byłam. Bo nigdzie mnie tam nie prowadzili, bo łapanka, dlatego że oni łapali, [ładowali] w „budy”, wywozili gdzieś, coś robili. Więc w tym absolutnie nie [brałam udziału]. Natomiast jak chodziłam z mamą, to wszędzie chodzili uzbrojeni gestapowcy i robili to, co chcieli. Natomiast generalnie szukali młodzieży, bo młodzież była według nich najbardziej godna wyniszczenia.

  • Proszę powiedzieć, czy na przykład w domu rozmawiało się o tym, co dzieje się na mieście?

Mało.

  • Czy pani ojciec już wtedy był zaangażowany w jakiś sposób w konspirację?

O tym się nie mówiło, ale wiem, że tak.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina szkołę podstawową? Poszła pani od razu do drugiej klasy?

Byłam takie maleńkie stworzonko o cieniutkim głosiku, jak słychać. No i szalenie ambitna. Powiedziałam, że nie pójdę do pierwszej, i nie poszłam do pierwszej. Pani profesor powiedziała, że jak się przyjmę, to zostanę w drugiej, jak nie, to mnie przesuną spokojnie, żeby nie było szlochu i żeby nie było takich niepotrzebnych wzruszeń. I były same piątki, zostałam w tej drugiej klasie.

  • Jak pani wspomina koleżanki i kolegów z klasy?

Miałam taką swoją koleżankę Marysię Zielińską, która mieszkała na Mokotowskiej, bardzo lubiłam. Ale ja byłam taka średnio towarzyska. Natomiast miałam taką przyjaciółkę Zosię Ożarską, która mieszkała naprzeciwko mojego budynku. To jest ten budynek, [który] jeszcze stoi na obecnej Pięknej. To jest jeden z ocalonych bodajże budynków, jeden czy dwa, które po tamtej stronie stoją. I z nią rzeczywiście przyjaźniłam się, z nią chodziłam do takiej prywatnej szkoły, gdzie uczono mnie różnych rzeczy. Wycinanki, takie różne, rzeczy.

  • To było coś dodatkowego oprócz szkoły?

Absolutnie dodatkowego, tak. Ponieważ lubiłam te rzeczy, to mama mnie uczyła koloru, formy i innych rzeczy.

  • Pamięta pani może, co się potem stało z pani przyjaciółką w czasie Powstania?

Wiem, że ona przeżyła, bo wiem, że mieszkali na Nowym Mieście, państwo Ożarscy. Ona przeżyła i rodzice jej przeżyli. Nawet kiedyś z mamą (to było dawno, dawno temu) odwiedziliśmy ich na Nowym Mieście w mieszkaniu. Ona była samotną osobą i właśnie jedynaczka. Oni się nazywali Ożarscy.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania Warszawskiego?

Byłam na ulicy Koszykowej, przy Koszykach. To był bardzo pogodny, piękny dzień. Słońce, godzina popołudniowa, nie wiem, czwarta, piąta. Nie pamiętam godziny, ale wiem, że było bardzo pogodnie i słonecznie. I pierwsze strzały, gdzieś tam coś puknęło. Mama mnie przytuliła, powiedziała: „Chodź, Mirusiu, idziemy do domu”. I tak się zaczęło Powstanie.

  • Wspomniała pani, że pani ojciec przed Powstaniem jeszcze wyszedł z domu i że tak powiem, zniknął na cały okres Powstania.

Wyjechał dwa dni temu czy trzy dni temu, nie pamiętam, ale widocznie miał gdzieś tam coś załatwić, bo o tym się nie mówiło.

  • Czy pani rodzice w jakiś sposób tłumaczyli pani, że tata musi gdzieś wyjechać?

Nie, nie, zupełnie nie, bo wyjeżdżał, wracał, wyjeżdżał, wracał.

  • Rozumiem, że nie wyglądało to w jakikolwiek sposób inaczej niż to, co się zwykle działo?

Absolutnie nie.

  • Jak pani pamięta atmosferę tych pierwszych dni Powstania?

Atmosfera była bardzo polska, bardzo taka... Ludzie byli sobie bardzo bliscy, gromadzili się w domach większych, w dużych mieszkaniach. U nas mieszkali państwo Urbańscy i państwo Osińscy, którzy mieszkali na Emilii Plater, bo mieszkanie nasze było duże. Tam byliśmy do końca Powstania, na tej właśnie Piusa. I ci ludzie byli tacy życzliwi. Tam nie było ważne, czy ktoś ma co jeść, czy coś, bo to wszystko było wspólne, to wszystko była raczej wspólnota. Wszyscy liczyli na to, że to będzie bardzo krótko. Z tego, co się mówiło, to Powstanie miało trwać trzy, pięć dni, bo mieli nam pomóc jedni czy drudzy przyjaciele. Liczyło się na to, że: „Ojej, już są zrzuty, to już szybciusieńko będzie [pomoc]”. Trwało to inaczej, jak wiemy. Jedni przyjaciele byli z jednej strony Wisły, drudzy też mieli widocznie jakieś niemożliwości, to nie wiem... Bo to trudno historycznie ująć, ale sześćdziesiąt dwa czy sześćdziesiąt trzy dni to trwało. Tak że rzeczywiście było to bardzo, bardzo trudne.
Natomiast akurat na naszym podwórku, które było wyasfaltowane, wykopali studnię, bo wody nie było, jak wiadomo. Jedna studnia była w Architekturze, na tym Wydziale Architektury, na Koszykowej (tam była jedna studnia, gdzie się brało wodę, kanałami przechodząc), a drugą wykopali właśnie na Piusa XI. Zdjęli część asfaltu, wykopali studnię i tam dzień i noc stały kolejki, bo albo ta woda była, albo tej wody nie było. Ta woda była czasami taka rdzawa, że trudno to nazwać wodą, ale w ogóle była. I co tam było, co pamiętam. Tam przychodzili różni ludzie, przychodzili Powstańcy, przychodzili folksdojcze. I tego, co nie zapomnę, co było mi takie strasznie trudne do pamiętania, był Powstaniec, któremu ta właśnie folksdojczka wymordowała całą rodzinę, ojca, matkę, iluś tam braci. Ona była w takim pasiaku i nosiła, takie miała nosiłki tutaj drewniane, i nosiła wodę do kuchni polowej. Tam były dwie czy trzy takie więźniarki, pamiętam je właśnie, między innymi ją zapamiętałam, bo to było takie dziwne dla dziewczyny.
Ja byłam dziewczyna-chłopak. Ja się nie bawiłam lalkami, tylko z kolegami szłam oglądać, jak Warszawa się pali. Jak miałam iść do schronu, to mama mówiła: „Mirusiu, pójdziesz do piwnicy?”. „Tak, tak, oczywiście, że pójdę”. Szłam na górę patrzeć, jak to wszytko wygląda. Widziałam te zapalające bomby, które leciały sobie w różnych punktach Warszawy. O mało nie przypłaciłam tego życiem. Niedaleko była placówka niemiecka na Piusa i tam wzięli mnie na wizjerek, ponieważ chłopcy byli zawsze bardzo mili, i zawsze byłam jedna wśród nich, więc pierwsza wyglądałam. Nagle usłyszałam świst kuli koło własnego ucha i padłam. Ponieważ był tam taki duży kocioł z wodą, na którym było coś postawione, żebym ja się dostała, bo byłam drobniutka, to się wywalił kocioł z wodą. „Mirka, nie zabiło cię?” – „Nie, nie, spokojnie. Tylko nie mówcie mamie, że ja tam byłam”. No i widziałam właśnie wtedy, jak paliły się budynki, jak paliły się te wszystkie… To były zapalające bomby, które jak długie fasolki leciały i się paliły poszczególne miejsca Warszawy. Ale to było strasznie ciekawe dla dziecka, które chciało zobaczyć. Zresztą żałowałam, że nie mogłam być w AK, Czerwonego Krzyża nie mogłam nosić, ale tak jak mogłam, to pomagałam.
  • A w jaki sposób zdarzało się pani pomagać?

Roznosiłam jakieś ulotki, bo ja mogę komuś zanieść, mogę coś powiedzieć – coś, co mogłam, bo tak mnie pilnowała mama, żebym czegoś nie zrobiła na własną rękę. Z tym że mówię, koledzy starsi gdzieś tam coś więcej robili, zbierali na przykład ulotki po dachach, [to znaczy] te, które spadały, które spadły na dół, to tak, a jak nie, to nie.
Pamiętam na przykład bardzo dobrze, w część budynku... Bo tak jak mówiłam, to był taki dom-studnia. Jedna część to była część zabudowana, a część to była taka gładka ściana tylko, ściana śmietnikowa jak gdyby, nazywali ją. I w tę ścianę śmietnikową od strony ulicy Piusa spadła „berta” niemiecka i zmiotło kawałek ostatniego piętra, i tę ścianę tylko. Pamiętam, że wtedy byłam u takich państwa Tuczów, Tucz się nazywali, dwóch synów w AK chyba było, Tuczowie. Oni mieszkali na parterze i wiem, że wtedy nagle zrobiło się tak szaro, błysk jakiś, to mama mnie przytuliła i mówi: „Nic, nic. Nic się nie stało, nic się nie stało. Nie martw się, Mirusiu, nic się nie stało”. I to właśnie był ten jedyny wybuch i tyle był uszkodzony dom. Bo ten dom był tak uszkodzony aż do momentu wyjścia z Powstania. Nic więcej się z nim nie działo, szyby tylko poleciały.
Wszyscy żyli albo na dole piwnicy, albo szli do domu, żeby cokolwiek ugotować czy zrobić tym, co mogli. Elektryczności nie było, tylko jakieś kuchnie węglowe. Kto miał trochę węgla, coś tam ugotował. Tak jak mówię, mama miała akurat jakiś zapas kaszy jęczmiennej, ta kasza jęczmienna na wodzie mogła nosem wychodzić przez te sześćdziesiąt dwa dni, no ale to tylko tyle było [wad]. Natomiast wiem, że sąsiedzi nad nami mieszkający (to była taka wielodzietna rodzina) gdzieś chodzili, na Filtrową chyba, po jakąś pszenicę i tam właśnie w takich młynkach do kawy robili mąkę z tego, mełli mąkę i z tego robili placki i dawali swoim dzieciom. Więc takie były warunki.
Na przykład, co było ciekawego jeszcze, że msza święta odbywała się po drugiej stronie, w tych budynkach, które zostały po Powstaniu. To był [numer] 46 (nie pamiętam dokładnie), w tym budynku, gdzie moja koleżanka mieszkała. Tam właśnie chodziło się rurociągiem takim, nienawodnionym, suchym, ale tam ledwie się przełaziło na drugą stronę i tam była msza święta. Nie zapomnę tego, jak się śpiewało: „Święty Boże, Święty mocny, Święty nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami”. To było takie mocne uderzenie.

  • W czasie Powstania pani, jak rozumiem, spędzała większość czasu przy mamie. Ale to było w piwnicy czy raczej w domu?

Nie, to było tak, jak wyły syreny, to się szło do piwnicy. Jak tam wcześnie poleciałam, to często leciałam na strych. A jeżeli nie było, że tak powiem, żadnego najazdu odgórnego, czyli nie było żadnego alarmu, to było się w domku, wtedy się gotowało, robiło coś.

  • Pani bawiła się w czasie Powstania z kolegami z podwórka...

Nie, więc oni: „Mirka, lecimy na górę?”. – „No to lecimy na górę, świetnie”. Miałam takiego [kolegę], Maciejczyk się nazywał chyba, Antoś Maciejczyk. On był starszy ode mnie, miał z piętnaście, czternaście lat, był takim prowodyrem grupy. „To lecimy?” – „To lecimy, to tędy”. A ponieważ ta nasza część, nasza oficyna, gdzie myśmy mieszkali, była najwyższa, to zawsze u nas wyżej i tam na strych się właziło. Był taki właz na strych, tam się po jednej osobie wchodziło, ustawiono tam całą drabinę, zrobioną prowizorycznie, taką drabinę, i tam się wyglądało, co się dzieje. Zupełnie się człowiek nie bał tego, że może być zastrzelony, absolutnie nie bał się śmierci, zupełnie. To było zupełnie coś innego. To oni się przestraszyli, jak ja spadłam wtedy i ta woda się wylała, a ja zupełnie nie, tylko mówię: „Pamiętajcie, żeby mama nie wiedziała”.

  • Czy hałas towarzyszący temu nie ściągnął żadnych dorosłych?

Nie, to były trzy piętra, a oni byli w piwnicy. Oni nie wiedzieli nawet, że my tam jesteśmy. A trudno, żeby po piwnicach szukać naokoło, gdzie ta Mirka poleciała, czy do jednej koleżanki, czy do drugiej, nie było możliwości. „Jesteś?” – „Tak, tak”. A potem ja załatwiałam swoje i leciałam do piwnicy. „A gdzie byłaś?” – „A tam byłam, obok”.

  • Rozumiem, że z jedzeniem mimo wszystko nie było aż takiego problemu, ponieważ wszyscy dzielili się ze sobą tym, co udało się zgromadzić.

Był taki problem, że wszyscy jedli to, co było w domu, że jakaś tam mąka była, jakaś kasza. Wiem, że u nas była taka kasza, której nie znosiłam. Ta kasza była z wodą, z tą brudną wodą, soli trochę do tego i to się jadło. Ale tak to były warunki, jakie były. Pamiętam, że moja mama po kapitulacji za jakieś pieniądze, [chociaż właściwie] pieniądze nie miały wartości, więc za jakąś chyba butelkę dobrej wódki, śliwowicy czy czegoś tam, od takiego pana kupiła trochę kartofli, które ja mogłam zjeść, no to płakałam i jadłam, a ja byłam niejadek. To było takie dobre. Jadło się to, co było, i po prostu ludzie byli karni.
Ludzie czekali na wyzwolenie. Ludzie naprawdę wierzyli, że to przyniesie efekty. Nie myśleli, że to będzie tak, jak się skończyło. Zresztą panowała szkarlatyna w piwnicach, bo to wszystko spało albo na polowych łóżkach (to był już super komfort, jak było polowe łóżko w domu), albo na normalnej słomie, siennikach, słomie.

  • Pani również tak spała?

Oczywiście, nie było innego wyjścia. I panowała szkarlatyna. Szkarlatyna, którą ja się zaraziłam. Natomiast w domu moich rodziców, ponieważ mieszkanie było duże, to mieszkała taka pani, która skończyła medycynę i miała prywatną tajną praktykę w czasie Powstania i pracowała na Mokotowskiej, w tym szpitalu, gdzie akowców przyjmowali. Tak że ja miałam o tyle dobrze, że miałam wszystkie leki potrzebne i właściwie przez nią Pan Bóg mnie uratował, bo mając swoje lata, to już ta szkarlatyna jest bardzo trudna. Ona gdzieś z Sandomierza pochodziła. To była osoba szalenie kulturalna i szalenie miła, taka naprawdę rodzinna, to była rodzina jak gdyby nasza. No i to, że ja tę szkarlatynę przeżyłam w ogóle, to chyba uratowało mnie i moją mamę od Auschwitz, bo Niemcy bardzo bali się chorób. Dla nich choroba to było raus od razu, a ja właśnie jak byłam segregowana już, o czym powiem, to mama powiedziała, że ja byłam krank i ze mnie schodziły takie płaty skóry. Raus, raus! – od razu wyrzucili nas. Ale był dalszy ciąg tego wszystkiego, bo po kapitulacji Powstania to jeszcze była rewizja osobista. Wszyscy schodzili, wszystko trzeba było oddać, pierścionki, wszystko, wszystko, absolutnie… Taki ogromny kosz stał, żeby można było łatwo to zabrać. Właściwie to co można było na siebie wziąć, to na siebie się to wszystko wzięło, mnie chorą na plecy prawie że i tak mama wyszła ze mną z Powstania. Szłyśmy piechotą do Dworca Zachodniego.

  • Dobrze, do wyjścia z Powstania jeszcze wrócimy. Zatrzymajmy się na tym, jak było w czasie Powstania. Jak pani wspomina Powstańców przychodzących do domu? Oni przychodzili, żeby spotkać się z rodziną, czy właśnie po wodę?

Z tego co mówiłam o tym podwórku, to byli różni ludzie. Tam było masę Powstańców, tam masę Powstańców było właśnie z tym biało-czerwonym AK i masę ludzi, sympatyków Powstańców. Co było piękne naprawdę, to co się zaciera u nas – ta miłość i ta lojalność ludzi. Bo tam się liczył człowiek. Tam naprawdę liczył się człowiek, co w tej chwili się zaciera, bo człowiek właściwie, jak o eutanazji się mówi, aborcji, eutanazji, to zero się robi, prawda. Człowiek jest w tym momencie tylko tym, który służy do pewnego celu. A tutaj był to rzeczywiście patriotyzm. Kiedyś spotkałam się jadąc w taksówce, właśnie to był okres Powstania, z rozmową z taksówkarzem, [pytał]: „Czy to w ogóle było potrzebne?”. To powiedziałam: „Wie pan co, historia jest jednak trudna czasami do osądzania, ale widocznie było, skoro było”. Bo to był prawdziwy patriotyzm. Nie za ile, nie za ile, bo pieniądze nie wchodziły w ogóle w grę. Bo w tej chwili to jest za ile. „Ile mi dasz, to będę robił to czy tamto”. Nie, tego nie było i to było piękne. To było Powstanie.
No wiem, że tych Tuczów dwóch synów, którzy [byli] w Powstaniu, byli w AK, [ci], co na parterze mieszkali. Wiem, że masa moich znajomych było też w AK, w Powstaniu. Wiem, że na przykład ludzie chronili się, ostrzegali się; że to było takie bardzo, bardzo lojalne. A to była duża chałupa, sto czterdzieści ileś mieszkań, to była duża chałupa na tej Pięknej. To nie był jakiś domek, tak jak tutaj jest, mała Chatka Puchatka, nie, to była ogromna chałupa.

  • Wspomniała pani o folksdojczach, którzy przychodzili po wodę. Może pani wyjaśnić, skąd oni się, że tak powiem, brali?

Nie powiem, skąd się oni brali. Natomiast słyszałam o tym Powstańcu, że właśnie gdzieś poznał czy koledzy jego poznali tą panią, która wymordowała [jego] rodzinę, całą rodzinę, bo iluś tam braci i rodziców tego Powstańca. Wiem, że ona pracowała w kuchni polowej, nosiła tam wodę, a co dalej, to nie wiem, bo to były tylko takie pogwarki, które gdzieś tam usłyszałam. Trudno powiedzieć, żebym wchodziła w ten temat. Z takimi dziećmi się raczej na te tematy nie rozmawiało.

  • A jak ludzie odnosili się do tych folksdojczów w czasie Powstania?

Normalnie, normalnie. Tam nie było żadnego bicia, absolutnie nie. To było takie trudne do przyjęcia chyba dla tego Powstańca, bo rzeczywiście wiedział, komu zawdzięcza to, co zawdzięcza – rodziny.

  • Proszę powiedzieć, jak pamięta pani zrzuty alianckie?

Jakieś paczki UNRRA, jakieś nie paczki, jakieś takie... Pamiętam, coś tam było, ale nie żeby mnie to tak interesowało zupełnie.

  • Czy te zrzuty były też okazją do tego, żeby poprzyglądać się razem z kolegami?

Nie, żeby po prostu pomóc tym ludziom, którzy byli odcięci od jedzenia, bo to o to chodziło. To było jakieś takie, nie wiem, jakieś masło kakaowe, coś takiego. Czasami zrzuty jakieś były, ale nie powiem dokładnie, bo zupełnie mnie to nie interesowało.

  • Mówi pani, że początkowo stosunek do Powstania był bardzo pozytywny. Czy on cały czas był taki, aż do samego końca Powstania?

Tak. Ludzi, chyba tak. Natomiast zawsze wśród ludzi są różni ludzie, bo każdy ma inny charakter i każdy jest inaczej stworzony. Wiem, że na przykład gdzieś na Śniadeckich (mieszkaliśmy [w tej okolicy], to również mieliśmy znajomych na Śniadeckich) w jakichś piwnicach (nie tylko tam zresztą chyba) ludzie nosili w walizkach wartościowe rzeczy, według nich wartościowe rzeczy, dziury takie robili i się zamurowywało to. Bo jeżeli coś to wszystko przetrwa, no to chociaż kawałek, coś będzie, żeby z tego były jakieś małe pieniądze, żeby coś można kupić. Pamiętam, moja mama też jakąś tam walizkę zaniosła gdzieś chyba na tych Śniadeckich. Później, co było najciekawsze, że swoją torebkę, ładną, taką lakierowaną, którą bardzo lubiła, i coś tam jeszcze poznała na bazarze w Pruszkowie po wyzwoleniu. Więc do czego zmierzam, do tego, że to było wszystko niby chowane, a później były układy widocznie tych, którzy [to] robili, pomagali, z tymi, którzy upłynniali to dalej.

  • Czy pamięta pani, żeby wśród dorosłych mówiło się o tym, co się dzieje w innych częściach miasta w czasie Powstania?

Nie, nie pamiętam.

  • Wspomniała pani, że nosiła pani jakieś ulotki. Czy był jakiś obieg informacji, czy czytano jakąś prasę?

Jakieś zrzuty były, dawali mi zanieść to tam i tam, to nosiłam.

  • Czy pamięta pani, by dorośli słuchali radia?

Oj, nie wiem, czy w ogóle radio działało, bo wszystko było właściwie odcięte, więc nie wiem, czy radio działało. My przed wojną mieliśmy radio, było to radio, ale raczej nie pamiętam tego. Albo nie było, albo nie pamiętam.

  • Czy pamięta pani, żeby było jakieś, nazwijmy to, życie kulturalne? Czy jakieś koncerty, spotkania gdzieś się odbywały?

Może tak, ale nie pamiętam.

  • Jak wyglądało życie religijne? Wspomniała pani o tym, że w domu naprzeciwko organizowane były msze święte.

No, były msze święte, te msze święte, nie wiem, czy nie były nawet codziennie. Jak można było tylko, to się na te msze chodziło. To, co mnie uderzyło, to właśnie zawsze na zakończenie była ta wielka modlitwa do Boga o zmiłowanie. Ta religijność była taka naturalna wtedy. Zresztą ja przyjęłam I Komunię Świętą, co jest też ważne, 24 czerwca u Świętego Jana, w katedrze warszawskiej. Wiem, że wtedy rano padał deszcz, tata mnie do dorożki zaniósł na rękach, żebym nie ubrudziła nóżek. Tam właśnie w dzień świętego Jana przyjęłam I Komunię Świętą, a później jako bielanka byłam w kościele u Zbawiciela. Tak że ta religijność była. Może inaczej to wygląda w tej chwili, bo ta msza była w języku łacińskim, nie polskim, że nas uczyli tego, czego nas uczyli w języku polskim tylko, a tutaj to było inaczej odbierane. Zresztą w tej chwili patrzymy inaczej na eucharystię, a wtedy też inaczej. Pamiętam tylko, że modliliśmy się wszyscy w tej katedrze Świętego Jana do Chrystusa, któremu włosy odrosły czy coś takiego to było. I tam wielka modlitwa była. Później w probostwie naprzeciwko była piękna agapa, nie agapa, takie śniadanko, było kakao i coś tam jeszcze, jakieś bułeczki. Piękna pogoda. Potem się z powrotem przyszło do domu, już spokojnie, słonko świeciło. Ale wiem, że to był deszczowy dzień. To był 24 czerwca czterdziesty czwarty rok, I Komunia Święta.
  • A te msze naprzeciwko na Pięknej to prowadzili księża z kościoła Zbawiciela?

Oj, ja nie powiem, [skąd] byli księża. To byli na pewno księża, ale czy z [kościoła] Zbawiciela, to nie wiem.

  • Czy pamięta pani może przedstawicieli innych narodowości, którzy znajdowali się w otoczeniu, ludzi, którzy wyszli, na przykład Żydów, którzy przestali ukrywać się po wybuchu Powstania?

Czy inne narodowości były, nie wiem, natomiast wiem jedno, że jeżeli w ogóle chodzi o te różne sklepy takie, szczególnie dolne, te mniejsze sklepiki, to była masa sklepików żydowskich. Rzeczywiście była symbioza i tam nie było żadnej nienawiści, absolutnie nie. To były małżeństwa polsko-żydowskie, to były dzieciaki, które się razem bawiły. Zupełnie nie było tak, jak czytam o tym, że właśnie myśmy tu... nieprawdą jest to. Naprawdę robimy wodę z mózgu niepotrzebną, bo to jest nieprawdą.

  • A jak pani wspomina Niemców, z którymi miała pani okazję zetknąć się pod koniec Powstania, w momencie kapitulacji?

W czasie Powstania ja się z Niemcami nie spotykałam. Spotkałam jednego folksdojcza, który zabrał mi moją Mikusię, na Marszałkowskiej, tego pieska kochanego. No nie byłam szczęśliwa, jak mówiłam, rozpłakałam się w domu. A tak to widziało się tych gestapowców, te „budy”, które jeździły, te łapanki się widziało wszystkie. Widać było, że chodzi o to, żeby nas po prostu było coraz mniej. Widziało się ten zabór niemiecki, widziało się, że to jest… Ale ja na to wtedy inaczej patrzyłam. Ja na to nie patrzyłam pod tym kątem, bo to dziesięć lat czy tam prawie jedenaście, to inaczej człowiek patrzy na to.

  • Jakie jest pani najmocniejsze, najbardziej trwałe wspomnienie z Powstania?

Chyba wyjście z Powstania, kiedy trzeba było zostawić absolutnie wszystko. To było mocne uderzenie, tym bardziej że ja po tej szkarlatynie, jak mówiłam, byłam słabiutka. Wszystko pootwierane, szafy, wszystko pootwierane, rewizja osobista. Nie wiadomo gdzie. To były ostatnie chwile, które przeżyłam w mieszkaniu, w którym mieszkałam tyle lat. To było mocne uderzenie. Bez ojca, bo nie wiedziałam, co się z nim stało. Mama też nie wiedziała, co się stało. [Byłam] z tą mamą moją...

  • Jak przebiegała kapitulacja? Mówiło się o tym już wcześniej, że będzie kapitulacja?

Że będzie kapitulacja? Nie wiem, czy się mówiło, wie pan, w dorosłych mózgach, czy się o tym mówiło wśród znajomych, ale widać było, że to długo trwa i tu nie ma żadnej pomocy, że tutaj może być kapitulacja, bo nie dadzą sobie zupełnie rady. Zresztą pamiętam, jak szłam z moją mamą już po kapitulacji na Mokotowską, przez Marszałkowską gdzieś przechodziłam. W bramie zobaczyłam takiego chłopca niewiele starszego ode mnie, w hełmie, z takim dużym, jakimś karabinem. Powstaniec taki. A środkiem Marszałkowskiej szli akowcy w beretach, w granatowych ubraniach, w płaszczach, w czymś tam, opaski, no i naokoło kordon Niemców z jednej i drugiej strony, wszystko szło. To nie zapomnę, bo to było takie właśnie bardzo trudne. Ja szłam na tą Mokotowską i patrzę, ten chłopiec, że może jego kolega zginął pod czołgiem, może nie, bo widziałam, że miał takie bardzo smutne oczy, a był naprawdę niewiele starszy ode mnie. „Mamo!” – „Widzisz, tak wygląda walka”.

  • Kiedy już była kapitulacja, to państwo się przygotowywali do wyjścia u siebie w domu i przyszli Niemcy, czy dopiero później?

Nie, nie. Niemcy przyszli na podwórko i było Raus, było powiedziane, że wszyscy wychodzą, zostawiając to i to otwarte. Biorą z sobą tylko to, co im potrzebne na pierwsze [dni] i wszyscy sami wychodzą. Oni stali na asfalcie na dole i segregowali. [Właściwie] nie segregowali, tylko po prostu ograbiali z tego, co mogli, ze złota, z tych różnych innych rzeczy. Stał taki duży kosz jak od bielizny kiedyś i to się wszystko wrzucało. Oni patrzyli, czy jeszcze gdzieś czegoś nie ma, i wszystko. I dalej, dalej się szło. I szło się w takim ogonku później do Dworca Zachodniego. Wiem, że było gorąco, taki był bardzo gorący dzień. Wiem, że mama moja, ponieważ ja byłam po tej szkarlatynie i bała się o czystość, że tak powiem, rąk i w ogóle dezynfekcję, to wzięła taką ogromną butlę perfum, wody kolońskiej czy perfum i zawsze watę miała, żeby przemywać.

  • Gdzie się państwo udali z dworca?

Na Dworzec Zachodni.

  • A z Dworca Zachodniego?

Piechotą szliśmy tutaj właśnie, bo to szły kordony takie ulicami, gdzieś tam od Marszałkowskiej, nie pamiętam, jaką trasą, ale szliśmy do Dworca Zachodniego.

  • A z Dworca Zachodniego dalej…

A to byliśmy załadowani na Dworcu Zachodnim w jakiś taki, zwykły pociąg osobowy i podwiezieni do Pruszkowa.

  • Długo pani przebywała w Pruszkowie?

Ponad tydzień.

  • Jak pani pamięta warunki tam panujące?

No, to były podwarunki. To były maty słomiane i na tych matach pokucani ludzie siedzieli, tak sobie siedzieli, przytuleni do siebie. Starzy ludzie, dzieci, różnie. Tam byłam tydzień czasu, było jedzenie dawane nam, no i po tygodniu było raus. Przejdziemy do tego. Ale tutaj no to co było... Była taka czarna kawa rano, czarny chleb jakiś taki, że dziąsła krwawiły. Na obiad to była taka brukiew rozgotowana czy coś tam. Wiem, że to było okropne i tego prawie że nie dało się jeść. I tydzień czasu tak na tych matach się siedziało.
I co jest ważne, tam moja mama spotkała swoją dawną dyrektor. To była dyrektor szkoły aktorskiej, przedwojennej szkoły aktorskiej, pani profesor Hryniewiecka. To była samotna osoba. Szkoła była gdzieś w Śródmieściu, nie pamiętam gdzie, zresztą nawet nie pytałam, gdzie ta szkoła była. Ta pani miała jednego brata, który był inżynierem, chyba bodajże „lądówkę” ukończył. No i właśnie ona miała szkołę prywatną. Do niej różni uczniowie chodzili, których później znałam, jak Halina Czerny-Stefańska, Dziewoński, Dzwonkowski, wykładał Jaracz. To była stara wiara. To byli ci ludzie, których później znamy z telewizji czy z różnych filmów. Mama mówiła jeszcze o tym, jak bardzo inaczej to było ubrane, jaki był szacunek do ludzi starszych, do profesor, do wszystkiego. Tam się nie widziało, że to są ludzie z wyższych sfer, oni chodzili do szkoły po prostu. To było też takie piękne. Tą właśnie profesor spotkała moja mama w Pruszkowie. Bo mama odeszła, kiedy wyszła za mąż, odeszła właśnie. Mój tata powiedział, że nie będzie pracowała już tam, i mama już nie pracowała. I właśnie w obozie w Pruszkowie mama patrzy, chudziusieńka, maleńka pani profesor Hryniewiecka. „Basiu, to twoja córka?” – „Tak, to moja córka”. Jakie są czasami dziwne momenty w życiu człowieka, w spotkaniu z drugim człowiekiem?

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła w czasie przebywania w Pruszkowie, powiedzmy, nawet dla zabicia czasu?

Nic.

  • Cały czas przebywała pani z mamą?

Cały czas siedziałam na tym albo rozprostowałam nogi i znowu usiadłam. Bo tam nie było możliwości, tam była mata przy macie. To były warsztaty [kolejowe], gdzie był beton i trochę słomy rzuconej.

  • Jak dalej toczyły się pani losy, kiedy już zabrano państwa do wyjścia?

Po tym czasie przybyli… Najpierw to była segregacja. Jak się wchodziło tam, to była segregacja. Wszyscy wysiedli z tego pociągu, który przyjechał z Dworca Zachodniego, i była segregacja. Stało takich Niemców paru z psami, pamiętam, te binokle takie były, srebrne. No i właśnie była segregacja: na prawo, i na lewo. Podejrzewam, że właśnie moją mamę to ja uratowałam tą swoją chorobą. Niemcy, jak mówiłam, bali się bardzo chorób. Jak mama powiedziała, że byłam krank, chora, że miałam szkarlatynę, to oni od razu mnie na bok, na bok. Tam było takich różnych ludzi, tych starych, nie wiadomo, co by oni z nimi zrobili. Była jedna strona i druga strona obozu. Tam nie wolno było nikomu przechodzić stąd dotąd, to było zabronione. Tam obstawa była Niemców i od razu kula w łeb, tak że tam nie było w ogóle możliwości.
Później nas załadowali gęsiego, znowu w wagony. Załadowali nas na odkryte wagony, odkryte węglarki, takie jak się węgiel woziło, tylko bez dachu, takie węglarki fajne. Z obstawą niemiecką wieźli nas tydzień czasu do Sędziszowa, w Kieleckie. Tydzień czasu bez jedzenia, bez picia, bez żadnych wyjść i tak dalej – to ich nie obchodziło zupełnie. Tu się widziało różnego człowieka, bo jak czasami ten pociąg stanął gdzieś koło stacji czy na stacji i ktoś rzucił bochenek chleba, to niektóry Niemiec z obstawy podał ten chleb, a niektóry to kopnął ten chleb czy zrzucił i nawymyślał na tamtego, co rzucił. Widziało się dopiero takiego człowieka. Tu nie chodzi o narodowość, tylko chodzi o to, że jeden miał trochę sumienia, a drugi nie miał. To było takie ciekawe, bo właściwie jadą ludzie bez niczego, to, co wzięli z sobą, to mają, a tak to zupełnie nic. Tak że tutaj to było takie trudne. No i tydzień czasu, więc jak ktoś uciekał na przykład, no to strzelali – albo mu się udało, albo nie.

  • Dotarli państwo do Sędziszowa i co się z państwem dalej działo?

A potem było, że możemy sobie iść, gdzie chcemy.

  • Zostali państwo po prostu pozostawieni własnemu losowi?

Absolutnie tak, absolutnie. Wagony sobie pojechały, Niemcy sobie pojechali. Nas po prostu wysadzili na stację i robimy, co chcemy.

  • Co się wtedy z państwem stało?

Co potem się stało... Moja mama pochodziła z Kieleckiego i tam miała najstarszą siostrę w Kieleckiem, niedaleko Włoszczowy. Tam, że tak powiem, jakiś czas byłyśmy z moją mamą, u tej siostry właśnie, na łaskawym chlebie. Tam nas znalazł mój tata.
Bo co się okazało, że jak było wyzwolenie Warszawy przez armię radziecką, to moja mama była pierwszą osobą, jedną z tych pierwszych, która „wjechała na czołgach”, żeby zobaczyć, co zostało. Bo dom był cały [po zakończeniu Powstania, więc] może mieszkanie zostało, może można zagospodarować to mieszkanie, może można wrócić do tego mieszkania. Jak wróciła, to była tylko kupa gruzów, bo się okazało, że to wszystko było grabione, palone i została kupa [gruzów]. I tam gdzieś właśnie były informacje na jakichś kawałkach murów, że „żyję, jestem”, Basia czy Krysia, czy ktoś tam. Tam tata mój, jak pojechał na tą Piękną czy Piusa, to mówił, że spotkał kogoś, kto powiedział: „Ty ich szukaj, bo one żyją. Ja wiem od kogoś, że one żyją”. Tata właśnie znalazł nas pod tą Włoszczową, w Międzylesiu nas znalazł.

  • Proszę opowiedzieć jeszcze trochę o swoim życiu u tej ciotki.

U tej ciotki?

  • Tak. Jakie tam panowały warunki?

Warunki były takie typowe. Kielecczyzna jest bardzo ubogą krainą, to były piachy. Dzielili się tym, czym mogli, postawili łóżko, na którym się spało. Biedna była chałupa, kuchnia, pokój, wszystko razem w jednym [pomieszczeniu], piec ogromny do pieczenia chleba. Potem się podpłomyki pyszne robiło. Jakie to było dobre. A podstawowym jedzeniem to była zalewajka. Chleb się piekło raz na tydzień. Pamiętam, że się czekało na ten chleb. No i tak się spokojnie żyło.

  • Chodziła tam pani do szkoły, uczyła się w jakiejś szkole?

Chodziłam krótko do szkoły. Tam była [szkoła w] Marchocicach, to był kilometr od Międzylesia. To była szkoła taka czteroklasowa, były wszystkie dzieci w jednym pomieszczeniu, w jednej klasie. Ja chodziłam bardzo krótko tam, bo jak nas tata znalazł w marcu gdzieś, no to już w czerwcu mieszkaliśmy w Olsztynie, bo mówi: „Tu nie ma żadnych możliwości ani dla mnie, ani dla ciebie, ani dla dziecka”. Właśnie tam mu poradzili, żeby wyjechał na te Ziemie Odzyskane, bo tam są jakieś mieszkania, tam można gdzieś się załapać na jakąś posadę. I tam się załapał, i tam żeśmy mieszkali.

  • A mama co robiła u ciotki? Po prostu pomagała w gospodarstwie?

Pomagała.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia tej wsi, miejscowości, w której państwo byli?

W ogóle nie pamiętam. A nie, nie, to było inaczej, przepraszam. Chodzi o to wyzwalanie, jak Rosjanie wyzwolili?

  • Jak przyszli do tej wsi, gdzie pani była z mamą?

To znaczy nie pamiętam w ogóle samego momentu, jak oni weszli do wsi, tego nie pamiętam. Natomiast wiem, że w tym momencie, jak Rosjanie weszli, to my byliśmy u mamy ciotecznego brata w Pruszkowie, na ulicy Cichej. Ja miałam wtedy odrę. Oni mieli dwoje dzieci. Jak tylko się trochę lepiej poczułam, to powiedzieli, żebym sobie poszła z mamą. To znaczy, powiedzieli: „Warto, Basiu, żebyś sobie poszła z Mirką już tam pod te Kielce, do tych, gdzie stacjonujesz, u swojej starszej siostry i tego wujka, też kuzynki, bo my tu nie mamy miejsca”. Mieli pokój z kuchnią, dwoje dzieci zaraziło się odrą. My wtedy szłyśmy piechotą. To była zima, było bardzo zimno, odmroziłam ręce, nogi. Piechotą szłyśmy, przy torach takie ścieżki były, z Pruszkowa do Skierniewic. Po drodze gdzieś się nocowało, ktoś przyjął, spałyśmy na podłodze gdzieś. I tak szliśmy. W Skierniewicach czekało się na jakiś pociąg i pojechało się z powrotem w to Kieleckie.

  • I tam właśnie…

I tam spotkał nas ojciec.

  • Tak. Jak państwo wrócili, to już tam Niemców nie było w tej wsi?

Nie, już nie było.

  • Już przeszli też Rosjanie?

My w tym okresie samego przejścia to byliśmy właśnie w Pruszkowie.

  • Mówiła pani, że pani matka była jedną z pierwszych osób, które wróciły do Warszawy?

Tak.

  • To było właśnie wtedy, kiedy pani była w Pruszkowie?

Tak.

  • Czy wie pani już teraz, co się działo z pani ojcem?

Nie.

  • Jak to się stało, że on potem dotarł?

On po prostu spotkał kogoś, kto powiedział: „Ty ich szukaj, bo one żyją”. I tylko tyle.

  • Ojciec odnalazł państwa już w marcu czterdziestego piątego roku?

Tak, tak, tak. Kwiecień, [to był] chyba kwiecień. To było też bardzo dziwne, dlatego że „puk, puk” w okno. Drewniana, parterowa chałupa. Ponieważ nasze łóżko stało przy oknie, to wujek mówi: „To ty rozmawiaj, Basiu, z tym, kto tam puka. Słyszę głos męski, że tu sołtys na podwodę przysłał. Powiedz, że tutaj są zajęte podwody, nie ma miejsca, żeby do następnej chałupy poszedł”. I taka wymiana zdań na ten temat jest. W pewnym momencie mój tata mówi: „Basiu, otwórz mnie, to ja, Stach”. Trzeba było widzieć, jak wszyscy płakali, jak się cieszyli. Tak nas ojciec odnalazł. Później zobaczył, że tam nie ma możliwości życia żadnego na tej wsi, bo co on tam będzie robił, i zaczął szukać innego miejsca zamieszkania.

  • Udali się państwo do Olsztyna. Gdzie tam państwo mieszkali?

Tam mieszkaliśmy na ulicy Wyzwolenia, tam ojciec pracował. Ja zaczęłam chodzić do gimnazjum żeńskiego w Olsztynie, na ulicy Wyzwolenia. Tam chodziłam rok. No i podstawówkę skończyłam oczywiście tam, tylko nie w tym miejscu, w innej szkole podstawowej. Później przyjechałam do Warszawy i tutaj był dalszy ciąg nauki. W pięćdziesiątym roku wróciliśmy do Warszawy.

  • Jak pani wspomina powrót do Warszawy?

To w ogóle była euforia, w ogóle była euforia. Pamiętam, pierwszy raz jak jechałam przez most, jeszcze ten pontonowy do Śródmieścia z Pragi, to w ogóle: „Warszawa, ojej, Warszawa”. Rodzice byli bardzo zżyci z Warszawą, ja też jako maluch byłam zżyta z Warszawą. Zresztą Powstanie chyba ugruntowało tą wielką miłość do miasta. To nie było obce miasto, to nie było obce państwo, to było nasze państwo, nasza Polska. To się czuło. Ludzie robili byle co, żeby nam wszystkim było lepiej. Dlatego tego się obawiam, że to w tej chwili tak się trochę wyizolowało.

  • Gdzie państwo zamieszkali po powrocie do Warszawy?

Tu. Tata kupił tę starą chałupę, bo to było tanie, bo miał tylko tyle pieniędzy, ile miał. I tak, tu był jeden lokator, tam był drugi lokator, tam była szopa drewniana i jeszcze na strychu maleńki pokój, tam był następny lokator. My mieszkaliśmy tylko w tej kuchni, nie było światła, była tylko świeca. Tak się zaczęło moje gimnazjum w Warszawie. Ale pomalutku, pomalutku, jakoś to wszystko mama „wychodziła”, co było trudne, bo najpierw trzeba było wyłączyć dom spod kwaterunku, później załatwiać [coś] tym wszystkim lokatorom. Tutaj kierowca z UB mieszkał, to było trudne, tutaj mieszkali znowu jacyś ludzie. Wyprowadzili się jedni, to drudzy mieszkali, tak że to było trudne. No ale w tej chwili to gdyby się nie remontowało tego, to byłaby tu już kupka gruzu. Tutaj dziecko miało sześć lat, kiedy my się przeprowadziliśmy na Mokotów, tutaj Gierymskiego, Dolna, Sobieskiego, na to osiedle. Tutaj była mama, tutaj się w dziewięćdziesiątym czwartym roku przewróciła i później sześć i pół roku była opieka nad mamą. Tam się jeździło, a tu się mieszkało więcej jak tam. Mama odeszła za chmurkę, cały czas jest z nami, a ja zostałam, jedyna.

Warszawa, 22 maja 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Mirosława Matuszewska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter