Stanisław Kijek „Jawor”

Archiwum Historii Mówionej



  • Czym się pan zajmował w okresie przedwojennym?

[Przed wojną] chodziłem do szkoły. W 1938 roku skończyłem szkołę podstawową, czyli powszechną, ale nie było możliwości uczyć się. Wtedy byłem jeszcze za młody do pracy, jak to się kiedyś nazywało do terminu. [Chciałem] uczyć się jakiegoś zawodu, ale musiałem czekać do szesnastego roku życia. No i nie doczekałem, bo we wrześniu zaczęła się wojna i trzeba było pracować, żeby żyć. Najpierw pracowałem na budowie wałów na Wiśle w Gassach pod Warszawą - woziło się taczkami ziemię. Później w Bielawie w kopalni torfu, był to podstawowy opał dla Warszawy, bo z węglem wiadomo jak to było. Pracowałem przy tym torfie, ale chciałem się czegoś [uczyć], no i miałem już szesnaście lat. Przyszli Niemcy, to znaczy polscy policjanci – folksdojcze, żeby zabrać mnie do Niemiec, więc trzeba było się bronić. Miałem taki przypadek, że puchła mi noga w kostce, jak chodziłem cały tydzień, a rano była normalna. Przyszli [ci folksdojcze], podają nazwisko, ojciec potwierdza, oni na to: „To niech wstaje, ubiera się i idzie z nami.” Chcieli mnie wziąć do Niemiec. Na to ojciec odwinął kołdrę, pokazał im moją nogę, która była spuchnięta jak bania, oni popatrzyli, ale się nie znali na tym, więc jeden mówi: „Zapisz, że jest chory” – i zostawili mnie. Jeden z kolegów mojej siostry pracował u Junkersa w Warszawie na Okęciu, powiedział do mnie: „Chodź, tam dostaniesz ausweis, będziesz pewny i będziesz coś robił.” Tak zrobiłem, poszedłem tam i przepracowałem dwa i pół roku.

  • Jak wspomina pan życie rodzinne jeszcze w Polsce? Gdzie pan mieszkał przed wojną?

Mieszkałem w Jeziornie. Jest tam Fabryka Papieru „Mirków” i tam pracował mój ojciec. Nikt z nas nie pracował, tylko ojciec.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Z jednej strony wyobrażałem sobie, że stanie człowiek za rogiem i będzie się patrzył jak strzelają. Tak nie za bardzo byłem świadomy tego, co nas czeka i co to może być.

  • Czy trafił pan do Niemiec i tam pracował dwa lata?

Pracowałem na Okęciu dwa i pół roku.

  • Na czym polegała ta praca?

Polegała ona na remontowaniu samolotów, które ostrzelane, podziurawione wracały przeważnie ze wschodniego frontu. Łataliśmy je, to znaczy Polak mógł być tylko pomocnikiem, robili to Niemcy, wojskowi. Do tego była taka specjalna jednostka, zaś Polak tylko do: „przynieś, przytrzymaj”. Ale, że oni sami [nie bardzo chcieli pracować], to spychali na nas większość roboty. Ważne było to, że był ausweis. Jak się miało z czerwonym paskiem to, gdy Niemcy na ulicy legitymowali i zobaczyli, że jest ten pasek to puszczali.

  • Pamięta pan hasło „pracuj powoli”?

Pamiętam, ale [i tak] pracowało się po dziesięć godzin dziennie. [Do pracy] na Okęcie z dzisiejszego Konstancina Jeziornej musiałem w jedną stronę jechać półtorej godziny. Trzeba było [najpierw] jechać pod Belweder kolejką dojazdową, taką ciuchcią i później przez całą Warszawę trzema tramwajami.

  • Czy pensja, którą pan otrzymywał pozwalała na w miarę normalne życie?

Nie za bardzo pozwalała. Dobrze, że byłem wtedy przy rodzinie. Rodzice jeszcze żyli, była siostra i brat.

  • Kiedy pan po raz pierwszy zetknął się z ruchem konspiracyjnym?

Z ruchem konspiracyjnym zetknąłem się przez kolegę. Bał się powiedzieć, ale razem z drugim kolegą zmusiliśmy go po prostu do tego, żeby nas [wprowadził]. Przyrzekł nam, że zapyta, czy może przyprowadzić kolegów. Dopiero jak dostał pozytywną odpowiedź, umówiliśmy się w szopie i tam razem z drugim kolegą składaliśmy przysięgę i wybraliśmy od razu pseudonimy.

  • Jaki to był pseudonim?

„Jawor”.

  • Pan wybrał „Jawor”?

Nie byłem przygotowany, nie wiedziałem, co mam robić, wybrałem jakiś, oni mówią, że taki już jest, więc koledzy mi pomogli i wybrałem [Jawor]. I tak później należałem do NSZ-u – jeszcze wtedy to nie było AK. Przy fabryce „Mirków” [funkcjonowała] bardzo silna organizacja. Pracował tam też dowódca batalionu – porucznik „Szary”, chociaż pochodził z zupełnie innych stron, ale pracował przy wydawaniu węgla. Taki deputat, żeby mieć zajęcie. Wszystko tam było: podchorążówka, straż przemysłowa – w której wszyscy byli ze szkoły oficerskiej – straż pożarna, to wszystko była służba zorganizowana. I tam właśnie wieczorami chodziliśmy na szkolenia teoretyczne. Później od czasu do czasu szliśmy na noc do lasu na szkolenia praktyczne, z bronią.

  • Skąd mieli państwo broń?

To oni mieli broń, nie wiem skąd. Nie było dużo tej broni, ale trochę było. Bardzo dużo broni zdobyliśmy dopiero w pierwszy dzień Powstania.

  • Jak zareagowali pana rodzice, kiedy się dowiedzieli, że wstąpił pan do konspiracji?

Z początku nie wiedzieli. Najgorzej było, gdy przyszła godzina „W”. Myśmy już wiedzieli, że Powstanie będzie na dniach, tylko nie wiedzieliśmy, o której godzinie i którego dnia. Później przyszedł łącznik [z informacją, że] godzina piętnasta pierwszego sierpnia jest godziną „W”. Zbiórka tu i tu. Myśmy [dokładnie] wiedzieli gdzie. [Wchodziło się wejściem] do fabryki od tyłu, przez skład węgla i tam było zmagazynowane troszeczkę broni. Kiedyś nie było samochodów, były stajnie. A przed fabryką było podwórze i stały tam konie. Kiedy Niemcy uciekali już zza Wisły, przez most w Gassach, zatrzymali się na noc [w okolicy]. Było tam chyba z pięć czy sześć wozów konnych, pełniutkich, nowiusieńkich karabinów i amunicji. Ci, co robili przy tych koniach, koło stajni, właśnie czyścili, szykowali i karmili je, zaś karabiny poukładali sobie na sianie, w stajni. Wskoczyliśmy zza płotu i każdy sobie wziął jeden karabin. Wszystkich Niemców zamknęliśmy do piwnicy i kiedy już mieliśmy trochę broni poszliśmy dalej. Zresztą [w tych okolicach] znane nam były każde, jak to się mówi; dziury, bo tam się człowiek wychował. Bokami weszliśmy na podwórze szkolne i właśnie tam stały te wozy. Niemców żeśmy zaskoczyli no i wtedy każdy brał, co mu się podobało. Ja nawet wyrzuciłem ten swój karabin, bo tam były takie nowiutkie. Człowiek był jeszcze młody. Braliśmy po dwa, trzy, ile kto tylko mógł, [to samo z] amunicją. Naładowało się w torby, ile się mogło, po to żeby te karabiny później porozdawać kolegom. Wyruszyliśmy do Jeziorny. Był tam taki duży budynek prywatny, ale to był komisariat Policji i tam się zatrzymali Niemcy. Nad rzeką Jeziorką były tereny zalewowe i tam szliśmy przez most, jak robiła się już szarówka. Właśnie tam zginął mój dowódca batalionu, porucznik „Szary”. Zginął, bo ktoś strzelił. On krzyknął: „Nie strzelać! Nie strzelać!”, ale Niemcy z drugiego piętra już nas namierzyli. Padło kilka strzałów, no i między innymi on zginął. A myśmy poszli [dalej], ale zaczął się już zbliżać ranek, więc tego komisariatu nie zdobyliśmy. Zginęło tam trzech, czy czterech kolegów, no i trzeba było się wycofać do lasu. Część poszła na Las Kabacki, a my przez Skolimów – tam, w Skolimowie jeszcze były potyczki – doszliśmy do Zalesia Górnego. Przespaliśmy się w dzień, ukryci w tym lesie, później zaczęły się potyczki. [Za dnia] doszliśmy do wioski, która nazywała się Piskórka i rzeczywiście Niemcy nas tam zaatakowali, ale wygraliśmy tę bitwę. Niemcy uciekli, ale tylko na noc. Rano przyszli [z powrotem] i spalili wioskę. Tam też zginęło naszych trzech kolegów. No i tak [było:] Piskórka, Zalesie, Zimne Doły. [prezentacja pamiątek]

  • Gdzie państwo nocowali podczas Powstania; czy było to w lesie?

[Nocowaliśmy] gdzie kto mógł, bywało tak, że i w domu. Zresztą to był sierpień i było jeszcze ciepło. Spało się przeważnie w lesie, pod jałowcem, pod jakimś krzakiem.

  • Jak wyglądała walka w podwarszawskich miejscowościach; nie było tutaj takiego stałego frontu jak w samym mieście?

Nie, nie było. Były tam lotne oddziały, które kontrolowały cały ten teren – pod naszą kontrolą były wszystkie zgrupowania Niemieckie. Oczywiście jak gdzieś stała jakaś jednostka [niemiecka], to myśmy mieli kontrolę. Obserwowaliśmy tylko, czy oni gdzieś nie wychodzą. Właściwie cały czas urzędowaliśmy w Lesie Kabackim i w Lesie Chojnowskim.

  • Czy robili państwo wypady z lasu nad Wisłę?

[Byliśmy rozrzuceni] po całym terenie, [także w] Żabieńcu. Jak tylko na przykład była gdzieś aktywna polska policja [to reagowaliśmy]. Z Polakami to tam się obchodziło łagodniej; tylko baty były. Zabierało się im broń i oni sobie odchodzili. Urzędowaliśmy tylko nocami. W dzień się raczej spało.

  • Do kiedy państwo przebywaliście w Lesie Kabackim?

Ja w Kabackim nie byłem w ogóle, byłem w Chojnowskim. W tych pierwszych dniach to się rozdzieliliśmy. Część była w Kabackim, a my byliśmy w Lasach Chojnowskich. Ale oni zaraz przyszli [z Kabackiego] i dołączyli do nas, do Lasu Chojnowskiego.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjaciela, może gdzieś pan spotkał jakiś jeńców, może mieliście niespodziewaną historię, którą może pan opowiedzieć?

Mieliśmy jeńców. Tych pierwszych, których zamknęliśmy do piwnicy, na drugi dzień wypuściły kobiety. Była tam taka jedna starsza pani, nazywa się Łozińska. Bardzo dobrze znała język niemiecki i wytłumaczyła Niemcom, którzy na drugi dzień rano przyszli do Mirkowa, że my nie byliśmy miejscowi, tylko przyszliśmy z lasu. Powiedziała im, że nas nikt nie znał. Przekonała tych Niemców i dali im spokój, bo tak, to by były aresztowania i rozmaite konsekwencje. I tak ci ludzie jakoś przetrwali, między innymi moi rodzice i inni mieszkańcy.

  • Czy spotkał się pan z przypadkami zbrodni dokonywanych przez nieprzyjaciela?

Tak, do tego stopnia, że, wzięli kilku naszych, wyprowadzili ich do lasu i zastrzelili. Kazali im jeszcze nawet sobie dołek wykopać. Były takie wypadki.

  • Jak się zachowywała ludność cywilna wobec was, powstańców?

Bardzo pozytywnie i dzięki temu myśmy przetrwali, bo przecież trzeba było jeść. Dostarczali nam żywność z okolicznych wiosek, dostało się jakiś kawałek chleba, czasem nagotowali zupy i nam przywieźli. Przetrwaliśmy tylko dzięki uprzejmości ludności cywilnej.

  • Czy spotkał się pan z przypadkami odmowy?

Raczej nie. Chyba, że już nie było nic, że sami nic nie mieli. A tak, jak się weszło [grupą] do takiej chałupy – bo tak indywidualnie to rzadko się chodziło – i poprosiło o kawałek chleba, czy coś innego do jedzenia, to chętnie częstowali.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Państwo głównie za dnia spali, natomiast później w nocy wychodzili na akcję. Czym się pan zajmował wtedy, kiedy pan ani nie spał, ani nie był na akcji?

yły warty. Dla nas to była najgorsza tragedia, bo w nocy, czy w dzień budzili na wartę. Przecież trzeba było obstawić cały teren i w razie gdyby Niemcy gdzieś podeszli, to trzeba było alarmować. [Zdarzało się], że chłopaki spali, ale to było niedopuszczalne.

  • W jakich miejscach trzymał pan warty?

Przeważnie na skraju lasu.

  • Czy mieliście państwo jakieś okopy w lesie?

Nie, bo bardzo często zmienialiśmy miejsce postoju. Ale tam okopów było wszędzie pełno, bo też zostały i te z 1939 roku i z późniejszego okresu.

  • Byliście państwo umundurowani?

Nie.

  • A mieliście biało-czerwone opaski?

Tak, mieliśmy tylko opaski. Niektórzy mieli czapki, orzełka lub mundur. W 1939 roku byli żołnierze, którzy zrzucali mundury, a ludność bała się w tym chodzić, więc który przezorniejszy to zakopał lub chował gdzieś i później nam dawali.

  • Miał pan możliwość kontaktu z najbliższymi podczas Powstania?

Tak, miałem. Pierwszy dzień na Błotnicy, gdy się siostra dowiedziała, że tam byłem – a też należała [do konspiracji], ale nie brała udziału [w walkach], bo była sanitariuszką – to poszła i szukała mnie, a leżało tam kilka trupów. Wszędzie byli zresztą jacyś znajomi; jeden drugiemu zawsze powiedział, że mnie widział tu i tu, no to siostra poszła i szukała. Niemcy akurat wyjątkowo nic jej nie mówili, no to obeszła wszystkich, zajrzała w twarze, ale mnie nie było. Poszła do domu i powiedziała, że mnie nie ma. Później za jakieś parę dni dostali z Zalesia wiadomość, że mnie widziano, bo w Mirkowie jeszcze jako taka organizacja istniała, mieliśmy z nią kontakt. Ojciec przyjechał do mnie rowerem, posiedzieliśmy, porozmawialiśmy parę minut i odjechał. A ja zostałem...

  • Jak się układały pańskie relacje z kolegami z oddziału?

Bardzo pozytywnie, przyjacielsko. Nie było sytuacji, żeby jeden drugiemu czegoś odmówił. Owszem, zdarzały się rozmaite żarty, dowcipy, kawały – jak to młodzi – ale to wszystko było w granicach przyzwoitości i nikt nie robił nikomu nic przykrego.

  • Jak liczna była wasza grupa?

To zależy. Nas było w oddziale ponad trzydziestu. Drużyna [liczyła] różnie, około piętnastu. Dowódcą drużyny był kapral podchorąży Mieczysław Urbaniak, pseudonim „Różyc”. Kompania to trzy plutony. Dowódcą plutonu był porucznik „Grej”, nazwisko Wyszyński, brat Kardynała Wyszyńskiego. Później, zaraz po wojnie, ożenił się z moją koleżanką, która była w naszym oddziale sanitariuszką i była z nami cały czas. Chodziłem z nią w szkole do jednej klasy, ale w bliższych stosunkach zwykły żołnierz nie miał szans, [nie to, co] oficer, czy porucznik. On się po wojnie z nią ożenił, już nie żyją oboje.

  • Jaka atmosfera panowała w oddziale?

Było dobrze. Nie zdarzały się żadne niesnaski, nieporozumienia, bo mimo wszystko każdy miał jeden cel.

  • Myśleliście, że uda wam się ten cel osiągnąć?

Święcie w to wierzyliśmy. Myśmy może nie zdawali sobie sprawy, co to znaczy komunizm. Rosjanie byli już za Wisłą, była też na tym terenie jednostka polska, dywizja Kościuszkowców, więc święcie wierzyliśmy, że oni przyjdą i jak bracia połączymy się razem i razem pójdziemy dalej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z celów politycznych, bo to był taki ustrój. Za młodzi byliśmy, nie mieliśmy okazji do takich [przemyśleń]. Może nie wszyscy, może ci starsi, może kadra [zdawała sobie sprawę], ale tacy jak ja – a większość była w tym samym, co ja wieku – nie. [My po prostu] liczyliśmy, że oni przyjdą, pomogą nam i pójdziemy dalej.

  • Czy otrzymaliście państwo rozkaz przyjścia z pomocą Warszawie?

Nie. Naszym obowiązkiem było być tutaj na przedpolach. Może niektórzy poszli tam indywidualnie.

  • Docierały do państwa informacje z walczącej Warszawy?

Bezwzględnie. Mieliśmy biuletyny. W ogóle nie tylko z Warszawy, ale i z przedmieścia, z Pruszkowa i innych podwarszawskich miejscowości z prawobrzeżnej Warszawy, to wszystko było na przedmieściu.

  • Czyli prasa była głównym źródłem informacji?

Prasa. Nie było żadnego radia. Były nasłuchy radiowe, kiedy połączyliśmy się z kapitanem Lancą. To się nazywało Samodzielny Oddział Leśny kapitana Lancy i oni przyłączyli się do nas. Kapitan Lanca miał taką bryczkę; jechał na niej, a myśmy szli piechotą. Ale miał radio na akumulatory, na baterie i często słuchaliśmy [informacji] z zachodu, z Londynu. Przychodziliśmy na konkretną godzinę, on stawiał to radio i słuchaliśmy, jak był oczywiście czas.

  • Wiedzieliście państwo, że w końcówce września w Warszawie już powoli Powstanie wygasa?

Tak. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wiedzieliśmy już też o śmierci Sikorskiego.

  • Jak przyjęli państwo decyzję o kapitulacji? Czy była ona zaskoczeniem?

Mieliśmy rozkaz iść w Góry Świętokrzyskie i przyłączyć się do partyzantki. Poszliśmy, ale nie było szans tam dojść, więc musieliśmy wrócić z powrotem. Jak wróciliśmy do Lasu Chojnowskiego, to już wszystko zostało rozwiązane. Broń, którą mieliśmy musieliśmy złożyć, chłopaki płakali, jak ją oddawali. Broń została oczywiście najpierw zakonserwowana i zakopana w lesie. Jak się później dowiedziałem, o miejscu zakopania wiedział tylko Londyn; tylko w Londynie wiedzieli gdzie, w którym miejscu, co jest zakopane. Tutaj nikt z nas nie wiedział, rzecz jasna za wyjątkiem tych, którzy zakopywali. Nie wiem, co się z tą bronią później stało.

  • Gdzie się pan udał po rozwiązaniu oddziału?

Do domu.

  • Jak wyglądał pański powrót do domu?

Przede wszystkim byłem chory na tak zwaną czerwonkę, dur brzuszny. Były takie wypadki, że z tego głodu poszedł człowiek do ogrodu, najadł się jabłek, czy gruszek, a potem do chałupy i mleka się napił, to później żeśmy często chorowali. Moja siostra, która jako sanitariuszka należała do organizacji, dostarczała mi odpowiednie lekarstwa z apteki i się wykurowałem. I tak już do końca nie było żadnej pracy. Nawet dziś trudno mi sobie wyobrazić jak to się żyło, bo przedtem to jeszcze człowiek pracował, miał te parę groszy.

  • Zostało kilka miesięcy do wyzwolenia. Pamięta pan ten dzień?

Pamiętam ten dzień. Przyszli, ale my byliśmy już połączeni z AK, ale jeszcze do tego NSZ to już byli śmiertelni wrogowie. Trzeba było unikać wszelkich kontaktów i tak się skończyło. A później trzeba było uciekać więc pojechałem do szkoły do Wrocławia w 1950 roku.

  • Jakie było pana najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?

Moje najlepsze wspomnienia były z czasów, gdy odnosiliśmy zwycięstwa, na przykład w Mirkowie. Jak szliśmy z Mirkowa i mieliśmy pełno karabinów, dużo zdobytej broni, to zdawało się, że cały świat jest nasz.

  • A najgorsze wspomnienie?

Najgorsze wspomnienie było, gdy trzeba było uciekać. Trzeba było się gdzieś wycofywać po nocach, bo dostaliśmy wiadomość, że plac jest okrążony, że Niemcy robią tak zwane pacyfikacje i nie było rady, trzeba było uciekać.

  • Czy wstąpił pan do NSZ wobec u wyboru, czy to była pana świadoma decyzja?

Nie, to ani nie była świadoma decyzja, ani z u wyboru. To była pierwsza rzecz, jaka wpadła w ręce, z czym człowiek złapał pierwszy kontakt. Były nawet organizacje, które należały do wschodu [niezrozumiałe]. Trafiali tam koledzy, którzy nie zdawali sobie sprawy, że to jest NSZ, co to znaczy NSZ, że AK to AK. A to nie było jeszcze AK tylko PZP – Polski Związek Powstańczy. Nikt sobie nie zdawał z tego sprawy, tylko broń była ważna.

  • Czyli ta ideologiczna, polityczna otoczka nie interesowała pana wówczas?

Nie interesowała absolutnie, był tylko jeden cel: walka z Niemcami. Był jeden wróg: Niemiec. Dopiero później, po wyzwoleniu, zaczęli się wrogowie: PPR, KPT, NSZ. Nawet między kolegami były już nieporozumienia.

  • Czy był pan represjonowany po wojnie?

Raczej nie.

  • Nie ujawniał pan swojej tożsamości powstańczej?

Nie, dopiero później się zgłosiłem. Nawet było wszystko udokumentowane, w „Mirkowie” były akta. Mam książkę, którą mi niedawno przysłała siostra, [pod tytułem:] „Samodzielny Batalion Imienia Mączyńskiego” i tam są wszystkie spisy, w tym mojego plutonu: pseudonim, data urodzenia, są i zdjęcia kolegów. Przyjemnie czasem poczytać, pooglądać, jest tam nazwisko moje i siostry. Po weryfikacji, dostałem przez siostrę pisemko i na tej podstawie zgłosiłem się do Armii Krajowej, czyli Związku Powstańców.

  • Czym się pan zajął po wojnie?

Najpierw, po Powstaniu przypadkowo straciłem rękę , więc ojciec załatwił, że dostałem pracę w „Mirkowie” w fabryce papieru, w której pracował przed wojną. Pilnowałem przy produkcji bibułki, bo strasznie kradli. Było nas trzech, [pracowaliśmy] na zmianę. Później zwolniłem się i pojechałem do szkoły do Wrocławia, tam przebyłem rok i później nie chciało się wracać [do Warszawy]. Zresztą [we Wrocławiu] poznałem swoją żonę, dostaliśmy mieszkanie. [W Warszawie] takiego mieszkania bym nie miał. Był prąd, gaz z sieci. Zdawało się, że człowiek już Pana Boga za nogi złapał.

  • Czy jest pan dumny, że brał udział w Powstaniu?

Raczej... Ten mały, który jest ze mną, bardziej... [...]
Wrocław, 3 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Stanisław Kijek Pseudonim: „Jawor” Stopień: strzelec Formacja: "Obroża" Dzielnica: Lasy Chojnowskie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter