Ryszarda Kazimierska-Barcz „Bryła”

Archiwum Historii Mówionej
  • Zanim przejdziemy bezpośrednio do wydarzeń związanych z Powstaniem wróćmy się w czasie do lat pani młodości, pani dzieciństwa. W Polsce międzywojennej przeżyła pani, jak nie trudno policzyć, 12 lat. Proszę powiedzieć jak wyglądało pani życie i czym się pani zajmowała w tamtym okresie?

W tamtym okresie byłam dzieckiem, które nie skorzystało z chodzenia do przedszkola. Wtedy to nie było tak bardzo w modzie. Moi rodzice mieszkali, wtedy kiedy się urodziłam, w Nowym Targu. To jest niewielkie miasteczko, stolica Podhala. Ojciec był dyrektorem szpitala nowotarskiego, był chirurgiem. Potem przeniósł się w latach trzydziestych, w 1933 albo 1934 roku, do Tarnowa. Tam zaczęłam chodzić do szkoły powszechnej, tak to się wtedy nazywało, do sióstr urszulanek. Miałam taki marynarski [mundurek]... tam na portrecie widać, zresztą na zdjęciu też widać i „u”. Do 1939 roku skończyłam sześć klas tej szkoły u sióstr urszulanek. Po zakończeniu, po otrzymaniu świadectwa, z wielką dumą sobie przyszyłam niebieska tarczę do płaszcza, że już będę chodzić do pierwszej gimnazjalnej, a było to przed wakacjami. I nawet ę tarczę wysmarowałam popiołem, że niby to ja już jestem starsza. Niestety do gimnazjum nie poszłam, bo wybuchła wojna. Zresztą muszę powiedzieć, że wojna w Tarnowie wybuchła trochę wcześniej niż 1 września. Dlatego, że w Tarnowie 26 sierpnia podłożono na dworcu kolejowym bombę. Ta bomba wybuchła.

  • Kto ją podłożył?

Szły transporty wojskowe i na szczęście spóźnił się ten transport, dosłownie o parę chwil. Bomba wybuchła, kiedy było niewielu pasażerów na dworcu w poczekalni. Ale już byli pierwsi polegli, między innymi taka maleńka dziewczynka, którą odłamek trafił w skroń chyba. Niemalże taki aniołek leżał w kostnicy szpitala. Zresztą mój ojciec mnie wziął do szpitala i go prosiłam, żeby mi pokazał pierwszych zabitych. To był 26 sierpnia. W czasie wojny my, tak jak większość ludzi uciekaliśmy, to znaczy moja mama i ja. Uciekałyśmy na wschód.

  • Jak pamięta pani wybuch wojny?

Może się jeszcze cofnę trochę. Mój ojciec mimo, że i imię i nazwisko miał niemieckie, bo się nazywał Wilhelm Türschmid, był Polakiem. Mieliśmy przed wojną Opla Olimpię – kiedy Niemcy, hitlerowcy zrobili najpierw Anschluss a potem [zajęli] Czechosłowację – to mój ojciec sprzedał tego Opla Olimpię. Powiedział: „Ja nie będę miał niemieckiego samochodu”. Kupił w 1939 roku, latem, polskiego fiata 508, który był produkowany na dzisiejszym Żeraniu chyba. Był taki śmieszny ten polski fiat 508, kupił go na raty i został dostarczony do Tarnowa na kilka dni przed rozpoczęciem wojny, czyli to był sierpień 24, 25. I pierwsza podróż tym samochodem, z kierowcą i moją mamą, to była podróż na wschód. Ja nie chciałam uciekać przed Niemcami, nawet umyłam głowę. Myślę: „Z mokrą głową to mnie nie wsadzą do samochodu”. No ale z mokrą głową wciśnięta zostałam do samochodu i moja mama też. Pojechałyśmy z kierowcą na wschód. Ojciec był wtedy jako dyrektor, szefem wojskowego szpitala. Później ten szpital był też ewakuowany. Myśmy się spotkali z ojcem potem na wschodzie, w Złoczowie.
Dotarliśmy do Zaleszczyk. Kiedy przed 18 września, z drugiej strony, czyli już ze wschodu wkraczali towarzysze radzieccy, to nasz samochód łącznie z kierowcą został zarekwirowany przez naszych oficerów, którzy nie byli ranni, mogli się poruszać, i przez Most Zaleszczycki przejechali. Natomiast myśmy nie mieli już czym jechać. A poza tym ojciec i mama woleli zostać w Polsce, na terenach polskich, dlatego, że moi bracia byli na froncie. Mój starszy brat, na szczęście udało mu się uciec z transportu do Kozielska, dzięki jednemu kolejarzowi, a o młodszym bracie, który przed wojną był w POW, dochodziły słuchy, że pod Jarosławiem był ranny. No i rodzice chcieli wiedzieć, co z dziećmi jest i postanowiliśmy zostać w Polsce.
Byliśmy przez pewien czas we Lwowie, no bo była granica na Bugu między terenami polskimi zajętymi przez Związek Radziecki i terenami zajętymi przez Niemcy. Dostaliśmy się chyba w 1939 roku, po Wszystkich Świętych z powrotem do Tarnowa, gdzie ojca Niemcy od razu sekowali – nie mógł wrócić do szpitala jako dyrektor, ale mało tego, zakazali mu wstępu do szpitala, jako temu, który uciekał przed Niemcami mając niemieckie nazwisko. Będąc chirurgiem nie mógł operować i kiedy jego pacjenci, którzy pamiętali go, ojciec miał dobrą opinię jako chirurg, składali podanie do starosty niemieckiego, żeby wyraził zgodę, żeby operował ich w szpitalu doktor Türschmid, to starosta nie wyrażał zgody. Ojciec został aresztowany w 1940 roku, w październiku. Potem wywieziony do Oświęcimia, jako więzień polityczny. Podobno przy nim, przy jego nazwisku były dwie literki „ZV” – zur Vernichtung, czyli do wykończenia, na zniszczenie. W czerwcu 1942 roku zginął, został rozstrzelany. Nie tylko do nas, ale i do innych mieszkańców Tarnowa, których krewni tego dnia zginęli, skrupulatni Niemcy z obozowego zarządu, przysłali zawiadomienie, że X czy Y zmarł na płuca, serce i na zapalenie płuc. Co było jawną nieprawdą. Sporo takich jednobrzmiących telegramów przyszło do Tarnowa. Mój straszy brat – który przed wojną zdążył skończyć medycynę i był w podchorążówce, w tym czasie kiedy ojciec umarł – już pracował jako lekarz w małym miasteczku – Szczecinie. Teraz to jest najbardziej „zadżumione” miasteczko z powodu azbestu.
On po śmierci ojca bardzo źle się psychicznie czuł. Przykro mi to powiedzieć, ale i tak powiem, uderzał w gaz trochę. Nawet moja mama się obawiała, że on może popełnić samobójstwo, bo on bardzo kochał ojca i nie mógł sobie jakoś dać rady. Ja wtedy postanowiłam pojechać do Szczucina, żeby go pilnować, żeby być przy moim bracie, jako ten dobry duch, żeby dodawać mu jakoś otuchy mimo, że znacznie byłam od niego młodsza.
Dlaczego mogłam pojechać do brata? Bo otóż okupanci Generalnej Guberni traktowali Polaków jak... nazywali nas Untermenschen czyli podludzie. I my jako kategoria podludzi musieliśmy być pozbawieni dostępu do odpowiedniej edukacji, do kultury. W związku z tym gimnazja, licea były zamknięte. Tak że ja w czasie wojny nie mogłam chodzić do gimnazjum, tylko chodziłam do szkoły kupieckiej. To było dobre dla podludzi, uczyłam się pisać ma maszynie, stenografii, towaroznawstwa a na prywatnych kompletach uczyłam się historii, literatury polskiej, ale to na prywatnych, tajnych kompletach. Do kina to się nie chodziło, bo się mówiło, że: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Do polskich aktorów, którzy występowali w „licencjonowanych” przez Niemców teatrach, mieli ludzie z podziemia i nawet nie z podziemia pretensje, że kolaborują z Niemcami. Na ogół aktorzy byli tak jak wtedy w Warszawie, kelnerami, kelnerkami, pracowali, mieli kawiarenki.
W Szczucinie mój brat spotykał się z takim nauczycielem matematyki zaprzyjaźnionym lekarzem. I pojawił się tam „Pan Narcyz” z Warszawy. „Pan Narcyz” z Warszawy jak się okazało, miał coś wspólnego z ruchem oporu. Umówiłam się kiedyś z bratem, że kiedy on będzie razem z tym towarzystwem balował jak to się mówi, czy wódeczkę popijał, to ja przyjdę po niego z moim psem i pójdziemy do domu. Kiedy przyszłam to usłyszałam rozmowę na temat ruchu oporu. To było wtedy, kiedy dogasało powstanie w Getcie Warszawskim i ówże „Pan Narcyz”, Czarkowski się nazywał – nie żyje chyba, słyszę, że on razem z moim bratem umawia się, że mój brat jedzie do Warszawy, żeby brać udział w ruchu oporu w Warszawie. Następnego dnia, oświadczyłam: „To ja w takim razie jadę razem z wami”. Jeśli chodzi o Szczucin tam też był ruch oporu, ale ja się obawiałam, czy nie są to Bataliony Chłopskie, a ja chciałam być raczej w Armii Krajowej. Było też tam trochę ludzi sympatyzujących z komunistami. Myślę: „Nie wiem do czego ja trafię, do jakiej organizacji”. A po śmierci ojca postanowiłam, że muszę działać w ruchu oporu. Kiedy przyszła pora odjazdu ze Szczucina do Warszawy, to okazało się, że ja przyszłam na dworzec – mój brat nie przyszedł. Dlaczego? Dlatego, że narzeczona go nie puściła. Po prostu. I ja z „Panem Narcyzem” i jego żoną pojechałam do Warszawy. No i tak się zaczęła moja przygoda z Armią Krajową. „Pan Narcyz” był blisko związany z dowódcą plutonu 206, był niemalże adiutantem dowódcy, więc byłam łączniczką, roznosiłam gazetki, potem chodziłam na kursy. Chodziłam na jakiś tam kurs jeśli chodzi o broń, o „Morse’a”, o łączność.

  • Ktoś panią utrzymywał w Warszawie, czy pracowała pani?

Najpierw mój brat mnie trochę zasilał finansowo. Potem zaczęłam pracować, bo ja nawet i w Tarnowie, też był taki okres, że pracowałam, dlatego, że mojej rodzinie było bardzo ciężko. Mojej mamie było bardzo ciężko, bo nie pracowała przed wojną jako żona dyrektora szpitala. Należała do takiego Stowarzyszenia Kobiet Obywatelskich: haftowała, serwetki robiła różne pożyteczne rzeczy dla ludzi, natomiast nie pracowała. Ona chyba bała się pracy, a poza tym w czasie wojny to nie tak łatwo było o pracę. Żyła ze sprzedawania tego, co mój ojciec bardzo lubił i gromadził – obrazy, miał piękne obrazy, zresztą ja dostałam na moje pierwsze chrzciny od ojca obraz Wojciecha Kossaka i dzięki temu obrazowi, to się w czasie wojny nauczyłam angielskiego i niemieckiego dlatego, że sprzedałam ten obraz, żeby mieć pieniądze na naukę tych dwóch języków. I tu w Warszawie musiałam się zacząć jakoś utrzymywać. To były niewielkie pieniądze, ale pracowałam. W Warszawie w fabryce pończoch „Emmanuel Harense”, gdzieś na ulicy Spokojnej, na Powązkach.
Kiedy działałam w konspiracji jako łączniczka w tym moim plutonie, to przyszła pora, żebym została zaprzysiężona, ale nie mogłam być zaprzysiężona, bo byłam za młoda. Dopiero przysięgę złożyłam w kwietniu w 1944 roku. Wiem, że w okolicach Wielkanocy, wtedy miałam siedemnaście lat i wtedy już mogłam być zaprzysiężona. Mój pluton składał się raczej dojrzałych osób, ja tam byłam ten smarkacz. Wreszcie zaczęliśmy się zbliżać do Godziny „W”. Pod koniec lipca Niemcy uciekali z Warszawy, nawet pamiętam, że jak jechałam na zbiórkę, Niemcy byli w popłochu. Jak jechało się tramwajem, to można było Niemcom z kabury, wyjąć pistolet i oni by tego nie zauważyli nawet. Myśmy wtedy mieli taki próbny alarm. Pamiętam, że przed tym próbnym alarmem rozłożony na części cekaem przenosiłam z dalekich Bielan na Żoliborz, bo na Żoliborzu mieliśmy miejsce postoju na ulicy Brodzińskiego.
Przy tejże ulicy Brodzińskiego, w jednej z takich niedużych willi mieszkał towarzysz Bierut – ukrywał się tam przez pewien czas. Zresztą później nawiążę do Bieruta. Mieliśmy na Brodzińskiego miejsce postoju, pamiętam, że przedźwigałam z Bielan ten cekaem. A dziewczynie łatwo to było nieść. Nieraz granaty przenosiłam czy coś takiego. Ja szłam. Niemcy idą, przecież nie będą dziewczyny zaczepiać.
Myśmy na próbnym alarmie spędzili noc na Żoliborzu w ogródku na Brodzińskiego. I moim zdaniem, gdyby Powstanie rozpoczęło się nie 1 sierpnia tylko te parę dni wcześniej, kiedy Niemcy w popłochu uciekali finał mógłby być inny. A potem oni przestali uciekać i wrócili. Na 1 sierpnia to Warszawa już była taka umocniona przez Niemców, przygotowana była obrona Warszawy przez Niemców. Zresztą myślę, że oni nawet przypuszczali, że my coś zaczniemy.
Na Żoliborzu Powstanie rozpoczęło się wcześniej, przed Godziną „W”, dzięki mojemu późniejszemu redakcyjnemu koledze, Zdzisiowi Sierpińskiemu. On razem ze swoim oddziałem na ulicy Krasińskiego zaczął awanturę z Niemcami. Ja akurat miałam rozkaz przeniesienia „butelek” i broni. Miałam taką torbę, gdzie było: trotylu trochę, butelki z benzyną i jeden maleńki taki pistolecik, z którego można było do much tylko strzelać.
  • Produkcji konspiracyjnej ? Skąd pochodził?

Nie wiem czy to Browning, w tej chwili to jestem za stara i mogę mieć tutaj pewne kłopoty. Taki malutki pistolecik, śmiałam się, że naprawdę do much można strzelać, do ludzi można by też, ale naprawdę był mały. I ja to miałam przenieść z bloków podoficerskich pod Cytadelą na Brodzińskiego i o trzeciej wyruszam z tych bloków, żeby się dostać na Brodzińskiego. I kiedy idę przez ogródki działkowe pod Cytadelą, Niemcy z tej Cytadeli zaczynają strzelać. Myślę: „Rany boskie, jak oni trafią w moją torbę, to przecież ja wybuchnę jak nic”. To, co zrobiłam? Położyłam się na teczce w kapuście i sobie myślę: „Jak za przeproszeniem trafią mnie w tyłek, to się nic nie stanie, ale nie trafią w torbę”. Na szczęście ten ostrzał skończył się i próbowałam dotrzeć na Brodzińskiego, musiałam przejść przez Krasińskiego, ale już nie mogłam, bo późniejszy mój kolega Sierpiński „narozrabiał” i zaczął Powstanie wcześniej.
Ponieważ nie mogłam przedostać się na ulicę Brodzińskiego, wróciłam do Cytadeli, gdzie były inne plutony. Zresztą ten mój trotyl i moje butelki bardzo się przydały tym innym plutonom, bo część ugrupowania „Żywiciela” miała szturmować Cytadelę, część miała zdobywać Dworzec Gdański, część Instytut Chemiczny. Muszę powiedzieć, że nic nam z tego szturmu nie wyszło, uzbrojenie było nędzne. Poza tym nie wszyscy dotarli tam gdzie mieli dotrzeć. Ja do swojego dowódcy „Marka” dotarłam dwa dzień później, wtedy kiedy „Żywiciel” nakazał wycofanie się do Kampinosu. Do Kampinosu nie poszłam, bo sobie pomyślałam: „Zamiast do Kampinosu, muszę się przedostać do „Marka” na Brodzińskiego, dowiedzieć się co się dzieje z plutonem. Skoro oni do nas nie dotarli, ja do nich nie dotarłam, to co się z nimi dzieje”. Zastałam tam mojego dowódcę z dowódcą jednej drużyny, chyba pierwszej drużyny, w sumie było ich trzech. Siedzieli w piwnicy i czekali na lepsze czasy.
I kiedy gros ugrupowań było w Kampinosie to część powstańców została na Żoliborzu. Na Żoliborzu zaczął działać „Sokół” – przy ulicy Pogonowskiego i na tym placyku gdzie jest kościół Świętego Stanisława Kostki, tam gdzie chyba jest apteka. Próbował organizować administrację, bo przecież to, o czym nie wszyscy wiedzą, ale prócz tego zbrojnego ramienia AK to była jeszcze... próbowała się tworzyć administracja, że wtedy kiedy Warszawa będzie wolna, to będzie działała przez te wszystkie niezbędne urzędy i będzie to mogło wszystko funkcjonować. Myśmy się tak trochę zaczęli grupować przy tym „Sokole”. Wrócił „Żywiciel”, zresztą niestety, z dużymi stratami z Kampinosu. Mój pluton, że tak powiem, zdołał uzupełnić swoje [zasoby]. Musiały być trzy drużyny. Muszę powiedzieć, że trzecią drużynę to zaczęliśmy kaperować z Marymontu. I to byli tacy różni chłopcy. W jednej drużynie był chłopaczek który miał dwanaście lat, nazywał się „Albatros” i w tejże samej drużynie był też emerytowany tramwajarz. Starszy mocno, nie wiem, pewnie młodszy ode mnie dzisiejszej, ale wówczas mi się wydawało, że bardzo stary, który rozśmieszył nas kiedyś dlatego, że wtedy kiedy on miał trzymać wachtę na barykadzie, a wtedy wachta to wychodziła na „Poniatówkę” na Żoliborzu na szkołę przy Alei Wojska Polskiego, to on sobie wystawiał bujany fotel przed barykadę i siedział, i trzymał wachtę w bujanym fotelu. Ale wiem, że właśnie jednego dnia zginęli i on przez ten fotel bujany i ten młodziutki, dwunastoletni najmłodszy z nas „Albatros”. Śmierć ich połączyła. Mój pluton był najpierw przy ulicy Brodzińskiego, potem stacjonowaliśmy na ulicy Czarnieckiego. Z ulicą Czarnieckiego to mi się kojarzy jedna śmieszna, nie śmieszna rzecz: pierwszy jeniec i pożar. Byłam osobą bardzo nabożną, co to: „Bóg, honor, ojczyzna”, a ponieważ chodziłam przed wojną do „Urszulanek”, to byłam mocno obkuta w obsłudze po łacinie Mszy Świętej i okazało się, że w tej liturgii, ministrantury nikt w moim plutonie nie znał. I kiedy ksiądz odprawiał Mszę, to musiałam służyć do mszy. Tylko jako dziewczyna to mogłam służyć na początku Mszy, do ofiarowania i potem po „Sanctus” znowu mogłam służyć do końca Mszy. Czyli byłam ministrantem. Akurat ksiądz odprawiał mszę w willii przy ulicy Czarnieckiego, kiedy wpadł, któryś z chłopców i mówi: „Słuchajcie, mamy jeńca, przejechał tutaj przez nasze stanowisko na rowerze, myśmy go wzięli do niewoli”. No to wszyscy z tej Mszy wypadli oglądać tego jeńca. Ministrant też – czyli ja. W tym czasie zrobił się przeciąg i od świec zapalił się ołtarz. Księdzu nie wolno brzydko mówić, ale powiedział nam parę mocnych słów, ja dostałam najwięcej tych mocnych słów za to, że jako ministrant wybiegłam... Ja mówię: „Proszę księdza, ale to nasz pierwszy jeniec, to chcieliśmy go zobaczyć”. Takie to mam wspomnienia związane z ulicą Czarnieckiego.
Jeżeli chodzi o Powstanie i o Żoliborz, to na Żoliborzu było przez dłuższy czas w miarę spokojnie. Z ulicy Czarnieckiego mój pluton przeszedł na ulicę Kaniowską. Było kiepsko z jedzeniem. Kucharz z naszego plutonu, chłopak z Marymontu, potrafił się postarać nawet o mięso. Co się okazało? Wszystkie psy z okolicy zginęły. On to mięso dobrze przyprawiał, tak że, myśmy nie wiedzieli, że to jest psie mięso. I myśmy jedli to psie mięso. Zdobywaliśmy witaminy czyli warzywa. Wieczorem tak jakby następowało zawieszenie broni między Niemcami, a powstańcami. Myśmy się czołgali do ogródków działkowych i tam słyszeliśmy ich rozmowy po niemiecku, a oni słyszeli nasze polskie rozmowy jak myśmy te pomidory zrywali, ziemniaki wykopywali z ziemi. Tak, myśmy mieli pomidory, jabłka. Wtedy nie strzelaliśmy do siebie. Boże broń. To było takie nocne zawieszenie broni.

  • Wspomniała pani o tym jeńcu niemieckim, czy miała pani kontakt z jakimiś żołnierzami strony nieprzyjaciela?

Chce pan usłyszeć czy ja strzelałam do Niemców?

  • Niekoniecznie.

Nie? Więc ja panu powiem jedną rzecz. Potem to się śmiałam, że jestem niczym Jonasz. Czyli taki, który pecha przynosi. Kiedy jeszcze byliśmy na Brodzińskiego, obok nas byli chłopcy z AL-u i ja pamiętam i chyba nie zmyślam, że oni nawet konno chcieli szturmować Instytut Chemiczny i myśmy im w tym chcieli pomóc. Stanęłam na barykadzie, by patrzeć na ten szturm, kiedy odeszłam to ktokolwiek przyszedł na moje miejsce, był ranny. Mnie się nic nie działo, nic mi się nie stało. W czasie Powstania miałam tylko wyrwany z czubka głowy pek włosów i od rykoszetu miałam ranę na nodze. Nic mi się nie stało. Natomiast, jeśli ktoś stanął, albo poszedł w to miejsce, w którym ja byłam przed chwilą, to się z nim źle działo. Tak że można powiedzieć, że Bóg nade mną czuwał a pecha przynosiłam innym.

  • Czy zetknęła się pani z przypadkami zbrodni dokonywanych przez Niemców czy też podległych im formacji wschodnich?

Ostatniego dnia Powstania, kiedy byliśmy na ulicy Dziennikarskiej i Krasińskiego od strony Ogrodu Krasińskich, teraz Park Żoliborski to się nazywa...

  • Park Krasińskich...

Niemcy próbowali nas ostrzeliwać z czołgów, przed czołgami prowadzili cywilów, takie „żywe tarcze” żebyśmy nie mogli strzelać do Niemców.
Moje koleżanki, sanitariuszki poszły któregoś dnia po zupę na Plac Wilsona... Tam zasypało ich i tam spod gruzu wystawała ręka mojej sanitariuszki. Następnego dnia postanowiłam iść tam z kimś z kotłem po zupę. Jakiś starszy pan, cywil błagał nas w Parku Krasińskich: „Dzieci! Błagam nie idźcie, połóżcie się”, bo nad nami słychać było „krowy” nazywane też „szafami grającymi”. Niemcy wystrzeliwali je z Dworca Gdańskiego. Jeśli człowiek słyszał nad sobą ten pocisk to było dobrze, bo to znaczyło, że ten pocisk leci dalej. A potem widziało się, jak przed nami wszystko się zawala po tych „szafach grających” i „ryczących krowach”. Ten cywil uratował nam życie, bo gdybyśmy mu nie ulegli, tylko dalej poszli z tymi kotłami, to byśmy byli przysypani, tak jak moja koleżanka. Nie zetknęłam się z rozstrzeliwaniem kogoś. Natomiast to, co widziałam na własne oczy, to jak oni pędzili tych cywilów, kobiety, mężczyzn przed czołgami, żebyśmy nie mogli strzelać do Niemców.
  • Jeden przypadkowy człowiek uratował pani życie, a proszę jeszcze powiedzieć jakie postawy wśród ludności cywilnej dominowały, w trakcie Powstania na Żoliborzu?

Raczej przyjazne, ale teraz muszę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, bo muszę się chyba pochwalić. Jako pierwsza osoba w moim plutonie i jedyna dziewczyna 26 sierpnia dostałam Krzyż Walecznych. Za co? Otóż po powrocie „Żywiciela” z Kampinosu okazało się, że w blokach podoficerskich przy Cytadeli zostawiono w piwnicach trotyl i w ogóle sporo uzbrojenia, które warto było wynieść stamtąd. Ponieważ chętnych nie było, a ja byłam taka Emilia Plater – jak człowiek jest młody to jest wtedy bohaterski, to tam poszłam i dwie paki różnej broni. Jak trzeba było przejść przez ulicę, która była pod ostrzałem, nie szłam podkopem, tylko wierzchem. Byłam odważna. Jak trzeba było na budynku, który był najbliżej Wisły przy ulicy Krasińskiego, a był to budynek niewykończony jeszcze, tam były konstrukcje powiesić biało-czerwoną flagę, żeby oddziałom Ludowego Wojska Polskiego, które były na Pradze pokazać, gdzie są nasze miejsca postoju – jak się pytali, kto pójdzie tam zawiesić biało-czerwoną flagę, „Bryła” szła, bo się nie bała! Ja uważałam, że Bóg nade mną czuwa i nic się ze mną nie stanie. W związku z czym byłam tak zwana bohaterska, odważna „Bryła”. Ta „Bryła” poszła pod Cytadelę, przeszła koło strażnic, musiałam przejść przecież przez tę ulicę, która prowadzi do Cytadeli. Szłam z pakami, z trotylem, z różnymi granatami, ze wszystkim i przeszłam i nic mi się nie stało. Za ten bohaterski wyczyn, nie był to znów taki bohaterski wyczyn, zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych, co spowodowało żółty kolor na twarzach niektórych moich kolegów i mojego dowódcy!
Pan się mnie o coś pytał?


  • O ludność cywilną...

Ludność cywilna była, według mnie, przyjaźnie do nas nastawiona. Na Żoliborzu ostatnie godziny Powstania były niestety, nieskutecznymi próbami sforsowania umocnień niemieckich nad Wisłą. Mieliśmy łączność z Ludowym Wojskiem Polskim, które miało nam zrobić taką dymną zasłonę na Wiśle, żebyśmy się mogli przedrzeć na drugi brzeg. W zasadzie wydawało się, że jest to uzgodnione między nimi a naszym dowództwem, że my się przeprawimy na wschodni brzeg. Kiedyśmy już kapitulowali to wtedy dopiero mgła zaczęła się szerzyć na Wiśle od wschodniej strony. A nam się przedtem przez wiele godzin nie udało sforsować niemieckich umocnień w żaden sposób. Tam bardzo wiele osób poległo. Musieliśmy odstąpić od ataku. Zapadła decyzja o kapitulacji.
Kiedy już szliśmy do niewoli, prowadzeni przez Niemców, nas zresztą oprowadzali po Żoliborzu i smutno powiedzieć, ale z prawego brzegu Wisły zostaliśmy ostrzelani, bo już tamci nie wiedzieli, gdzie my jesteśmy a gdzie nas nie ma. Więc nawet jeden kolega został ranny. Niemcy nas tak, nie wiem dlaczego, oprowadzali. Kapitulowaliśmy przy Placu Wilsona, potem nas podprowadzili pod Zmartwychwstanki, potem, nie wiem jakim cudem, dostaliśmy się na Plac Inwalidów i na Placu Inwalidów były takie rowy i nam kazali stanąć w tych rowach. Nad nami stanęli z karabinami maszynowymi, ja pamiętam był z nami ksiądz, który, że tak powiem przygotował nas na śmierć. Myśmy się wszyscy trzymali za ręce i modlili. Niemcy niechętnie nas traktowali jako jeńców wojennych i nie wiem czy nie pomyśleli, że można by było z nami zrobić to, co robiono na Woli, czyli rozwalić po prostu. Do nich w pewnym momencie ktoś dotarł i wtedy, nie wiem czy dowódca czy... ktoś kto im uzmysłowił, że my jesteśmy jeńcami i zgodnie z konwencją nie wolno nas w ten sposób potraktować, jak chcieli. W związku z tym kazali nam wyjść, zaprowadzili nas do budynku, który był przy Placu Inwalidów i tam przespaliśmy się na podłodze w piwnicy.
Rano nas prowadzili przez Wolę do kościoła na ulicy Wolskiej. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam głosy cywilów, Polaków: „Wy bandyci coście nam Warszawę spalili... i zburzyli”. Po raz pierwszy to usłyszałam, muszę powiedzieć, było mi strasznie przykro. Ale, być może, że na skutek działań powstańców zniszczony został czyjś dom, do którego był bardzo przywiązany. Stąd mogła być ta niechęć do powstańców: „Co wy wyprawiacie i tak to jest skazane na niepowodzenie”. Wtedy mnie to bardzo zabolało, powiem szczerze.

  • Przykre, ale takie sytuacje się zdarzały...

To się zdarzało, ale akurat na Żoliborzu, ze strony tych cywilów, którzy byli przy moim plutonie, nie zetknęłam się z niechęcią.
Poszłam do niewoli i trafiłam do Pruszkowa. Zgromadzili nas w Pruszkowie. Dowódca z mojego plutonu „Marek”, ponieważ znałam niemiecki, mówi: „Może byśmy tak uciekli”. Chciałam być solidarna z moimi koleżankami i z resztą plutonu i powiedziałam: „Trudno i darmo, jak jedziemy do obozu to jedziemy wszyscy. Nie będę uciekać” i tym sposobem znaleźliśmy się w obozie w Lübars. Ja byłam w Gross-Lübars, tam były kobiety. Był to niemiecki stalag dla jeńców wojennych. Tam byli Belgowie, Francuzi i Polki. Natomiast ten Gross-Lübars, stalag XI A był filią obozu w Altengrabow, gdzie byli mężczyźni. W Gross-Lübars miałam małą przygodę. Mieliśmy legitymacje akowskie. Raptem co się okazało, że mnie ta legitymacja zginęła. Ale wśród nas była koleżanka która była w AL-u i ona się bała, że jeśli Niemcy by sprawdzali, że ona jest w AL-u, to by ją mogły spotkać większe przykrości niż nas. I prawdopodobnie ona mi tę legitymację „zwinęła”. W związku z tym że, jakoś myśmy się mogli kontaktować z tym Altergrabowem, który był niedaleko od nas, ja nadałam, że nie mam legitymacji i ją dostałam. Tak na kartkowanym papierku jest napisane „Łączniczka »Bryła«”, kaprala już wtedy ze mnie zrobili. I jest pieczęć z kartofla. Mam tą legitymację na pamiątkę po dziś dzień.

  • Nie zabrali jej Niemcy?

Było nie było, była legitymacja.

  • Jakie warunki panowały w obozie?

W tym stalagu to były warunki o tyle o ile dobre w porównaniu z tym, co nas spotkało potem w obozie w Oberlangen. To był obóz pod granicą holenderską, do którego wszystkie kobiety jeńców z różnych obozów skomasowali. To był stalag VI C w Oberlangen, który miał nawet status Straflageru, czyli karnego obozu i nawet został uznany, za obóz koncentracyjny, ale lżejszego typu.
W Gross-Lübars nawet miewałyśmy, ja się śmieję, gulasz, to znaczy w takim brązowym sosie pływały dwa, trzy kawałki mięsa. W niedzielę dostawało się taki pożywny obiad. W inne dni była grochówka z wkładką, to znaczy się z robakami, krupnik. W każdym razie, jeśli chodzi o wyżywienie, nie było najgorzej. Traktowali nas tak jak jeńców, były takie komenderóweczki obozowe: obieranie kartofli w kuchni obozowej, takie Scheisskommando. Ale potem Niemcy doszli do wniosku, że mogliby nas wywieźć na komenderówki gdzie indziej. I nas wywieźli – moją grupę do fabryki czołgów i samolotów – wbrew konwencji.
Tam było bardzo źle, jeńców radzieckich, rosyjskich traktowali troszkę gorzej niż nas. Nas kobiety trochę lepiej. Myśmy musiały nosić we dwie olbrzymie blachy, człowiek się uginał, ja mam z kręgosłupem pewne kłopoty, bo po czym? Próbowali nas wabić lepszym jedzeniem: „Jak przejdziecie do cywila, to proszę bardzo możecie mieć takie i takie jedzenie”. Spałyśmy w sali na sianie, był świerzb. Nawet jeśli się wychodziło do ubikacji to z wachmanem. Ale poszedł protest do Genewy i Genewa zaprotestowała, i przed Bożym Narodzeniem postanowili wycofać nas z tej fabryki części czołgów i samolotów w Parchen niedaleko Magdeburga. Z Gross-Lübars wysłali nas tuż przed Wigilią do Oberlangen pod granicą holenderską. Już wtedy były bombardowania ze strony alianckiej, więc twierdzili, że dlatego nas nie mogą odpowiednio karmić czyli, na przykład, dawać bochenek chleba na siedem osób, potem na czternaście. Jeden bocheneczek musiał starczyć nie na siedem, tylko na czternaście. Dostawało się kromeczkę chleba na dzień. Zupa to był jarmuż łopatą siekany. Po dziś dzień bardzo nie lubię brukwi, dlatego, że była brukwiana. [Do jedzenia] były: brukiew, jarmuż, krupnik z robakami, grochówka… Nie wiem, dlaczego te robaki były w [jedzeniu].
I tam miałyśmy takie komanda – na przykład szło się na komando do lasu, to było dobre komando, szło się w charakterze koni, z takimi cysternami – Scheisskommando, nieczystości z latryn wywoziło się Niemcom na pola. To nie było złe komando, bo można było wtedy coś jeszcze od tych bauerów dostać. Było komando obozowe, w każdym bądź razie już nie było takich komand typu fabryka części czołgów i samolotów. Jak było w tym obozie to świadczy, że normalnie byłam osobą dobrze wyglądającą, a kiedy nastąpiło wyzwolenie ważyłam czterdzieści osiem kilogramów. Wyzwolenie obozu nastąpiło przez maczkowców, nas wyzwolili maczkowcy.

  • Może zanim dojdzie pani właśnie do momentu wyzwolenia, cofnijmy się jeszcze na chwilę do Powstania. W czasie pani opowieści wyszło na jaw, że widziała pani desanty żołnierzy Armii Berlinga w okolicach Cytadeli.

Mało, ja ich nie tylko widziałam, ale ja z nimi rozmawiałam. Oni musieli przejść przez nasze stanowiska, ponieważ myśmy byli na Kaniowskiej wtedy, kiedy oni próbowali nawiązać z nami kontakt. Przyczółek Czerniakowski jeszcze im się udało opanować na pewien czas, ale na Żoliborzu niestety była nieudana próba. Do nas przeprawili się łącznicy mężczyzna i kobieta. I nawet nie wiem czy tą kobietą to nie była późniejsza żona Jaroszewicza, Irena Solska.
Zaczęli mnie namawiać, żebym z nimi przepłynęła przez Wisłę, jeszcze przed końcem Powstania i żebym była łącznikiem z tamtej strony z naszymi. Ale moje dowództwo się nie zgodziło. Umiem pływać i bym przepłynęła, ale nie wiem czy bym nie została jak kaczka zastrzelona. W każdym razie pływać umiałam i się tego nie bałam. Zresztą byłaby to też przygoda dla takiej dziewczyny jak ja. U nas na Żoliborzu był jeden Rosjanin.
  • Skąd się wziął?

Nie wiem, tego już nie wiem.
Wracając do wyzwolenia, nas wyzwolili żołnierze z dywizji generała Maczka. Nie były to chyba te słynne „berety” z desantu. Po dziś dzień jak mamy spotkanie z okazji rocznicy wyzwolenia z naszego obozu, to przychodzą do nas maczkowcy, ci, którzy nas wyzwalali. Jak się dowiedzieli, że jest kobiecy obóz, to aczkolwiek im to było nie po drodze, to zrobili taki skok w bok, żeby nas wyzwolić. Jedna z moich koleżanek w momencie wyzwalania, a moment wyzwalania był akurat w porze kiedy nam dawali tę okropną zupę i bractwo zamiast jeść zupę, wybiegło zobaczyć wyzwolicieli, a ta moja koleżanka, zresztą sanitariuszka z mojego plutonu westchnęła: „O jak to dobrze, bo będę mogła wziąć dolewkę”. Dla niej nie było ważne wtedy to, że wyzwalają nas, tylko było ważne to, że będzie mogła wziąć dolewkę. Ja ważyłam 48 kilogramów a potem jak nas zaczęli troszkę podkarmiać, bo tak nas powoli podkarmiali ryżem, ryżem na mleku, ryż z rodzynkami. [...] Znalazłam niemiecką krawcową, bo chciałam ze spodni zrobić spódnicę. Poszłam do pierwszej miary, miałam iść za półtora tygodnia do drugiej. I co się okazało? Że mi uje z dwadzieścia centymetrów w tej spódnicy. Tak zaczęłam tyć po tym, jak byłam „skóra i kości”.
Oberlangen był to obóz, w którym w 1939 roku znaleźli się polscy podchorążowie i potem również byli Włosi, którzy nie chcieli być wspólnie z Niemcami. Było dużo grobów właśnie włoskich i nie tylko włoskich koło tego obozu. Był to obóz na wrzosowiskach, na terenie bardzo niezdrowym. Niemcy nie musieli rozstrzeliwać, czy puszczać przez komin – ludzie tam umierali. Ale w Oberlangen za naszej kobiecej kadencji w naszym obozie urodziło się dziecko. Można powiedzieć, że stan obozu się powiększył.
Po wyzwoleniu zdałam sobie sprawę z tego, że cóż z tego, że jesteśmy wolni skoro do Polski chyba wrócić nie można. Zresztą przyznam się szczerze, że generałowie, którzy do nas przyjeżdżali: i z drugiego korpusu i od Maczka, to nas usilnie namawiali żebyśmy zostały, żebyśmy nie wracały do kraju. Cóż znaczą generałowie bez wojska? Im chodziło o to, żeby nas jak najwięcej zostało na emigracji. Mówili, że czekają nas „białe niedźwiedzie”. W każdym razie ja uważałam, że zostaję. Niektóre osoby wyjechały, były takie, które natychmiast po wyzwoleniu wróciły do Polski. Ja zostałam, i wróciłam dopiero w 1947 roku, dlatego, że jeszcze chodziłam do pierwszej licealnej w polskim gimnazjum Ignacego Paderewskiego w Murnau. Spod granicy holenderskiej nasi opiekunowie w mundurach przenieśli część z nas (tę młodszą) do Murnau. Dlaczego? Dlatego, że chcieli z nas stworzyć taki korpus kadetów Andersa. Poprzednie transporty dostały się do Włoch. Myśmy zostały przewiezione do Włoch dopiero po roku pobytu w Murnau. W Murnau skończyłam pierwszą licealną i kiedy Rząd Warszawski, bo myśmy inaczej wtedy nie mówiły, przejmował obóz w Murnau to nas wtedy wywieźli, pod osłoną nocy, przez Brenner do Włoch. No i z Włoch, jesienią 1946 roku przewieziono nas do Anglii. W Anglii skończyłam drugą licealną, zdałam maturę, potem konkursowy egzamin na studia i dostałam stypendium.
Ponieważ moja mama była w Polsce, kusiło mnie, żeby być z matką póki żyje. Ponieważ mama nie pracowała, to była taką rezydentką przyczepioną do mojej ciotki. Doszłam do wniosku, że powinnam być z mamą w Polsce. I ona powinna być razem ze mną, aczkolwiek wiąże się to z tym, że będę musiała pracować i studiować. Zresztą nawet naradzałam się z naszym opiekunem duchowym, księdzem Tadeuszem Kirschke. Był redaktorem w „Orle Białym” i miał też swoje audycje w „Wolnej Europie”, współpracował z Nowakiem-Jeziorańskim. I on do mnie tak powiedział: „Słuchaj, jeśli możesz wrócić do Polski, to zostaw to stypendium, bo jak będziesz miała stypendium, to po studiach musisz je odpracować, czyli skazujesz się na to, że nie wrócisz do Polski. Okres studiów to trzy, cztery lata, odpracowanie do dziesięciu lat, do ośmiu lat, to nie wrócisz do Polski. Jeśli masz rodzinę w Polsce to wróć”. I nawet ksiądz Kirschke dał mi pieniądze na opłatę manipulacyjną w ambasadzie Rządu Warszawskiego w Londynie na powrót do Polski. Kiedy ja poszłam do tej ambasady widzę na ścianie czyjś portret: „O Boże! Skąd ja znam tego faceta?”. Przypomniałam sobie, że właśnie on mieszkał na Brodzińskiego, tam gdzie ja rozpoczęłam Powstanie. Do mieszkania, w którym on przebywał, ukrywał się, akurat musiałam kiedyś coś jako łączniczka przynieść i on mi otworzył drzwi. Zapamiętałam tę twarz. Na mój okrzyk ktoś, jeden z funkcjonariuszy w ambasadzie pouczył mnie: „Tylko nie facet obywatelko, to nasz prezydent”. O tak to było.
A teraz chciałabym wrócić do jednej rzeczy. Jak byłam w „Żaglowcu”, a „Żaglowiec” to był 21 Pułk Piechoty Dzieci Warszawy, dowódcą „Żaglowca” był jeden z uczestników kampanii wrześniowej, tego 21 Pułku Piechoty. Kiedy ja zajrzałam do historii tego pułku, to okazało się, że jest to jeden z najstarszych pułków Wojska Polskiego. I jest toteż pułk, którym w 1939 roku dowodził wówczas w randze kapitana czy pułkownika, późniejszy generał Sosabowski ten od desantu w Normandii. Był to pułk, w którym w 1939 roku był nie kto inny jak Kusociński, którego mogiła jest w Palmirach. Miło by mi było, żeby któryś, któraś z formacji będąca w Warszawie otrzymała na powrót tytuł 21 Pułku Piechoty Dzieci Warszawy. Nawet rozmawiałam w tej sprawie z wiceministrem Obrony Narodowej, który powiedział, że można by to było rozważyć, gdyby jakaś organizacja, nie ja indywidualnie, zwróciła się w tej sprawie do Ministerstwa Obrony Narodowej. I naprawdę byłoby mi bardzo miło, gdyby ten ja nie wiem czy to jest garnizon, bo się na tym nie znam, w Cytadeli jest w tej chwili, są żołnierze, jest Wojsko Polskie, gdyby oni mieli tytuł 21 Pułku Piechoty, i to wszystko.

  • Może kiedyś zostanie podjęta taka inicjatywa, chciałem spytać o powrót. Nie obawiała się pani powrotu i represji z tym związanych?

Byliśmy nastawieni, że nas może nas czekać wyjazd na „białe niedźwiedzie”. Wróciliśmy do Polski (trzynastu chłopców i trzynaście dziewcząt) pociągiem. Żołnierze z II korpusu wracali drogą morską a my pociągiem, który szedł via Francja, via Lille do Polski. Wtedy to jeszcze nie było luksusów tylko bydlęce wagony. Dołączyli nas do dużej grupy górników, którzy wtedy emigrowali z Lille. Nie myślę, żeby to wpłynęło jakoś ekstra na lepsze traktowanie nas. Tylko jedna osoba z tych dwudziestu sześciu, została zatrzymana na granicy i nie wiem, co się stało z tym chłopcem. Wszyscy wróciliśmy bez kłopotów. Z tym, że niektóre z tych powracających osób twierdzą, że były szykanowane, że miały kłopoty. No ja bym mogła powiedzieć, o takim kłopocie, że... To były lata stalinowskie, te gorsze. Kiedy przyszedł rok 1952 to zwolniono mnie z pracy. Rzekomo była to kompresja etatów. Nie wiem dlaczego mnie zwolniono, skoro byłam tłumaczką z angielskiego i niemieckiego, a nie zwolniono mniej wykwalifikowanej osoby. Być może coś się za tym kryło.
W każdym bądź razie potem starałam się o pracę w iluś wydawnictwach, gdzie wiedziałam, że uje osób ze znajomością dwóch języków. Kiedy dochodziło do tego, że czytali mój życiorys, (a pisałam, że brałam udział w Powstaniu)... Niektóre moje koleżanki nie przyznawały się, że były w AK, że brały udział w Powstaniu. Jeśli ja wróciłam w 1947 roku do Polski, to przecież coś się musiało ze mną dziać, że byłam za granicą. No to pisałam wszędzie, że brałam udział w konspiracji w czasie Powstaniu, byłam w obozie i wróciłam z obozu do Polski. Zawsze słyszałam odpowiedź taką, że: „W tej chwili nie mamy etatów, ale od Nowego Roku…”. Tak było w jedenastu, bo tak notowałam i skreślałam – jedenaście miejsc. To brałam pisanie na maszynie do domu i potem moja koleżanka ze studiów, która była sekretarzem redakcji w „Przyjaciółce” wspomogła mnie i zatrudniła mnie dorywczo w korekcie i potem znajomy zatrudnił mnie. Wychodził taki tygodnik „Radio i Świat”. I tam pracowałam jako korektorka. W 1952 roku od 15 grudnia zaczęłam pracować w „Życiu Warszawy”. A dlaczego? Bo w rocznicę Rewolucji Październikowej ówczesny przywódca wygłaszający referat, w którym stwierdził, że: „Jednym z niezliczonych darów jaki Związek Radziecki ofiarował Polsce był Pałac Kultury i Nauki”, zaś zecer, który notabene był przodownikiem pracy, a za zecerem dwie korektorki i dyżurny redaktor puścili błąd polegający na tym, że w druku ukazało się następnego dnia: „Jednym z nielicznych darów jaki Związek Radziecki ofiarował Polsce był Pałac Kultury i Nauki”. Oni za ten „nieliczny dar” poszli do Pałacu Mostowskich i potrzebna była koniecznie natychmiast korektorka do „Życia Warszawy”. No i mnie zarekomendowała redaktorowi technicznemu w „Życiu Warszawy koleżanka ze studiów, ta sekretarz z „Przyjaciółki”. Ona mówi: „To ja mam taką Rysię Kazimierską” – zarekomendowała mnie i zaczęłam pracę w „Życiu Warszawy”. Tam pani w kadrach zarządu głównego RSW „Prasa”, potem, kiedy mnie chciano zatrudnić na stałe, nie chciała się na to zgodzić. W mojej obronie stanął sekretarz redakcji do spraw personalnych. Taki był w „Życiu Warszawy” a zarazem był to sekretarz partyjny – bardzo porządny, syn przedwojennego sezonowego robotnika budowlanego – Józio Śliwowski. On mówi: „Towarzyszko! A ileż ona wtedy miała lat, jak było Powstanie? Przecież ona była dzieckiem!”. Jakoś tam zgodziła się, że skoro miałam 17 lat, to nie mogłam być takim dorosłym, „zaplutym karłem reakcji”, tylko byłam po prostu dzieckiem, które nie bardzo zdawało sobie sprawę z tego co robi. No i tak zaczęłam moją wieloletnią przygodę dziennikarską. To była jedyna gazeta, z którą pracowałam do stycznia 1988 roku.

Warszawa, 22 Luty 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Ryszarda Kazimierska-Barcz Pseudonim: „Bryła” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter