Stefan Pastewka „Jurek”

Archiwum Historii Mówionej

Pastewka Stefan, mieszkaniec Ursusa od urodzenia. [Urodziłem się] 10 kwietnia 1929 roku.

  • 1939 rok, wybuch wojny, jak pan pamięta to zdarzenie.

 

Trzeba zacząć od tego, że 1 września są imieniny Bronisławy, czyli mojej ciotki. Ciocia moja mieszkała w Ursusie przy samej stacji, pół kilometra od miejsca, gdzie mieszkałem z rodzicami. Rano mama mnie przygotowała z wierszykiem dla cioci, który pamiętam do dziś, ale nie będę go w tej chwili recytował. Poszliśmy do cioci złożyć życzenia imieninowe, ja z mamą. To był 1 września, godzina siódma trzydzieści, może ósma powiedzmy, bo do szkoły chodziłem, na którąś dopiero miało być rozpoczęcie, ale się nie odbyło jak wiemy dobrze. W każdym bądź razie wtedy, kiedy byliśmy przy budynku cioci, a mieszkała przy samej stacji, leciały samoloty niemieckie, bombardujące Warszawę. Tak że to zdarzenie widzę jak dziś. Bo już nie było nam w głowie składanie życzeń cioci Bronisławie, tylko przelatujące samoloty i docierające do nas informacje, że jest wojna. Radioodbiorniki wtedy nie były powszechnie, że tak powiem, znane i stosowane, bo to osoby wyjątkowe miały. Docierały do nas informacje przenoszone przez ludzi, że jest wojna. To było coś strasznego i jakaś groza, i niewiadoma – „Co nas czeka?”. Pamiętam, że było powiedzenie, że jak będzie wojna, to kamień na kamieniu nie pozostanie. To pamiętam jak dziś, takie opowiadania.
Rzeczywiście vis-à-vis był dom Galiana, gdzie był sklep, droga brukowana i na skraju budynku był duży kamień, który sobie zawsze wyobrażałem, że jak kamień na kamieniu nie postanie, to ten kamień przy domu Galiana nie postanie, bo wojna go zniesie. Tak wyglądały pierwsze minuty wojny, natomiast w okresie dalszych dni, to było kopanie schronów na każdej posesji, przy każdym domku. Tam gdzie mieszkaliśmy z rodzicami, a byłem jedynakiem, to był wykopany załamany schron, przykryty od góry. Był wykopany w wysokości około dwóch metrów, że stojąco się przebywało i wtedy kiedy był przelot samolotów, kiedy były alarmy, [to się chowaliśmy]. Alarmy były ogłaszane, bo w domu mój tata miał radio. Tak że radio było włączone i kiedy zapowiadano alarm, to uciekaliśmy do schronu. Faktem jest, że nad Ursusem samoloty [tylko] przelatywały, bombardowań Ursusa nie było. Było jedno tylko zdarzenie, gdzie na zakład zrzucono kilka bomb zapalających, ale to, jak później mówiono, przez pomyłkę otworzył klapę i rzucił kilka bomb. Ursus nie był bombardowany. Natomiast przeżywaliśmy tylko, to słyszę jak dziś, pikujące samoloty, gdzie moja mama mówiła, bo to było powiedzenie mojej mamy, że było najpierw słychać – pikuje, bombuje, a później wali. Bo to już tak bez przerwy odgłosy bombardowanej Warszawy [było słychać]. Tak to człowiek przeżywał, siedząc na ogół w schronie.
Później, znienacka, ni stąd ni zowąd, w granicach 9 czy 11 września, od strony Pruszkowa ktoś dał znać, że jadą czołgi niemieckie. Wyszliśmy poprzez pola Hasa, tak z odległości dwustu, trzystu metrów patrzymy, rzeczywiście – w szarych mundurach całe „zagony” niemieckie jechały na Warszawę. Okazało się, że Warszawa jest okrążona i rozpoczęło się wtedy oblężenie Warszawy.

  • Jak Niemcy zachowywali się w Ursusie, bo tu, jak pan mówi, byli już 9 września?


W zasadzie nie mam jakichś wyraźnych wspomnień z tego okresu, jeśli chodzi o kontakty z Niemcami. Raczej nie było scysji, ataków z ich strony na ludność cywilną. Mimo że krążyliśmy potem koło kolumn, bo chadzaliśmy do piekarni Elsnera po chleb, przy Trasie Pruszkowskiej. Przy kolumnach, bo one długo, długo jechały szosą, to myśmy przed nimi, między niemal samochodami pancernymi czy innymi samochodami, przechodzili, idąc do piekarni. Ale nie było sytuacji, żeby powodowały zagrożenie, grozę albo cokolwiek.

  • Młody chłopak pewnie był zainteresowany?


Pewnie. Tak.

 

  • Jak toczyły się pana dalsze losy okupacyjne?

 

Do 1939 roku włącznie skończyłem trzecią klasę szkoły powszechnej w Ursusie. Później, w październiku czy w listopadzie, nie wiem, kiedy rozpoczęła się nauka w naszej szkole ursusowskiej w czasie okupacji, że chodziłem do klasy czwartej, piątej i szóstej. Trzy klasy kończyłem w czasie okupacji i w sumie byłem chyba w szóstej klasie, a byłem tak niespokojnym duchem, że myśmy zupełnie niemal prywatnie z kilkoma kolegami zorganizowali partię. Tak bym to chyba nazwał. Myśmy się nazywali Partia Walcząca Przeciw Niemcom. Z tych kolegów, z którymi myśmy to zorganizowali, to był Jurek Łempicki. [...]
W każdym razie na czym rzecz polegała? Ponieważ tenże Jurek, mieszkał przy szosie idącej z Piastowa czy z Pruszkowa do Włoch i dalej na Okęcie, poza terenem zakładu, to tam przejeżdżały samochody niemieckie. Mimo godziny policyjnej, myśmy wpadli na pomysł, żeby Niemcom podkładać na szosie deski z wbitymi gwoździami. Jeden z nas (a w sumie trzech czy czterech brało udział) naturalnie wieczorem, szedł w kierunku Włoch i obserwował i dawał nam znać latarką, czy jedzie samochód niemiecki czy ewentualnie ktoś inny. Wtedy, jeśli jechał samochód niemiecki albo motocykl (bo i motocyklami jeździli, z tym że motocykli to żeśmy się bali, dlatego że w przyczepie miał na ogół karabin maszynowy, tak że trochę się baliśmy ostrzału) podkładaliśmy [deski]. Kilka samochodów im unieruchomiliśmy ku naszej uciesze, a leżeliśmy w polu, w kartoflisku. Taką mieliśmy z jednej strony zabawę, ale intencje – wiadomo. Były jakieś cele, które trudno mi w tej chwili określić, ale to już pierwszy mój odruch działalności antyniemieckiej, tak bym powiedział.

  • Kiedy pan wstąpił do „Szarych Szeregów”?

 

Po skończeniu szóstej klasy szkoły podstawowej, rozpocząłem pracę w „Ursusie” jako uczeń zawodu ślusarstwa, bo wtedy, co tu dużo mówić, miałem piętnaście lat, a ponieważ mój ojciec przed wojną pracował na montażu samochodów i później, w czasie okupacji, w czasie wojny, na montażu czołgów jako ślusarz, poszedłem do pracy na wydział, gdzie pracował ojciec. Czyli przez przypadek, powiedzmy, poszedłem pod skrzydła mojego ojca, czyli do pracy na montażu czołgów. Dosłownie w okresie najbliższych tygodni po rozpoczęciu pracy, zostałem zwerbowany przez Julka Szczepańskiego do tworzącej się w Ursusie sekcji drużyny OC harcerskiej, gdzie dowódcą sekcji był Wojciech Marcinkiewicz, pseudonim „Kubuś”. W skład sekcji wschodziło nas siedem osób. Z tym że trzech nas pracowało na montażu – ja, Napiecek i Urbanek (Napiecek i Urbanek polegli pod Pęcicami). Inni koledzy pracowali głównie na wydziale mechanicznym – Benek Kazimierczak, Jurek Szydłowski.

Na czym polegała działalność konspiracyjna, akowska, na terenie zakładu? Głównie na kolportażu prasy podziemnej czyli Biuletynu. Biuletyn dostawałem od Wojtka Marcinkiewicza „Kubusia”. Przekazywał mi to na ogół przy trasie WKD, bo w tamtym okresie mieszkał w Pruszkowie. Prasę konspiracyjną rozkładałem czy wkładałem w szpary szafek ubraniowych pracownikom „Ursusa”. Czyli to była mało niebezpieczna dla mnie działalność, bo [tylko] wkładałem, ale to był jeden z czynników działalności – kolportaż prasy.


Niezależnie od tego, ponieważ pracowałem z Napieckiem i Urbankiem w jednej brygadzie w sumie, to zorganizowaliśmy robienie, można powiedzieć, psikusów: dziurawienie zbiorników benzynowych. Ponieważ zbiornik benzynowy miał taki dziwny kształt, że jak stał na boku, a jedząc śniadanie, myśmy siadali na zbiornikach, używając ich jako miejsce siedzenia, bo jeszcze [miały] występ do góry i siedziało się jak na fotelu. Siedząc na tym, mieliśmy przygotowane szpikulce i głównie górną płaszczyznę, tak nam się wydawało, że najbardziej logiczne to będzie, że jak lane będzie paliwo nawet na rozruch czołgu, na montażu, to benzyna nie wycieknie. Dopiero jak napełnią zbiornik, to wtedy gdzieś bokami. To głównie się nad tym koncentrowaliśmy, ze zbiornikami próbowaliśmy jakieś psikusy robić. A ponadto, powiedzmy to, co się dało, typu, że zaoliwione szmaty gdzieś wkładaliśmy w okolice rur wydechowych, ale to były z naszej własnej inicjatywy jakieś poczynania. W sumie rzecz biorąc, to trwało do 1944 roku. To znaczy od mniej więcej kwietnia maja czy maja czerwca 1943, praktycznie rzecz biorąc, do wybuchu Powstania.

W okresie przedpowstaniowym, to mieliśmy różne spotkania, szkolenia, zapoznania się z bronią. Wojtuś Marcinkiewicz, „Kubuś” przyjeżdżał do Ursusa, do nas, przywoził pistolet taki czy inny, zapoznawaliśmy się. Przeprowadzane były szkolenia i, trudno powiedzieć przygotowania do Powstania, ale w każdym bądź razie, z perspektywy czasu później sobie uzmysłowiłem, że to wszystko miało już na myśli przygotowanie do Powstania.

  • Gdzie się odbywały szkolenia?


W mieszkaniach prywatnych głównie. Ponieważ jeden z członków naszej grupy, żyjący zresztą, Benek Kazimierczak, pseudonim „Benito”, mieszkał na ulicy Regulskiej w starym domu. Ojca nie miał, bo ojciec chyba w 1939 roku zaginął. Mieszkał tylko z matką. Matka pracowała w zakładzie. W domu nie było [nikogo], chata była wolna. Głównie u Benka Kazimierczaka spotykaliśmy się albo u Jurka Szydłowskiego, który mieszkał kilka posesji dalej. To były na ogół dwa miejsca, gdzie się spotykaliśmy w sześcio-, siedmioosobowym składzie. Jeszcze trzecie było miejsce – Julek Szczepański, który mnie zwerbował do drużyny. Był zastępcą Wojtka Marcinkiewicza, czyli zastępcą dowódcy sekcji, i jeszcze u niego były spotkania. Cała trójka mieszkała w pasie ulicy Regulskiej. To były trzy miejsca, gdzie myśmy się spotykali w ramach szkoleń przed Powstaniem.

  • Z jaką bronią mieliście do czynienia, czy strzelaliście wcześniej z broni?


Nie, z tej broni żeśmy nie strzelali, aczkolwiek broń, którą przywiózł, to chyba raz mieliśmy zapoznanie się z „parabelką” i chyba z Waltherem, o ile się nie mylę. Tylko dwa rodzaje broni. Z inną bronią nie miałem do czynienia, chociaż miałem swój własny, prywatny pistolet, zdobyty znów różnymi metodami.

 

  • Niech pan opowie, jak pan zdobył pistolet.


Ukradłem go Bahnschutzowi, tak można powiedzieć. To się odbyło bezboleśnie, bo Bahnschutz o nazwisku Radke (został zasztyletowany pod Włochami chyba w roku 1943, przez Batalion „Miotła”) to był folksdojcz, jego córka, nie wiem, jak miała na imię, razem się z nami bawiła, na ogół na ulicy. Jakąś metodą, jak to dzieciaki, wszedłem do niej do domu i pod poduszką leżał pistolet, który zabrałem. Była sprawa prosta. To był Walther siódemka, pamiętam jak dziś. Miał w magazynku trzy, cztery czy pięć naboi, bo nie miał pełnego magazynku wypełnionego. Tą drogą się stałem właścicielem pistoletu. O tym, że posiadam pistolet, dowiedział się Julek Szczepański, dlatego mnie zwerbował do sekcji „Kubusia” i tak dalej. Broni miałem jeszcze dalsze egzemplarze, ale to mogę oddzielnie [opowiedzieć].

  • To przed Powstaniem pan jeszcze coś zdobył?


Nie. Przed Powstaniem tylko to. Jedynie Walthera małego, który stał się zaczątkiem mojej działalności konspiracyjnej.

  • Proszę pana, rok 1944, lipiec, ostatnie dni przed wybuchem Powstania, mobilizacja, jak to się odbyło, kiedy dostał pan rozkaz, że ma pan stawić się?


Mieliśmy jedną zbiórkę przed Powstaniem w jednej ze szkół na Marszałkowskiej. W tej chwili już nie pomnę, który to był [numer], mniej więcej widzę to miejsce, ale dokładnego nie podam adresu. Było nas, młodzieży powiedzmy, w granicach 150–200 osób, w sumie rzecz biorąc. Właściwie to nam przekazano informację, że zostajemy wcieleni do Batalionu „Zośka”, to nasze zgrupowanie. Wtedy były informacje dwojakie. Albo wymarsz do lasu, do partyzantki, co nam bardzo jako młodym chłopakom odpowiadało i nam się podobało i raczej wymarsz w las był na pierwszym miejscu stawiany niż Powstanie. Z tym że zbiórka następna, kolejna, podane wtedy mieliśmy hasło: „Przyjeżdża Paulina”. Nam hasło podano, że jeżeli dotrze, to żebyśmy się przygotowali do wyjścia z domu czy stawienia się w punkcie w Warszawie i drugie hasło, które dostaliśmy, to pierwszego, przed godziną „W” na stawienie się każdy w swoim punkcie. Nam podano wtedy nasz punkt na ulicy Asnyka. Hasło pierwszego dotarło do nas i wtedy my, czwórka nasza z Ursusa, piąty jeszcze Julek Szczepański, ale to już każdy niemal z oddzielna. Ja co prawda ze Zdziśkiem Dobrzyńskim jechałem WKD, to myśmy się zgłosili na ulicę Asnyka po prostu.

  • Miał pan broń, ten pistolet?

 

Nie, nie. Broni z sobą nie miałem. Mało tego, nie miałem z sobą wtedy ani opaski ani orzełka, dlatego że bezpośrednio z zakładu [jechałem]. Do mnie dotarła informacja na terenie zakładu na tyle późno, bo rano poszedłem 1 sierpnia do pracy i w granicach godziny dwunastej, może pierwszej nawet, przyszedł jeden z pracowników (pamiętam jego nazwisko – Kamiński) i mówi: „Stefan, coś się dzieje, bo młodzież gremialnie jedzie na Warszawę. Coś się dzieje!”. Wtedy się domyśliłem, że to nic innego, tylko przyszło to drugie hasło, o którym mnie nie powiadomiono. Wtedy już nie poleciałem w ogóle do domu, tylko prosto z zakładu, ulicą na wskroś, poprzez pola, do WKD, do Michałowic i WKD do Warszawy. Wysiadłem na przystanku przy Niemcewicza. Tak się znalazłem w Warszawie.

  • Ile osób na Asnyka się zgrupowało i jakie mieliście wyposażenie, jakie były zadania?


Granaty „filipinki” i praktycznie rzecz biorąc innej [nie było], ktoś gdzieś jakiś karabin miał, który się zaciął, a tak to były tylko „filipinki”. W budynku, gdzie byłem, na Asnyka, zresztą później, po paru godzinach, nie wiem w granicach osiemnastej, to nas przegrupowano i znaleźliśmy się na Niemcewicza 5 albo 7, skąd znów po iluś godzinach – ostrzał tu, strzelanina tu, tu gdzieś karabin maszynowy terkotał – z grupą pułkownika „Grzymały” (była godzina druga w nocy powiedzmy, trzecia) dostajemy rozkaz czy hasło wymarszu. Nie wiemy gdzie, co, jak, a diabli wiedzą co. Ulicą Niemcewicza do WKD i przy WKD kierunek – Pruszków, a później Pęcice, ale kierunek zachodni.

 

  • Szliście wzdłuż torów?


Tak. Ale uruchomiono wagoniki WKD i nas do Reguł przewożono kolejką, ale to była noc. W taki sposób, z jedną z ostatnich grup się znalazłem w Regułach. Stacja „Reguły”. Piaszczystą, wyboistą [drogą] szedłem w grupie ze Zdziśkiem Dobrzyńskim, natomiast Urbanek, Napiecek pierwsi wsiedli do „wukadki” i szli przed nami. Tak że szedłem ze Zdziśkiem Dobrzyńskim w grupie końcowej. Jak wysiedliśmy z kolejki WKD to była nas grupa w granicach pięciuset, mniej więcej, chłopaków. Już były strzały jakieś w Pęcicach, jakiś ostrzał, jakieś wybuchy, jakieś terkotania karabinu maszynowego, ale szliśmy jeszcze do przodu. Dopiero później się zorientowaliśmy, kiedy byliśmy w połowie drogi, że nie ma możliwości przejścia, bo samochody niemieckie zaczęły od tyłu najeżdżać. Gdzieś od strony Pruszkowa prawdopodobnie dali im znać. Wtedy część grupy uciekła na prawo od szosy, na stawy pęcickie i nas grupa kilkudziesięciu, kilkunastu na lewo, w kierunku Michałowic. Ja ze Zdziśkiem Dobrzyńskim, znając teren, poprzez Michałowice trafiliśmy do Ursusa. Zdzisiek co prawda był wystraszony i się ukrył, i nie ujawniał przez dni kilka. Ja natomiast, dnia następnego czyli chyba trzeciego, poszedłem ponownie do pracy w „Ursusie”. Po jedno- czy dwudniowej przerwie z powrotem się zgłosiłem na stanowisko pracy. Z tym że jednocześnie trzeci kolega z mojej sekcji „Kubusia” Wojciecha Marcinkiewicza, również z Ochoty, ale gdzieś po trzech, czterech czy pięciu dniach wydostał się z Warszawy, Jurek Szydłowski, skontaktował się ze mną i wspólnie z nim nawiązaliśmy kontakt z działającą na terenie Ursusa grupą Batalionu „Miotła”. Jurek do pracy nigdzie nie poszedł, ukrywał się w domu. Ja natomiast chodziłem do pracy na montażu. [...]
Zostaliśmy przydzieleni do sekcji grenadierskiej, grupy, która pozostała w Ursusie, Batalionu „Miotła”. Ponieważ na montażu stacjonowały wojska Hermana Göringa, frontowa dywizja pancerna, obracaliśmy się wokół broni, wokół amunicji, chodziliśmy koło nich, że kusiło nas, żeby sobie coś przywłaszczyć. W konsekwencji ukradłem, muszę takiego określenia użyć, Niemcom pistolet maszynowy Bergmann. W jaki sposób? Bardzo prosty. Stały czołgi, częściowo niektóre na hali montażowej, ale stały również poza halą. Rosły jakieś drzewa, magazyny były najrozmaitsze i stał czołg we wgłębieniu, wysypisko śmieci i przechodząc, patrzę – na błotniku czołgu leży automat. Niemca nie widzę ani na lewo ani na prawo, albo spali, [albo] odpoczywali. Bergmanna zrzuciłem z błotnika w trawę, koło gąsienicy leżał. Bo bałem się go wziąć w sumie rzecz biorąc, ale po paru godzinach, zgodnie z zamiarem i z planem, wracam na to miejsce z powrotem, patrzę – Bergmann leży, Niemców nie widać. To się schyliłem mimochodem i wrzuciłem go między rolkami napędowymi pod czołg. Mam już go pod czołgiem. Zobaczymy co dalej z tego będzie. Już chyba nie tego dnia, a następnego czy za dwa dni patrzę – czołgu nie ma. Lecę tam, a Bergmann leży w trawie. To jak leży w trawie, to jest mój.

  • Nie było problemu, żeby wynieść broń?


Nie, właśnie wtedy oddechu nabrałem i chcę opowiedzieć, jaką drogą go wyniosłem. Zorientowałem się, nie było mowy, żebym wyszedł bramą, jedyną drogą, to dla mnie był parkan. Szczelny, drewniany parkan, u góry druty kolczaste i spacerujący od czasu do czasu, poprzednio wartownik straży przemysłowej czy Werkschutz, a później, jak stała dywizja Göringa, to wojacy przejęli. Ale byli na rogach, w odległości. W sumie to dla mnie jedyna droga, to była sprawa parkanu, jako że budynek montażu od parkanu dzieliło, ja wiem, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Tam była kotłownia, wysypisko śmieci, mur był betonowy i za murem, w granicach dwóch, trzech metrów był parkan drewniany. Wymyśliłem sobie w ten sposób, żebym go wrzucił, przeniósł tylko koło parkanu. Ale teraz jaką drogą? Wiadomo, Bergmann jest zbliżony do pepeszy, z tym że magazynek był z boku. A miał magazynek. Z magazynkiem był, czy amunicja była, to nie wiem, bo amunicji to w międzyczasie podkradłem się pod magazyn ich, to amunicji, dziewiątek, to miałem bardzo dużo. Jak w brygadzie pracowałem z kolegami, to pamiętam jak dziś, kolegę Janka Konarskiego, co go namówiłem. Mówię: „Janek, zrobimy porządek, posprzątamy coś i wyrzucimy śmiecie do wysypiska, do dołu”, gdzie Bergmanna już miałem schowanego w trawie. Poszliśmy, mieliśmy duży pojemnik po pociskach, więc był długi, drewniany i idziemy ze śmieciami, wyrzucić. Legalnie trzymamy, ze śmiechem. Podeszliśmy, Bergmann leży, to wrzuciłem do [pojemnika]. Głośno wtedy mówię: „Janek, nie. Tu nie wyrzucimy, idziemy na wysypisko centralne.” Normalnie, legalnie, idąc ze śmieciami, wynieśliśmy na śmietnisko już w odległości około dziesięciu metrów od parkanu. Wróciliśmy, już mam Bergmanna niedaleczko. Po paru godzinach poleciałem sam i wrzuciłem Bergmanna już bliżej parkanu. Czyli poza śmietniskiem. Okrążyłem, zobaczywszy, że nie widzę ani tego patrolu, ani tego, i wrzuciłem pod sam parkan. Była trawa. Patrol, który chodził, to chodził w odległości około metra czy niecałego metra od parkanu, a między wydeptaną ścieżką a parkanem drewnianym, była trawa i wrzuciłem go w trawę. No to mam go już tam.
Była godzina policyjna, wróciłem do domu, do kolegi Jurka Szydłowskiego, który też z Powstania wrócił i z którym razem zostaliśmy wcieleni do Batalionu „Miotła”. W nocy czy późnym wieczorem, mimo godziny policyjnej, drogami okrężnymi, poprzez niemal że Gołąbki, na drugą stronę parkanu, żeby zrobić podkop. Bo tak sobie to wyobrażałem, żeby zrobić podkop i Bergmanna wyciągnąć, nasłuchując czy przypadkiem patrol nie idzie. Bo chrząkała, to słychać było odgłosy. Ale się okazało, że nie da się zrobić podkopu, dlatego że pod parkanem jest gruz, kamienie. To wtedy zdecydowałem, Bergmanna po drugiej stronie, bo według dziury, po sęku wiedziałem, w którym miejscu on leży, naprzeciwko komina kotłowni. Ale jakoś się zaparłem i wyłamałem nogą, na dole sztachetę, która idzie od poprzeczki, od rygla. Czyli gdzieś w granicach pięćdziesięciu centymetrów sztachetę wyłamałem. Sięgam ręką, jest. Jest już mój. Miałem go dzień, dwa czy trzy w domu i zgodnie z umową, przekazałem go do grupy (zresztą i amunicję wtedy przekazywałem na bieżąco) Batalionu „Miotła”.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wynosił amunicję z zakładu?


Amunicji w sumie wyniosłem... trzydzieści kilo, dwadzieścia, taki rząd wielkości. Jednorazowo w granicach jednego kilograma z groszami. Niemcy używali plastikowych woreczków, w których było jakieś wyposażenie awaryjne. Chemiczne nie chemiczne, à la apteczka. Nie pamiętam, jakiś proszek był. To były woreczki mniej więcej sto pięćdziesiąt na sto pięćdziesiąt na sto powiedzmy. U góry ściągnięte tasiemką. Woreczki się pałętały u nich. Taki woreczek napełniałem amunicją i wieszałem – powiem ordynarnie – między nogami na pasku i w sposób zupełnie pewny przechodziłem poprzez szpaler Werkschutzów. Raz rewidowali, raz nie rewidowali. Na ogół po kieszeniach, ale nigdy mi się nie zdarzyło. Z tym że tą drogą wyniosłem jakiś bagnet, który im ukradłem, jakieś drobiazgi, ale głównie to się koncentrowałem na amunicji, bo takie dostałem polecenie. Ponieważ zgrupowanie, co pozostało w Ursusie, Batalionu „Miotła”, tak jak mnie informowano, broń oni mieli. Byli dość dobrze wyposażeni. Natomiast magazyn amunicji był u jednego z gospodarzy czy u syna gospodarzy na ulicy Regulskiej. W stodole magazyn był, w podpiwniczeniu. Ale tam stacjonowała dywizja Göringa, czyli na podwórku stały oddziały niemieckie i do amunicji oni nie mogli dotrzeć. Dlatego każdą sztukę, a szczególnie pocisków karabinowych, ode mnie przyjmowano z dużą wdzięcznością.

  • A jak pan to brał? Skąd pan to brał?


Dziwna sprawa. Trudna do uwierzenia po prostu, ale na bocznej hali montażu czołgów był kanał. Nie ciepłowniczy, ale kanał przykryty blachą, głębokości około pół metra, szerokości trzydziestu centymetrów, gdzie przechodziły przewody powietrza. Jakimś psim swędem zobaczyłem, że się Niemcy kręcą, bo stali samochodami w pobliżu i coś mnie zaintrygowało, że do kanału zajrzałem. Patrzę, a trzy czwarte kanału jest wypełnione amunicją. Głównie amunicja do pistoletów maszynowych kaliber dziewięć. Amunicji mogło być dwieście kilo, trzysta kilo – strzelam rząd wielkości. Z tym że dziewięćdziesiąt procent to była amunicja do pistoletów maszynowych, czyli do „parabelki”, do szmajserów, do Bergmanna mojego. Amunicji było multum.

  • Skąd ona się wzięła?


Dywizja stacjonująca ją zrzuciła. Z tym że do tej pory nie potrafię powiedzieć dlaczego. Czy mieli nadmiar amunicji, czy była... Nie potrafię powiedzieć. W każdym razie z pełną odpowiedzialnością, gwarantuję, że była amunicja. Mało tego, tą amunicję nawet zastałem jeszcze po wojnie. Po powrocie z Niemiec dalej amunicja w kanale była.
Ponieważ był głównie kaliber dziewięć, a miałem polecenie, bardzo zależało na amunicji karabinowej, to miałem zdarzenie takie, że ukradłem im, może nie tyle z samochodu co z warsztatu. Niemcy sami we własnym zakresie naprawiali sobie czy robili przegląd samochodu ciężarowego. Ale to się działo na bocznej hali. Po zrobieniu jakiegoś zabiegu przy samochodzie, wyjechali na jazdę próbną. A my pracowaliśmy akurat przy jakichś czyszczeniach elementów. Była nas grupa taka młodzieżowa, z Jankiem Konarskim również, z którym pistolet wynosiłem. Wolno nam było chodzić po całej hali. Patrzę, a na warsztacie leży w granicach dwudziestu czy trzydziestu sztuk amunicji karabinowej do Mausera w typowych pudełeczkach. Pudełeczka, jako że byłem łasy na amunicje karabinową, naturalnie zabrałem. A myśmy czyścili, na stołeczkach siedzieliśmy, jakieś elementy czołgowe w ramach, usuwaliśmy ślady korozji i zabezpieczaliśmy smarem. To były elementy zawieszeń czołgowych, tak zwane korby one się nazywały i przed nami w kwadracie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt korby były poustawiane. A siedzieliśmy na skrzynkach drewnianych. Tak że pudełeczka z amunicja karabinową zrzuciłem, przeskakując wolne miejsca między korbami, w połowie magazynu korb. Ale za pół godziny, godzinę przyjechali Niemcy samochodem. Zorientowali się, że nie ma amunicji karabinowej. Ale jednym z Niemców był Czech, bo mówił łamaną polszczyzną, powiedzmy. Zaczął nas midagować, że były naboje, były patrony, a ich nie ma i kto z nas to wziął. Siedzimy na skrzynkach drewnianych, to było trochę zagrożenia, bo kazał się każdemu podnieść, sprawdzał czy pod skrzynkami któryś z nas tego nie ukrywał, bo gdyby znalazł, to wiadomo co to by nam groziło. Ale amunicji, którą schowałem gdzieś w głębi, nie znalazł.


Różnymi drogami człowiek to robił, ale w sumie rzecz biorąc, ileś kilogramów amunicji wyniosłem. Mało tego, musze jeszcze epizod zakończyć tym, że zaczęła krążyć informacja, fama, że będziemy jako pracownicy „Ursusa” wywiezieni do Niemiec. Ma być ewakuacja zakładu. Tak że część ludzi przestała przychodzić, zaczęła się ukrywać, natomiast jeszcze miałem po kątach pochowaną amunicję, na której mi zależało. Wtedy również uzbrojony, z woreczkiem amunicji, idę na portiernię, do domu, w granicach godziny osiemnastej czy którejś. Wtedy to były pierwsze dni września, 10 września prawdopodobnie. Zobaczyłem – brama zamknięta i zatrzymano nas na noc. Powiedziano, że mamy się rozejść po szatniach i każdy ma sobie zabezpieczyć nocleg na ile będzie mógł, we własnym zakresie. Próbowałem co prawda przez parkan robić próbę ucieczki, ale mi to nie wyszło. Paru kolegom się udało, mnie się nie udało i chyba 13 czy 15 września podstawiono wagony, załadowano nas i znalazłem się po czterech, pięciu dniach jazdy Breslau Famo-Werke.
Wyładowano nas, zaprowadzono przez dużą bramę, ogrodzenie typu koncentracyjnego, baraki i tragedia w sumie rzecz biorąc. Z tym że jak nas zmagazynowali, przygotowywali do wysyłki, to nas zaprowadzono w zwartej kolumnie do dużego pomieszczenia, do sali. Wtedy jeszcze miałem amunicję schowaną. Tak że miałem stracha, ale gdzieś w ubikacji, za sedesem, amunicję z woreczkiem porzuciłem. Tak że jak mnie wywieźli do Niemiec, to już naturalnie amunicji zdążyłem się pozbyć. W taki sposób się znalazłem w obozie Famo-Werke. Podjeżdżali samochodami przez okres pierwszego tygodnia albo i dwóch tygodni, ładowali nas na samochody i wozili do pracy do Oławy czyli Orlau nad Odrą. W odległości trzydziestu kilometrów od Wrocławia. Codziennie rano nas zawożono i wieczorem po ciemku przywożono. Ale gdzieś po miesiącu, już upraszczam sprawę, przewieziono nas do Oławy, skoszarowano nas w budynku, w sali widowiskowej à la teatr, nad samą Odrą, i pracowaliśmy w zakładzie.
Praca polegała głównie – z młodych chłopaków zrobiono brygadę transportową, z tym że byłem z przyjacielem Jurkiem Szydłowskim, bo nas obydwóch taki los spotkał, że tam się znaleźliśmy razem. To jest ten, z którym zresztą amunicję wspólnie wynosiliśmy z „Ursusa”. Całą zimę roku 1944 na 1945 przetrwaliśmy w Oławie. W Niemczech mieliśmy zimno i cholerny głód był, dostawaliśmy porcje jedzenia, ale nam głód dokuczył wyraźnie. Tak że bicia nie było, nie bili nas powiedzmy, ale głód to był niemiłosierny. Raz dziennie jakąś marną zupkę dostawaliśmy i to na miejscu, w zakładzie pracy i nic więcej. Co jeszcze charakterystyczne, ponieważ od budynku, gdzie mieszkaliśmy, do zakładu pracy były dwa kilometry, chodziliśmy bez eskorty. Nas nie pilnowano. Tylko sprawdzali obecność tu, obecność tam. Tak że nawet w zimę mroźną 1945 roku, w styczniu, to wynalazłem gdzieś na polu w Oławie buraki cukrowe czy brukiew, już na tą chwilę nie powiem, to brukwi przemarzniętej czy buraków trochę zebraliśmy z pola, żeby się nimi ratować, próbowaliśmy to gotować. Ale generalnie rzecz biorąc głód był.
W połowie stycznia, o dziwo, widzimy na drodze kolumny niemieckie. Cywilów na wozach, na furmankach i dowiadujemy się, że są ewakuowani, uciekają w głąb Niemiec, ponieważ Rosjanie ruszyli w kierunku Niemiec. Żadnej prasy, nic nie mieliśmy. Nikt nie miał zielonego pojęcia, że ofensywa 17 stycznia nastąpiła. Zobaczyliśmy tylko wozy niemieckie. Szły dzień, dwa, trzy, cztery, pięć dni. Myśmy obserwowali tylko z jakiego to jest miasta, na tabliczkach na wozach, z jak daleka oni idą. Bo pytać się nie mogliśmy.

Wreszcie po dwóch tygodniach, ostatnie dni stycznia bym powiedział, przychodzi polecenie, mamy się ustawić na szosie. Ustawili nas w kolumnę pięciuset czy czterysta chłopa i kolumną, z obsadą na bokach, przekroczyliśmy Odrę. Szliśmy cały dzień, od rana do późnego wieczora. Z tym że przed wieczorem usłyszeliśmy już wybuch na Odrze za nami, że Niemcy wysadzili most. To tak się orientowaliśmy – jak wysadzili most, to znaczy, że Rosjanie doszli już do Odry. Konkretnie w Oławie. Jesteśmy pocieszeni na duchu, to z Jurkiem Szydłowskim się przeformowaliśmy, żeby iść w ostatniej [grupie] i zdecydowaliśmy: będziemy uciekać z kolumny. Pierwszej nocy uciekliśmy. To znaczy po pierwszym noclegu. Nad ranem. Nocowaliśmy w dużej oborze, bo owce były i inne barany. Tak że nad ranem myśmy uciekli. Wróciliśmy się w kierunku Odry, w granicach dwóch, trzech kilometrów. Trochę lasem, trochę polem. To zaśnieżone, mróz wtedy był w granicach pięciu, ośmiu stopni. Ale w każdym razie wróciliśmy w kierunku Oławy, Odry w sumie rzecz biorąc.
Nie będę opowiadał drobnych szczegółów, ale przeczekaliśmy w granicach jednego tygodnia we wsi jakiejś, do której dotarłem, znalazłem tą wieś. Mało tego, w tym roku nawet byłem w tej wsi, odnalazłem ją, gdzie odzyskałem wolność. Tak że po tygodniu mniej więcej siedzenia, wojsk niemieckich nie widziałem żadnych, jakieś pociski przelatywały tylko, jakiś samolot przeleciał, poterkotał karabinem maszynowym. Ale tą metodą, że tak powiem, znaleźliśmy się już w rękach Ruskich. W tej wsi, poza nami, dwoma Polakami (ja i Jurek Szydłowski) okazało się, że jeszcze było więcej Polaków, dokarmiali bydło. Było trzech Włochów i chyba trzech albo czterech Ruskich czy Ukraińców, diabli wiedzą. W każdym razie jak przeszła już na dobre kolumna z dowództwem ruska, to nas z kolei znów zamknięto w dużej sali i przesłuchania. Przesłuchania całą noc i cały dzień – kto, co, po co, na co, jak się znalazł, i tak dalej, i tak dalej. Z powrotem nas zamknęli w tej sali. Obstawili tylko Ruskimi, piki czy bagnety na karabinach i byliśmy pilnowani.
Dnia następnego powiedzieli nam: „Ładujcie na wóz, co tylko chcecie. Dwa woły, dwa oksy do wołu i na drogę”. Co myśmy brali? Pierzyny, buty, bo każdy był w drewniakach, to na tym nam zależało. Załadowaliśmy wóz, dwa woły, tak zwane oksy. Bo koni nie było, konie wszystkie były na wojnie w Niemczech. I pod eskortą dwóch Ruskich z bagnetami przeszliśmy w kierunku Odry jakimiś bocznymi drogami, o których tylko Ruscy wiedzieli, do większej miejscowości, gdzie była cała jak gdyby komenda. Z tym że komenda to była w miejscu, które znalazłem po wojnie, to jest miejscowość Gać, polska. Kolejne przesłuchania. Było nas wtedy chyba pięciu Polaków, trzech Włochów. Właściwie dwóch Włochów, bo jeden gdzieś zginął. Jego Ruscy musieli gdzieś zastrzelić, bo był trochę pomylony, Alboeta miał na imię. I trzech czy czterech Ukraińców czy Ruskich, już na tą chwilę nawet nie wiem, po rusku mówili w każdym bądź razie. Z tym że my, Polacy, nas chyba piątka czy szóstka była w oddzielnej komórce. W komórce nas trzymano. Jednego starego Niemca i Włochów, i Ukraińców do innego pomieszczenia. Tak że po iluś godzinach, przed wieczorem, mogła być godzina czwarta, piąta, czyli gdzieś po sześciu godzinach przebywania w komórce i przesłuchań, wyszli i powiedzieli: Polaczki w damoj. Dali nam furę z oksami i pokazali, którą drogą mamy iść. Kierunek na most pontonowy na Odrze i w damoj.
Zaczęła się droga w kierunku Polski. Co tu dużo mówić – przeszliśmy Odrę mostem pontonowym. Szliśmy chyba trzy, cztery dni, zatrzymując się na noclegi, gdzie już Ruscy stali, w różnych wsiach przypadkowych. Ale już będę upraszczać. W każdym razie czwartego albo piątego dnia, na drodze, późnym popołudniem, jechała kolumna Ruskich, samochodów, ale w kierunku nie na front, a z frontu po prostu. W kierunku niewiadomym, ale wschodnim. Zatrzymała się kolumna i kazali nam wskakiwać na samochody. A nasze wszystkie majdany, tego niewiele było, poduszki, kołdry i niewiele więcej, ileś butów, zostawiliśmy na szosie. A nas, piątkę, na samochód wsadzili. Ruskiego z karabinem czy inną pepeszą posadzili, żeby nas pilnował. To był chłopak w naszym wieku dosłownie, dwadzieścia, osiemnaście lat. Okazało się, że Ruscy chcieli nas wziąć – był jakiś magazyn amunicji pod Częstochową – do ładowania amunicji na samochód. Być może, że po naładowaniu by nas rozpuścili, ale temu chłopakowi, Ruskiemu, [powiedzieliśmy], że my do domu, do matki, do Warszawy. Po półgodzinie czy po godzinie zatrzymał nas (drobiazg opowiadam, ale mi utkwił w pamięci) z ręką na temblaku ruski żołnierz, który chciał, żeby go zabrać, żeby kolumna go zabrała. Ten z samochodu, tego przemarzniętego, który nas pilnował wziął do szoferki, a tego z ręką na temblaku, żeby nas pilnował. Naturalnie, jak jechaliśmy, jak się okazało, później się dowiedzieliśmy, że wjeżdżamy do Częstochowy, zanim się Ruski z ręką na temblaku zorientował, to my jak zające – kic, kic z samochodu. Bo to już szarówka wtedy była i za róg budynku. Byliśmy w pełni wolni w Częstochowie.
Nocleg w Częstochowie jeden z przygodami i dnia następnego...

  • Jakie to były przygody?


Nie było gdzie nocować. To znaczy tak bym powiedział: zobaczyliśmy po raz pierwszy Polaków z biało-czerwoną opaską na rękawie, to łzy nam w oczach stanęły, że widzimy Polaków. To byli sokiści, ci ze Służby Ochrony Kolei. Naturalnie do Polaków z karabinem i biało-czerwonymi opaskami walimy, żeby nam [powiedzieli], jaka jest możliwość przyjazdu do Warszawy. Powiedzieli, że dzisiaj był pociąg jeden na Warszawę i chyba jutro dopiero rano będzie. To zabezpieczenie noclegu. Mówi: „Nie, tego to nic nie zabezpieczymy, bo tacy jak wy to po bramach nocują”. No to dołuje, to był wtedy początek lutego, mróz nie był duży, ale w granicach pięciu, sześciu czy ośmiu stopni, a do tego wygłodzeni byliśmy, bo tego dnia nic w ustach nie mieliśmy. Cholera wie. Nas dopiero jakaś niemal przypadkowa osoba przygarnęła, która nam zabezpieczyła nocleg i jakiejś kaszy bodajże nagotowała w domu. Ale ona liczyła, że może coś mamy, żeby jej się zrewanżować. Byliśmy goluteńcy jak staliśmy, nie mieliśmy nic, żeby zapłacić. Tak że po noclegu, to była godzina czwarta nad ranem, w pół do piątej. Trudno powiedzieć, że to się spało. Powiedzmy jakoś przeżywaliśmy, a ponadto trochę baliśmy się z różnych względów noclegu. Tak że o czwartej rano [wyszliśmy]. Ale każdego z nas, to w oddzielnym pokoju ona położyła, tak że to zimniej wyglądało.
Chyba się pierwszy obudziłem, bo byłem takim dowódcą grupy, mimo że byłem jednym z najmłodszych, bo Jurek Szydłowski był w moim wieku, a trzech czy czterech to starsi byli, ale ja im przewodziłem, najbardziej bojowy i odważny. Pobudkę zrobiłem jeszcze ciemno było, jak się znaleźliśmy na dworcu kolejowym i rzeczywiście szykowano pociąg. Ale to były wagony towarowe, nieogrzewane i parowóz. A że z Jurkiem Szydłowskim byliśmy przemarznięci, to do Pruszkowa dojechaliśmy na parowozie, bo było ciepło. Dalej pociągi nie chodziły, bo tory były zdemontowane, zrujnowane czy wysadzone. Z Pruszkowa, późnym wieczorem, na piechotę przy torach kolejowych do Ursusa. Zaczęła się gehenna, bo tak: moich rodziców nie było w domu, też byli wywiezieni do Niemiec. Tak że zatrzymałem się u Jurka Szydłowskiego w domu na kilka dni czy może i kilkanaście nawet. A ponieważ rodzice mieli zaprzyjaźnioną rodzinę, która mieszkała w Rembertowie, państwa Koperów, to postanowiłem po prostu, że pójdę na piechotę do Rembertowa. Przy Moście Poniatowskiego, przez lód, wtedy jeszcze nie było żadnego mostu, przeszedłem na druga stronę i na piechotę do Rembertowa. Ci państwo Koperowie...

  • Niech pan powie, jak wyglądała Warszawa wtedy, bo to był luty?

 

To był luty, tak. Było jeszcze nieboszczyków iluś, przy ulicy, w Alejach, przy rogatce, przed mostem leżał tułów. Dosłownie tułów człowieka leżał. Ale ponieważ z trupami byłem otrzaskany, bo przeszedłem przez linię frontu, bo raz wracając, nie wspominałem o tych widokach, ile trupów było przed samą Odrą. Setki trupów leżały, przy których myśmy przejeżdżali. Tak że to na mnie nie robiło wrażenia, trupy leżące w Warszawie. Wiadomo – gruz, gruz i nic więcej. Chyba szedłem, nie pamiętam szczegółów, ale to musiało być przy Dworcu Zachodnim, prosto Alejami i na prawo, lodem, przy Moście Poniatowskiego. Szedłem od rana do wieczora. Do Rembertowa dotarłem wymarznięty, wygłodzony. Tak że oni [państwo Koperkowie] mnie dopiero czymś podkarmili, zostałem ogrzany i przebyłem w Rembertowie chyba dwa, trzy tygodnie, nie mając żadnej informacji co się u mnie w domu dzieje. Ale z powrotem idąc, też naturalnie na piechotę, to szedłem już mostem pontonowym, kładką wąską, którą przy Moście Poniatowskiego zrobiono. Chyba nawet wtedy lodem nie można było przejść, bo dwa czy trzy tygodnie, zrobiło się cieplej. Tak że szliśmy kładką. W taki sposób się znalazłem ponownie w Ursusie.
Po paru tygodniach rodzice też wrócili z Niemiec. Zacząłem szukać kontaktów z grupą akowską Batalionu „Miotła”, z którymi w ostatnich tygodniach czy miesiącach współdziałałem. Wracaliśmy z dużym entuzjazmem do Polski. Flaga biało-czerwona, orzełek, Polacy posiadają broń legalnie, ta służba, to z wielkim entuzjazmem wracaliśmy, a później się okazuje po prostu, że aresztowano tego czy innego kolegę, że na terenie Ursusa były aresztowania, że wcale to tak gładko i ładnie nie wygląda. Wielkie dla nas było zaskoczenie, że wracaliśmy do Polski, do domu wyzwolonego, a tu się okazuje, że akowcy zaczynają być prześladowani. Z dużym niesmakiem w okresie pierwszego, drugiego, trzeciego miesiąca pobytu w Ursusie, po powrocie z Niemiec.


Na przestrzeni miesiąca kwietnia, maja chyba bym powiedział, powstała w Ursusie grupa, właściwie drużyna, tak zwanej drugiej konspiracji, która nie godziła się z tym nowym [porządkiem] i szykowała się zbrojnie, trudno mówić do obalenia, na pewno nie, ale w każdym bądź razie tworzenia zbrojnej grupy, która może być przygotowana na wypadek potrzeby. Chyba tak bym to mógł na dzisiaj określić.
Dowódca grupy, w zasadzie to był pluton, to był Władysław Broża, pseudonim „Wilczek”. Skończył podchorążówkę w okresie okupacji, był w stopniu podporucznika. Mieszkał co prawda w Łodzi, był byłym mieszkańcem Ursusa, ale aktualnie, w kwietniu, maju mieszkał w Łodzi i tworzył grupę ursusowską. Byłem przydzielony do kilkunastoosobowej drużyny. Jako że miałem to swoje doświadczenie, to mianowano mnie zastępcą dowódcy drużyny. A dowódcą drużyny był Bogdan Buchcar. Zadaniem naszym było, rzecz podstawowa, gromadzenie broni. Różnymi metodami. Trudno mówić, że myśmy Ruskich zabijali. Na pewno nie. Ale był to okres kiedy broń można było zdobywać poprzez znajomości z kolegami, którzy posiadali broń z okresu okupacji. Bo i takie przypadki były. Zresztą dla przykładu pistolet szmajser przekazał nam kolega, który został wcielony do naszej grupy, Henryk Pietrzak, który w sposób podobny, jak ja w czasie okupacji ukradłem Niemcom Bergmanna, to on ukradł szmajsera. Z tym że nie na terenie zakładu, a swojego prywatnego domu, u którego mieszkano. Zabrał mu szmajsera, schował na strychu, Niemcy wyjechali w ucieczce, szmajser został. Został przekazany do dyspozycji naszej drużyny. W sumie rzecz biorąc myśmy taką czy inną przybliżona metodą, trochę i kupując, to zgromadzili dwa szmajsery, kilka karabinów, dwie, trzy pepesze i amunicji w dużych ilościach. Tej, którą jeszcze po wojnie wynosiłem z kanału. Amunicja dalej tam leżała.

  • Ale do pepeszy nie pasowała.


Nie, nie, nie. Ale mieliśmy jeszcze dwa szmajsery, mieliśmy „parabelkę”. Do szmajserów mieliśmy [amunicji] pod dostatkiem, do ruskich, do pepesz nie pasowała naturalnie.

  • A pepesze od Ruskich kupowaliście?


Trudno mi powiedzieć, bo nie ja osobiście pepesze przejąłem. Któryś z kolegów, nawet na tą chwilę nie powiem który. Czy [zdobyli] tą drogą jak szmajsera, czy kupowali, po prostu nie wiem. Co do ilości broni i składu, to o tyle gwarantuję, bo magazyn broni był u mnie w domu. Tak że miałem to na strychu poukładane, stąd wiem ile czego było. Ale to poszczególni koledzy, szczególnie Bogdan Buchcar i kilka egzemplarzy przetaszczył. Nasza działalność trwała niemal trzy kwartały, do grudnia 1945 roku.

  • A czy oprócz gromadzenia broni wyście się zajmowali jakimiś akcjami dywersyjnymi?


Nie. Nie. Mieliśmy tylko różnego rodzaju ćwiczenia w lesie, gdzie dowódca plutonu Broża, o którym mówiłem, przyjeżdżał z Łodzi. Robiliśmy ćwiczenia, można to tak nazwać, z bronią, którą mieliśmy w lasach. W lesie, w Berderowie dla przykładu, całonocne wypady robiliśmy sobie, ale żadnych akcji zbrojnych nie prowadziliśmy. To było gromadzenie broni i przygotowanie się trudno powiedzieć do czego. To trudny i dziwny okres był. Wtedy się mówiło a to: kolejna wojna światowa, a to najrozmaitsze wersje. Tak jak zresztą partyzantki, które działały intensywnie w tym okresie na Lubelszczyźnie. Tak że to dziwny, trudny okres dla Polski był, że się przygotowywaliśmy, czekaliśmy trochę na jakiś kataklizm, w sensie kolejnej wojny. Była niestety psychoza.
W każdym bądź razie przyszedł grudzień i w połowie grudnia, dokładnie 18 grudnia, ni stąd ni zowąd cała nasza grupa została zdekonspirowana. Trudno powiedzieć w jaki sposób, bo nie czas i nie pora, żeby to rozważać i gdybać, ale znaleźliśmy się w rękach Żandarmerii Wojskowej plutonu stacjonującego w Piastowie.

  • Ktoś musiał was wydać?


Tak. Gdzieś, jakąś drogą, ale gdybym chciał teraz mówić, jak to się stało, to byłoby gdybanie, że może tak, może inaczej. Nie chcę. Chcę mówić o faktach.

Faktem jest to, że znaleźliśmy się w rękach żandarmerii. To był Samodzielny Pluton Ochrony Rządu pod dowództwem majora „Cienia”, nazwisko Kowalski, bodajże Bronisław, były dowódca oddziału alowskiego z Lubelszczyzny. Po wejściu wojsk radzieckich i polskich zresztą, wyszli z lasu i z jego plutonu, oddziału partyzanckiego stworzono Samodzielny Batalion Ochrony Rządu, który stacjonował w Piastowie. Po jednodniowym pobycie u nich, mnie zresztą spotkało tam mocne bicie w pięty. Dostałem to bicie w pięty z rąk samego majora „Cienia”, po prostu pałką gumową. Chyba z pięciu do mnie doskoczyło, przewrócili mnie na kanapkę, jeden czy dwóch podniosło nogi do góry, pięty bez butów, a sam major pałką gumową mnie po piętach ładował. To było tak, jakby nogi w ogniu były powiedzmy. W każdym razie po pierwszej czy po drugiej w nocy przewieziono nas samochodami ciężarowymi, po iluś rozkładano, na leżąco, pod karabinami czy automatami. Przywieziono nas do Warszawy na ulicę Płocką 11, nawiasem mówiąc w budynku, gdzie akurat wczoraj byłem, do NKWD ruskiego. Do piwnic nas wsadzili i przesłuchanie. Mnie przesłuchiwał enkawudzista w stopniu chyba pułkownika, starszy wiekiem.

  • Ale Ruski?


Ruski. W ruskim mundurze, po polsku nic nie mówiący, a denerwował się, że ja ruskiego nie znam, on mnie zdaje pytania, a ja nie wiem. Ciekawostka – ten ruski generał (chyba generał po prostu) enkawudzista, miał koło siebie chłopaczka, chyba to był jego syn, takie to robiło wrażenie, albo ktoś z rodziny. Chłopaczek w wieku trzynastu, czternastu lat, który, trudno nazwać, żeby był w armii, w każdym razie enkawudzista, jako że był wysokiej rangi, wziął ze sobą z domu, z rodziny, w ramach przesłuchania, chłopaczka młodszego ode mnie, zawołał i to co zrozumiałem: „Uderz go w mordę.” Chłopaczek podszedł do mnie, spojrzał na mnie, nawet ręki nie podniósł, odwrócił się i odszedł. Musiał przyzwyczaić [chłopca] do tego, że trzeba drugiego bić.
Ale pomijając pobyt, NKWD nas przewiozło po przesłuchaniach do Informacji Wojskowej, Oczki róg Chałubińskiego, i zaczął się dla nas dramat. Każdego do innej piwnicy, ale w każdej było po dziesięć, dwanaście osób. Kto nas przesłuchiwał, nazwisko Polaka to nie wiem i składając relację nawet w IPN, nie potrafiłem określić nazwiska Polaka w stopniu porucznika, natomiast Ruskich pamiętam. To był major Kożuszko, kawalerzysta, bo ostrogi miał i tymi ostrogami dostałem od niego, jak na ziemi leżałem i kapitan Zbierański. To jest trójka, która mnie przesłuchiwała. Przesłuchania były makabryczne, to były bicia do utraty przytomności. Powybijali mi wszystkie zęby, do głowy to się nie mogłem dotknąć, bo ciągali za włosy, kopali, rzucali, ciskali, uderzenia w żołądek, z tyłu, nie pięścią a dłonią. To były bicia do utraty przytomności.
Wpadłem na pomysł po którymś kolejnym przesłuchaniu, wiedziałem, że jestem bity dokąd nie stracę przytomności, bo jak tracę przytomność, to wtedy za włosy wyciągali na korytarzyk, polewał konewką czy jakoś wodą i po dziesięciu minutach abaratno do przesłuchań i do bicia. To dla mnie było rzeczą najprostszą jak najszybciej upaść na ziemię i stracić przytomność, to wiedziałem, że nie dostanę kolejnych ciosów. Wtedy Kożuszko się zdenerwował, jak leżałem na ziemi, to ostrogami mnie pokaleczył. Byliśmy w sumie, nie wiem, bo to się dzień z nocą całkowicie mylił, mogliśmy być miesiąc, może sześć tygodni. To w okresie wielotygodniowym był pobyt i niemal każdego dnia były bicia. Do tego głód, pchły okropne po nogach skakały, robactwo niemiłosierne. Takich jak my to było wielu i tam się spotkałem z dowódcą (bo chcę powiedzieć o ciekawych ludziach, z którymi się spotkałem) oddziału partyzanckiego z Lubelszczyzny, pseudonim „Szaruga”, nazwiska jego nie pamiętam. Po tylu latach to mi nazwisko wyszło z pamięci. Oddział „Szarugi” wyszedł z lasu w 1944 roku i z niego też stworzono batalion frontowy, a „Szarugę” mianowano komendantem wojennym miasta Łodzi w 1945 roku. Z tym że część oddziału została w lesie, a część ubrała mundury Wojska Polskiego z „Szarugą” na czele. Rzekomo „Szaruga” współdziałał z grupą, która została w lesie, że ich dozbrajał, uzbrajał. Z tego tytułu został aresztowany. Był bity na równi, tak jak i ja. W każdym razie po którymś przesłuchaniu nie wrócił do celi. Tak że prawdopodobnie jego musieli ubić. A bili go dechą, głównie dechą bili. Tak że „Szarugę” to prawdopodobnie ubili.
W celi nas siedziało w granicach chyba dziesięciu czy dwunastu osób. Tak że po iluś tygodniach czy w zasadzie i po dwóch miesiącach bym powiedział, ni stąd ni zowąd, po tych wszelkich biciach, ludzi zbitych, zmęczonych, wygłodzonych, podupadłych na duchu, zmaltretowanych wsadzono w samochody i przewieziono do polskiej bezpieki, do Polaków. Czyli wreszcie się znaleźliśmy u Polaków. Wiem, że mnie na duchu to podtrzymywało, że znalazłem się w rękach Polaków i z Polakami będę miał do czynienia. Tak że to było dla mnie troszkę pocieszające. Z tym że przewieziono nas na Środkową, gdzie był Urząd Bezpieczeństwa. Po kilku dniach wyczytują nazwiska z cel, to wieczorem, i jakąś grupę zabrali do transportu. Za dwie czy trzy godziny buty podkute słychać na schodach i wyczytują mnie. Okazało się, że całą naszą grupę, aresztowaną dwunastkę czy trzynastkę, przewieziono i znaleźliśmy się w więzieniu na [ulicy] 11 Listopada. Każdego wsadzili do oddzielnej celi. Po miesiącu czasu przewieźli znów nas wszystkich do Urzędu Bezpieczeństwa na ulicę Sierakowskiego. Kolejne przesłuchania.

  • Czy przesłuchania przez Polaków były tak brutalne jak przez Ruskich?


Nie, nie. To już tak, jak w IPN-ie relacjonowałem ku ich niezadowoleniu, że niestety uczyli się bić. Tak że bicia, które dostałem na Sierakowskiego od bezpieki, to były bułką z masłem w stosunku do tego, co dostałem od Ruskich w Informacji Wojskowej czyli z rąk własnych Kożuszki i Zbierańskiego. Zbierański też po polsku nie mówił, [choć] nazwisko polsko brzmiące. Ci Ruscy byli w polskich mundurach, stąd jestem pewien, że Kożuszko był w stopniu majora, a Zwielański w stopniu kapitana. Mieli polskie mundury, ale po polsku nie rozmawiali po prostu. Tak że w przeciwieństwie do tamtych, to w bezpiece trochę człowiek dostał, ale to była dziesiąta część tego, to była bułka z masłem.
Po paru tygodniach przewiezieni zostaliśmy z powrotem do więzienia. O różnych przygodach więziennych nie będę może opowiadać. Też z ciekawymi ludźmi się spotkałem w więzieniu, dlatego że przebywałem w jednej celi z dowódcą oddziału, „Świtem”, nazwiska też nie pamiętam. Ze „Świtem” siedziałem w jednej celi przez ładnych parę miesięcy. „Świt” został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. Pochowany jest na Cmentarzu Bródnowskim i jest jego nazwisko wymienione i pseudonim „Świt”. Mnie na duchu podtrzymywał zresztą. Siedziałem z Mieczysławem Ostrowskim, pseudonim „Miecz”. Znana też postać. Siedziałem również, nazwiska nie pamiętam, z „Wichurą”. A „Wichura” to był człowiek, który odbijał obóz w Rembertowie, dowódca oddziału partyzanckiego, który przyszedł i odbił skutecznie obóz w Rembertowie. To z „Wichurą” siedziałem, aczkolwiek nie w więzieniu a na Sierakowskiego w UB. Muszę skończyć tym, że w połowie roku 1946 była sprawa w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie, która się odbywała na ulicy Górczewskiej w domu nieistniejącym w tej chwili, bo to w prywatnym domu, pół zburzonym. Działał tam Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie, taką miał nazwę. Odczytano mi czy nam w pierwszej wersji, wyrok bodajże dwóch lat więzienia, czyli bardzo mały, ale prokurator zakwestionował wyrok. Później, po paru tygodniach czy miesiącach miałem kolejną sprawę i wtedy mnie odczytano sześć lat więzienia.

  • Była jakaś obrona, jakieś postępowanie procesowe?


Nie, sędzią był wojskowy w stopniu [chyba] majora, nie pamiętam, ławnicy to byli wojskowi, jakiś kapral czy inny, prokurator wojskowy no i wojskowy sąd. Mój szmajser leżał, bo szmajsera mi zabrano, na stole sędziowskim, jako dowód posiadania broni. Natomiast dalszych egzemplarzy broni nie znaleźli, nie przechwycili. Z bronią miałem dalsze perypetie do roku 1956. Jeszcze bezpieka ciągiem mnie nachodziła: „Co się stało z bronią? Co się stało z bronią?” Ale w swoje ręce tego nie dostali. Mówię wyraźnie – do 1956 roku, kiedy wiemy co się działo, byłem często przesłuchiwany. Po 1956 roku sprawa ucichła.
Ale powracając jeszcze do sprawy. Po sprawie przewieziono nas ponownie do więzienia. Z kolegą Buchcarem myśmy dostali największe wyroki, inni dostali odpowiednio mniejsze, na ogół zostali zwolnieni po roku czasu. Ja z Buchcarem natomiast przesiedziałem w więzieniu do czerwca 1947 roku, czyli po odbyciu kary w wysokości półtora roku. Bo z pewnych artykułów mi zdjęto całkowicie wyrok, a z któregoś z artykułów miałem trzy lata i zmniejszano o połowę wyrok. Stąd miałem wiadomą sprawę ileś miesięcy przed wyjściem z więzienia, czyli po wyborach „trzy razy tak”, że mam wyrok pozostawiony w wysokości półtora roku. Odbyłem i dzień 17 czerwca 1947 roku...

  • W jakim więzieniu pan był?


Tylko na 11 Listopada. Byłem co prawda szykowany do więzienia do Wronek, ale to było nieporozumienie jakieś, bo tam wywożono z dużymi wyrokami i mnie po dwóch dniach przygotowania do wywiezienia z powrotem cofnęli i do domu wróciłem z więzienia na 11 Listopada.

  • Jakie były warunki na 11 Listopada?


Pierwsze miesiące, kiedy był tam tak zwany oddział trzeci, to były warunki makabryczne. Były bicia, było głodzenie. To był oddział na parterze. Tylko byli polityczni. Tam się właśnie spotkałem z dowódcami, o których mówiłem. Były warunki makabryczne. Natomiast jak nas przewieziono, o czym poprzednio mówiłem, na przesłuchania na Sierakowskiego i po paru tygodniach z powrotem wróciliśmy, na 11 Listopada nas przewieziono, warunki się poprawiły. Bo jak się okazało była jakaś grupa międzynarodowa, która robiła kontrole więzienia, bodajże z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która kontrolowała warunki więzienia i oddział dla politycznych, ten makabryczny, zlikwidowano. Wtedy politycznych pomieszano z pospolitymi. Jak wróciłem z ponownego przesłuchania z Sierakowskiego, to już nie na oddział makabryczny na dole, na parterze, tylko na pierwsze piętro, oddział czwarty. Już warunki były odpowiednio korzystniejsze. Z tym że na naszym oddziale, to też mógłbym długo opowiadać, były trzy, cztery cele śmierci. To były też dla nas zdarzenia, przeżycia makabryczne, kiedy wyprowadzano skazańców. Co niektórych znaliśmy sprzed sprawy, tak jak „Świta” znałem, a jego wyprowadzano na rozstrzelanie. Rozstrzeliwano na dole.
Na własne oczy widziałem kilku, których wyprowadzano. A widziałem w jaki sposób? Korytarz na oddziale czwartym, na innych oddziałach również, to był jak gdyby w kształcie litery T. Nasza cela, chyba numer dziewięćdziesiąt siedem bodajże, to była na korytarzyku litery T, gdzie u góry, nad drzwiami była szpara. Zrobiona jakimś szrapnelem wojennym, bo były ślady. Była szpara taka, że było widać cały korytarz. Jak oni wieczorem przyjeżdżali na wykonanie egzekucji, to wyprowadzali z jednej z cel, które mieliśmy [na widoku]. Światła były w celach wygaszone, a na korytarzu się paliło światło. Jak nieszczęśnika wyprowadzali, to akurat myśmy do szpary, wskakiwali na kibel i obserwowaliśmy. Ten, który obserwował, relacjonował, którego chłopaka wyprowadzają. Z tym że ich paru przychodziło, wyprowadzali, brali go pod pachę, zaprowadzali, tak jak później mówili niektórzy strażnicy, prowadzili go do kancelarii, odczytywali wyrok, że nie skorzystał z prawa łaski, wyprowadzali go pod mur na terenie więzienia. Bo myśmy gdzieś po piętnastu minutach słyszeli wystrzał. Jak go wyprowadzili, to myśmy czekali strzału. To był wystrzał. Prowadzili go pod pachy, strzelano mu w tył głowy. Kiedy upadł, strzelano drugi raz w serce. Tak że za piętnaście, dwadzieścia sekund był ponowny [wystrzał]. Każdego dwoma strzałami zabijano. Wrzucali go do wieży, taka była à la piwniczka i dnia następnego, rano wywożono, przynajmniej w okresie kiedy byłem, na Cmentarz Bródnowski. Jest teraz pomnik, gdzie właśnie leży „Świt”, z którym siedziałem, leży Orlik. [...]


Natomiast w okresie poprzedzającym rok 1946, bo egzekucje się odbywały w 1946 i 1947 roku, w 1945 zakopywano pod murem. Teraz więzienia nie ma, jest tylko pomnik i tablica upamiętniająca, byłem na odsłonięciu zresztą. W każdym razie wtedy, kiedy kopano, miałem informację, że natrafiono jeszcze na szczątki ludzkie pod parkanem.
W 1947 roku, 17 czerwca wróciłem do domu schorowany, co tu dużo mówić. Zadałem się z lekarzami – początki gruźlicy, leczenie. Praktycznie rzecz biorąc w 1948 roku człowiek się dorwał trochę do nauki. W 1949 roku zrobiłem tak zwaną małą maturę w gimnazjum w Ursusie, ogólnokształcącym. Zostałem przyjęty na studia wieczorowe do szkoły Wawelberga wtedy. [...] Przyjęto mnie na wstępny rok nauki, studiów pod warunkiem, że dostarczę świadectwo moralności. Naturalnie wystąpiłem o świadectwa moralności, odmówiono mi. Odwołałem się od decyzji (a wydawał to wojewoda) pierwszej, dostałem ponowną odmowę, ale już bez prawa odwołania się. Skończyły się dla mnie studia. Wtedy, w roku 1950, czyli jak gdyby po trzech latach, trudno nazwać odpoczynku, bo trzy lata były nacechowane nauką w gimnazjum ogólnokształcącym, gdzie zrobiłem również maturę w roku 1950, bez udanej próby dostania się na uczelnię i jednocześnie pracowałem w prywatnym warsztacie jako ślusarz. Tak doczekałem roku 1950. W 1950 już się zrobiło troszkę jakoś spokojniej i mnie jeden z kolegów, Ludwik Paga, namówił: „Wiesz co Stefan? Wracaj z powrotem do «Ursusa», ja ci pomogę, załatwię przyjęcie” – mimo mojego życiorysu. W taki sposób stałem się w roku 1950, 16 sierpnia bodajże, ponownie pracownikiem ZM „Ursus”. W 1950 roku ożeniłem się z siostrą kolegi, z którym siedziałem w więzieniu, Stasia Okrasy. Kończąc: trzydzieści parę lat pracy zawodowej w „Ursusie” i w 1983 roku odejście, jak to się mówi, na zasłużoną emeryturę.

  • Proszę powiedzieć czy miał pan w czasie pracy jakieś nieprzyjemności, czy wracano do wyroku?


Nie. Muszę szczerze powiedzieć, nie wracano. Do roku 1956 miałem częste rozmowy z bezpieką. Przyjeżdżali do mnie, po mnie, rozmowy, gdzie broń miałem. Natomiast po 1956 roku, nie mogę uczciwie powiedzieć, żebym miał jakieś problemy, represje czy żeby mi uprzykrzano życie. Zwłaszcza że w latach następnych powstały środowiska akowskie. W sposób legalny otrzymaliśmy uprawnienia kombatanckie. Odpowiadam krótko – nie miałem żadnych represji po roku 1956.

  • A niech pan powie: gdzie ta broń?


Są dwie wersje. Jedna, którą przyjmuję, że jest faktem. Broń na krótko przed aresztowaniem ode mnie została przetransportowana na drugą stronę Ursusa do Henryka Bryszkego, który się ukrywał i nie został aresztowany. Bezpieka wiedziała, że broń jest u Bryszkego, bo któryś z kolegów, co tu dużo mówić, poinformował go po prostu. Natomiast Bryszke się ukrywał przez ładnych kilka lat, Heniek, nieżyjący zresztą dzisiaj już. Po tym, jak się ujawnił, zeznał, że broń, którą miał u siebie pod werandą, jego ojciec (nieżyjący zresztą w tamtym czasie) wrzucił do szamba. Było na podwórku szambo. Do szamba nikt nie próbował się dobrać i bezpieka ciągle chodziła za nami. Tak że Bryszke, jak mi relacjonował, dorwał jakiegoś (ale to znam tylko z relacji Heńka Bryszkego), który wybiera z szamba nieczystości, że część broni rzeczywiście wyciągnął, że Heniek poszedł do bezpieki, oni przyszli i broń skorodowaną zabrano. Ileś egzemplarzy. Ale to jest wersja nie w pełni wiarygodna, być może nie w pełni prawdziwa, bo krążyła również wersja, że Heniek Bryszke komuś z kolegów broń rozprowadził. Ale to są rzeczy nieznane.

  • Niech pan powie, jakie były losy Walthera, którego pan zdobył u Bahnschutza. Nie wziął go pan do Powstania.


Waltherka miałem długo. Długie lata powojenne jeszcze Waltherka miałem. Dorobiłem do niego kilka magazynków własnoręcznie, bo mam smykałkę w ręku i w latach, kiedy już byliśmy w pełni zalegalizowani [jako kombatanci], przekazałem jednemu z kolegów. Ale to już jest moją osobistą tajemnica i tego nigdy w życiu nikomu nie powiem.

  • Czyli do dzisiaj Waltherek gdzieś jest?


Tak. Kolega przed zejściem z tego świata, przekazał swojemu synowi. Bo się z nim spotkałem po iluś latach. Mówię: „Słuchaj, jesteś już mało sprawny”. W sumie miał problemy z poruszaniem się, chciałem Waltherka odzyskać. A on miał smykałkę do gromadzenia broni, tak że przekazał to synowi z innymi egzemplarzami.

  • Może jeszcze wróci do pana?


Nie, nie, nie. Zabawiam się z bronią, którą mam. Mam w tej chwili P-83 z literką G legalnie, z pozwoleniem dożywotnim, bezterminowym.

  • Tak, ale nie ma tego sentymentu.


Tak, ale trudno się mówi. Sentyment to miałem i mam do MPi, do szmajsera. Replikę sobie kupiłem i na miejscu honorowym replika szmajsera wisi. [...]




Warszawa, 08 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Stefan Pastewka Pseudonim: „Jurek” Stopień: strzelec Formacja: IV Obwód AK Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter