Stefan Kowalski „Staś”

Archiwum Historii Mówionej

Batalion Armii Krajowej znajdujący się na terenie Śródmieścia, Warszawa, w rejonie ulica Wspólna, Nowogrodzka, Hoża, Wilcza, Emilii Plater. Miał za zadanie obronę przed Niemcami od strony [ulicy] Emilii Plater, z poczty. Tu, w tym rejonie, Nowogrodzka.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, z której pan pochodzi.

Miałem czterech braci. Było nas pięciu mężczyzn i jedna siostra. Dwóch braci było w kampanii wrześniowej i 17 września dostali się do Kozielska. To był brat Franciszek i brat Zygmunt. Brat Franciszek był w KOP-ie, a Zygmunt był w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Byli tam kilka miesięcy i trafili na wymianę jeńców, i szczęśliwie przeżyli Kozielsk. Trafili do Niemiec, w wymianie. To było w 1939 roku, do 1940 roku i ich wymienili. To był luty czy marzec 1940 roku. W ten sposób dostali się do Niemiec i pracowali u bauerów. Jak mama umarła w 1941 roku, w listopadzie, to siostra wysłała telegram do nich, bo miała adres i oni przyjechali rzekomo na pogrzeb, ale już było po pogrzebie, i więcej nie wrócili do Niemiec. Pracowali u bauerów i więcej nie wrócili do bauerów, i ukrywali się tu, w Warszawie i poza Warszawą.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Mieszkaliśmy na Sielcach, to jest w rejonie Belwederu. Tam się wychowałem, pod Belwederem, [tam] chodziłem do szkoły. I mam szkołę Piłsudskiego, patriotyczną, właśnie to chcą dzisiaj zaszczepić – patriotyzm.

  • Proszę opowiedzieć o szkole, o swoich szkolnych latach.

Od 1931 roku chodziłem do szkoły, ulica Belwederska 32. To jest dwieście pięćdziesiąt metrów od Belwederu. W szkole czuliśmy patriotyzm, [był] zaszczepiony, bo byliśmy blisko Belwederu, Piłsudskiego. Dzisiaj się cieszę, że ten przedmiot ma być wprowadzony, bo ludzie nie znają obecnie historii, dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa nie zna historii i nie ma pojęcia o historii. My byliśmy wychowani w duchu patriotycznym. Cała dzielnica Sielce była wyjątkowo patriotyczna, bo to był rejon wyjątkowo patriotyczny ze względu na bliskość Belwederu. Co rusz to były manifestacje pod Belwederem, ale one miały charakter pożyteczny dla Piłsudskiego. Manifestacje były przeróżne, protesty, ale to były życzliwe manifestacje przed wojną. Opisałem to właśnie w liście do prezydenta – o charakterze dzielnicy Sielce.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

W 1939 roku?

  • Tak.

1939 rok, godzina siódma rano był nalot na Warszawę i już na ulicy Chełmskiej zginęło pięciu znajomych ludzi, pierwszego dnia, i to sportowcy. Jeden był sportowiec, mieszkał na ulicy Chełmskiej, w parku sieleckim, pierwszego dnia wojny. Nas, młodych dzieciaków, zatrudnili do kopania rowów. Kopałem rowy, Bagatela, tu, koło Belwederu była cukiernia i tam nas zaangażowali do kopania rowów, do schronów. Wspomagaliśmy wojsko w kampanii wrześniowej jako dzieci.

  • Pan się wtedy cały czas uczył w tej szkole? Pan miał wtedy piętnaście lat, chodził pan cały czas do tej szkoły?

Tak. Chodziłem właśnie do tej szkoły.

  • Tam było harcerstwo?

Było harcerstwo.

  • Należał pan do harcerstwa?

Należałem do harcerzy, też, w 1938 roku, do ukończenia szkoły w 1938 roku.

  • Co pana rodzice robili podczas okupacji?

Moi rodzice, to tak, ojciec był szewcem. Był schorowany i to uciążliwie, ale pracował. Mimo młodego wieku nabawił się astmy, a to przewlekła choroba, męcząca. Przeżył sześćdziesiąt dwa lata, a mama przeżyła pięćdziesiąt dziewięć lat i zajmowała się domem. Ojciec był szewcem, robił buty dla wojska, dla firmy nawet.

  • Kiedy pierwszy raz zetknął się pan z konspiracją?

Zetknąłem się w momencie przed Powstaniem, to znaczy brat był w pogotowiu od 28 lipca, brat Aleksander, starszy ode mnie o pięć lat. Był w pogotowiu, już na Powstanie się szykowali, od 28 lipca, ale pogotowie zostało odwołane i brat się zgłosił do siostry, gdzie tam też przebywałem, bo się ukrywałem, bo byłem złapany przez gestapo i też uciekłem z transportu, i się ukrywałem. Musiałem się ukrywać.
Jak się żeśmy zetknęli, a brat został odwołany… Już był w konspiracji od 1940 roku, od początku, i rikszą jeździł w czasie okupacji i kolportował często tajne gazetki jako żołnierz tajnej organizacji. Były tajne pisma. W dniu 28 [lipca], jak został odwołany, zabrał rikszą ze sobą mnie i kolegę Rulskiego, jeszcze starszego od siebie. Brat był ode mnie starszy o pięć lat. Był to 1 sierpnia. O godzinie między dziesiątą a jedenastą wyjechaliśmy rikszą na miasto, ale już było ogromne napięcie. Czuło się, że coś wisi w powietrzu, 1 sierpnia. Do knajpy wstąpili obaj koledzy, a ja prowadziłem rikszę i pilnowałem. Przy placu Unii [Lubelskiej] esesmani, sześciu esesmanów władowało mi swoje bagaże wojskowe i [kazali zawieźć] do gestapo. Pomogli pchać rikszę, a był szlaban przy alei Szucha i placu Unii [Lubelskiej]. Szlaban był i Niemcy [stali], dzielnica była niemiecka, ale puścili mnie. Wyjechałem od gestapo rikszą, a brat był w knajpie z kolegą, Rulskim. Pojechaliśmy dalej, do drugiej knajpy, tam napili się oranżady czy wody mineralnej, czy gorzałki trochę, bo nastrój był, że ludzie reagowali spontanicznie w tym dniu. Mimo że wisi groźba, łapanki tak jakby ustały i coś wisi w powietrzu.
Dojechaliśmy do Wilczej i brat odwoził kolegę do placu Żelaznej Bramy i kolega, pierwsza godzina Powstania – ginie, Marian Rulski, starszy od brata. Wrócił się z rikszą, a ja czekałem na Wilczej lub Marszałkowskiej, u takiego dziadka, który miał sklep, a brat miał tam narzeczoną i tak był związany z Wilczą. Tam miał zawsze postój rikszy. Pochodził ze środowiska rikszarzy. Od początku jeździł rikszą, kręcił nogami, a był w konspiracji. Jak Powstanie wybuchło, to znalazłem się na rogu Marszałkowskiej i Wilczej, zagubiłem się z bratem częściowo, ale się odnaleźliśmy. Już zrobił się popłoch, Niemcy wyjechali z bronią, w ostrym pogotowiu i strzelali po bramach. Dużo ludzi padło właśnie w ten sposób, bo [Niemcy] strzelali na ślepo. Dalej budowa barykad. Zająłem się budową barykad. Pierwsza barykada, jaka została zrobiona na Wilczej i Marszałkowskiej, to przez nas, tramwaje, dwa wagony żeśmy wywrócili. Ludzie powynosili spontanicznie różne meble na barykadę róg Wilczej i Marszałkowskiej. Na drugi dzień zgłosiliśmy się właśnie do dowództwa, to się wtedy nazywało 21 Pułk imienia „Dzieci Warszawy” – różne nazwy miało, ale w gruncie rzeczy to był batalion Armii Krajowej „Zaremba-Piorun”. Batalion miał w zasięgu, właśnie jak wspomniałem, od Marszałkowskiej po Emilii Plater, Hożą, Wspólną, Nowogrodzką i Wilczą. W tym kręgu żeśmy walczyli.

  • Kiedy miał pan zaprzysiężenie?

Zaprzysiężenie miałem na Wspólnej, na początku Powstania, zaraz na drugi, trzeci dzień.

  • Jak to się odbywało?

Trojako, była rota, powtarzaliśmy słowa, zgodnie: „Przysięgam”. To było na początku sierpnia, zaraz na początku Powstania. Pełniłem posterunki przy dowództwie batalionu. Tam było sądownictwo i produkcja przeróżnej broni.

  • Może pan coś opowiedzieć o produkcji broni?

Częściowo mogę, bo tam pełniłem posterunki do 12 sierpnia. Produkowano „sidolki” – granaty z pudełek, nie owało benzyny w butelkach, zaczęto produkować steny, bo tam się inżynierowie skupili przy produkcji broni. Sten to na wzór angielskiej broni. Tylko prymitywna robota, rurki. To tam pełniłem posterunki i tam było sądownictwo.

  • Czyli w Batalionie „Zaremba-Piorun” nie było problemów z bronią?

Nie, byłem uzbrojony.

  • Od samego początku?

Miałem karabinek, i visa, i pas granatów, i butelki z benzyną. Byłem tym otoczony. My mieliśmy trochę broni, zdobytej na Niemcach, i produkcja była w postaci granatów z pudełek, „sidolek”. To była prymitywna broń.

  • Do 12 sierpnia pełnił pan tam posterunki?

Tak.

  • Co pan potem robił, po 12 sierpnia?

Po 12 [sierpnia] zostałem powołany do obrony ulicy Wspólnej, a to była pierwsza linia frontu przed niemiecką linią, na Wspólnej, po jednej stronie Niemcy, po drugiej my. Tu, gdzie kościół, to byli Niemcy, a od poczty byli Niemcy, od Nowogrodzkiej. Podchodzili do ogrodu i codziennie były walki toczone pomiędzy Niemcami a nami, i to ciężkie walki. Nawet jak byłem za granicą, to często (moje dowództwo też było tam zagranicą, w niewoli) po zakończeniu wojny dużo się rozpisywali o ulicy Wspólnej, gdzie były ciężkie walki i my żeśmy bronili linii frontu, tu właśnie od południa Warszawy. Broniliśmy zaciekle i były duże ofiary, były ciężkie walki, na przykład walka jak 18 sierpnia, gdzie ludzie kopali ziemię na obronę, do budowy barykad w bramach. Niemcy potem przepuścili na nas atak. Dużo ludności cywilnej w dniu 18 sierpnia zginęło po naszej stronie. Pięćdziesiąt parę osób zginęło, bo siekli z granatników, a ludzie na podwórkach kopali ziemię i odrywali beton, bo podwórka były zabetonowane. Były asfalty, tak że kłopoty były z ziemią, bo podwórka były jednolite. Tu, w Śródmieściu, było ciężko ze zdobyciem ziemi. Masę ludności cywilnej zginęło po naszej stronie. Ciężkie walki były 18 [sierpnia]. Dziewczynka, która nam przynosiła od czasu do czasu coś do zjedzenia, bo rodzice ją [wysyłali], przelatywała przez podwórko i też zginęła nam, od sztokesów. Sztokesy to jest broń podwórkowa, tak idzie – do góry i na dół i takie pociski.


  • Co było po 18 sierpnia?

Zaraz opowiem. Opowiem dużo rzeczy. Dziewczynka, Krysia nam zginęła. Pochowaliśmy ją, ja z bratem, zrobiliśmy trumienkę, pochowaliśmy na podwórku. Ale to się łzy w oczach kręciły, jak ta dziewczynka nam zgasła.

  • Ile miała lat?

Dwanaście. Ona właśnie od czasu do czasu zagrała nam na pianinie, bo jeszcze z początku domy nie były w ruinach. Były pianina, bo to była dzielnica bogata, Wspólna, handlowa dzielnica była, najbogatsi ludzie w Warszawie [tam] mieszkali, w tym rejonie. Pianina były, to na pianinie zagrała „Jeszcze Polska nie zginęła”, a po drugiej stronie Niemcy. Tak że wzruszające chwile były. Dowódca kompanii przeprowadził próbę na naszym odcinku, dowódca „Jur”, który nie żyje, a był konstruktorem samolotów Łosi przed wojną. Umarł na emigracji w Kanadzie w 1978 roku, w latach siedemdziesiątych, bo trudno powiedzieć dokładnie. Zarządził alarm na odcinku, gdzie byliśmy. Osiem stanowisk było w zrujnowanym już domu, w ruinach, wypalone środki domów. W tej sytuacji broniliśmy się w ruinach.
Alarm wypadł pomyślnie, bo osiągnął w minutę i osiem sekund, i osiem stanowisk obsadziliśmy. Stanowiska były i na piętrze, pierwszym, drugim, mimo wypalonego domu. Było strach się ruszyć po spalonych, opalonych schodach. Rekordowy czas żeśmy osiągnęli, pogratulował nam za to i jeden z kolegów miał gitarę, to po cichutku zagrał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Łzy nam w oczach stały, czy rzeczywiście nie zginęła. A już w ruinach byliśmy 18 [sierpnia], w drugiej połowie sierpnia, bo trudno powiedzieć dokładnie dzień.
Potem zaatakowały nas „goliaty”. „Goliaty” to czołgi naładowane dynamitem, małe czołgi. Jestem na stanowisku, zarządzam alarm bojowy: „Czołgi jadą!”. A to nie czołgi, tylko „goliaty”. „Goliaty” są poruszane za pomocą fal radiowych, za pomocą liny, ciągnął za sobą linę. Przed każdym domem musiała być wybudowana barykada, w odstępie od murów, przynajmniej dwa, trzy metry, bo jak „goliat” uderzył o [przeszkodę], trafił [na] opór, to wybuchał. Jeden, drugi „goliat” uderzyły o barykady i wybuchły, a trzeci „goliat” stanął. Czwarty Niemcy puszczają po tej samej trasie. Oba „goliaty” wybuchają na środku Wspólnej, na jezdni. Po drugiej stronie byli Niemcy, w domu zrujnowanym już przez nas, spalonym. Tam się Niemcy bronili. Masę Niemców zginęło tam od własnych „goliatów”, właśnie tam, bo „goliaty” wybuchły bliżej ruin po stronie nieparzystej Wspólnej. To na Wspólnej [było].

  • Pamięta pan, którego dnia to było?

Siedemnastego sierpnia. Tak że tragedia, piekło żeśmy przeżywali na linii frontu. Siedemnastego sierpnia, bo to mam napisane, wszystko. Ten, co uszkodził „goliat”, miał pseudonim „Inżynier”, dostał wtedy Virtuti Militari i od razu awans na porucznika za uderzenie „sidolką”, uszkodzenie „goliata”. „Goliaty” wybuchły. To ogromna siła wybuchu, tysiąc dwieście kilogramów bomba, jakby wybuchła; ponadtonowa, jak dwa „goliaty” wybuchły. To były czołgi, ale naładowane prochem, dynamitem.

  • Co działo się później?

Lokalne walki – Niemcy puścili czołgi, prawdziwe duże czołgi, obsadzone przez naszych polskich ludzi.

  • Jako „żywe tarcze”.

Jako tarcza obronna dla Niemców. Tragedia! Trudno atakować czołgi, gdzie są nasi ludzie. Tak że był taki dzień, ludzie byli wypłoszeni, my zaniechaliśmy ataku na czołgi. Były częste lokalne walki do samego końca Powstania.

  • I cały czas był pan tam, na Wspólnej?

Cały czas – od 12 [sierpnia] do 2 października, do momentu kapitulacji. Posiłki przyszły, bo Warszawa już się ścieśniała, z Saskiego Ogrodu [przyszli] żołnierze Armii Krajowej, do nas, pomoc. Wyjątkowo wytrwale byłem od początku do końca. Trzynastego września jestem przy dowództwie kompanii, u „Jura”, Hoża 62 i wtedy godzina pierwsza w południe, wezwał nas i zostawił dowódca kompanii, bo miał dla nas zadanie specjalne. Ze względu na to, że mój brat był kolegą tego dowódcy „Jura”, to miałem szczęście, [że przydzielał] mnie tylko do walki, tam gdzie [było] najgorzej, najniebezpieczniej.
Jestem na Hożej 62, czterech nas było, mamy dostać specjalne polecenie. Niemieckie samoloty nadleciały w południe nad dom, gdzie było dowództwo, Hoża 62 i zbombardowali dom od oficyny nad nami. Wtedy zginęło około trzydzieści parę osób w piwnicy jako w schronie, ludności cywilnej i nas na kwaterze było czterech żołnierzy, to dwóch zginęło. Jeden został zasypany. To dwa samoloty były, które zapikowały nad naszym dowództwem kompanii i w piwnicy było ponad trzydzieści osób, zginęli. To zaznaczcie! Nas czterech żołnierzy było. Wtedy byłem na kwaterze, a trzech położyło się na podłodze i kimało, bo to zmęczenie. Zmęczeni byliśmy, w ogóle spaliśmy na stojąco, to już jest pięć, sześć tygodni bez żadnego spania. Przecież tam nie było normalne spanie, odpoczynek, to było piekło na Wspólnej. W tym piekle byłem na kwaterze, coś mnie tknęło, przebudziłem się, bo samoloty już [nadlatywały], bombę zrzucił trochę dalej, a potem nad nami. Jak wstałem i chcę się do nich odwrócić, żeby zasnęli, zerwać trzech pozostałych na kwaterze, to już mnie zasypało w oficynie. Pięć, sześć metrów odleciałem od kwatery i oficyna zaraz, to domy ogromne, sześciopiętrowe gmachy. Zasypało i mnie. Nadszedł wtedy dowódca plutonu „Robur”, i nas obu tam zasypało. Szczęśliwie, że pod schodami strop jakoś utrzymał ciężar, ale trzy godziny nas ludzie odkopywali. Trzydzieści parę osób ludności cywilnej poległo tam, Hoża 62 – zaznaczcie. (Ale teraz może zrobimy tablicę pamiątkową, żeby to uczcić). Wtedy byłem ogłuszony, kontuzję taką [miałem], silne ogłuszenie i bezwład. Ale [potem] walczyłem.

  • Nie był pan ranny?

Cieleśnie nie, tylko wstrząs przeżyłem, bo miałem hełm niemiecki, który mnie ochronił od ran głowy, ale byłem ogłuszony. Lecę do brata, który był na stanowisku na Wspólnej, z Hożej na Wspólnej. To wszystko odbywało się, to lecenie, kanałami, [to znaczy] rowem, między domami były połączenia, rowy, przebicia z domu do domu, z piwnicy do piwnicy. Takie były przejścia, nie tak, że się swobodnie człowiek poruszał. Melduję się bratu, że żyję, ale nie słyszę. Mam przerwę w słuchu (po trzydziestu latach, niedawno aparat słuchowy uzyskałem, ale dowiedli, że mam przerwę w słuchu, ale jakoś się słyszałem i nigdy nie chciałem [z] tego korzystać, ale teraz to już mnie zmusiło). Po tym wstrząsie jednak walczyłem, po tym wszystkim, mimo wszystko walczyłem, przy bracie, nie odstępowałem, [z tego powodu] że jestem ranny, chory, choć byłem oszołomiony wstrząsem. Ale przetrwałem i byłem razem przy bracie.
Jeszcze za brata pełniłem służbę, bo brat się zawsze starał o zdobycie żywności. Nie było w tym czasie już żywności w Śródmieściu, we wrześniu. Nie było normalnego jedzenia, tylko zdobycie, wypady, zdobycie trochę kawałka chleba czy cośkolwiek, jakiegoś suchara. Brat przejawiał trochę inicjatywy, to ja nawet za niego pełniłem służbę, kryłem brata, aby tylko coś zdobyć do jedzenia, bo padaliśmy z wycieńczenia.
Tak że to były ciężkie walki i jak był nasz dowódca plutonu, na emigracji po wojnie, był przy rządzie emigracyjnym, „Robur”, i on nas dobrze znał i miał spis wszystkich akowców. Miał, po pseudonimach, bo myśmy tylko pseudonimami się posługiwali. On często [pisał] relacje o Wspólnej w gazecie „Dziennik Polski”, w Londynie wychodził i opisywali sytuację powstańczą, naszą, ciężką, bo [był] przy rządzie emigracyjnym, czterdzieści pięć lat po wojnie. Z niewoli dostał się do Anglii i działał przy rządzie emigracyjnym.

  • Proszę powiedzieć, bo mówił pan o dziewczynce, która zginęła, która przynosiła panom jedzenie. Jakie były wtedy relacje z ludnością cywilną? Ludność cywilna pomagała Powstańcom?

Tak.

  • Czy była niezadowolona?

Nie było widać zniechęcenia, tylko spontanicznie byli [zaangażowani]. Tam była inteligencja. Na Wspólnej, w Śródmieściu, mieściło się dużo ludzi z inteligencji, zasobnych, rozumnych. To była córka, państwo doktorowie, matka doktór i ojciec doktór. Zaprzyjaźniła się z naszą trójką, to znaczy z bratem, który był starszy ode mnie o pięć lat, z Aleksandrem, pseudonim „Wróbel” i ze Skuckim, kolegą, też rikszarzem, bo to było środowisko rikszarzy, i ze mną. Tak że jak coś zdobyli do jedzenia, to: „Idź, zanieś coś tym Powstańcom!”. Ona przelatywała często z oficyny do strony frontowej. Wtedy Niemcy bombardowali ze „sztokesów” (to broń podwórkowa) i pocisk ją tak śmiertelnie trafił. Była w korytarzu. Niby była w korytarzu w oficynie, ale posypały się masowo odłamki i wkrótce zabita została. I nam przyszło [ją] pochować. Mnie i bratu.

  • Pod koniec Powstania ludność cywilna nie była zniechęcona, nie mówiła: „Po co to wszystko?”?

Nie było widać tej niechęci, tylko pomagali, naprawdę. Nie czuło się zniechęcenia, nie było tej atmosfery. Nie wyobrażam sobie gdzie indziej, jak tam było, bo trudno mi mówić, gdzieś na peryferiach. Na peryferiach to było lżej z żywnością, że mogli iść w pola i zdobyć warzyw uprawnych, ale na Śródmieściu to wyjątkowo nie było gdzie, a była masa ludzi.

  • Jak było z wodą?

Tragicznie. Były studnie artezyjskie zrobione, w jednym miejscu, na nasz rejon i Niemcy, niewolnicy, którzy byli w naszej niewoli, pomagali nam przynieść wody, służyli nam i wspomagali nas, Niemcy, niewolnicy.

  • Jak oni się zachowywali?

Byli bardzo wyrozumiali dla Powstańców. Zżyli się, ale Niemiec musiał dostać porcję. Mógł Powstaniec nie jeść, ale niewolnik niemiecki musiał cośkolwiek dostać, żeby zjadł.

  • Dobrze byli traktowani?

Super, naprawdę. My po tym względem to żeśmy szanowali [jeńców]. Teraz opowiem, jak dostał się do nas ruski oficer, nie do mnie, ale z opowiadania wiem, a nawet go dobrze nie widziałem, ale był na [ulicy] Emilii Plater w innej kompanii, „Wańka” miał pseudonim. Dostał się z wojska rosyjskiego. Walczył po stronie Powstańców, „Wańka” pseudonim. Dopiero po Powstaniu dowiedziałem się o nim. Poszedł do niewoli razem z Polakami, do Lamsdorfu. To bardzo straszny obóz i nie było mowy, żeby on wrócił do armii rosyjskiej, bo by go zatłukli Rosjanie, że dezerter. On się dostał do nas i potem emigrował po wojnie i zmarł w Australii. Ale współżył z Polakami i bardzo szanował Polaków.

  • Pamięta pan żołnierzy innych narodowości, którzy walczyli razem z Powstańcami?

Nie było takich. Mówią, że Żydzi walczyli. Ja nie widziałem w ogóle Żydów.

  • Mówił pan, że kolega miał gitarę. Często zdarzało się, że grał wieczorami, zbierali się żołnierze, było jakieś śpiewanie czy czasu nie było?

Sporadycznie, jak wtedy żeśmy przeszli alarm bojowy, ale wyimaginowany przez dowódcę, sprawdzający, czy dobrze rozumiemy, co to [jest] alarm bojowy, [to wtedy kolega zagrał na gitarze]. W rekordowym czasie minuta osiem sekund obstawiliśmy osiem stanowisk w ruinach i [dowódca] nam pogratulował i na tą intencję zagrał nam gitarzysta. On po podwórkach chodził i grał przed wojną, przed Powstaniem. On się znalazł w Śródmieściu, a pochodził z Pelcowizny. Ich dwóch było, a drugi był skrzypek. Ten miał skrzypce, ale chyba stracił, bo skrzypiec nie widziałem, a gitarę widziałem. On uwielbiał gitarę jak broń i od czasu do czasu zagrał nam, jak były momenty, że było spokojniej na odcinku. Ale były momenty takie, że nie było mowy o żadnej muzyce, ani o gadaniu głośnym.

  • Pamięta pan msze albo modlitwy wspólne?

O tak! Piętnastego sierpnia ołtarz był na Poznańskiej 12. Tam było dowództwo nasze, stacjonowało i tam zrobiono ołtarz. Tam była msza w związku ze Świętem Żołnierza. Byłem wydelegowany na tą mszę. Było nas tam ze czterdzieści, pięćdziesiąt osób, na podwórku była msza 15 sierpnia, w związku ze Świętem Żołnierza. Padł wielki odłamek, a to sześciopiętrowe kamienice, padł odłamek od „[Grubej] Berty”, który ważył czterdzieści, pięćdziesiąt kilogramów. „[Gruba] Berta” to jest tak zwana krowa, to pocisk pięćset sześćdziesiąt kilometrów [donosi] i [wydaje dźwięk]: „Łuuuuu”. Dlatego „krowy” żeśmy [je nazywali]. To z Okęcia waliły niemieckie „krowy”. Padł odłamek i nikogo nie ranił, a modliła się wtedy grupka przy ołtarzu Poznańska 12. Zdjęcia mam nawet gdzieś z tego ołtarza, z tego dnia nawet.

  • Korzystali panowie ze zrzutów? Pamięta pan zrzuty?

O, tak! Przecież dokładnie pani mówię, jak prawdziwy relacjonista, bo zajmuję się cały kroniką czas i w tym stylu piszę. Osiemanstego września sto osiem samolotów amerykańskich po długim oczekiwaniu dokonało zrzutów i wtedy Warszawa była już cztery piąte w rękach niemieckich. Cztery piąte, to jedna piąta w Śródmieściu, my byliśmy zgniecieni przez siły nieprzyjaciela, w Śródmieściu. Dokonali zrzutów i zrzuty w dużej części padły na stronę niemiecką, tak jakby celowały. Biliśmy się o zrzuty, które padły do ogrodu, gdzie [jest] kościół Świętej Barbary, Wspólna róg Emilii Plater. [...] Tam padły zrzuty od naszej strony. Potem była walka o zrzuty, a w zrzutach było trochę żywności, pieniądze były, dolary. Zrzuty to były tak planowane dwa, trzy tygodnie wcześniej. Amerykańscy [wojskowi] się ociągali, zamiast zrzucić, że jeszcze Warszawa jest trochę w rękach polskich.
  • Tylko wtedy były zrzuty czy jeszcze później?

Były sporadyczne zrzuty pojedynczych samolotów. Były ich wiele, ale nie na tyle, żeby nam skutecznie pomogły. Właśnie do tej pomocy mamy dużą pretensję, bo liczyliśmy trochę na większą pomoc ze strony Zachodu, której było niewiele, tej pomocy. Można to podkreślić, bo jak teraz ustalono, to my przecież jako nieszczęśliwi byliśmy, ludzie, co o Polskę żeśmy walczyli. Amerykanie, od czas do czasu Anglicy, Rosjanie niby też. Zrzuty były takie, że broń zrzucili Rosjanie, a amunicji nie dali do tej broni. Zawsze kłopotliwe były te zrzuty ze strony rosyjskiej. Nie było konkretnej pomocy, bo Powstanie było by udane.
W ciągu dwóch tygodni, od 1 sierpnia do 15 sierpnia ogromna część Warszawy była w rękach polskich Powstańców, przez przeszło dwa tygodnie. Ale potem Niemcy się zorientowali, że Powstańcy nie otrzymują wielkiej pomocy, obiecanej. To nam nikt nie obiecał, ale Niemcy ściągnęli wyborową dywizję „Göring”, dwadzieścia tysięcy ludzi dobrze uzbrojonych, na Powstanie. […]
Mam do czynienia ze sztandarem, chodzę i my określamy. To było powiedziane na Kopcach. Dwa lata temu było sympozjum wyższych figur cywilnych Warszawy, wojskowych i cywilnych, architektów na Kopcu, na Siekierkach. Nie wolno nam mówić, że to są gruzy, bo w tych gruzach są pogrzebane ludzkie ciała, w tych gruzach, tam. To będzie kopiec, on już jest poświęcony, on będzie miał specjalne otoczenie i pomnik. Tam jest pomnik, poświęcaliśmy ten pomnik na gruzach Warszawy, na Siekierkach. Nasz sztandar był, i ja byłem, dwa lata temu. Dziesięć lat temu był poświęcany. Ma być właśnie napisane, że tu nie są gruzy, tylko kopiec. Ma być nazwa specjalnie ułożona, z Powstania Warszawskiego, składająca się z ciał ludzkich. Nie wolno nam mówić, że są gruzy jakieś, byle jakie. Tam ciała ludzkie są zmieszane z gruzami.

  • Proszę powiedzieć, czy podczas Powstania miał pan dostęp do prasy podziemnej albo do radia?

Nie, nie miałem dostępu. Siedziałem jak mysz pod miotłą i walczyłem na ulicy Wspólnej. Nie wychylałem się. Mój brat przejawiał trochę więcej inicjatywy, żeby coś więcej zdobyć do jedzenia, tylko to. Nie trafiłem, ale u nas była „Błyskawica”, radiostacja była, na Poznańskiej się mieściła. Ale to było w oddaleniu ode mnie trzysta metrów, nie było możliwe, żebym mógł się poruszać czy [miał] dostęp do radia.
Był przypadek, na początku Powstania, zatruliśmy się konserwami. W piwnicy znaleziono konserwy i zjedli, i mój brat [też]. Punkt sanitarny Czerwonego Krzyża, do lekarza – brat zjadł więcej konserwy i się zatruł. Jego zatrzymują, a mnie puszczają z punktu sanitarnego na Poznańskiej, szpitalik, klinika, tam pokoiki, lekarz był. Zatrzymali [brata], a mnie puścili. Pręgi maścią wysmarowali, bo organizm gorączkował. Mówią, że to chyba zrzutek jest, że byłem zrzucony, bo starłem maść, a to zostały czerwone plamy na twarzy. Brata zostawili na dwa dni, ale wyszedł, bo się zatruliśmy nieświeżymi konserwami.

  • A z jedzeniem było ciężko już później?

Tragicznie! U nas tragicznie było.

  • Był duży głód?

Wypady robili na drugą stronę Alej Jerozolimskich, to się szło kanałami.

  • Pan też chodził? Nie?

Nie, wolałem być na stanowisku, bo za brata pełniłem służbę i za siebie, to musiałem pilnować i brata rolę, i moją. To tak było przejściowo, nie stale.

  • Jak pan zapamiętał moment zakończenia Powstania?

Pamiętam, jakby to było dziś Powstanie.

  • Pełnił pan wtedy służbę na posterunku?

„Ukraińcy” byli u nas. „Ukraińcy” walczyli po drugiej stronie. Zawieszenie broni było 1 października o godzinie… rano to było, niedziela, piękna słoneczna niedziela. Powstańcy wychodzą ze stanowisk po drugiej stronie Wspólnej, tak jak ja, na tym odcinku. Nigdzie się nie oddalałem, nie byłem skory latać, zresztą to wszystko było pod obstrzałem. Byli „ukraińcy”, którzy byli na usługach niemieckich, i oni właśnie się źle zapisali. Do nas słuchy już dochodziły, że palili ludzi żywcem na Woli, oni, „ukraińcy”. Oddział „ukraiński” był u nas.
To była kapitulacja, zawieszenie broni, 1 października, niedziela. Ludzie zaczęli masowo już wychodzić z Warszawy. Ale [przychodzi] wieczór, godzina siódma wieczór, ciemno, i na nowo walki na odcinku Wspólnej. Całą noc [były walki]. Poznali nasze stanowiska nieprzyjaciele, Niemcy i „ukraińcy”, i bardzo przerywali, piekło mieliśmy. Piekło trwało do 2 października do godziny dziewiątej. Ucichły strzały i [nastąpiła] kapitulacja. Kapitulacja, różne wersje krążyły, że uznali nas jako kombatantów, bo Niemcy zawsze nas określali, że my jesteśmy bandyci, że prowadzą walkę z bandytami warszawskimi. Dlatego nie było mowy, żeby któryś Powstaniec szedł do niewoli, bo był przeświadczony, że czapa groziła, że [to] nie [jest] do przeżycia. To wyjątkowe wojsko, co nie było uznane jako wojsko, tylko jako bandyci. Radio niemieckie ogłosiło, że wreszcie skończyli walkę z bandytami warszawskimi, 2 października. Ludność niemiecka była przeświadczona, że my rzeczywiście jesteśmy prawdziwie bandyci. Wojsko niemieckie miało inne dyrektywy, że my jesteśmy uznani jako kombatanci. Te dwie wersje, kto słuchał po niemiecku radia, to słyszał, że bandyci, a druga wersja, że niemieccy żołnierze frontowi uznają nas za kombatantów. W tej wersji losy się ważyły, z kim iść – z ludnością czy z wojskiem? Z bratem postanowiliśmy iść z wojskiem. Walczyliśmy, to najwyżej zginiemy. Trudno się mówi, bo rozstrzelają nas, wyciągną z Warszawy. Punkt kulminacyjny był przed Politechniką. Ludność się zgromadziła, wybudowano trybunę i Niemcy przyjęli kapitulację tam, pod Politechniką, trybuna i von dem Bach, ten słynny dowódca, niemiecki generał SS.
Zgromadziło się dużo ludności cywilnej na placu przed Politechniką i na trybunie zasiedli Niemcy na czele z von dem Bachem – SS, wszystko SS – i obstawili szczelnie ulice i wtedy wymarsz. Z bronią w ręku wymaszerowaliśmy przed trybuną, ale zaśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła” i płakaliśmy jak dzieci ze wzruszenia, czy rzeczywiście nie zginęła, czy nas Niemcy uznają jako jeńców wojennych. Nie mieliśmy żadnej gwarancji. Przemaszerowaliśmy do Alei Niepodległości. Tam było przed wojną Ministerstwo Wojskowe, w Alei Niepodległości, i na dziedzińcu złożyliśmy broń. Oficerowie niemieccy rozeszli się po naszych szeregach powstańczych i wyraźnie nam mówią: „Jesteście uznani jako jeńcy wojenni na zasadach konwencji genewskiej”. Tak wyraźnie powiedzieli, ale nikt nie wierzył, bo już tyle [było] obietnic. Dzisiaj Polak Polakowi nie wierzy, co tu mówić, a tam Niemcowi wierzyć. Gadali, a co innego robili. Podchodzili i chcieli coś mówić z nami. Dużo Powstańców umiało [mówić] po niemiecku, bo i ludzie wykształceni byli. Bardzo dużo w AK było ludzi wykształconych, inteligencji, że mówiło [w językach obcych]. AK słynie, że tam był duży trzon inteligencji. Zresztą nasze dowództwo, Armii Krajowej, to było przedwojenne. Oficerowie przedwojenni musieli być, a wykształcenie przedwojenne to było coś warte. Aleja Niepodległości i stamtąd po przemówieniach niemieckich i niby gwarancjach maszerujemy dalej.
Maszerujemy przez Ochotę i na Ożarów, pieszo i wszędzie oblężenie ludzi. Ludzie biją nam brawo, żegnają nas, ale broń złożyliśmy już w Alei Niepodległości. Tam złożyliśmy broń – była honorowa kapitulacja. Przemarsz ulicami Warszawy i pożegnanie z ludnością warszawską. I tu przez Ursus do Ożarowa żeśmy doszli, to wszędzie ludzie oblegli po jednej i po drugiej stronie ulicy i bili brawo, i podtrzymywali nas na duchu.
Doszliśmy do Ożarowa, to jest dwadzieścia kilometrów na zachód od Warszawy i tam przenocowaliśmy na betonie w fabryce kabli, gdzie Miller tak dzisiaj walczył i zlikwidował produkcję kabli. Zniszczył robotnika. Te robotniki tak samo walczyli, jak my w Powstanie! To było 6 października, a potem wieczorem wagonami po stu wywieźli nas do Lamsdorfu, do obozu. Około czterech tysięcy Powstańców było wtedy, jak byłem.
Jedziemy pociągiem towarowym, po stu w wagonie i w Częstochowie pierwszy odpoczynek i otwarcie wagonów dla powietrza. A w Częstochowie była już masa warszawiaków, która uciekła z Warszawy, wyszła z Warszawy. Obległa wagony i rzucają nam cośkolwiek do jedzenia i listy, czy tam ktoś jest z rodziny, jedzie w tym czterotysięcznym transporcie. Otwarcie wagonów dla powietrza trwało kilka godzin, bo żeśmy się dusili po stu w jednym wagonie. Jak ruszyliśmy z Częstochowy, zagrali muzycy, którzy mieli instrumenty, „Marsz, marsz Polonia, marsz dzielny narodzie, odpoczniemy po swej pracy w ojczystej zagrodzie”. Taka melodia, żeśmy sobie śpiewali.
Pociąg był prowadzony przez polskich kolejarzy i wolno jechał, a do granicy niemieckiej, przedwojennej, było około czterdzieści kilometrów, to czterdzieści kilometrów ludzie oblegli tory i żegnali Powstańców Warszawy i podtrzymywali nas na duchu. Wtedy dojechaliśmy do Lamsdorfu. Była to niedziela, bardzo piękna, słoneczna niedziela, 8 października 1944. Wysiadamy z wagonu po podróży i idziemy trzy kilometry do obozu, prowadzeni przez Niemców, Wehrmacht. I oblegli nas Hitlerjugend, niemieckie harcerstwo czy coś w tym rodzaju, i szczuli nas wilkami. Dwunasto-, trzynastoletnie Niemcy z wilkami, szczuli nas wilkami i wykrzykiwali po niemiecku: Bandit Warschau! – bandyci warszawscy [krzyczeli] na nas i pluli na nas. A myśmy mieli po osiemnaście, po dwadzieścia lat. Z nami byli i dwunastoletni Powstańcy, też, około sześćset nas było takich małych Powstańców. Była specjalna grupa. Opowiem o tej grupie.
Doszliśmy do Lamsdorfu, około trzy kilometry od stacji kolejowej. Lamsdorf to dzisiaj Łambinowice. Tam, w Łambinowicach, w Lamsdorfie obóz, potrójne druty kolczaste zelektryzowane. Pierwsza noc: Bandit Warschau! tak [wołają] Hitlerjugend. Zaczął padać, już na placu, jeszcze nie było opróżnionych baraków i dwie noce i dwa dni wyczekiwaliśmy na miejsce w baraku. Zmokliśmy na placu, bo padał ulewny deszcz. Przemokliśmy niesamowicie, leżąc na ziemi. Bez jedzenia, bez niczego, nie było się tam gdzie schronić, przykryć. Czekaliśmy na miejsce w baraku i tam byli Rosjanie w barakach. Po opróżnieniu baraków my żeśmy przejęli baraki, około cztery tysiące Powstańców. Byli wtedy Krukowski – artysta śpiewak, było wiele inteligencji, Hanka Brzezińska była, tysiąc sto kobiet było w Powstaniu. Bardzo ładnie się prezentowały kobiety. Każda jedna miała dystynkcje, umundurowana. Eleganckie baby były, takie że szkoda gadać. Tysiąc sto kobiet było. Tak się złożyło, że kobiety [były] obok naszych drutów.
W obozie było wyżywienie bardzo słabe, a baraki były [z] częściowo wybitymi szybami i dechy [były]. Na dechach się leżało. Baraki zapluskwione. Rosjanie zostawili niesamowite robactwo po sobie, coś okropnego. Codziennie robiłem przepierkę w twardej wodzie. Wszy i pluskwy nas rąbały żywcem. Dwanaście deko chleba na dobę, trochę lury, niby litr suszonej kapusty w rozparzonej wodzie i kawa niesłodzona. Dwanaście deko chleba. Mój brat palił papierosy. I tu muszę podkreślić, oddawał chleb za papierosa i nie jadł wcale, a papierosa musiał wypalić. Dzieliłem się z bratem, to [mieliśmy] po sześć deko chleba. Musiałem się dzielić. Ledwo się słanialiśmy na nogach z głodu i z wycieńczenia, ale duch w nas był, w warszawiakach.
Przy drutach były koncerty. Kobiety stworzyły chór z Hanką Brzezińską na czele. Po naszej stronie Krukowski, słynny śpiewak Polskiego Radia, od 1937 roku, zorganizował grupę śpiewaków po naszej stronie i śpiewaliśmy różne pieśni, czy to miłosne, czy to wojskowe, narodowe. Rozgłos naszych melodii zaimponował wszystkim innym jeńcom wojennym w Lamsdorfie. To znaczy, byli Włosi. Oni ciągle śpiewali [niezrozumiałe] i melodie po włosku się rozpływały, ale my to zapoczątkowaliśmy. Oni graniczyli częściowo drutami z naszym obozem, bo każda narodowość była rozgraniczona.
Było tam ogólnie jeńców w tym czasie, różnej narodowości koalicji antyhitlerowskiej w sumie około siedemdziesięciu tysięcy – i Włosi, i różne narodowości były, i Amerykanie, i różni byli. Ale my mieliśmy najgorszy dramat i najgorsze baraki, baraki, które były z 1872 roku, z wojny francusko-niemieckiej, zaniedbane, i tam wpakowali początkowo ruskich, a potem nas wpakowali. Tam byłem do 17 listopada, ale z bratem się rozłączyłem 7 listopada, to brat tak ubolewał, że mnie zostawił w tych strasznych warunkach.

  • A co się z bratem stało?

Zaraz powiem. Brat trafił do obozu Lückenwalde. Rozdzielili nas, bo [Lamsdorf] to był niby obóz przejściowy dla nas. Brata odstawili, czterystu jedzie, brat z tymi czterystoma jedzie do Lückenwalde, to bliżej Berlina, a ja jeszcze zostaję w Lamsdorfie, strasznym. Brat ubolewał, że nie dam sobie rady, że [jestem] młodszy. Brat trafił lepiej, bo trafił do grupy roboczej w Lückenwalde i przy stacji w warsztacie pracował jako ślusarz. Niemiec, który opiekował się tą grupą jeńców, to tak jak mi brat mówił, to nawet oddał jedzenie bratu, to pozyskał sympatię u tego Niemca. Oni mieli za zadanie tam przy kolei naprawiać różne części, ale często były bombardowania amerykańskich samolotów, które niszczyły wagony niemieckie. Grupa robocza brata chodziła niby tam ratować, to obładowali się z wagonów, bo to różne, żywność, to się naładowali. Miał o wiele lepiej, wspominał.

  • A gdzie pan trafił?

Trafiłem do Sagan – Stalag VIIIC. To jest Żagań, obóz też międzynarodowy. Teraz jest w Polsce, Sagan się nazywa. Obóz, w którym w styczniu trafiłem, że nas ewakuowano przed frontem rosyjskim. Od 8 lutego do połowy marca [szliśmy] bez żadnego wyżywienia, a nas było tylko stu warszawiaków w obozie. Przez pięć tygodni marszu, luty, to ze setki zostało pięćdziesięciu czterech przy życiu. Ostatnie dni ewakuacji, ewakuowano nas przed frontem rosyjskim, bo front rosyjski nas gonił i nie było mowy, żeby się dostać w ręce rosyjskie, bo znów AK jest zagrożone. Czapa i już. To człowiek szedł. W czasie drogi [byliśmy] bez żadnego wyżywienia, początkowo nam dali na sześciu czy ośmiu bochenek chleba i to wszystko, i jakieś konserwy. Ale ewakuacja przed frontem rosyjskim trwała pięć tygodni i szło nas około osiem tysięcy żołnierzy antyhitlerowskiej koalicji. Byli tam Francuzi, Amerykanie, Anglicy, Serbowie, to tylko Serbowie się dzielili. Jak złapał kartofla czy buraka, to się dzielił z Powstańcami, Serb, dzielił się z warszawiakami. Amerykanie byli zasobni w żywność, bo już siedzieli trzy lata w obozie i mieli zapasy żywności. Amerykanie, Anglicy i Francuzi to robili wypieki w obozie. Im było bardzo dobrze.

  • Nie docierały paczki z Czerwonego Krzyża?

Dostaliśmy jedną paczkę, ale to wszystko się skończyło i ewakuacja nastąpiła i nie mamy nic. Paczki dostaliśmy z Guberni Generalnej, ale potem, jak była ewakuacja, to byliśmy „goli”. Tam przemaszerowaliśmy, tak jak [oceniam], około tysiąca kilometrów. Krążyliśmy niemieckimi drogami i autostradami i zaskoczył nas nalot samolotów amerykańskich – Weimar, Buchenwald, w tym rejonie, że zbombardowali kolumnę jeńców wojennych. To się słyszy, że w Wietnamie takie pomyłki Amerykanie robili, to takie robili w drugą wojnę światową, też Amerykanie robili pomyłki. W bombardowaniu 27 lutego 1945 rok[u], w dzień moich urodzin, to z kolumny około ośmiu tysięcy jeńcówzginęło osiemdziesięciu paru, a z trzydziestu paru było rannych. My, warszawiacy, żeśmy odbiegli od kolumny dwieście, trzysta metrów do lasu i się uchroniliśmy. Dużo zginęło, właśnie co się położyli przy rowie, przy autostradzie był rów, Weimar. Tam zginęło dużo jeńców, i francuskich, i innych różnych. Wtedy dowództwo Wehrmachtu dało odezwę do ludności cywilnej, żeby pomóc jeńcom. Dla propagandy to zrobili. Niejedna matka niemiecka mówi: Mein liebe Gott! Że swój swego bombardował i miała łzy w oczach, bo nie wiedziała, jaki los czeka jej męża czy syna, który był na wojnie za Niemcy. To sami Niemcy współczuli, tragiczny nalot amerykański na jeńców wojennych, a wszyscy mieliśmy mundury angielsko-amerykańskie, koalicja antyhitlerowska. I taką pomyłkę zrobili. Machali różnymi chustkami, szmatami, Polacy czy innej narodowości, że to swój swego, a samoloty przez czterdzieści pięć minut w trzech falach nadleciały i bombardowały, i siekły z działek pepanc. Działko pepanc to przebije nawet czołg.

  • Co się potem dalej działo z panem?

Odetchnęliśmy po tragicznym nalocie, szliśmy dalej. Noc spędzaliśmy na szczerym polu lub w lesie, a były mrozy. Po dziesięć stopni, po dwanaście stopni mrozu w nocy było. Wyjątkowo śnieżna była ta zima 1945 rok. Na noclegu staraliśmy się ogrzewać, to paliliśmy maleńkie ogniska, ale często nam Niemcy utrudniali, wartownicy niemieccy. [Krzyczeli:] Auslöschen! – żeby gasić, bo niebezpieczeństwo grozi, bo to w lesie albo pod lasem. Tak że przeżywaliśmy różne naloty – amerykańskich samolotów, angielskich podczas [ewakuacji]. Ale przypadek 27 lutego był taki, że zaatakowały samoloty amerykańskie – nas, jeńców wojennych.
  • Gdzie pan wtedy w końcu doszedł razem z Niemcami?

Skumałem się z wartownikiem niemieckim polskiego pochodzenia. Oni zaczęli nam sprzyjać. Jak Ślązak był w wojsku niemieckim, to sprzyjał Polakom. Było to około 10, 12 marca. Poprosiłem tego niemieckiego żołnierza polskiego pochodzenia, pochodził, jak mówił, z Częstochowy czy gdzieś, ze Śląska pochodził i pomógł nam uciec, dwóm. Zaryzykowałem. [Myślę]: „Uciekniemy, co mamy leżeć na tej ziemi, na śniegu” – i tak dalej. Za każdym ruchem był apel i niby liczyli Niemcy, ale mieli też „ojra”. Oni też się bali, żeby się nie dostać w ręce rosyjskie. Ale my zaryzykowaliśmy, ja z Bogusiem, wyprowadził nas. Zrobił wywiad u Polaków, którzy pracowali u bauera, że przeprowadzi tu dwóch jeńców, Polaków, i tak się stało.
Dotrzymał słowa i poprowadził nas późnym wieczorem. W Hersfeld to było, miejscowość Hersfeld. Tam przykryliśmy się w stodole kupą siana, słomy, żeby nas nie znaleźli, w razie czego, [jak] będą nas szukać. Robotnicy folwarku niemieckiego, Polacy, przynieśli nam jedzenie, a my nie mogliśmy jeść, absolutnie. Trochę zjedliśmy, to zaraz rozwolnienie i były duże kłopoty. Przetrzymaliśmy noc, a słyszymy (to ze trzysta metrów już od kolumny, która stacjonowała pod lasem, na ziemi, bo to już był marzec, roztopy były) liczenie, apel, to zawsze w ucieczce uciekało po kilkunastu, po kilkudziesięciu uciekało, tak że Niemcy już nie dochodzili, bo nie dało rady, bo się sami bali, żeby nie dostać się w ręce rosyjskie. Front zawsze tak się kołysał ciągle piętnaście, dwadzieścia kilometrów od nas, a na samo wspomnienie to już dreszcze przechodziły nam, akowcom, żeby się nie dostać do ruskich, bo się słyszało w szeregach, że na akowców to tak polują Rosjanie, że szkoda gadać. Jakiś mają uraz i do dzisiaj nie mamy takich dobrych stosunków, nie mamy.

  • Przesiedzieli panowie w stodole i co się później działo?

Po stodole po jednym dniu poszliśmy na Arbeitsamt. Arbeitsamt to pośrednictwo pracy. [Poszliśmy] szukać roboty. Ale zmieniliśmy ciuchy, jakie mieliśmy, wojskowe, żeby się pozbyć, że nie jesteśmy jeńcami i wtedy już pod innym nazwiskiem występowałem, pod lewym nazwiskiem, bo za ucieczkę z obozu jeńców groziła kara śmierci.
Chodziliśmy ze trzy dni i noce po niemieckich drogach, żeby się trochę oswoić z klimatem i poznać teren. Zameldowaliśmy się wreszcie w Arbeitsamcie, w pośrednictwie pracy i pod lewym nazwiskiem. Dostaliśmy pracę u bauerów, pod innym nazwiskiem. Poszedłem do pracy, ale nogi się uginają. Trafiłem na takiego współpracownika u bauera, że zaczął mnie podejrzewać, że [jestem] uciekinier z obozu. Ukrainiec, to już byłem przewrażliwiony. Mówię do Bogusia, poszedłem, bo z kilometr dalej ode mnie dostał przydział bauera, a on się rozłożył i wcale nie poszedł do żadnej roboty, mówię do niego: „Wiesz ty co, mnie tu podejrzewa Ukrainiec, że ja jakiś [uciekinier]. Może jeszcze [doniesie]”. I uciekliśmy. Tak rajzowaliśmy jeszcze kilka dni i nocy, ze skierowaniem jeszcze, które mieliśmy do bauerów, a nie daliśmy dobrze tego i tak się [poruszaliśmy] na lewych dokumentach. Pytamy się Polaków, którzy pracowali w Niemczech: „Gdzie jest front amerykański?”. Objaśniali nam, a to tu, a to tu, Bebra. To idziemy, a do Bebry było jeszcze ze czterdzieści kilometrów. Tak rajzowaliśmy od Polaka do Polaka, przenocowaliśmy u nich, wspomagali nas. Dobrze, Bebra to jest taka miejscowość, że jest tam węzłowa kolej, stacja węzłowa i niedaleko jest front.
Tam się znaleźliśmy, w tym rejonie, przed Bebrą i nas wypatrzyli żandarmi niemieccy. Żandarm, który pilnował na kolei, dopatrzył się i mówi: Komm, komm! Złapał nas jako uciekinierów, a takich uciekinierów było dużo. Do celi nas [wsadził], aresztował, do celi [zamknął]. Tam było nas około osiemdziesiąt osób, w celi. Na szczęście, że tylko jedną noc byłem i przewożą nas do więzienia, Bretenau. Zawieźli nas dwoma traktorami, przyczepami zawieźli do więzienia i tam, jak znaleźliśmy się przed więzieniem, wychodzi gestapowiec z trupią czaszką, bo to gestapo obsługiwało więzienie. Pyta się: „Polacy, jesteście tu?”. Nas było ośmiu, ale nikt się nie odzywa. Na osiemdziesięciu ludzi ośmiu Polaków było, uciekinierów z różnych frontów. W więzieniu [padło pytanie]: „W jakich okolicznościach dostałeś się tu?”. Zeznania składaliśmy. Ale jeszcze gestapowiec powiedział tak: „Polacy, jesteście tu?”. Nikt się nie odzywał, nikt się nie radował. „Macie pieniądze niemieckie, to trzymajcie, bo Amerykanie są blisko”. Jakieś cztery, pięć, sześć kilometrów od więzienia byli rzekomo Amerykanie.
Ale tam byliśmy ponad tydzień czasu w więzieniu i składamy zeznania, w jakich okolicznościach się dostaliśmy, i [ukryłem się] pod innym nazwiskiem, [podałem,] że pracowałem w mieście Kolonii, w fabryce „Bruhn-Werke”, tu i tu, a w życiu nie byłem w Kolonii, ani „Bruhn-Werke”. Musiałem kłamać, żeby się utrzymać. Ale szczęśliwie zakwalifikowali mnie do roboty, do grupy roboczej. Z osiemdziesięciu połowę zatrudnili do roboty. I mnie zatrudnili do odkopywania bomb, niewypałów w mieście Kassel, bo miasto Kassel było licznie bombardowane. Musieliśmy likwidować niewypały. Likwidowaliśmy bomby. To trwało do dziesięciu dni. Skaleczyłem się okropnie. Przychodzę z pracy, a instruował nas, prowadził nas, grupę roboczą do bomb, podoficer niemiecki, żeby bomba nie wysadziła. Pouczał nas, instruował nas. Tam około dziesięciu dni, dwunastu żeśmy pracowali przy bombach i kwaterowaliśmy w Kassel, [przy] Korbacher Straße, w budynku szkolnym, który był uszkodzony. Miał prycze, bo tam był i szpital niemieckich żołnierzy. Szkoła była i klinika. Ale były naruszone mury przez bombę, która upadła na dziedzińcu szkoły. Podobno dwutonowa bomba. Ogromny dół tam był przed budynkiem szkolnym. Budynek był zarysowany. Tam kwaterowaliśmy.

  • Mówił pan, że strasznie się pan skaleczył.

Skaleczyłem się strasznie i po pracy oddaliłem się od grupy czterdziestoosobowej, roboczej, bo poszli po obiad. Czterech więźniów poszło po obiad, a ja w tym czasie mówię: „Idę. Może jakieś Polkę zastanę, może coś...”. Zwróciłem się najsampierw do osoby, co woźna miała córkę, i to niby służące, pomocnice. Mówię do niej po polsku, po niemiecku trochę, żeby mi użyczyła opatrunku. A ona: Nein, nein. Mówi, [że] nie może mieć kontaktu z więźniami. „Pies cię chapł” – sobie pomyślałem. To idę, może jaką Polkę zastanę, gdzie robi u bauera, bo dzielnica taka jak Sadyba, tam ogrodnictwo było. Tak znalazłem, ze trzysta, czterysta metrów się oddaliłem od miejsca kwatery. Już nie czekałem na obiad, bo strasznie mi broczyła krew i zardzewiałe druty przy bombie. Bałem się, że brud się dostanie.
Umyła mi rękę, zrobiła opatrunek i wracam na kwaterę. Na kwaterze nie ma nikogo, zostawili obiad i przymusowa ewakuacja miasta Kassel przed frontem amerykańskim. Nas trzech było więźniów i zostało. Zupę, kapustę suszoną przeważnie Niemcy gotowali i brukiew, tak żeśmy podjadali. Ale strach zostać na noc, pomnik Hitlera żeśmy ze szkoły wynieśli, tak jak Lenina, tak tu Hitler wszędzie był w szkołach. Pomnik Hitlera żeśmy wystawili na froncie i napisaliśmy po niemiecku Deutschland kaputt! Ubraliśmy go w białe płachty, prześcieradło i przed budynek szkolny żeśmy wynieśli. Ale poczuliśmy się obco, poczuliśmy się niebezpiecznie, że to jest linia frontu, nie wiadomo, a my nie mamy żadnych dokumentów, a wszystko pod lewym nazwiskiem. Okazuje się, idziemy, ewakuujemy się do schronu. Niemcy masowo uciekali do schronów.
Jakieś trzy kilometry od dzielnicy [niezrozumiałe], gdzie byłem w Kassel, to teren jest górzysty, jaskinie różne. Tam [jest] schron na przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi. Tam między Niemcami poczuliśmy się bardzo obco i dziwnie, bo człowiek po obozie, po tym wszystkim, po ewakuacji, to nie miał siły w ogóle. Wróciliśmy się do kwatery i cztery dni i noce czekamy na kwaterze. W poniedziałek, 1 kwietnia, wyjątkowo cicho było na odcinku Kassel, kwaterujemy [przy] Korbacher Straße w budynku szkolnym i cicho, dziwnie cicho się zrobiło. Wyczuwałem, bo Powstanie, jak było cicho, to było bardziej niebezpiecznie niż bombardowanie, wyczuwałem. Pod budynkiem szkolnym, tam gdzie kwaterowaliśmy, krzyknąłem: „Amerykanie są jakieś pięćdziesiąt metrów od nas!”. Oni mieli gumowe buty i cicho podchodzili. Jak podeszli blisko nas, nie było tego słychać w ogóle. Chodzili po chałupach, a naprzeciwko była uliczka i była widoczność z okna. Pierwszy zobaczyłem, a nas było trzech i też nie Polacy. Krzyknąłem: „Amerykanie!”. Poleciałem do Amerykanów, a to polskiego pochodzenia Amerykanie i: „Polak?”. – „Polak!”. Oni też Polacy amerykańscy, polskiego pochodzenia Amerykanie. Przywitaliśmy się, pocałowaliśmy się i gorzałki mi dają. Mówię: „Daj spokój, ja ledwo na nogach się słaniam. Obóz przeżyłem, tragedię. Nic nie piję”. To mi dali za pazuchę, kożuszek miałem i gorzałkę mi dali, bo każdy amerykański żołnierz frontowy miał wódkę. To miał piersiówkę, płaskie butelki. Jedna trzecia litra była, małe buteleczki i zaprawiali się. Zaryzykowaliśmy, że wynieśliśmy tej nocy Hitlera. Okazuje się, że to był tylko wywiad, oddziały wywiadowcze amerykańskie i oni się wycofali. Dopiero za trzy dni, cztery dni, następował nawał wojsk amerykańskich. To było tak czterysta kilometrów na południe od Berlina, Kassel. W Kassel Amerykanie mnie wyzwolili.

  • I co się potem z panem działo?

Zaraz powiem, wszystko po kolei powiem. Jak Amerykanie wyzwolili nas, stykałem się bardzo dużo z nimi, bo to wszystko byli Amerykanie polskiego pochodzenia. Dziewczyna, co mi odmówiła opatrunku, niby służąca woźnej, to nie chciałem nic Amerykanom mówić [o niej], bo pytali, czy ktoś mi zrobił krzywdę. Wiedzieli, że jestem Powstaniec z Warszawy, cośkolwiek, choć ledwo gadali po polsku, ale to im do głowy wciskałem. [Pytali], czy ktoś mi robił krzywdę. Nie skarżyłem się, bo by ją zastrzelili Amerykanie. Takie nastawienie było. To [były] oddziały frontowe, to nie było żartów. Poszedłem do grupy Amerykanów, co jedzą na ulicy, ognisko palą, jedzą i znów mnie częstują wódką. Łyk łyknąłem i resztę za kożuszek. Musiałem wziąć wódkę. Ale jak wypiłem naparstek, to zacząłem śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”, a miałem ze dwa kilometry do kwatery. Śpiewałem i dziewczyna, która mi odmówiła opatrunku, zobaczyła, że mam tu gorzałkę, zabrała mi, ośmieliła się, bo wiedziała, że jestem Polak. Okazuje się, zabrała mi wódkę, a poleciałem do niej i zabrałem jej wódkę, bo mówię: „Mam tu kumpli do wódki”. A ona dla Niemek zabrała wódkę. Tam było trochę wódki w płaskiej butelce. Pokój dyrektorski zająłem w szkole, najlepsze warunki, bo tam było łóżko. Pisało: „Dyrektor szkoły”. Tam było łóżko szpitalne i było się czym przykryć. Zająłem ten pokój. Położyłem się na łóżku i kołysze mi się wszystko, bo naparstek wypiłem, a pijany, bo niezdolny do niczego byłem, bo nie jadłem. Bałem się, bo mnie ostrzegali: „Ty nie jedz, bo skrętu kiszek dostaniesz”. Po obozie, po tym wszystkim, to trzeba było ostrożnie postępować. Ile ludzi umarło...
Położyłem się na łóżku, kołuje mi się, a ta dziewczyna wpada, klęka przed łóżkiem i mówi: „Ojej, przepraszam”. Po polsku już mówi. „Bo wtedy” – mówi – „nie wolno było [mieć] kontaktu z więźniami”. Po niemiecku mówiła i to taka niemczura, że kto by pomyślał. Ona była trzy lata u nich i tak się wyszkoliła po niemiecku i ubierała się po niemiecku, w te ubiory, sukieneczka. Ładna dziewczyna, miała z dziewiętnaście lat, niecałe. Pochodziła z Tomaszowa Lubelskiego. Klęka przede mną i przeprasza mnie. Do mnie przychodziło MP. Jak opowiedziałem o sytuacji, o naszym Powstaniu, że jestem tu osamotniony, to codziennie miałem schadzkę MP, żandarmów amerykańskich. Chłopy jak dęby i przychodzili, schadzki u mnie robili. I dobrze. I czułem się z nimi dobrze, nie byłem przynajmniej osamotniony.

  • Jak długo pan tam był?

Tam byłem w tej szkole około dwóch tygodni. Tam napłynęli potem Ukraińcy. Ta Polka przyniosła mi za to, za przeprosiny, radio. Radio przyniosła i miałem łączność z Polską, bo wtedy tylko Łódź nadawała i Londyn. Miałem łączność.
Potem 9 maja, dokładnie, nie było zwyczaju zamykania mieszkań w Niemczech, to się nie zamykało, ale jak napłynęli Ukraińcy, a było ich jedenastu, dezerterów z wojska niemieckiego, oni byli na usługach niemieckich, ale im sprzyjałem, co miałem się politykować. Gotowali różne rzeczy, dużo żywności zdobyli i kuchnię zrobili na korytarzu. Dziewiątego maja radio mi zginęło. Od 1 kwietnia już byłem wolny, to już ponad pięć tygodni byłem pod Amerykanami. 9 maja ukradli mi radio, w dzień tego święta, święta, niby to święto ustanowione, ale to nie dla nas. Na Zachodzie było inne odczucie – Polska została strasznie pokrzywdzona tym podziałem Polski. Zginęło mi radio i idzie patrol amerykańskich żandarmów, a tu Polacy, polskiego pochodzenia. Poskarżyłem się, że mi radio zginęło. „A kto mógł wziąć?”. – „Może Ukraińcy, cholera ich wie?” – tak sobie pomyślałem.
W tym czasie już się sprowadziła rodzina z Kalisza, do klasy. Przez ścianę mojego pokoju mieszkała rodzina z Kalisza, cztery osoby. Najstarszy miał wtedy ze sześćdziesiąt lat, i dwoje dzieci, i żona. Rodzina z Kalisza pochodziła. [...] Amerykanie przychodzili do mnie, częste kontakty miałem i zrobili rewizję u Ukraińców, nie znaleźli radia. Na drugi dzień ich wywieźli do obozu, za druty, spowodowali ich wysiadkę. Przed Zielonymi Świątkami jestem u tego [człowieka] po sąsiedzku, u kaliszan, i Ukraińcy uciekli z obozu. Wpadli na pierwszym piętrze, obok mojego pokoju, do kaliszan wpadli, i do kaliszanina, tego najstarszego człowieka, przystawili mu rewolwer, dlatego że on ich oskarżył, że ich wywieźli za druty do obozu. Bo Ukraińcom i Rosjanom nie wolno było po starych nakazach wracać i w Rosji czapa im groziła, bo to za dezercję. Wtedy mnie uniknęło to niebezpieczeństwo i obóz stworzyli DP, UNNRA, z działalnością UNNRA, i tam przeszedłem do obozu. Mną się zainteresował oficer polski, ale mieszkający we Francji, że gram dobrze w piłkę. Poszedłem do Francuzów i za bramką podawałem piłkę, technicznie, ładnie, nic, tylko żebym grał. Mówię: „Jestem po obozie, dopiero co wyszedłem z obozu, jeszcze ewakuacja”. – „Nic, w UNRRA będziesz pracował, odżyjesz”. I tak się stało, pracowałem w UNRRA. To była taka instytucja, która dawała pomoc wszystkim państwom pokrzywdzonym na świecie. Tak że pracowałem u Amerykanów i mam dyplom uznania, że super dobrze pracowałem.

  • Jak długo pan pracował?

Tam pracowałem dwa lata.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

W 1946 [roku], na jesieni, w listopadzie. 1945, 1946 rok pracowałem tam, dokładnie. Mam dyplom pisany po angielsku.

  • Jak pan teraz wspomina Powstanie Warszawskie, to jakie refleksje się panu nasuwają?

Że byliśmy krajem osamotnionym, zdani na zagładę. Osamotnieni jesteśmy, szczególnie czujemy ten uraz do Anglików, że konkretnej pomocy nie dali, sporadycznie były działania, ale za mało to wszystko. Polacy większy wysiłek dali dla ratowania Anglii, niż my im, takie mam teraz porównanie, teraz, po tylu latach.

  • Niż oni nam.

Tak. Niż nam. Należę do środowiska lotników, stykam się, jaki tam jest wysoki poziom, jacy ludzie są, ci lotnicy, bo to są przedwojenni ludzie. Inne myślenie mieli i inną wyobraźnię mieli. Poziom zebrań jest wysoki. Do nich należę obecnie i chodzę na zebrania. Środowisko pilotów angielskich powstało w 1993 roku i prawie od początku należę [do niego]. [To] ze względu na to, że moja kompania „Jura”, to on był konstruktorem samolotów, Łosi, przed wojną, i jestem z kompanii lotniczej, ale walczyłem w Batalionie „Zaremba-Piorun”.

  • Więc pana główna refleksja jest taka, że żal, że nie było pomocy z Zachodu?

Jest niedosyt, bo żal to już mało. Niedosyt, że my to za innych walczymy więcej, niż ktoś się martwi o nas.




Warszawa, 8 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Stefan Kowalski Pseudonim: „Staś” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter