Stefan Laube „Adam”

Archiwum Historii Mówionej

Stefan Laube, data urodzenia: 3 maja 1930 roku w Szadku – to jest taka niewielka miejscowość koło Zduńskiej Woli, w której przebywałem przez pierwsze trzy lata swojego życia. Mój pseudonim „Adam”. Brałem udział w powstaniu w batalionie „Sokół”, jako łącznik, goniec i tak właściwie wykorzystywano mnie do różnych celów. W celach i łączności i przygotowań, robiliśmy...

  • Proszę powiedzieć, co działo się przed wojną? Jak pan wspomina okres przedwojenny?

Rodzice przenieśli się z Szadku w 1933 roku do Warszawy i przed wojną mieszkaliśmy na ulicy Żurawiej 4.

  • Dlaczego rodzice przenieśli się do Warszawy? Co się stało?

Ojciec był farmaceutą, miał aptekę w Szadku, i sprzedał w Szadku, kupił w Warszawie na Placu Trzech Krzyży – Plac Trzech Krzyży 10, apteka, mgr Stanisław Laube. I ta apteka zresztą przetrwała oblężenie Warszawy w 1939, przetrwała okupację. Mocno uszkodzona, ale zaistniała i była czynna w czasie Powstania przez cały czas wydawała leki i opatrunki i po wojnie została odbudowana. Była bardzo zniszczona przez ojca i dopiero w 1951 roku została upaństwowiona ta apteka, jak wszystkie w kraju. W latach siedemdziesiątych budynek został wyburzony. Przetrwała różne zawieruchy wojenne, nie przetrwała socjalizmu. W PRL-u zginęła.

  • Jak pan wspomina te lata przedwojenne?

Dla mnie były wspaniałe. Miałem piękne dzieciństwo. Rodzina nasza [była] złożona z pięciu osób – dwóch braci starszych, ja najmłodszy z nich. To było beztroskie życie, zresztą życie w Polsce, w Warszawie było zupełnie inne, niż w późniejszych okresach, no to trudno to porównać. Przypominam sobie, [gdy] jako dzieciak chodziłem na spacery w Aleje Ujazdowskie i spotykałem Piłsudskiego, który chodził z wilczurem jako jedynym ochroniarzem w okolicach Belwederu. Spotykałem powstańców styczniowych w swoich uniformach – otoczeni wielkim szacunkiem, to byli już bardzo mocno starsi ludzie w wieku osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat, jak ich tam widziałem. Ale to były postacie, które się pamięta i zwracało się [na nie] uwagę. Wspominam bardzo miło te czasy. Później przyszło oblężenie Warszawy – 1939 rok.

  • Co pan zapamiętał z wybuchu wojny?

Wybuch wojny, wróciliśmy do Warszawy z wakacji. Wydawało się, że do szkoły pójdziemy, no, 1 wrzesień – pierwsze działania [wojenne]. Bombardowania to były już później. Odczucia, moje przynajmniej, nasze było takie, że damy łupnia Niemcom – silni, zwarci, gotowi! Co oni tam nam podskoczyli. Ale przebieg tej kampanii był taki, jaki wszyscy wiemy. Doszło do oblężenia Warszawy. To był też taki dramatyczny okres. Ludzie z różnych stron Polski ściągali do Warszawy. Część ludności opuszczała Warszawę. To się tak [odbywało] – ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, z północy na południe... Mieliśmy duże mieszkanie pięciopokojowe na ulicy Żurawiej, to właściwie przez cały okres tych ruchów, tej wędrówki ludów, to było około trzydziestu, pięćdziesięciu osób u nas miało, powiedzmy, jakieś tam oparcie. Ludzie spali pokotem, to byli rodzina, znajomi z różnych terenów, znajomi znajomych – powoływali się i tak, zresztą nie tylko my. [Była] opieka nad uchodźcami, którzy w strasznych warunkach przechodzili. Na drogach ostrzał niemiecki, zatory, tragedie. No więc przychodzili tutaj, trochę się w Warszawie otrząsnęli, albo szli dalej, albo zostawali. Więc to takie dramatyczne wspomnienia. Wspominam bardzo sympatycznie – jeden z moich dalszych kuzynów mojej mamy, która pochodziła z Kalisza, on też z Kalisza, przyjechał na koniu – był rotmistrzem w jakiejś kawalerii, oddziału nie pomnę, bo o takich rzeczach się nie mówiło. Ale to było wielkie wrażenie jak przyjechał na koniu, zaparkował konia przed domem i z chrzęstem ekwipunku, taki zakurzony, zmęczony przyszedł dowiedzieć się, czy żyjemy i w ogóle odwiedzić i umyć się, powiedzmy i trochę odsapnąć w innych warunkach. No więc tak, ubrany tymi paskami, lorneta, ostrogi, torba, broń, szabla – to robiło na mnie olbrzymie wrażenie takiego właśnie wojskowego, który [wrócił] z frontu. Brał udział w bitwie pod Kutnem, nad Bzurą, tam brał udział w tych walkach.

  • Pamięta pan jak się nazywał?

Tak, pamiętam. Karol Hoffman. Zresztą nie przeżył wojny. Poszedł do Oflagu po kapitulacji i tam z racji swojego „polskiego” nazwiska – Hoffman, miał olbrzymie kłopoty. Chcieli go wpisać na listę niemiecką, na folkslistę. On się nie zgodził i miał z tego tytułu takie kłopoty, że wreszcie go przenosili z obozu do obozu, puszczali takie plotki, że przeszedł, wyszedł z obozu, bo przyjął [wpis na] folkslistę. Więc koledzy jego byli oburzeni na jego postępowanie – jak można? Ale w rezultacie zginął wywieziony na okrętach, na statku na Morze Północne i zostały te statki tam zatopione. Tak zginął, że nawet śladu z niego nie ma, bardzo dzielny człowiek...

  • Pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy?

Tak, to był w ogóle dramatyczny moment. Drugi taki moment był w czasie Powstania, ale to zupełnie inaczej wyglądało. Później ta defilada zwycięska niemiecka, która się odbyła, to było dramatyczne przeżycie dla nas, dla warszawiaków, dla tych, którzy tutaj...

  • Ale pan poszedł oglądać tą defiladę?

Nie, nie bardzo było wolno, a poza tym, gdzie tam... Jakoś to nie leżało w charakterze mieszkańców, żeby wyjść na ulicę i oglądać. Ale ponieważ ta defilada przebiegała Alejami Ujazdowskimi, Krakowskie Przedmieście – to była taka trasa w ogóle i przed wojną, właśnie na 3 maja różne defilady odbywały się tutaj na tej trasie. A propos tej trasy – w maju 1935 roku dwunastego umarł Piłsudski, kilkanaście dni później był pogrzeb, to ten pogrzeb pamiętam, jak to wyglądało. Na dzieciaku – na mnie to zrobiło olbrzymie wrażenie, jak koń prowadzony za trumną, kasztanka w takim kirze, generalicja, żołnierze, orkiestra... Ale ten koń prowadzony, to zrobiło na mnie, do dziś dnia sobie przypominam to wrażenie. Oglądałem z balkonu na pałacyku róg Pięknej i Alej Ujazdowskich, z tego miejsca, więc widok był bardzo dobry na tą uroczystość.

  • A lata okupacji?

Jeszcze to oblężenie było bardzo trudnym okresem. Bombardowania, ostrzał, samoloty niemieckie latały... Pogoda był przepiękna. Nie było deszczu, praktycznie biorąc, jeden, czy może dwa deszcze były we wrześniu 1939 roku, ale w ogóle to był bardzo gorący okres w sensie pogody w Polsce i Niemcy mogli bezkarnie latać nad miastem i były kłopoty. Były kłopoty z wodą, były kłopoty z żywnością, z zaopatrzeniem. Ten okres, to przypominam sobie, że trzeba było już zabiegać, żeby tam gdzieś chleb udało się kupić. Mleko na początku było, potem były kłopoty. W każdym bądź razie były trudności aprowizacyjne. Moja mama zrobiła zapasy na wojnę, bo to już taka była atmosfera wojenna w sierpniu 1939 roku. To w czasie oblężenia te zapasy zniknęły w ciągu dziesięciu dni z racji tego, że było u nas dużo osób, przebywało w naszym mieszkaniu. I coraz więcej wody do zupy się dolewało, żeby dla wszystkich jakaś zupka była. Bo nie było takiego żywienia, powiedzmy – śniadanie, obiad, kolacja. To było takie przypadkowe, okolicznościowe. Kto przyszedł, coś tam dostał. I te nasze zapasy się skończyły. Potem w 1939 roku, już potem, w czasie okupacji trudności aprowizacyjne były inne, niż w czasie oblężenia Warszawy, ale też nie było łatwo. Potem Niemcy wprowadzili kartki, więc to był ponury okres. No i ten strach – łapanki, rozstrzeliwania, egzekucje uliczne...

  • Był pan świadkiem jakichś może łapanek na ulicach?

Niejednokrotnie, zresztą byłem niedużym dzieciakiem, najmniejszym w klasie, więc mnie było łatwiej się urywać i przemykać. Ale wiele razy w Śródmieściu [widziałem], głównie poruszałem się w Śródmieściu w czasie okupacji. Przed wojną chodziłem do szkoły imienia Mikołaja Reja na Placu Małachowskiego, ale w 1939 roku szkoła została zamknięta. Niemcy przejęli ten budynek na szpital polowy i ta nasza szkoła tak się tułała, a później w ogóle przestała istnieć, jako że nauka była dopuszczana przez Niemców tylko w stopniu podstawowym. A już gimnazja, licea, wyższe uczelnie były nieczynne. I była nauka na tak zwanych kompletach tajnego nauczania. Polegało to na tym, że klasy zostały podzielone na grupki kilkuosobowe. Normalnie w klasie było nas tam dwudziestu paru, trzydziestu chłopaków, to zostały podzielone na trzy, cztery grupy po siedmiu, ośmiu i lekcje odbywały się w różnych miejscach miasta. Najczęściej w mieszkaniach, albo w mieszkaniu nauczyciela (co nie było wskazane), a najczęściej był grafik, że te lekcje odbywają się u tego kolegi, te lekcje u tego, taki adres... I tak się odbywała nauka, że każda lekcja była w innym miejscu i było ustalane w pewnym sensie tak z dnia na dzień, że się spotkamy. I nauczyciele przychodzili do tych lokali, lekcja się odbywała, wychodził, przychodził drugi, albo myśmy szli do innego miejsca i szkoła była taka ruchoma. Zresztą nie tylko u Reja – wszystkie szkoły działały na tej zasadzie.

  • No i ponieważ była zakazana, to lepiej się do niej chodziło?

Niewątpliwie tak. To był taki, nawet bym powiedział, odruch patriotyczny – na złość Niemcom będziemy się uczyć. I nie było, powiedzmy, wagarów. W tych warunkach to było dość trudne, ale nie było wagarów, to wszyscy chodziliśmy [na zajęcia]. Zresztą jeżeli ktoś nie przyszedł, to od razu się alarm podnosił – dlaczego, co się stało? W naszym domu było nas trzech – najstarszy brat Janusz, średni Jurek, no i ja najmłodszy. Oni też się uczyli na tych samych warunkach. Najstarszy brat zrobił maturę właśnie na kompletach tajnego nauczania w 1944 roku, w maju 1944 roku uzyskał maturę. W naszym mieszkaniu, to w jednym pokoju my, w drugim brat, tam inni, potem się zmieniało, więc ruch był duży w działaniach naukowych.

  • A tata prowadził aptekę?

Ojciec prowadził aptekę na Placu Trzech Krzyży, tak.

  • To wystarczało na utrzymanie dosyć licznej rodziny?

Tak, oczywiście.

  • Czy Niemcy jakoś się wtrącali w prowadzenie apteki?

Były kłopoty, wszyscy mieliśmy kłopoty z Niemcami. Wszelka działalność gospodarcza była obarczona obostrzeniami ze strony władz niemieckich, które nie ułatwiały, tylko wszystko robiły, żeby utrudnić na każdym kroku. Ale apteka była placówką służby zdrowia, a Niemcy pod tym kątem byli bardzo przeczuleni, jakieś tam choroby zakaźne, jakieś epidemie, a to był tyfus, a przed tyfusem byli bardzo wystraszeni i tu można... W każdym bądź razie dbali o tą stronę, powiedzmy, epidemiologiczną, ze względu na swoje wojska, dla siebie. Nie chodziło o nas, tylko o nich. Były kłopoty z zaopatrzeniem, ale to nie tylko nasza apteka, to wszystkie apteki miały te kłopoty z zaopatrzeniem, ale powiedzmy, tych leków... Nie byłem tak zorientowany w sprawach fachowych ojca, ale jak przypominam sobie, zaopatrzenie było dostateczne, czy nawet dobre w leki tak, że dla ludności [wystarczało]. Bo Niemcy nie korzystali z naszych aptek w sensie... Jak przyszedł żołnierz niemiecki i chciał coś kupić, to oczywiście kupował. Natomiast mieli swoją służbę zdrowia niemiecką, więc oni nie korzystali z naszej.

  • Czy pana nazwisko jakoś przeszkadzało w czasie okupacji? Były jakieś nieprzyjemności?

Były. Były nieprzyjemności ze strony współmieszkańców – Laube to Niemiec. I odwrotnie. Niemcy, ówczesne władze niemieckie – jak Laube, to Niemiec, a jak nie Niemiec, to znaczy, że to jest coś gorszego, niż normalny Polak, tylko taki, który nie chce się przyznać do niemieckości. Były naciski ze strony niemieckich władz, żeby ojciec zdecydował się, że jest Niemcem. Ale był tak wychowany, że w ogóle to nie wchodziło w grę. Moja mama również była taka, że nie było na to [siły]. Z tego tytułu, my bezpośrednio nie, ale ojciec miał kłopoty. W naszym mieszkaniu było z pięć, czy sześć rewizji w różnych okresach, bo to nie było tylko w pierwszym okresie okupacji. W pierwszych miesiącach rewizje były dość częste i właściwie w całym mieście się odbywały. Szczególnie w pierwszych miesiącach po oblężeniu. Myśmy jako dzieciaki, to biegaliśmy w różnych sprawach. I zaopatrzenie w żywność, w wodę – to się gdzieś nosiło, bo różnie było w czasie oblężenia Warszawy. Ale nieopodal w ogrodzie Frascati i w ogrodach sejmowych były wojska. Kawaleria, artyleria... My żeśmy się tam przy nich oczywiście kręcili. Jak zostało oblężenie zakończone i [nastąpiła] kapitulacja wojsk, to wojska wyszły, a ten cały sprzęt został. I myśmy ten sprzęt starali się zabezpieczyć. Mieliśmy olbrzymie ilości pocisków do karabinów, do kbk-a, taśmy do karabinów maszynowych – pocisków tośmy z tego nie brali, karabiny, zamki do karabinów. Żołnierze to rozrzucali. Zakopywaliśmy w parku, a kilka tygodni później żeśmy odkopywali. Zabezpieczenie było bardzo różne, bo to zawinięte [było] w jakąś szmatkę, leżało parę dni i potem gdzieś to trzeba było umieszczać. No więc jedno ze schowków (rodzice o tym nic nie wiedzieli, to była nasza tajemnica) umieszczaliśmy... W mieszkaniu były piece węglowe, piękne piece kaflowe do ogrzewania mieszkania, to myśmy w te piece ładowali. Ale ktoś nam podpowiedział, że pierwsza rzecz, co Niemcy robią, to zaglądają do pieców. Więc żeśmy to wynosili, te torby całe tego sprzętu, co było. To zakopaliśmy pod węgiel w piwnicy. Też powiedzieli, że to jest niebezpieczne, bo Niemcy też tam potrafią grzebać w piwnicy, jak chcą znaleźć. I tak z czasem po paru tygodniach, po paru miesiącach zostało wyprowadzone sporo. A już tego, gdzie, to już nawet nie wiedziałem, bo tym się zajął najstarszy brat, który miał wtedy dziewiętnaście lat i on się zaopiekował tą całą sprawą już ze swoimi kolegami. I tak jak były rewizje u nas w domu, to właśnie pierwsza rzecz, to piece. Gdybyśmy zostawili w piecach, to byłaby poruta. Niemcy przede wszystkim szukali broni i szukali radioodbiorników, których nie wolno było mieć i które trzeba było zdawać. Radia nie były tak popularne jak obecnie, ale prawie w każdym mieszkaniu było radio. Prawie, nie wszyscy mieli – to trudno pojąć teraz, ale nie wszyscy mieszkańcy mieli w domach radioodbiorniki. Pamiętam, pierwszy taki odbiornik, który był, to był na kryształek. To w ogóle wydarzenie! Wiem z opowiadań ojca, [jak] ojciec w latach dwudziestych kupił właśnie w Szadku radioodbiornik, jedyny w całej miejscowości. To ludzie się schodzili, nie wierzyli jak to jest, że gada. Zaglądali, skąd się ten głos bierze. To było wydarzenie – lata dwudzieste, lata trzydzieste, to jest tylko dziesięć lat różnicy. No więc Niemcy szukali radioodbiorników. Mój najstarszy brat Janusz miał zainteresowania elektrotechniczne i zbudował – to radio, co mieliśmy zostało zdane, pokwitowanie, żeby się potem wytłumaczyć, że się radio oddało – zbudował tak zwany wzmacniacz do płyt, zbudował taki gramofon elektryczny, bo miał takie hobby z kolegą i smykałkę. I do tego wzmacniacza dorobił przystawkę i to razem było radiem. Tak, że myśmy praktycznie [radio mieli]. To było w późniejszym okresie, powiedzmy jakiś 1942 rok. Od 1942 roku mniej więcej, to mieliśmy radio z tym, że ta przystawka wyglądała niewinnie. Jakby ktoś, Niemiec jakiś to trafił i by się na tym znał, to mógłby się ewentualnie zorientować. A tutaj był tylko gramofon, wzmacniacz elektryczny, więc nie było takiego problemu – można było omijać różne [zakazy] różnymi sposobami. Życie w czasie okupacji było – co tu mówić – dramatyczne. I łapanki, egzekucje...

  • Pan właśnie mówił, że pana współmieszkańcy byli nieprzychylnie nastawieni, ale przecież znali państwa jeszcze sprzed wojny?

Znali, znali. Myśmy mieszkali w tym domu, powiedzmy, od 1935 roku. Od 1934, bo jeden rok mieszkaliśmy na Wilanowskiej, tutaj na Powiślu. I potem przeprowadziliśmy się na Żurawią. Kilka lat, to ludzie się tak nie poznają. Zresztą to nie było, nie było takiego... dopiero później się ludzie w czasie okupacji bardziej zżywali. Każdy żył w swoim mieszkaniu, a co u sąsiada, to już tak nie za bardzo wiedział co się dzieje. Pierwsze takie właśnie... Przypominam sobie jaka była wielka awantura, którą mama moja zrobiła. Dozorca przyniósł kartki żywnościowe, bo to było na takiej zasadzie, że dozorca pobierał gdzieś kartki i potem rozdawał. Właściwie nie było domu, żeby nie było dozorcy. Dozorca to była instytucja, bardzo ważna funkcja. I przynosi kartki: „Tu trzeba pokwitować.” No to mama bierze i kwituje, a tam widzi jakieś inne kartki. „A to co za kartki są?” „A, te są dla Polaków, a te dla Niemców”. I mama nieświadomie wzięłaby kartki dla Niemców. No i awantura była dzika z tego tytułu, że nie zapytał się, tylko podtyka. Jakby [mama] nie zwróciła uwagi... Bo przecież Niemcy mieli swoje sklepy, tak zwane Meinla – takie delikatesy i Nur für Deutsche. Zresztą takich lokali Nur für Deutsche to było bardzo dużo w czasie okupacji. Różne tam kawiarnie, restauracje, właśnie i sklepy – tylko dla Niemców. I tam to zaopatrzenie było takie jak przed wojną, albo i lepsze.

  • Tak, że te kartki dla Niemców były lepsze?

No tak, oczywiście. Wędliny, mięsa... Nie wiem dokładnie co tam było, ale w ogóle bez porównania. A te nasze, to było tam na chleb, na marmoladę, na margarynę (nawet nie na masło, bo tego w ogóle tam nie było), więc nie wiem jakie tam mięsa, bo nie pamiętam, ale w ogóle porównania nie było. No więc mama go spuściła ze schodów, tego naszego pana Jana – dozorcę i od tego czasu pan Jan się inaczej ustosunkował i inni współmieszkańcy naszego domu też się przekonali. A potem te czasy, lata okupacyjne bardzo ludzi wiązały w sensie, każdy dom był takim bastionem obronnym. Jak były jakieś łapanki, to wpuszczało się ludzi, zamykało się bramę, żeby Niemcy nie weszli. I to było naturalne, normalne. Ludzie przed łapankami gdzie mogli uciec? Tylko do bram. A już z bram to na podwórko, a Niemcy też potrafili szukać, do bramy wejść. Weszli... no to na klatki schodowe i do mieszkań. I ludzie wpuszczali, nie było tak, że... Zdarzało się, oczywiście, to nie... Ale w znakomitej większości, z tego, co ja się orientuję, to obcych ludzi się wpuszczało do mieszkania, żeby jak Niemcy wejdą na klatkę schodową, czy na podwórko, to już nie ma tych uciekinierów. To musieliby wtedy cały dom przeszukiwać. I to się zdarzało, że jeżeli mieli na kogoś oko, chcieli kogoś złapać i nie złapali – uciekł, no to wtedy były przeszukiwania mieszkanie po mieszkaniu. To były wtedy też... to różnie się odbywało i różne efekty były, bo często przypadkowo mogli trafić właśnie na lekcje kompletów. No więc też to były takie różne awaryjne postępowania: co robić, jak wejdą Niemcy, a my tu się uczymy. No to [udajemy], że gramy, że coś tam. Nauczyciel w bamboszach rozebrany, że on tutaj mieszka, albo jak nie mieszka, to przyszedł jako kuzyn, domownik, coś tego... Dzieciaki się rozchodzili po całym mieszkaniu, młodzież. I tam ten robi to, ten coś... W każdym bądź razie były takie awaryjne plany w wypadku, co robić, gdyby Niemcy weszli w czasie lekcji.

  • Kiedy pan się zetknął z konspiracją?

Praktycznie biorąc, w 1939 roku. Przy szkole były drużyny harcerskie, więc te drużyny harcerskie działały dalej i komplety nie wpłynęły na to, że drużyny harcerskie przestały istnieć. I tak przez te komplety i drużyny harcerskie z tym, że w moim przypadku to było tak, że moje drogi się rozeszły z moją drużyną ze względów, powiedzmy, organizacyjnych tak w skrócie mówiąc i trafiłem do drużyny Gigantów, w której byłem od 1943 roku. Ta drużyna Gigantów, to była drużyna, która działała tu w Śródmieściu i obejmowała młodzież z różnych warstw społecznych. Być może na tej zasadzie, szczegółów, to już nie przypomnę sobie, jak to było, ale w każdym bądź razie byli chłopcy i z Ochoty i tacy bezdomni, nawet z rodzin patologicznych.

  • Zaproponował to panu jakiś kolega?

Tak, myśmy z grupką kolegów do tej drużyny Gigantów się przyłączyli, bo to trudno nazwać zapisaniem się, bo to nie było na zasadzie, że idę i się zapisuję. To nie było, nie jest takie proste – przejście i wyjście do organizacji, bo to ktoś musiał [wprowadzić]. Drużyna Gigantów działała przy RGO, to [jest] Rada Główna Opiekuńcza. To był taki płaszczyk, że ta młodzież się spotyka na dożywianiu, na zajęciach, organizuje jakieś zabawy, coś tego... To był taki kamuflaż. Jednym z takich kamuflaży było zorganizowany obóz harcerski w Celestynowie w 1944 roku w lipcu pod tytułem: „Kolonie dla dzieci w ramach RGO”. I wyjechaliśmy z całą drużyną. Nie tylko, bo drużyna była częścią tej młodzieży, która na te kolonie zdołała się dostać. I wyjechaliśmy w pierwszych dniach lipca na tak zwany – dla nas to był – obóz i mieliśmy tam różne szkolenia, zajęcia w terenie, z mapami, bez map, z kompasem, jakieś takie różne działania. Zresztą to, co było naszym uczeniem się w ramach szkolenia harcerskiego, to była właśnie i topografia – praca na mapach, pierwsza pomoc, roznoszenie – już było prawdziwe roznoszenie różnych meldunków, roznoszenie ulotek, tak zwany mały sabotaż, wypisywanie na ścianach... Niby to się wydawało śmieszne – wypisanie kotwicy, czy jakieś tam hasło, czy jakieś coś, ale za to ludzie ginęli przecież. Niemcy bardzo surowo podchodzili do tych spraw. No więc wyjechaliśmy na te kolonie, na ten obóz (myśmy to nazywali obóz harcerski) do Celestynowa. Zbliżał się koniec lipca, ta sytuacja niemiecka wyglądała u nas bardzo dramatycznie, tragicznie. Dla nas to była wielka satysfakcja, jak się oglądało te oddziały całe... sznur pojazdów, ludzi, żołnierzy cofających się i idących przez Warszawę, przez Most Poniatowskiego. Te oddziały na furkach, na rowerach, ci zwycięzcy – butni Niemcy naraz wracają, wycofują się można powiedzieć, w nieładzie i w takim w ogóle... Wyglądało to – nas to bardzo satysfakcjonowało – że to już jest właściwie armia pokonana. Tak to wyglądało. W ostatnich dniach lipca mama stwierdziła, że jednak coś tutaj jest [niepokojącego]... front jednak niewątpliwie przyjdzie, przejdzie przez Warszawę. To lepiej, jak wszyscy są razem.Więc taka zasada była stosowana przez mamę w 1939 roku i sprawdziła się i też, wszyscy [byliśmy] razem. Starszy brat pojechał po mnie do Celestynowa i mnie zabrał do domu. Tam załatwił sprawę, że, powiedzmy, wracam do domu. I to było w niedzielę. Powstanie wybuchło we wtorek 1 sierpnia. To było w niedzielę, w niedzielę wróciłem do Warszawy. Następnego dnia ojciec mojego kolegi, który też tam był na tym obozie... Jak wróciłem, to się skontaktowałem z ojcem kolegi, że Janek tam jest, że wszystko w porządku. No, ja wróciłem, bo rodzina zdecydowała, że lepiej, żebyśmy byli razem. I on też tak sobie pomyślał, że lepiej, żeby [być] razem. Wyjechał do Celestynowa, ale komunikacja była utrudniona, bo [była] kolej elektryczna do Otwocka, była ciuchcia do Karczewa – to właściwie były jedyne te dwie drogi, żeby się dostać do Celestynowa. Elektryczna kolej już nie wiem, czy chodziła prawidłowo, bo myśmy wracali ciuchcią z Karczewa. [...]To w ogóle trudno sobie wyobrazić, że ciuchcia jechała ulicą Grochowską. Były tory i ten samowar – puf, puf, puf, puf....dymiło, szumiało, szybkość oszałamiająca, jakieś dwadzieścia na godzinę! Ale parę wagoników ciągnęła ta lokomotywka. I ojciec mojego kolegi dojechał do Radości i został zatrzymany i cofnięty przez patrol radziecki. Już go nie puścili do Celestynowa. I tak się ułożyły losy tej rodziny, że cała rodzina zginęła w Powstaniu, a mój kolega ocalał, bo był właśnie w Celestynowie. Losy ludzkie bardzo różnymi drogami idą...

  • Jak on się nazywał?

To był Janek Zaunar – też typowo „polskie” nazwisko, notabene syn pastora, Ludwika Zaunara, który był pastorem i proboszczem w parafii ewangelicko-reformowanej na Lesznie 20. Ten kościół protestancki, to właśnie ten kościół ewangelicko-reformowany i on tam był proboszczem, jego ojciec. Zginął w czasie Powstania i jego żona – matka kolegi, a jego starsza siostra była sanitariuszką i zginęła na Starówce. I on, gdyby był w domu, to by w domu nie usiedział i też nie wiadomo jakby to było. Dla niego szczęście, że ojciec nie dotarł, a nieszczęście, że nie był ze swoimi bliskimi. I nie był. Co prawda, też trudno powiedzieć jakby to było, bo to przecież na Woli, na Starówce różne rzeczy dramatyczne się przecież działy.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Jeżeli chodzi o wybuch Powstania, przyjechałem do Warszawy 30 lipca, w niedzielę wieczorem byłem w domu i zastałem taką sytuację, że najstarszy brat Janusz leży w łóżku z olbrzymim, spuchniętym kolanem. Miał tak zwaną wodę w kolanie. Miał wypadek rowerowy, przewrócił się w jakichś okolicznościach, [o których] trudno mi teraz powiedzieć, parę dni przed moim powrotem z obozu. I był unieruchomiony. 31 [lipca] – poniedziałek (zresztą jak się okazuje, te terminy wybuchu Powstania były wcześniejsze), [zebranie] zostało odwołane i to było duże zamieszanie. Wreszcie jest sygnał, że 1 sierpnia. Mój brat nie mógł się ruszyć z łóżka i pamiętam, do ostatniej chwili on już się wyrywał. Zresztą się wyrwał. Z tym, że to tak było. W czasie okupacji każdy z nas należał do jakiejś swojej organizacji. Janusz miał swoją, skończył kurs podchorążych w konspiracji, starszy brat Jurek też należał do jakiejś tam organizacji, ja do swojej i myśmy o tych organizacjach nie mówili między sobą. To były zasady konspiracyjne, że lepiej nie wiedzieć. I nie wiedzieliśmy [o sobie] mimo, że to tak było... wiedzieliśmy, że coś, ale nie wiedzieliśmy kto, z kim, jakie miejsca kontaktowe – gdzie się spotyka, z kim się spotyka, z kolegami, nie z kolegami... To było wszystko autentycznie nieznane. Ponieważ Janusz myślał, że się jednak wykuruje do tego momentu, ale stwierdził, że nie da rady się poruszać – miał trudności z chodzeniem – wysłał mnie z kartką na Słupecką 6, 1 sierpnia o godzinie... która to mogła być, szesnasta chyba, po południu. Więc wskoczyłem na rower, pojechałem na Plac Narutowicza, Słupecka, godzina już była jakaś wpół do piątej – puk, puk, puk, „W jakiej sprawie?” a ja nic, ja tylko tu kartkę, dziękuję, do widzenia. Przekazałem tylko tą kartkę, nawet nie wiem co tam było. Nie pamiętam, czy była zaklejona, czy nie zaklejona, nieduża karteluszka... Zbiegłem ze schodów, na rower – myk i wracam do domu. Pierwsze strzały zastały mnie na Placu Narutowicza, więc zacząłem dzielnie pedałować Filtrową, bo jechałem Filtrową tą trasą na Plac Trzech Krzyży. Już tam były patrole niemieckie, jakieś strzały, jakieś coś... Ludzie pochowali się z ulicy po domach, ja też się schowałem do domu. A potem, już godzina siedemnasta, to było obok Filtrów, jakieś oddziały zaczęły działać. Przenocowałem – pierwsza noc to u ludzi gdzieś, przekoczowałem na ulicy Filtrowej. Zresztą nie ja jeden, bo wielu takich właśnie przygodnych przechodniów, którzy się znaleźli o tej godzinie w tym miejscu, z dala od swoich domów, pracy, czy miejsca zbiórek... Bo to też mogło być na tej zasadzie, że przecież wielu uczestników nie dotarło do swoich punktów zbornych i między innymi przecież batalion „Sokół” powstał właśnie tutaj z tych ludzi, którzy z różnych względów nie dotarli do swoich jednostek, do swoich oddziałów. No więc mój powrót na Plac Trzech Krzyży trwał dwie doby. Już rodzina była zaniepokojona – wyjechał, nie wrócił, nie wiadomo co... A tu już Powstanie się rozwinęło. Te pierwsze godziny były najbardziej dramatyczne. Opanowanie różnych punktów z powodzeniem, lub bez powodzenia, lub z miernym powodzeniem, to było przecież w całej Warszawie. Wielką trudność [sprawiło] pokonanie ulicy Marszałkowskiej. Skokami doszedłem do Politechniki i na ulicę Koszykową i tam przenocowałem u rodziców kolegi mojego najstarszego brata, zaopiekowali się mną. Tam spotkałem swojego starszego kolegę ze szkoły Reja – Kostka Potockiego, który brał udział w ataku na Politechnikę, tam żeśmy się spotkali, właśnie przy Politechnice. To były momenty trudne do poruszania się, bo nie wiadomo gdzie są oddziały niemieckie, gdzie są oddziały polskie. Ta linia była bardzo zmienna, bardzo ruchliwa i bardzo różna w różnych miejscach nawet tego samego rejonu. Bo czasem Niemców udało się szybko opanować, a czasem to trwało kilka godzin, a więc z Politechniką były sęki. To nie było tak, że w ciągu pierwszego ataku zostało to wszystko opanowane. A po Marszałkowskiej pędziły, jeździły – Marszałkowska była pod kontrolą niemiecką – czołgi i różne pojazdy opancerzone i były... nie było jeszcze barykad w tym miejscu, nie zdążyło się zbudować. Bo to nocami [się budowało], jak nie była mocno zbudowana, to Niemcy niszczyli ją w ciągu dnia. Pokonanie ulicy Marszałkowskiej było bardzo trudne i ryzykowne, ale drugiego dnia – już dwie noce spędziłem właśnie, pierwszą na Filtrowej, drugą na Koszykowej – wreszcie doszedłem do domu. Już braci nie było w mieszkaniu, tylko byli rodzice. I tak właśnie trafiłem do „Sokoła”, który działał w rejonie mojego zamieszkania. Mieszkałem na ulicy Żurawiej 4, a „Sokół” miał swoje miejsce postoju na Nowogrodzkiej 1/3/5/7, takie podwórko było dość rozległe i tam na parterze był lokal, który został zajęty przez oddział. Tam się produkowało butelki zapalające i też był tam moment dramatyczny w pierwszych dniach. No co tam, przyszedłem, zapisałem się, przyjęty, przysięga...

  • Ale bracia jakoś panu pomogli, czy...?

Nie. Poszedłem z kolegą z naszego domu, z vis a vis. To był taki Henio Górecki, starszy ode mnie o dwa lata i on chyba w konspiracji nie był, w jakimś harcerstwie. To była rodzina, zresztą też dość liczna, bo dzieciaków było pięcioro w różnym wieku – najmłodsza dziewczynka Ola, o ile dobrze pamiętam, miała osiem, dziewięć lat, potem czternaście, osiemnaście, najstarszy syn miał koło dwudziestu lat – pięcioro. To byli poznaniacy, którzy zostali wyrzuceni z Poznania w 1939 roku, na początku 1940 znaleźli się w Warszawie. I różnymi [sposobami] tułali się po Warszawie i wreszcie zostali wprowadzeni, dostali mieszkanie vis a vis naszego mieszkania na ulicy Żurawiej. I tam oni mieszkali. I właśnie z Heńkiem [...] żeśmy się kolegowali i razem we dwójkę poszliśmy i zgłosiliśmy się do „Sokoła”. Jak się okazuje, w tym Sokole, w tym oddziale, w plutonie był również Antek „Rozpylacz”, którego znałem, poznałem w 1942 roku nad Wisłą. Takim niespokojnym duchem naszej rodziny to był najstarszy brat, no, z racji [tego], że był najstarszy – Janusz. W czasie okupacji życie sportowe, czy jakieś... było właściwie żadne. Gra w piłkę nożną była zabroniona. Były tajemne kluby, grały na różnych miejscach, jakichś boiskach szkolnych i to też była konspiracja, to nie było wszystko jawne. Niemcy nie pozwalali na jakieś życie sportowe, więc jedyną oazą, można by powiedzieć, w miarę spokojną to była Wisła. Tam Niemcy nie penetrowali tak dokładnie brzegów Wisły. I życie i konspiracyjne i sportowe przeniosło się nad Wisłę. Nie było oczywiście klubów, organizacji, które były przed wojną – Jachtklub, nie Jachtklub, oficerski Jachtklub, różne inne kluby, WTW, Warszawski Klub Wioślarski – to wszystko przestało istnieć, ale ludzie, jakaś tam baza była. Myśmy, brat najstarszy zainteresował się żeglarstwem. Wpadł na pomysł, żeby zbudować łódkę. Jaką? Były różne przymiarki. To kajak, to żaglowy, żeby żaglówka była. Były takie konstrukcje Plucińskiego, cała seria „P”. Między innymi jest piękna żaglóweczka P-7, to się nazywa kajak żaglowy. [...] I wybieramy z tego, co by tu nas zaspokoiło. [...] I zaczęliśmy od kajaka żaglowego, ale okazuje się, że nas jest trzech, a jeszcze koledzy, no to za małe, to coś większego. Wreszcie decyzja zapadła z pomocą finansową ojca, bo to nie było takie proste [...] zbudowaliśmy łódź.[...] Teraz to się nazywa Omega, a przedtem to była Chetka.[...] Miały piętnaście metrów żagla, a myśmy zbudowali tak zwaną dwunastkę...[...]

  • Pan zaczął mówić o Antku „Rozpylaczu”...

Już kończę ten epizod, bo to się wiąże. Budujemy tą łódź na przystani i okazuje się, że na tej przystani są starsi żeglarze, którzy mają już swoje łodzie i na których żeglują. Między innymi był Maciek i Antek. Dwóch przyjaciół, mieli piękną wielką łódź i nam, doświadczeni, udzielali trochę wskazówek. I na tej przystani, byliśmy na Saskiej Kępie, po tamtej stronie Wisły były zgromadzenia sportowców. Między innymi był Gierutto, między innymi był Eugeniusz Lokajski (oszczepnik), którego myśmy znali, bo był nauczycielem wf-u u Reja przed wojną – to byli olimpijczycy. Był inżynier Jęż – olimpijczyk w żeglarstwie. A dla młodzieży olimpijczyk, to było coś. To był autorytet, to byli ludzie, którym się należał szacunek i których się obserwowało.[...] I tam spotkaliśmy, poznaliśmy Antka. No Antek? Antek, Maciek, bo to nazwisk się nawet nie znało, tylko tak po imieniu. Ja wiedziałem, bo mama Antka Godlewskiego prowadziła lokal, znaczy lokal – szyła damskie gorsety, Helena, chyba Helena miała na imię i miała pracownię na Żurawiej. Więc nazwisko Godlewski, Godlewski, to może było mi znane. I spotykamy się w „Sokole”, jak się tam zgłosiłem. I jest Maciek, jest Antek. To była para nierozłącznych przyjaciół. Razem działali w żeglarstwie, Maciek był chyba trochę starszy od Antka, a Antek był narwany, odważny, wesoły, pogodny, roześmiany, kontaktowy i lgnęły do niego i dziewczyny i koledzy. Był żywiołowy chłopak i przez tą swoją żywiołowość tak szybko zginął właśnie w ataku na „Cristal” w Alejach Jerozolimskich.

  • Naprawdę wszyscy wołali na niego „Rozpylacz”?

Dlaczego „Rozpylacz”? Oddział, który powstawał właściwie powstawał z przypadkowych ludzi, którzy się zgłosili z różnych oddziałów. Uzbrojenie „Sokoła” na początku było dramatycznie niskie. To były trzy karabiny – jeden francuski z pierwszej wojny światowej, dwa kbk-i, parę granatów i właśnie rozpylacz Antka „Rozpylacza”, zresztą to był wspólny – Maćka i Antka. Ale Antek to zaanektował i Maciek nie wiem, czy to dostawał czasem do ręki. Ale to był zasadniczo pistolet Maćka.[...] To było całe uzbrojenie. Nie wiem, czy jakaś krótka broń [była], jeżeli była, to gdzieś tam może któryś ze starszych uczestników tego batalionu, może oficerowie mieli jakąś broń. Ale to, co było w oddziale do walki, to były właśnie te karabiny. Potem był karabin maszynowy, potem były tam inne jeszcze, to się oczywiście rozwijało, zdobywało, ściągało różnymi drogami. Ale pierwsze [tak wyglądały], jak ja tam byłem od 3 sierpnia, bo zameldowałem się tam 3 sierpnia, zgłosiłem. Barykady już były częściowo zbudowane, jak przyszedłem po dwóch dniach, to już [je] zastałem. Była barykada na ulicy Brackiej przy Nowogrodzkiej, tak bliżej Alej Jerozolimskich, kilka metrów. Była otwarta przestrzeń, bo obecnie to inaczej wygląda. Potężny gmach BGK – Bank Gospodarstwa Krajowego, który jest róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, który był połową tego, co dzisiaj jest. I między BGK, a ulicą Bracką była wolna przestrzeń ogrodzona wysokim płotem ze sztachetami i z taką, pamiętam reklamą pudru Antiba. I to utrudniało nam w pewnym sensie dostęp, bo był teren otwarty i Niemcy mogli się znakomicie bronić. I nie udało się ich wykurzyć z BGK, jakkolwiek były momenty, że byliśmy, znaczy ja nie byłem, ale z oddziału byli już na parterze, ale musieli się wycofać. Była właśnie na Nowym Świecie, po przeciwnym rogu restauracja, czy tam kawiarnia niemiecka, która... Niemcy byli akurat, to tych Niemców trzeba było wykurzyć. To takie było zmienne w pierwszych dniach, zresztą później też. W każdym bądź razie w naszej okolicy był punkt, ważny punkt, który trzeba było zdobyć – to był BGK w naszym rejonie. W naszym rejonie, to Nowy Świat był tą granicą. Niemcy byli w Muzeum Narodowym i Książęca była jak gdyby nasza. Ale YMCA była w rękach niemieckich, Sejm był w rękach niemieckich, więc nasza przestrzeń, która była pod kontrolą „Sokoła” to był Nowy Świat, Aleje Jerozolimskie do Marszałkowskiej, Krucza.

  • Pan tam pełnił funkcję łącznika?

Tak.

  • Na czym to polegało?

Na tym to polegało, że nosiłem wszelkiego rodzaju meldunki, wszelkie rozkazy na poszczególne odcinki. Było nas tam kilku, to nie byłem ja jeden. Powiedzmy, przygotowanie broni, przygotowanie butelek z benzyną... Między innymi był taki dramatyczny moment, to było koło, nie wiem, 7, 8 [sierpnia], to jeszcze było przed śmiercią Antka „Rozpylacza”. Właśnie tam na Nowogrodzkiej w tym parterowym lokalu, było gorąco – przecież to był sierpień, piękna pogoda, okna pootwierane i tam szykowaliśmy butelki z benzyną. I były przygotowane prowizoryczne regały w korytarzyku, bo to była stróżówka, nie stróżówka, taki korytarzyk i pokój, a okna wychodziły na podwórko. I ten korytarzyk z klatki schodowej, były na nim prowizoryczne regały zrobione i tam stawialiśmy te butelki. Tych butelek, gdzieś napakowane było... bo jedna z podstawowych broni powstańców, to były butelki z benzyną. I w pewnym momencie ten regał nie wytrzymał obciążenia, był, powiedzmy, za słabo zbudowany. Coś tam pękło, spadło, jedna butelka się zbiła i się to zapaliło. No więc dramat! A tam ja akurat byłem w środku i jeszcze ktoś był. Wyskoczyliśmy przez okno. To płonie, ale za chwilę to będzie olbrzymi pożar. Kto żyw z oddziału, z mieszkańców, którzy byli na podwórku... Na szczęście były tam kopce piachu, był piasek i błyskawicznie zasypało się to piaskiem. To udało się uratować, te wszystkie butelki, bo od tego mógł się zająć budynek, [zrobić] pożar całego budynku. Nie wiadomo jakby to się odbywało, ale szczęśliwie udało się, że tylko jedna butelka pękła i się zapaliła, inne nie popękały – może dwie, trudno mi powiedzieć, bo z tego rumowiska się potem wygrzebywało.

  • Jak pan zapamiętał moment śmierci Antka „Rozpylacza”. Był później pogrzeb?

Tak. Nie pamiętam, znaczy nie byłem przy śmierci, tylko wieść przyszła, że Antek nie żyje. To jest niemożliwe. On zginął, nie tak łatwo było go ściągnąć. Nie byłem przy tym, Maćka też nie było przy tym. Maciek zorganizował ściągnięcie go z ulicy, to miejsce było pod ostrzałem niemieckim. Trzeba go było ściągnąć o zmroku. Ściągnęło się, więc został przeniesiony na ulicę Nowogrodzką. No, wielka rozpacz, wielka tragedia dla nas wszystkich. Raz, że to był dzielny chłopak, a poza tym był szalenie lubiany. Już tak [podsumowując], co on walczył... On walczył tydzień, czy osiem, czy ileś dni, a już był postacią na tyle znaną, popularną. No to czymś musiał się zasłużyć, to nie przychodziło tak, że to on, Antek „Rozpylacz”... A ten „Rozpylacz”, to był dodatek do tego, że miał ten rozpylacz. To było rzeczywiście [wydarzenie] i okoliczni mieszkańcy i wszyscy brali udział w pogrzebie i został pochowany na jednym z podwórek. Mówię – jednym, bo to inaczej teraz wygląda i na ulicy Brackiej te podwórka były połączone, można było podwórkami chodzić między domami Nowogrodzka, Bracka. A jeżeli nie można było, to były przejścia w piwnicach. To też znowu jest oddzielny rozdział – oddział łączności w czasie Powstania. Nie można było się poruszać po ulicach z różnych względów, albo ostrzał samolotów, karabiny maszynowe, bomby i pociski. A poza tym byli, no, jeżeli był pod kontrolą jakiegoś punktu niemieckiego, na przykład ulica Żurawia była pod kontrolą niemiecką, bo poczta na Poznańskiej przy Nowogrodzkiej była w rękach niemieckich. I mieli dokładny wgląd w ulicę Żurawią i przez ulicę Żurawią nie można było przejść. Można było, [ale] albo się udało, albo się nie udało, ale to nie była droga do przejścia, to były barykady, które nas chroniły w przejściach.

  • Był pan na pogrzebie Antka „Rozpylacza”, mógłby pan opisać jak to się odbyło?

Oczywiście. Była jakaś, ja to tak odczułem, to była trumna. Ale to nie była prawdziwa trumna, jakie są obecnie z zakładu pogrzebowego, tylko to była trumna zbita z desek. Leżał, wyglądał, jak śpiący. Potem [trumna] została oczywiście zamknięta, zniesiona, przeniesiona... Ta trumna była ustawiona na podwórku przy ulicy Nowogrodzkiej. I po tym przeniesieniu został pochowany. Zresztą każdy wolny teren na podwórkach, nie tylko tutaj w naszym rejonie, ale w całej Warszawie, to były małe cmentarzyki, więc już tam jakieś ofiary Powstania były pochowane, to nie był pierwszy grób. I obecnie miejsce, w którym był pochowany, to też w przybliżeniu jest to miejsce, które jest przedstawione, jako miejsce pochówku Antka „Rozpylacza”, Bracka 7 chyba, tam w podwórku się wchodzi. Można tam zobaczyć, jest tablica, jest rodzaj pomnika. To było wielkie przeżycie i strata. Raz, że to był człowiek, który był znany, już dał się poznać w tym rejonie.

  • Ale czy była mowa pożegnalna, salwy, honory się oddawało?

Nie, nie. Salw nie było, o ile sobie przypominam. Salw nie było, były oczywiście przemówienia dowódcy, major Olszewski przemawiał, no nie pomnę, co... człowiek inaczej to przeżywa. Ja to przeżywałem też inaczej, co, kto tam mówił. Był ksiądz, do ziemi, no i... tak to się odbyło.

  • A ten jego przyjaciel Maciek przeżył Powstanie?

Przeżył i niedawno, chyba w zeszłym roku, zmarł. [Był] schorowany.

  • Jak się nazywał?

Stefan... pamięć zawodzi człowieka... Zaraz sobie przypomnę.

  • A pseudonim „Maciek”?

Pseudonim „Maciek”, a na imię miał Stefan. Był z zawodu krawcem, krojczym. Miał po Powstaniu... bo to też był młody człowiek, jeszcze wtedy nie wiem, czy miał zawód w czasie Powstania. Może już miał. Traktuję tych wszystkich jako młodych mimo, że miał dwadzieścia lat, to dla mnie był jak starszy brat, który miał osiemnaście lat. Czy miał dwadzieścia dwa, czy dwadzieścia – to wszystko byli młodzi [ludzie], to nie miało znaczenia. Ale już mógł mieć swój zawód, mógł pracować, trudno mi ocenić.

  • Pamięta pan najgorszy dzień w czasie Powstania? Z czym panu się źle kojarzy Powstanie?

Taki moment dramatyczny, to było zburzenie i zasypanie – akurat byłem w tym momencie, byłem zasypany. To była już druga połowa Powstania, druga część, wrzesień. To było o ile dobrze pamiętam 2 września. Był bombardowany kościół św. Aleksandra i jedna z bomb z tego nalotu trafiła w dom na Żurawiej 4. Biegałem, że tak powiem, po różnych miejscach, byłem w ruchu. Nie to, że siedziałem w jednym miejscu. Przechodziłem na drugą stronę Alej Jerozolimskich. To była porządna, potężna barykada, ale pod ostrzałem z BGK, więc trzeba było bardzo uważać. Zresztą przez tą wielką barykadę, wykop bez przerwy, albo z jednej strony, albo z drugiej strony. I to było tak, że [był] zamknięty ruch i jeden kierunek, zamknięty – drugi kierunek, bo już dwie osoby – a jeszcze często z różnymi bagażami, z różnym ekwipunkiem – się nie mieściły. Więc tam biegałem. Na początku Powstania było mnóstwo różnych gazetek, pod różnymi tytułami, wydawane przez różnych w różnych miejscach. W drugiej części Powstania, już z racji tego, że były poniszczone lokale, bo były bombardowania – Niemcy bezkarni latali nad Warszawą i bombardowali, to był poligon doświadczalny. I to młodzi piloci niemieccy, tak sobie wyobrażam, tutaj zdobywali doświadczenie, bo obrona przeciwlotnicza była praktycznie żadna. Powstańcy nie mieli miejsc, w których mogliby skutecznie bronić. Dowodem tego jest to, że wystarczyło, że się pokazały dwa myśliwce radzieckie w pewnym momencie nad Warszawą, to meserszmity zniknęły.

  • Ale mówił pan o zasypaniu.

Ale to się wiąże. Poruszałem się i w drugiej części [Powstania] ludzie pragnęli informacji. Byli ciekawi co się dzieje na Świecie i co jest w Warszawie, co się dzieje w drugiej dzielnicy. I w tych gazetkach właśnie to było: co się dzieje, jakie placówki są opanowane, jakie nieopanowane, jakie są straty, jakie wojska i tak dalej. I tak samo, co się dzieje za granicą, co na froncie, co na zachodzie, co na wschodzie, co alianci i tak dalej. Tych gazetek było coraz mniej, ludzie byli chłonni tych wieści, wiadomości, informacji. Zdobyłem jakąś gazetkę i z tą gazetką przybiegłem do domu na ulicę Żurawią. Życie nie tylko tego domu, ale w ogóle mieszkańców w czasie okupacji, w czasie Powstania grupowało się w piwnicach. Tam było ze względu na bombardowania, na ostrzał... to było takie bezpieczniejsze miejsce. Bo takie, żeby było bezpieczne, to nie było żadnego takiego miejsca. Jak przyszedłem z tą gazetką, z tymi informacjami, no to wszyscy, cały dom się zgromadził w jednej części w piwnicy, na korytarzach tak się jeden przy drugim, jeden przy drugim [zebrał] tłumek ludzi i tam przy latarce (bo światła elektrycznego już nie było) odczytałem tą gazetkę, wszyscy tam ten... i w pewnym momencie huk straszny, straszne takie ten, czarno się zrobiło, łomot, łoskot... Huk, a potem to trwało, to nie było tak, że sekunda huku i potem cisza. To trwało, trudno powiedzieć ile, ale to trwało jakąś dłuższą chwilę, czy dwie dłuższe chwile. W każdym bądź razie oceniam, że to mogło być nawet kilkadziesiąt sekund. Huk i po tym huku sypały się gruzy, padały. Pył, ponieważ jedynym opałem w czasie [Powstania] do ogrzewania praktycznie biorąc, to był węgiel i każdy w piwnicy miał swoje zapasy węgla – większe, mniejsze... I jak to, ten wstrząs i bomba wpadła, zresztą dwie bomby, jak się potem okazało, rzucone z samolotu wpadły takim łukiem. Jedna część domu runęła całkowicie od góry do dołu, a druga część domu została uszkodzona więcej na pierwszym, drugim piętrze, niż na czwartym. Bo kawałek mieszkania na czwartym i na trzecim piętrze ocalało po jednym pokoju, a już niżej... w ogóle kompletna ruina, pusto, powietrze. I to runęło wszystko na tą piwnicę, na piwnicę naszego domu. Szczęście moim zdaniem to było takie, że ludzie się zgromadzili w tym miejscu, bo się w pewnym miejscu i piwnica zawaliła i zasypała właściwie w dwóch miejscach i byliśmy uwięzieni – prawie wszyscy mieszkańcy – w tym korytarzu, w piwnicy. Wszystko pogasło, karbidówki, świece, co było, to wszystko pogasło. Miałem latarkę elektryczną, nazwijmy to – służbową, bo to po tych korytarzach się chodziło, biegało, to trzeba było mieć jakąś latarkę. To jak oświeciłem, to widziałem na parę centymetrów, dalej już w ogóle nic. Bo ten pył, kurz uniósł się i to długą chwilę... Ludzie zaczęli kasłać, krztusić się, bo nie było czym oddychać. Po kilku minutach po omacku, bo to czarno, ciemno, jak się nawet jakaś latarka zapaliła, to się tego z metra, dwóch nie widziało. To po kilkunastu minutach wszystko zaczęło opadać, no i zaczynają po omacku ludzie wtedy jakieś latarki świecić, szukać... „Zasypani jesteśmy, zasypani!” No to w drugie miejsce. Korytarz piwniczny przebiegał tak wkoło całego budynku, można było wkoło obejść cały budynek, tak korytarze szły, a od korytarzy były piwnice, lokale piwniczne. A poza tym były przebite przejścia między jednym domem a drugim, myśmy mieli przebite w piwnicy przejście do Żurawia 4a i do Bracka 2. To ten sąsiedni budynek, który jest narożny, który ocalał, który wygląda tak jak przed Powstaniem aktualnie na dzień dzisiejszy. No więc dramat. Jest pewna panika, pewien popłoch: co będzie? No tu... wydostać się, w ogóle nie wiadomo kto żyje. Dopiero się tam [szukają], nawoływania: „Ty jesteś? Jesteś...” Okazuje się, że nikt nie zginął. Jedna osoba zginęła w czasie tego bombardowania. To był ksiądz, który przyszedł, nie mieszkaniec tego domu, przyszedł i znalazł schronienie na pierwszym piętrze. Ale ksiądz nigdy nie schodził w czasie bombardowania. Zawsze był, trzymał się na pierwszym piętrze. A bomba właśnie wybuchła gdzieś na pierwszym piętrze, bo to wyrwa była taka i właśnie nad naszą piwnicą, tam, gdzie myśmy byli. Tam w tym pomieszczeniu w którym byliśmy, to się później okazało, to ściana... Zresztą to był dom z cegieł budowany w 1905 roku, mury były grube na metr, te fundamenty też potężne, to ta ściana się przesunęła o jakieś pół metra tak, że była szczelina między stropem piwnicy, a tą ścianą. Ale szczęśliwie to wytrzymało, że się to wszystko nie zwaliło, bo jakby się zwaliło, to by wszyscy, którzy byli tam zgromadzeni, to by zostali zmiażdżeni, przysypani tymi cegłami. No i teraz wydostać się. To jest rumowisko, wyciąga się cegły, a sypią się następne. Poza tym nie ma gdzie tego ustawiać, jest ciemno, ale staramy się wydostać stamtąd właśnie w stronę Żurawiej 4a i w stronę Brackiej 2. Okazuje się, że najstarszy brat Janusz dowiedział się, bo to było takie odczuwalne łupnięcie na całą okolicę. Najstarszy brat przybiegł dowiedzieć się, przychodzi – domu nie ma, więc gdzie zasypani? Zaczął tam organizować pomoc z zewnątrz. I z zewnątrz dopiero została jakaś brygada zorganizowana ludzi od [odkopywania]. Przecież były całe drużyny, które zajmowały się tylko odkopywaniem ludzi i niesieniem pomocy. To była przecież organizacja, to nie było takie spontaniczne. Powstanie miało swoją organizację – i służbę zdrowia i łączność i tak dalej. Były też takie drużyny, które odkopywały ludzi. Były drużyny strażackie do gaszenia pożarów, więc takie służby były, więc przyszli i nas stamtąd wydobyli, odkopali. Wychodzimy na podwórko, to podwórko to był tak zwany dom – studnia, zresztą nie jedyny, tak jak wtedy wiele domów w Warszawie, że na działce jest ze wszystkich stron zabudowane i tylko [jest] podwórko – studnia. Więc [było] zasypane w całości, dom przestał istnieć i zaskoczenie – niebo! Nie ma domu, jest niebo nad nami. Była jeszcze jedna osoba – matka z malutkim dzieckiem, osoba, która też miała zniszczony dom i znalazła schronienie na korytarzu w naszym domu. Nie wiem skąd ona przyszła z dwojgiem dzieci. Jedno dziecko malutkie miało chyba z roczek, miała to dziecko na ręku w każdym bądź razie. I poszła do ubikacji publicznej, która była... wejście było od podwórka. Przed wojną każdy dom miał taką ubikację, która była pod opieką ciecia i jak ktoś chciał skorzystać, to za drobną opłatą mógł korzystać z takiej ubikacji. I ona poszła do tej ubikacji i została zasypana. Następnego dnia słychać było jakieś pokrzykiwania, jakieś pukanie. Zaczęła się akcja, ale to już mieszkańcy, to już ja przy tym nie byłem, już nie było mnie w domu, ale potem widziałem, że z różnych desek wyciągniętych z tych ruin zrobiona była zapora, żeby się nie osypywało i spod spodu wydłubali tam dziurę. W tej ubikacji było okienko nad drzwiami i tam jakąś linką, jak to znam z opowieści przywiązali, ona przywiązała dziecko i zostało wyciągnięte przez dziurę przez okienko. To okienko nieduże, potem ją wyciągnęli. Ona tam przeżyła dramat, była zasypana kilkadziesiąt godzin. I jeszcze jedno wydarzenie związane z tym domem. Okazuje się, że w tym domu byli przechowywani Żydzi. Była ta konspiracja przeprowadzona tak znakomicie, że nikt z mieszkańców nie wiedział na parterze. I w trakcie Powstania były organizowane tak zwane komitety blokowe, przeciwpożarowe. Mieszkańcy byli zorganizowani do różnych czynności, że ten się zajmuje tym, ten się zajmuje tym, a wszyscy w razie czego, to zajmujemy się tym. Były takie dyżury przeciwpożarowe, że jak wpadnie bomba, to żeby zasypywać, czy w ogóle zalewać. No później to już oczywiście było niemożliwe, bo nie było czym, a poza tym bycie tam, na strychu byłoby niebezpieczne. Ale już w trakcie, jak pożar wybuchał, to... pierwsza akcja była mieszkańców, w różnych miejscach z powodzeniem [przeprowadzona], lub bez. Albo się ugasiło, albo nie. W każdym bądź razie w tym komitecie domowym znalazła się naraz młoda osoba. Ładna dziewczyna, jakieś dwadzieścia lat, Mila, która była tak pełna życia, tak w ogóle zorganizowana, pomocna, wszystkim pomagała. Jeżeli ktoś potrzebował jakiejś pomocy, coś przynieść, coś pomóc, coś tego. I ona była takim dobrym duchem tej organizacji domowej. Ale ponieważ się w tym czasie tyle ludzi przewijało – pogorzelcy, czy ze zburzonych domów, czy z jakichś dzielnic – to była też wędrówka ludów. Ludzie szukali jakiegoś schronienia, jakiegoś bezpiecznego miejsca. I tu dom zniszczony, spalony, nie wiadomo gdzie, to idą tam, gdzie jest jakiś dach nad głową. I to jeden drugiemu pomagał. Więc tych uciekinierów, pogorzelców było wielu i ta dziewczyna się tam, jak to się mówi, zadomowiła. I co się okazało? Że jak już my zostaliśmy odkopani z tej piwnicy, to się okazuje, że jeszcze właśnie na parterze są osoby zasypane. I to jest rodzina tej Mili. To się okazało, że to była Żydówka. Z całą rodziną – rodzice, babcia, ciocia i coś tam jeszcze. Nie wiem ile osób tam było... rodzice, ciotka i babka, chyba cztery osoby i ona piąta, ta Mila. Ale Mila, że tak powiem, się ujawniła, wyszła z tego. A Żydzi byli na tyle przerażeni, że bali się wyjść nawet w czasie Powstania. I tam zostali zasypani i ona organizowała pomoc dla swojej rodziny. Widocznie nawiązała – szczegółów nie znam, bo mnie nie było tam, byłem gdzie indziej, nie byłem stale w tym domu. Czy nawiązała kontakt, czy usłyszała ich głosy po iluś tam godzinach... W każdym razie wszczęła alarm, no i przyszła drużyna, która odkopuje i która tych ludzi ma wyciągnąć. Próbowali podobno kilka godzin i zrezygnowali, bo było to niebezpieczne dla tych ratowników. I przyszedł mój najstarszy brat Janusz, który też do rodziców, do domu szedł dowiedzieć się co [słychać], bo on był zajęty w plutonie łączności, miał swoje obowiązki, więc nie zawsze mógł być. Ale to było wszystko w jednym rejonie. Tak, jak on zorganizował to odsypanie nas, to potem przychodził tam do domu. Zresztą ja też tam przybiegałem, jak mogłem. I on się, że tak powiem, zainteresował i uratował tych ludzi, wyprowadził. Pomagałem mu, byłem mały, chudy i mogłem się przecisnąć, ale się bałem strasznie tego przygniecenia. To było czarno, nie widać, latarki elektryczne mieliśmy, ale to nie zawsze można rozświetlić i zobaczyć, a to co się ruszy, to się sypie. No więc jemu się udało dotrzeć do tego pomieszczenia, ja tam się nie doczołgałem, mimo, że byłem mniejszy – łatwiej mi było. [...]Podaliśmy im wodę – pierwsza rzecz, bo to już kilkadziesiąt godzin byli zasypani, więc w jakichś butelkach nie plastikowych, tylko po wódce, po piwie, dostali wodę i potem... Ale jak się okazuje, to oni siedzieli na kanapie przy ścianie i spadła na nich belka podłogowa i zostali tak unieruchomieni na kanapie, te cztery osoby. Trzeba było dźwignąć jakoś tą belkę. Jak to Janusz tam zrobił, że ich spod tej belki wydłubał... bo nie sądzę, żeby mógł dźwignąć, bo belka była przyciśnięta innymi belkami i stropem, sufitem, tym wszystkim. Ale na tyle tam wydłubał te gruzy, że osoba po osobie [się wydostali]. Ja byłem, że tak powiem łącznikiem, wyciągałem, ale blisko wyjścia, ja tam nie byłem tak daleko, jakoś wyciągałem i te cztery osoby (chyba cztery osoby) zostały wyciągnięte i właściwie brat Janusz tego dokonał, bo ta drużyna, która chciała, to [nie mogła]. To było dramatyczne. Mnie się wydało, że to jest wręcz niemożliwe.

  • Ale jemu się udało.

Jemu się udało.

  • Jak pan przyjął koniec Powstania, że już jest upadek?

To były mieszane uczucia. Z jednej strony tragedia cofania się i coraz mniejszy skrawek Warszawy jest w rękach powstańców. Te straszne pożary i straszne bombardowania, huki, to zniszczenie, ci ranni ludzie w szpitalach. To myśmy się przewijali. Ojciec, który miał aptekę na Placu Trzech Krzyży zaopatrywał przez całe Powstanie dwa szpitale – Żurawia 4, tam był szpital zorganizowany i na Mokotowskiej. Dramat tych szpitali, bo to nie bardzo [było] jak leczyć, czym leczyć – bo uje i leków i opatrunków i różnych szczepionek i tak dalej. No więc dramat – a tych ludzi przybywa. To nie to, że wyleczył się i poszedł – wyglądało to strasznie. Z jednej strony dramat, tragedia, że my jeszcze jesteśmy, moglibyśmy... Ale [kłopoty] i z amunicją i z jedzeniem i te dramaty pożarów, bombardowań. Więc tak, z jednej strony to było naprawdę trudne, o ile to sobie przypominam, to z jednej strony ulga, że wyjdzie się z tego piekła. A z drugiej strony – gdzie? Jak to jest to nasze miejsce. Zresztą ludzie starsi też mieli ten dylemat, czy wychodzić, czy nie wychodzić? Był tam już rozkaz – kapitulacja i dowódcy powiedzieli: „Chcecie, idziemy zwartym szeregiem. A kto chce, niech idzie na własną rękę.”

  • A pan co wybrał?

Myśmy wyszli na własną rękę. Wyszliśmy całą rodziną i to też taka łaska boska, że nasza rodzina złożona z pięciu osób przeżyła ten dramat. Ja byłem lekko ranny, ale w ogóle to ukrywałem tą ranę, żeby nie pójść, broń Boże do szpitala. Ale to było draśnięcie, trudno mówić tam... Ale praktycznie biorąc, nikt nie ranny, nikt nie zabity – pięć osób ocalało. A tutaj całe rodziny ginęły, albo pół rodziny zginęło, albo tam... No więc – los. Wychodzimy razem, [zapadła] decyzja. No i wtedy, wychodzimy razem. No to wychodzimy razem z mieszkańcami. To trzeba się pakować – nie ma w co i jak, nie ma plecaków, nie ma walizek, bo to wszystko zginęło. Tego dobytku już nie wiele. Co się udało [uratować]... Myśmy mieszkali na trzecim piętrze, to po gruzach dostaliśmy się do mieszkania, tam do tego [miejsca], gdzie było. Był taki olbrzymi środkowy pokój, gdzie stało pianino, to pianino zjechało do małego pokoju. I meble z jednego, znalazły się [w drugim]. Oczywiście to było połamane, potrzaskane. I się z ruin coś tam wydobyło. I trzeba teraz iść. I cały majątek, który się miało w piwnicy, czy wyciągnęło się z tych ruin, to trzeba teraz w coś zapakować i zabrać. Dramat wyjścia – nie ma jak [zdecydować] czy wychodzimy już, czy za tydzień, czy za dwa dni, czy tego... No i tak się z sąsiadami, z mieszkańcami, współmieszkańcami tego domu... Wyszliśmy, że tak powiem, całą grupą. Wyszliśmy pieszo do Dworca Zachodniego. Tam [wsiedliśmy] w pociąg do Pruszkowa. A tutaj idą tłumy ludzi, żołnierze, my, zorganizowany, niezorganizowany... Niemcy nas pilnują. Doszliśmy do Dworca Zachodniego, wsiadamy z tymi swoimi workami. Jeden z mieszkańców naszego domu miał, nie wiem, kilkadziesiąt worków takich na mąkę, czy na coś tam, takie jutowe, mocne, piękne worki nowiutkie. I to myśmy używali jako plecaki. Więc tam sznurkami się porobiło ramiączka, to i z takimi worami, takimi plecakami wychodzimy. Niedużo tego majątku, ale wszystko, co tam można było jeszcze ocalonego znaleźć. Jesteśmy w wagonach, na szczęście usiedliśmy do ostatniego wagonu otwartego, tak wyszło. Bez dachu, tylko miał wysokie burty, jakiejś węglarki, czy jakiejś innej. Ruszyliśmy, jedziemy – Włochy, zbliżamy się do Piastowa, a ludzie – ten pociąg wolno jechał, to nie było tak, że jak ruszył, to pach, pach i już jest. Zatrzymywał się, jakieś semafory, nie wiem czy jakieś inne kłopoty miał, w każdym bądź razie ludzie... i zatrzymał się w Piastowie. I ludzie krzyczą: „Młodzi, uciekajcie!” No to Janusz i Jurek przeskoczyli przez ścianę wagonu między... znaczy na tył wagonu, na bufory i potem hyc – na peron. Szczęśliwie była dziura w ogrodzeniu i tam jakieś krzewy, jakiś jaśmin, bez [rosły]. Dali nura i [tyle].

  • Oni uciekli, ale pan pojechał z rodzicami do Pruszkowa i później pan wrócił...

Tak, myśmy – rodzice i ja – zostaliśmy w wagonie, Janusz z bratem uciekli. Za chwilę uciekali inni i zaczęły się strzały. W pierwszy moment zaskoczenia im się to udało, że uciekli. A nas wzięli do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego, czy jak to tam nazwać. Wychodzimy z wagonu, idziemy – sznur, tłum ludzi, przecież to były tysiące ludzi. Idziemy, spotykamy przypadkowo naszego kuzyna – architekt, Jerzy Laube, który powoził, był w Czerwonym Krzyżu. On też był w Powstaniu, tylko się zaczepił do Czerwonego Krzyża przy obsłudze rannych. Podjeżdżał taką lorą, platformą konną w dwa konie, podjeżdżał do pociągu, żeby zabrać rannych, którzy byli załadowani do tego pociągu. Jak zobaczyliśmy go, to [wołamy]: „Co robić? ” „Idźcie na blok siódmy!”, to pamiętam. To jak on powiedział blok siódmy, to blok siódmy – idziemy. Okazuje się, że blok siódmy, to był już blok po segregacjach na wywiezienie. Natomiast dramat ludzi, którzy szli tym całym ciągiem był nieopisany. Ci co przeżyli, to wiedzą najlepiej jak to wyglądało – bez jedzenia, bez picia...

  • Z Pruszkowa gdzieś pana wieźli z rodzicami, czy nie?

Tak. Jedziemy... to jest dramat, bo to nie jest łatwo to powiedzieć. Doszliśmy do siódmego bloku. To nie dlatego, że Niemcy nam tam pozwolili. Myśmy poszli do siódmego bloku, bo nam tak powiedział, a tam blok siódmy był oznaczony. I za nami poszło wiele osób. Niemcy stracili głowę i grupa osób – bo ja wiem – ze sto, sto pięćdziesiąt osób, oderwała się od tego ludzkiego pochodu i część poszło do obozu, a my na ten blok siódmy. Okazuje się, że to już było po tak zwanej segregacji na wywóz do Generalnej Guberni. No więc się tam – to jest dramatyczne – tłum ludzi [gromadzi] na tej hali, którzy byli już przygotowani po segregacji, po różnych podziałach i tak dalej. Młodzi, starzy, kobiety, dzieci i tak dalej. No więc uniknęliśmy... Jedną noc tylko spędziliśmy w Pruszkowie. Idziemy następnego dnia, dalej jest segregacja, dalej Niemcy rozdzielają – ten tu, ten tu. Załadowali nas do pociągu, myśmy tak nie za bardzo się spieszyli i też doszliśmy do ostatniego [wagonu] razem z naszymi sąsiadami, z którymi się trzymaliśmy razem. Załadowali nas do pociągu jadącego nie wiadomo dokąd, w nieznane. [Słychać] pogłoski, że jedziemy do Niemiec, a [to] że jedziemy do Generalnej Guberni, a to że tam wypuszczą nas zaraz, a to różne. Ten pociąg jechał bardzo wolno, długo jechał. Jechaliśmy od rana do wieczora i dojechaliśmy do Częstochowy. Noc, to był październik, zimno, deszcz, otwarty wagon – znowu szczęście, że to był otwarty wagon. Dojeżdżamy do Częstochowy... przed Częstochową został pociąg zatrzymany. Chodzi, pilnuje nas żołnierz niemiecki z karabinem, więc jak on obchodził pociąg, jak on obszedł – mama miała świetne pomysły i była osobą bardzo zorganizowaną – „Wysiadamy!”. No to [bierzemy] te nasze wory, plecaki – już mamy pięć, a nas jest troje, bo dobytek Jurka i Janusza wędrował z nami. To załadowani wyskoczyliśmy na tory, te plecaki [wzięliśmy], [przechodzimy] przez szyny, ileś tam torów jest... [żeby] tam gdzieś z boku uciekać. [...] Ludzie w trakcie przejazdu przez te tereny rzucali nam pomidory, chleb, jakoś tak reakcja była bardzo sympatyczna i ostrzeżenia i informacje. Jadąc tym pociągiem rzucaliśmy kartki z informacją do takiego punktu... Mieliśmy znajomego w Pruszkowie i adresowaliśmy do niego, żeby była wiadomość. Minęliśmy jakąś miejscowość, jedziemy nie wiadomo gdzie. I proszę sobie wyobrazić, że tych kartek rzuciliśmy, powiedzmy dwadzieścia, to z tego kilkanaście dotarło do adresata. I stąd wiedzieli w którym kierunku nas wywożą. A to, że myśmy znaleźli się w Częstochowie po Powstaniu, to był przypadek, że udało nam się uciec z transportu tuż przed Częstochową, właściwie w Częstochowie, tylko przed stacją, kilkaset metrów przed dworcem w Częstochowie zatrzymał się pociąg, noc, decyzja – uciekamy! Wyrzucamy nasze tobołki, przechodzimy przez... i szczęście nasze, że wagon nie był zamknięty od góry, [był] bez dachu. Udało nam się przejść między wagony na tak zwane zderzaki, bufory i stamtąd złapaliśmy swoje bagaże i... w bok, w ciemność udało nam się zbiec. Był taki moment, [że] wydawało się, że jesteśmy już bezpieczni, jak się zbliżamy do tego budynku. Że tam w kolejarskim budynku się schowamy w środku przed Niemcami. Okazuje się, że jak zobaczyli ludzie, że nam się udało, zaczęli uciekać. I wtedy Niemcy z ochrony pociągu zaczęli strzelać do uciekających i z tego budynku wybiegła cała gromada żandarmów niemieckich oślepionych – z jasnego pomieszczenia w ciemność, dosłownie kilka metrów od nas biegli w kierunku pociągu. I nam się udało, że nas tam nie zauważyli i doszliśmy do budynku stacyjnego i tam na stacji znaleźliśmy też... ludzie od razu wiedzieli, że jesteśmy z tego pociągu, bo to i strój i brudni, zmęczeni i te toboły, to nie były cywilizowane walizki, tylko jakieś tam wory. Obsługa... obowiązywała godzina policyjna przecież, nie można było się poruszać po którejś godzinie, więc zabrali nam te wory do przechowalni, gdzieś tam schowali i my już bez tego kompromitującego bagażu mogliśmy się poruszać. Na tej stacji przekoczowaliśmy do rana, bez bagażu wsiedliśmy do dorożki i do znajomych ojca pojechaliśmy pod wskazany adres i dopiero poczuliśmy się troszkę bezpieczniejsi. I zaczęła się korespondencja właśnie ze znajomymi w Pruszkowie. Bracia otrzymali wiadomość i przyjechali do Częstochowy po Powstaniu tak, że okres popowstaniowy, ostatnie miesiące okupacji spędziliśmy w Częstochowie.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Jak Częstochowa została wyzwolona, czy jak weszły wojska radzieckie, to też się tam odbywało bardzo... różnie. To jest, powiedzmy, oddzielny dział, że tak powiem przeżyć, ale udało nam się. Był taki moment w czasie wyzwalania Częstochowy – Niemcy zaczęli uciekać. Dwóch Niemców się schroniło na klatce schodowej na której myśmy mieszkali. To jest taka mała ulica – Berka Joselewicza, tak się nazywała ta ulica i tam w głębi długie podwórko, budynek jednopiętrowy, my mieszkaliśmy na pierwszym piętrze kątem u rodziny, notabene też ewakuowanych z Poznania, poznaniaków, którzy mieszkali w tym mieszkaniu od iluś tam lat – od 1939, czy 1940 roku. Przyjęli nas. To nie było takie proste, bo były też korowody, ale potem mieli mieszkanie dwupokojowe, to oni – trzyosobowa rodzina w jednym pokoju, a my – czteroosobowa rodzina, zamieszkaliśmy tam, w tym jednym pokoju, bo Janusz mieszkał gdzie indziej, u innych znajomych, [była] wspólna kuchnia. Ale zaprzyjaźniliśmy się z tymi ludźmi i jak się rozstawaliśmy, to już było takie [rozstanie], jak ze starymi znajomymi. Myśmy się po kilku miesiącach właściwie... dwa, trzy miesiące, bo to był listopad, grudzień i styczeń, no trzy, czy cztery miesiące. I wróciliśmy do Warszawy z tym, że ojciec z dwoma braćmi wyjechał z Częstochowy do Warszawy pod koniec stycznia, a ja z mamą wróciłem do Warszawy gdzieś tak pod koniec lutego. Jak wjechaliśmy do Warszawy, to jeszcze Warszawa się paliła, jeszcze były zgliszcza. Te ulice, wąwozy wśród ruin, nie wszystkie ulice przejezdne... To myśmy wjechali tutaj od strony Grójeckiej, Aleje Jerozolimskie – tutaj było w miarę oczyszczone, że były te ulice przejezdne. I dojechaliśmy do Placu Trzech Krzyży i tutaj zakończyła się nasza tułaczka. Zaczął się okres odbudowy Warszawy. Takim miejscem, w którym znaleźliśmy oparcie, to była apteka ojca na Placu Trzech Krzyży 10. I tam zamieszkaliśmy.

  • A pana kolega – Henio Górecki, to on nie wrócił do Warszawy, prawda?

Nie wrócił. Rodzina Góreckich wróciła chyba po 1946 roku.

  • Bo on zginął?

On zginął jeszcze w czasie wojny. Nogę mu amputowali od tej rany – okazuje się, taka błaha rana, właściwie oparzenie. Jakaś gangrena, zakażenie się wdało, amputowali [nogę]. Ale to było w tych warunkach, powiedzmy, obozowych więc... nie przeżył tej operacji i tam został.

  • A pana najstarszy brat jaki miał pseudonim?

„Zbigniew”.

  • Jaki on miał stopień, czy funkcję w czasie Powstania?

On był w plutonie łączności w ramach batalionu „Sokół” i zakładał linie telefoniczne potrzebne do łączności, reperował je, bo w czasie różnych wydarzeń to się rwała ta linia, więc tutaj razem z kolegą „Drucikiem” – był taki kolega „Drucik” w plutonie łączności, to tam... myśmy się w czasie Powstania mało widywali w gruncie rzeczy. Mimo, że to był jeden oddział.

  • A drugi brat, jaki miał pseudonim?

Drugi brat Jerzy też był w Sokole – „Zerwikaptur”. Jurek też działał w swoich organizacyjnych... w ramach batalionów wykonywał swoje czynności, rozkazy i polecenia i to wszystko. A nas tam było kilku takich tak zwanych łączników, to byliśmy chłopcy do wszystkiego, każdy nami rządził. No niby był dowódca, to miał najważniejsze [zdanie], ale któryś tam: „Słuchaj, zanieś to, zrób to, podaj tamto” i tak dalej. I to się robiło, bo przecież tej broni to nie było dla dorosłych uczestników, a myśmy byli takimi, powiedzmy, pomagierami. Wydaje mi się, że ważne rzeczy robiliśmy mimo wszystko, mimo tego małego wieku, ale...

  • Dlaczego przyjął pan pseudonim „Adam”?

Jakby to powiedzieć... Byłem pod urokiem Mickiewicza i to stąd, z lektury. Jakoś tak mnie... Wiem, że Mickiewicz był moim promotorem w wybraniu pseudonimu.

  • A czy był pan po wojnie jakoś represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?

Trudno to tak określić. Właściwie nie byłem w sposób jakiś zdecydowany. Natomiast ten udział był z wielu względów ukrywany – nie chwaliłem się, krótko mówiąc. Jeżeli trzeba było, to jak były w jakichś ankietach pytania, to odpowiadało się w sposób najmniej [czytelny], żeby za dużo nie powiedzieć, tylko to minimum. Specjalnie nie mogę powiedzieć, żebym był źle traktowany przez władze z tytułu uczestnictwa w Powstaniu. Z tym, że też nie miałem z tego tytułu żadnych „profitów”, bo o profitach nikt nie myślał, nikt się nie liczył z tymi rzeczami. Tak się złożyło, że zostałem powołany do służby wojskowej i byłem powoływany przez dziesięć lat. Przez dziesięć lat udało mi się wymigiwać od wojska, mimo, że miałem stopień wojskowy, miałem przeszkolenie wojskowe, miałem stopień porucznika. I tak się złożyło, że mój ojciec miał na imię Stefan. Jak przychodziło wezwanie, to ojciec szedł. Nim się to wyjaśniło, to już termin powołania minął. To były najczęściej dwa terminy powołania do wojska – wiosenny i jesienny. Kiedyś, to było w trakcie wakacji, uparli się na mnie, a ja byłem na Mazurach, na rejsie żeglarskim. To „nieuchwytny”, bo nie wiadomo gdzie jestem. No więc normalnie ten rejs żeglarski to zaczął się w lipcu, kończył się w lipcu, pod koniec, powiedzmy. Trwał dwa, trzy, góra cztery tygodnie – bo to urlopy miesięczne ograniczały też, no więc wracałem do Warszawy. Ale oficjalnie byłem jeszcze na Mazurach. Na Mazurach potrafiłem być tam, powiedzmy, pół roku. Jak przychodziły wezwania – „Jeszcze nie ma, jest na Mazurach.” Tak się udawało migać, ale wreszcie mnie przyuważyli w którymś momencie, dostałem wezwanie do RKU, że mam „przynieść dokumenty celem uzupełnienia ewidencji”. I było wymienione jakie to dokumenty – akt urodzenia, zaświadczenia z pracy, odpis dyplomu jakiś tam i to wszystko oni mieli. Ale, ja wiem... Wziąłem te dokumenty wymienione, które mam uzupełnić do ewidencji. Przyszedłem na ulicę Złotą, tam było moje biuro wojskowe i ten, który przyjmował mnie na początku, nie wchodziłem do żadnego pokoju, tylko: „A, dostałem takie wezwanie. Mam tutaj coś pouzupełniać.” „A tak, tak. Proszę tu podpisać.” I karta powołania – podpisałem i poszedłem do wojska. Z racji swojego zawodu, to byłem w służbie zdrowia wojskowej i dostałem tam skierowanie do składnicy sanitarnej w Warszawie. Na Targówku była taka składnica. I tam odsłużyłem. Niejako pracowałem w swoim zawodzie. I tak się złożyło, że mój brat Janusz w 1956 roku opuścił Polskę, trafił do Szwecji i odmówił prawa powrotu. I ze Szwecji – w Szwecji był około roku, to był 1956 rok...

  • Ale legalnie opuścił Polskę?

Legalnie opuścił. Był taki rejs statkiem „Mazowsze” po Bałtyku. Notabene statek, który zbudowali Węgrzy, którzy mieli wielkie tradycje w budowie statków morskich. No więc na tym „Mazowszu” udało mu się załatwić uczestnictwo w rejsie wypoczynkowym i takim rejsie po portach bałtyckich – ja nawet trasy dokładnie nie znałem. I jedno z miejsc, do których ten statek zawinął to był Sztokholm. I Janusz w Sztokholmie wysiadł, zadzwonił do kapitana, że on nie wróci na statek, żeby nie czekali na niego. Tam oddał się w ręce szwedzkiej policji i tam normalny tok się odbył, że on był tam, powiedzmy, „uwięziony” w cudzysłowie. Bo to było trudno nazwać więzieniem. [To był] rodzaj pensjonatu, bym powiedział, jak na nasze warunki. Przeszedł te wszystkie koleje azylowca, prosił o azyl i znalazł tam pracę. Pracował przez rok w przedsiębiorstwie... już nie pamiętam, jak się nazywało.

  • A pan nie miał z tego tytułu nieprzyjemności?

No, i od tego się zaczęły pewne nieprzyjemności. Wzywania do oficerów wywiadu, kontrwywiadu, do tak zwanych „oficer-ucho”.

  • Ale to nie miało nic wspólnego z pana przynależnością do...

Nie, to [było] związane z wyjazdem brata.No i zostałem. To o tyle ma znaczenie, że zostałem karnie wyrzucony z jednostki wojskowej, w której byłem i przeniesiony do Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. No więc taki był wynik tego wyjazdu.

  • Proszę powiedzieć, jakby pan miał znów czternaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego? Podjął pan słuszną decyzję?

To było spontaniczne, to było naturalne odczucie społeczne. Myślę, że tak. Znaczy – nie myślę – jestem przekonany, że tak. Że to nie można było inaczej. Tylko mogłaby być granica wieku, że pętak, to nie był traktowany poważnie, by nie został przyjęty do jakichś [działań]. Była granica wieku – niby szesnaście lat było, ale ta granica nie była przestrzegana w momencie, kiedy było Powstanie i ktoś się zgłaszał do oddziału. Przecież i młodsi ode mnie też brali udział. W naszym oddziale, w „Sokole” było dwóch – myślałem, że to warszawscy gazeciarze, cwaniaki warszawskie. Jeden właśnie cwaniak... To byli chłopcy żydowscy, którzy uciekli z getta i w ogóle się ich nie traktowało [specjalnie], tylko normalnie, [jak] takich naszych chłopaków. Jeden z nich poszedł jako parlamentariusz w czasie Powstania do załogi niemieckiej w BGK, żeby się poddali. To on poszedł, ale wydawało się, że on może tego nie przeżyć, tego aktu, mimo, że był jako parlamentariusz, były tam nagłośnione, biała flaga, były uprzedzenia... Ale poszedł i szczęśliwie wrócił. Zresztą ci chłopcy obaj przeżyli Powstanie, ale co się z nimi po Powstaniu działo, to nie wiem. Wiem, że przeżyli i trafili do Izraela po wojnie. Ale ich losy bezpośrednio jak się toczyły od momentu kapitulacji dalej, to nie znam.

  • Jakie mieli pseudonimy?

Jeden to był „Cwaniak”, a drugi „Miki”.

  • Ale nazwisk już pan nie pamięta?

Oni mieli polskie nazwiska, Borkowski, czy jakoś... Gdzieś we wspomnieniach to mógłbym odszukać, ale wtedy to nazwiskami nie operowaliśmy. Tylko operowaliśmy pseudonimami. I te pseudonimy utkwiły [w pamięci], a nazwiska nie. A jak się okazuje, to oni się chyba nazywali… Hochmann. Też musiałbym sobie przypomnieć, bo jeden z nich żyje, z tych dwóch chłopców. Ma nawet chyba tutaj przyjechać do Polski, nie wiem, planuje. Ale to już jest też starszy pan.
Warszawa, 30 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Stefan Laube Pseudonim: „Adam” Stopień: łącznik Formacja: batalion „Sokół” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter