Tadeusz Wasilewski „Ciubar”

Archiwum Historii Mówionej



  • Proszę opowiedzieć o latach swojego dzieciństwa.

Mieszkałem w Białymstoku, gdzie chodziłem do szkoły powszechnej i do pierwszej klasy gimnazjum, do której zdałem w 1938 roku. Do drugiej klasy już nie poszedłem, ponieważ 1 września wybuchła wojna. Musiałem uciekać z Białegostoku do Warszawy, gdyż czekała mnie wywózka na Syberię. Uciekaliśmy przed 1 maja, wychodząc z założenia, że to będzie święto, bolszewicy się popiją i jakoś się uda. Złapali nas jednak na granicy. Moja mama kazała mi mówić, że idziemy do Białegostoku, gdzie jest chleb, a nie do Warszawy, w której panuje głód. Tak powiedziałem i to mnie uratowało. Na drugi dzień musieliśmy w kilka osób forsować druty niemieckie i przejść w kierunku Małkini. W Warszawie poszedłem do szkoły. Zacząłem chodzić do drugiej klasy gimnazjum generała Dąbrowskiego na Skaryszewskiej. Trwało to krótko, ponieważ budynek został zabrany przez Niemców, aby grupować tu ludzi wywożonych do Niemiec. Myśmy uczyli się na Konopackiej, ulicy odchodzącej od Wileńskiej w kierunku Stalowej. Skończyłem gimnazjum i ponieważ nie miałem osiemnastu lat, musiałem pójść jeszcze na rok do szkoły obowiązkowej na Placu Trzech Krzyży. Chodziło tylko o jeden miesiąc.

  • Czy w Warszawie był pan z całą swoją rodziną?

Tak, z tym, że mama sprowadziła moje siostry do Warszawy dopiero po tym, jak Niemcy napadli na Związek Radziecki w 1941 roku i zajęto Białystok.

  • Co pan robił w ramach konspiracji czy zadań harcerskich?

W szkole momentalnie nawiązałem kontakt z kolegami. Młody chłopak w szkole potajemnie mi opowiedział o harcerskich obozach i o zbiórkach. Poszedłem i wciągnąłem się. Zostałem harcerzem w 30 Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. Uczestniczyłem w różnych akcjach. Akcja „Wawer” to było nalepianie biało-czerwonych ulotek na ulicach, rzucanie na sieć tramwajową chorągiewek na sznurku i kamieniu, żeby zaplątało się i bardzo długo musieli zdejmować. To się robiło zawsze przed 3 maja albo na inne święto narodowe. Z początku sypało się maleńkie torebki cukru do baków samochodów niemieckich. Cukier powodował zatarcie silnika, niszczenie samochodów. Potem już zamykali baki na klucze. Robiło się nalepki i napisy „Polska walczy” lub „Precz z Hitlerem”.

  • Które z tych akcji były najbardziej niebezpieczne?

Wszystkie, ale myśmy byli bardzo młodzi, bardzo sprytni i bardzo szybcy. Kilku stało na obserwacji - na kapie, a reszta naklejała albo pisała. Mieliśmy kredę białą i czerwoną. Naraz trzymało się je w ręku i przeciągając nimi po murze od razu zostawał ślad polskiej flagi.

  • Czy pana rodzina wiedziała o pańskiej działalności?

Tak. Moja mama bardzo nam pomogła. Był okres, kiedy u mnie w mieszkaniu był produkowany pierwszy numer „Myśli Harcerskiej”. W naszym mieszkaniu moja siostra pisała na woskówkach i to było powielane na matrycy. Wtedy moja mama, ponieważ mieszkaliśmy w drugiej oficynie na ulicy Jasnej, siedziała w pierwszym podwórku na skwerku na ławeczce, robiła na drutach i miała kabel. U nas się paliła lampka. Jakby mama przycisnęła włącznik, to by zgasła i wiedzielibyśmy, że idą Niemcy. Mama nas pilnowała, była naszą strażą.

  • Czy kiedyś musiała wyłączyć lampkę?

Nie. Udało się. To była dosyć krótka akcja, bo myśmy to w trzy czy cztery dni skończyli. Chodziło o to, żeby to rozprowadzić jak najszybciej. Jak już odbiliśmy, trzeba było posegregować w małe paczki, tak, żeby mieściło się za pasek pod marynarkę albo za bluzkę u dziewczyny. To nie mogło być widoczne. Tak kolportowaliśmy. Egzemplarz, który jest też w Muzeum Wojska Polskiego mam u siebie jako pamiątkę.

  • Kto roznosił paczki?

Przychodzili harcerze z „Szarych Szeregów” i łączniczki.

  • Do kogo to było zanoszone?

Do Polaków. Były punkty rozdziału, a potem szły pojedyncze numery dalej. Część była rozrzucona.

  • Czy może pan powiedzieć, co było dokładnie zamieszczone w „Myśli Harcerskiej”?

Pierwszy numer dotyczył twórcy harcerstwa i skautingu. To był Baden Powell, Anglik. Nalepialiśmy jego 256 zdjęć na gotowe odbitki. Potem drukarnia u mnie została zlikwidowana, przeniesiono do kogo innego i tak wędrowała dalej. Każdy numer był gdzie indziej drukowany.

  • Skąd mieli państwo sprzęt do drukowania?

Dostarczono mi. Nikt nic nie wiedział, ani skąd ani gdzie, kto i kiedy. Ktoś przychodził, powiedział tylko odpowiednie słowo, hasło, dostarczył paczkę i koniec. Dostarczyciele byli poprzebierani przeważnie za listonoszy.

  • Jak państwo skończyli drukować, to co wtedy działo się z maszyną?

Została przekazana. Przyszli, odebrali i już jej nie było.

  • Czy może pan opowiedzieć, jak dokładnie wyglądał proces drukowania?

Na maszynie do pisania po wyłączeniu czarnej taśmy, która odbija na papierze, czcionki wybijały litery na papierze woskowym. To szło na bęben, gdzie na dole był tusz, obracało się, podkładało się papier i na tym papierze odbity był już oryginał. To była normalna odbitka.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan się dowiedział o przygotowaniach do Powstania Warszawskiego?

To było chyba około tygodnia przed wybuchem. Były już przejścia na punkty kontaktowe zborne, z tym, że nasz się zmienił. Pierwszy nasz kontakt był na rogu Śniadeckich koło Politechniki Warszawskiej, ponieważ myśmy mieli osłaniać Komendę Główną Armii Krajowej Powstania Warszawskiego. Komenda zdecydowała, że jednak będziemy na Woli, więc musieliśmy tam przejść. Nasz kontakt był na rogu Karolkowej i Chłodnej, na parterze w mieszkaniu w podwórku po prawej stronie. Było nas sześciu. Tam siedzieliśmy i czekaliśmy dwa dni. Pierwszego sierpnia, koło południa łączniczka dała nam znać, żeby przejść pojedynczo na Karolkową do domu starców koło Żytniej. Tam był punkt zborny batalionu. O piątej już wyszły pierwsze patrole bojowe do walki.

  • Proszę powiedzieć, od kiedy był pan w „Parasolu”?

Od lutego 1943 roku, a od 1 sierpnia 1943 roku batalion został przemianowany na Batalion „Parasol”. Od tego czasu byłem już w oddziale.

  • Wróćmy do czasu Powstania. Jaką pan miał broń?

Miałem kb, Mausera i miałem Waltera p-38 dziewiątkę.

  • Skąd pan miał tę broń?

Pistolet dostałem od ojca, a resztę od znajomego, który miał dwa karabiny. Jak mnie zobaczył, to powiedział, że mam się brać do roboty ofiarowując mi broń. Mało go w rękę nie pocałowałem. Taka broń, karabin!

  • Gdzie pan poszedł po tym, jak był pan na Karolkowej?

Do punktu zbornego, do domu starców.

  • A potem?

Okazało się, że jeszcze nie doszła część naszych żołnierzy z punktów zbornych. Jeden z punktów był na ulicy Brackiej. Powiedzieli do mnie, że skoro jestem ze Śródmieścia, a mieszkałem na ulicy Jasnej, to mam sprowadzić cały pluton. Poszedłem, przez Haberbuscha, ulicą Śliską, przeskoczyłem przez Zielną, potem Świętokrzyską na Bracką, gdzie był mój dowódca kompanii „Luty” ze swoją żoną łączniczką i jeszcze dwudziestu trzech chłopaków. Wziąłem ich z powrotem, oddałem rozkaz. „Luty” został z żoną, żeby dalej ściągać resztę. Poszliśmy tą samą trasą koło PAST-y, trzeba było przeskakiwać przez Zielną, ponieważ Niemcy bronili się w Paście, ale nie ostrzelali, bo myśmy przeskakiwali w jednym szeregu. Nie przebiegaliśmy pojedynczo, tylko całe dwadzieścia pięć chłopa w jednym szeregu stanęło i na jedną komendę wszyscy ruszyli. Przeszliśmy bez strzału.

  • W jakich akcjach w Powstaniu Warszawskim brał pan udział?

We wszystkich walkach na Woli, na Starym Mieście i na Czerniakowie, gdzie byłem w dyspozycji dowódcy kompanii porucznika „Lota” jako jego osobisty łącznik. Byłem z nim wszędzie. Towarzyszyła nam także łączniczka „Hanka”. Ona przynosiła różne drobiazgi, a ja zajmowałem się wszystkimi meldunkami i rozkazami.

  • Jak przeszedł pan ze Starego Miasta na Czerniaków?

Kanałami z rogu Długiej i Placu Krasińskich. Próbowaliśmy się przebijać, mieliśmy przejść z Długiej 23 na Ogród Saski koło Granicznej. Nie dało się jednak. Niemcy ustawili wzdłuż ulicy karabiny maszynowe i był taki silny ogień, że nikt nie przeszedł. Część, która wyskoczyła, zginęła. Wycofaliśmy i wtedy przyszedł tajny rozkaz, aby przechodzić kanałami do Śródmieścia. Z początku byli przenoszeni ranni i cywile, którzy chcieli się wydostać. Trzydziestego pierwszego o godzinie dwudziestej podczołgaliśmy się z Archiwum Sądów do kanału i zeszliśmy. Prowadziła nas łączniczka i przewodnik kanałowy. To była dziewczyna, która miała szesnaście, siedemnaście lat. Przewiązana była w pasie liną, której każdy się trzymał. Ostatni, czyli dwudziesty piąty, był przewiązany także liną. Szliśmy pod Miodową, Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem i na rogu Ordynackiej było wyjście. Zajęło nam to około szesnaście godzin.

  • Czy zadaniem dziewczyny, która państwa prowadziła, było cały czas prowadzenie kolejnych grup?

Tak. Nas doprowadziła i wróciła po następnych albo po inne zadanie. To były przewodniczki kanałowe, które przenosiły amunicję, medykamenty, meldunki. Przecież Stare Miasto było niby odcięte, ale była łączność kanałowa. Tylko one się orientowały, jak iść i którędy. Tam było przecież ciemno, kanały rozchodziły się na wszystkie strony.

  • Którym odcinkiem kanałów szło się najtrudniej?

Najtrudniej szło się pod Nowym Światem, bo kanał był najmniejszy. Na Miodowej był duży i mieliśmy jeszcze siłę. Jak mieliśmy około godziny dwudziestej przejść, to zdążyłem jeszcze przeskoczyć do szpitala na Długiej 7, gdzie leżał mój przyjaciel Marian Kasprowicz „Melchior”. Został ranny w bok przy naszym szturmie na Stawki. Już mógł chodzić, ale jeszcze był w szpitalu. Spytałem się go, czy chce z nami wychodzić kanałami. Odpowiedział twierdząco. Szedł za mną, a ja szedłem za „Lotem”, dowódcą kompanii. „Melchior” zaczął słabnąć, więc kazałem mu trzymać się za moje barki, a nawet położyć się na mnie. Tak byłem pochylony, żeby go jakoś targać na sobie, że byłem coraz niżej. Miałem nos w wodzie, w tym bajorze kanałowym. Tak doszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, do burzowca. Inni mówili, że nie dam rady go dalej dźwigać. Położyliśmy zatem wzdłuż dwa karabiny. „Melchior” nogi i ręce miał przewieszone na tych karabinach i tak żeśmy doszli do Nowego Światu. Już przy wyjściu z kanału była nasza opieka. Mieli pasy, jakie mają spadochroniarze, zapięli go i wyciągnęli. Zabrali go na Pileckiego do szpitala. Wylazłem i nie mogłem się wyprostować. W dalszym ciągu byłem zgięty, myślałem, że pęknie mi kręgosłup. Usiedliśmy pod domem. Poczuliśmy spokój, zobaczyliśmy całe domy, tylko, że bez szyb, ludzie jakoś chodzili. Na Starym Mieście wszystko się przecież paliło i waliło. Łączniczka powiedziała nam, że do dwudziestej następnego dnia mamy wolne. Jeśli ktoś był ranny lub okaleczony, miał iść do konserwatorium na Ordynacką. Ci co mieli rodzinę, szli do domu. Mieszkałem na Jasnej, w linii prostej trzysta, czterysta metrów od wyjścia z kanału. „Lot” i „Hanka” poszli ze mną. Znajome dzieci nas zobaczyły, poznały mnie i poleciały do domu. Mama wybiegła nam naprzeciw.

  • Długo był pan w domu?

Do wpół do ósmej następnego dnia. Siostra i mama momentalnie zerwały z nas ubrania. Na Placu Dąbrowskiego był olbrzymi basem przeciwpożarowy, przyniosły wodę i na podwórku w kotle gotowały nasze mundury. To były mundury niemieckie, bo myśmy wszyscy byli w niemieckich mundurach, mieliśmy niemieckie hełmy, spodnie, buty i ochraniacze do maskowania się, dwustronne panterki, po jednej stronie bardziej zielone, a po drugiej bardziej żółte. Prały nam, bo wszystko śmierdziało jak bagno. Na drugi dzień było wszystko suche i mogliśmy się ubrać. Siostra pobiegła na Zielną w kierunku Dworca Głównego, gdzie była barykada, na której stał ojciec. Przyleciał naturalnie, wyciągnął francuskiego szampana jeszcze sprzed wojny. To było 1 września, imieniny mamy - Bronisławy. Mieliśmy dwie konserwy, kawałek chleba i jeszcze szampana. To była uczta. Najpiękniejsza rzecz to było spanie na tapczanie pod kołdrą. Jednej ściany domu nie było, bo się zawaliła. O dwudziestej poszliśmy już do konserwatorium, gdzie była zbiórka oddziału. Wtedy przyszedł Mieczysław Fogg i zaczął śpiewać naszym piosenkę „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. To była uciecha, śmieliśmy się, cieszyliśmy.

  • Czy specjalnie do was przyszedł?

Tak, specjalnie do naszego oddziału, żeby nas uczcić i duchowo podnieść. Potem razem śpiewaliśmy inne piosenki. W nocy przeszliśmy do Ambasady Bułgarskiej w Aleje Ujazdowskie, gdzie był punkt zborny, i stamtąd na Czerniaków do punktu zbornego PKO na rogu Okrąg i Ludnej. Przechodziliśmy wzdłuż okopu ulicy Ludnej po prawej stronie.

  • Co pan dokładnie robił na Czerniakowie?

Walczyłem bez przerwy z bronią w ręku. Z tym, że byłem wszędzie, gdzie tylko była III Kompania, zawsze byłem z dowódcą. Były miejsca, gdzie doprowadzałem, bo lepiej wiedziałem, gdzie są nasze chłopaki. Kiedy indziej łączniczki kierowały. Brakowało amunicji i broni. Myśmy zdobywali ją przy walkach. Po akcjach jak było kilku rannych, którzy zostali na ulicy, to my będąc w piwnicy bosakami ściągaliśmy broń leżącą na ulicy. Czasami z Niemcem się ją ciągnęło.

  • Proszę powiedzieć co państwo jedli?

Jadłem psa, jadłem dwa koty. Na Czerniakowie były ogródki koło gazowni miejskiej. Tam były ziemniaki, marchewki, pietruszki i po to były wyprawy. Okazało się, że Niemcy, którzy mieli świetne zaopatrzenie, też po to szli. Robiliśmy zasadzki, bo chodziło o broń. I tak trochę broni zdobyliśmy też.

  • Jak wyglądały te zasadzki?

Myśmy się podczołgiwali i czekali. Jak przychodzili, a myśmy byli przecież w takich samych mundurach i nas nie rozpoznawali, to likwidowaliśmy ich.

  • Proszę powiedzieć jak pan wyszedł z Czerniakowa?

Brakowało już amunicji. Miałem tylko pięć pocisków w pistolecie. Zastanawiałem się za każdym razem, czy wyciągnąć jeden pocisk i trzymać w kieszeni dla siebie, czy nie. Nie było amunicji do ręcznych karabinów maszynowych, nie było do kb. Dwudziestego pierwszego albo dziewiętnastego przyszedł rozkaz, żeby przejść na Mokotów, wzdłuż przez Agrykolę albo przepłynąć Wisłę. Po drugiej stronie byli już żołnierze Wojska Polskiego, którzy do nas przeszli. Część 9 Pułku 3 Dywizji Wojska Polskiego przepłynęła desantem i walczyła razem z nami. Mieli uzbrojenie. Tylko owało im obycia. Nie umieli walczyć w mieście, strasznie ginęli. Miałem punkt obserwacyjny i wystawiony karabin przez otwór w murze pod oknem. Przedtem była tam szafka wentylacyjna, w której przechowywało się żywność, bo lodówek przed wojną nie było. To był mój punkt obserwacyjny. Nagle oficer podporucznik z Wojska Polskiego podszedł do okna z lornetką. Jak go zobaczyłem, to kopnąłem go pod kolana. Przewrócił się. Momentalnie seria poszła w ścianę, przed którą on stał. Potem zginął, bo znowu gdzieś wylazł. Myśmy też Niemców obserwowali. Jak tylko się któryś pokazał, to strzał. Oni robili to samo. To była wojna na śmierć i życie, bez pardonu. Nie można było myśleć: „To człowiek.” Nie ma człowieka, to wróg śmiertelny. Musiałem być pierwszy. Jeżeli miałbym być drugi, to już byłoby po mnie.

  • Powiedział pan, że można było iść na Mokotów albo przepłynąć Wisłę?

Dużo było poturbowanych, rannych, którzy powiedzieli, że idą na Mokotów. My nie. Dowódca kompanii Janusz Maj i wielu chłopaków postanowiło przepłynąć Wisłę. Zaczęliśmy się czołgać w kierunku „Bajki” - statku, który leżał na Czerniakowie. Był zatopiony przy brzegu. Od niej dopiero można było płynąć. Nagle rakiety oświetliły teren. Baliśmy że ludzie, których zobaczyliśmy, to Niemcy. Okazało się, że to były manekiny. Obok mieścił się magazyn „Społem” i ktoś je wystawił. Żeśmy stracili chyba pół godziny wtedy. Słyszeliśmy Niemców ze wszystkich stron. Przeczołgaliśmy się do „Bajki”, zdjęliśmy ubrania i weszliśmy do wody. Zostałem wychowany nad Wisłą i wiedziałem, jak płynąć. Rzeką płynie się w kierunku pod prąd ukosem, a prąd i tak sam zniesie. Jak bym prosto płynął, to mnie zniosłoby bardzo daleko, a tak trzymałem się punktu po drugiej stronie. Tak płynąłem.

  • Ilu was razem płynęło?

Szesnastu. Trzech dopłynęło.

  • Czy wszyscy płynęli tak po skosie, czy niektórzy nie wiedzieli, jak to robić?

Mówiłem im, ale nie wiem, czy słyszeli. Ranni byli. „Kruk” holował brata. Na początku usłyszałem, jak mówi, że nie da rady. Potem już nie. Nagle Niemcy zaczęli do nas strzelać z mostu. Zobaczyli nas. Przecież na wodzie są fale i widać, jak ktoś płynie. Jest taka zasada strzelania w nocy z broni maszynowej, że co piąty pocisk jest świetlny, żeby ten, co celuje wiedział, gdzie idą pociski. Jak takie szło w moim kierunku, to pod wodę się chowałem. Nie byłem ranny, ale nie miałem już siły. Trzy dni wcześniej już nic nie było do jedzenia, nawet naszych sławnych cukierków ze „Społem”. Nogi coraz niżej opadały i nagle pojawiła się łacha. Stałem na ziemi, na piasku. Woda pod samą szyję była. Chyba się wtedy spociłem w tej lodowatej wodzie. Dalej była głębina jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, ale to już było nic. Dzięki tej łasze wypocząłem. Schowałem się za jakąś barkę. Niemcy walili, ale też nasi byli, tylko nie wiedziałem, gdzie dokładnie. Zaczęliśmy krzyczeć: „Hej, Polacy, jesteście tam?!” Odpowiedzieli nam. Dostaliśmy się za Wał Miedzeszyński, gdzie stały dwa karabiny maszynowe i obserwatorzy.

  • W którym dokładnie miejscu?

Na wysokości zatopionej „Bajki”, zaraz za kościółkiem na Solcu po drugiej stronie Wisły.

  • Jak długo pan płynął?

Dwadzieścia minut, może więcej. Trzeba było powoli płynąć. Nie wolno było ani kraulem ani innym płynąć, tylko bokiem na jedną stronę. Bo to najmniejsza fala była i najmniej było się jest widocznym.

  • Co się działo, jak panowie wyszli z Wisły?

Zaprowadzili nas do piwnicy. Strasznie zimno było. Dali nam po szklance wódki. Człowiek wypił jak wodę i za chwilę zasnął. Kocami nas przykryli. Zaczęli nas masować, bić po plecach, rozcierać.

  • Skąd wzięli państwo ubrania?

Z piwnicy domu, w którym byliśmy. To była willa, jednorodzinny dom. Na pierwszym piętrze była sypialnia i szafa. Znalazłem spodnie, koszulę zapinaną bez kołnierza i marynarkę. Jak się obudziłem, zobaczyłem oficera stojącego tyłem do mnie, rozmawiającego z jednym z łączników Wojska Polskiego. Potem odwrócił się do mnie, poznałem mojego stryjecznego brata, Zbyszka Wasilewskiego. Wykonał gest nakazujący mi być cicho. Za chwilę kazał łącznikowi gdzieś iść. Brat kazał mi milczeć, mieliśmy się nie znać, nic nie widzieć i uważać na majora z NKWD w polskim mundurze. Mieliśmy mówić, że przypłynęliśmy po to, żeby wstąpić do wojska. To był jedyny nasz ratunek. Brat poszedł.

  • Czy ten major z NKWD przyjechał?

Przyjechał i to dwoma samochodami Willisami. Okazuje się, że jeden był do odwożenia na Sybir. Nas wziął ze sobą. To już było pozytywne. Powiedziałem, że chcę iść do Wojska Polskiego, aby walczyć dalej. Powiedziałem, że walczyłem dotąd w „Radosławie”. Nie mogłem powiedzieć, że „Parasol”. Wywieźli nas kawał drogi w kierunku na Lublin. W polu stało zadaszenie, kuchnia i trzy domki. W kuchni dostaliśmy świńską tuszonkę z ziemniakami. Pychota. To było coś wspaniałego, nie jedzenie. Byłem głodny, więc dwie menażki zjadłem. Trzeciej się bałem. W ciągu dwóch dni siedem razy pisałem życiorys. Chodziło o to, żebym się pomylił.

  • Dlaczego?

Bo wtedy to, co się pisze, jest nieprawdą. Myśleli, że jest się szpiegiem albo niemieckim dywersantem. Z ruskimi nie było żartów.

  • Dlaczego pan pisał życiorys?

Kazali mi. Pisałem prawdę, ale nie całą. Potem przewieźli nas na ulicę Białostocką w Warszawie koło Dworca Wileńskiego, gdzie był punkt werbunkowy wojska. Za nami jechało dwóch, którzy nas pilnowali. Dowódca kazał przejechać na Staroszwedzką do szkoły, do punktu. To była moja rodzinna szkoła. Stamtąd dostałem się do 6 Pułku Piechoty. Ponieważ byłem ostrzelany, po czterech dniach przekazali mnie do Mińska Mazowieckiego, do przeciwpancernej szkoły oficerskiej, gdzie byłem do momentu szturmu na Warszawę.

  • Był pan sam czy z kolegami?

Tylko z Januszem Majem. „Lot” spłynął niżej. Musiał chyba nie płynąć tak, jak mówiłem z ukosa, tylko prosto. Spłynął dopiero gdzieś koło Mostu Poniatowskiego. Nie miałem już kontaktu z moim dowódcą, a z Januszem byłem cały czas w Pułku. Jak poszedłem do szkoły do Mińska Mazowieckiego, to on został w 6 Pułku. Zginął, biedak, na Wale Pomorskim w 1945 roku.

  • Co się działo po szturmie na Warszawę?

Dostałem się do 5 Pułku Piechoty w 2 Dywizji. Szturmowaliśmy na północ od Warszawy. Weszliśmy do Warszawy, przechodziliśmy Marszałkowską. Warszawa była pusta, Niemcy wycofali się. Uciekli przed nami. Zobaczyłem mój własny dom, a właściwie ścianę kuchni z wiszącym zlewem. Zmówiłem pacierz, pomyślałem, że tam leżą pewnie moi rodzice i siostry. Dalej Pułk defiladował w Warszawie na zachód. Z początku szliśmy czterdzieści kilometrów i to nocą. Ponieważ front był blisko, nie wolno było iść w dzień, bo zwiad niemiecki, samoloty mogłyby rozstrzelać. Doszliśmy do Bydgoszczy, gdzie była koncentracja armii i rozkaz szturmu na umocnienia. Nie wiedzieliśmy, co to są za umocnienia. Okazało się, że to jest sławny Wał Pomorski - Pommernstellung, który Hitler kazał budować już w 1933 roku. Tam jest masę jezior, przesmyków, kanałów, mokradeł, górek z moreny czołowej. To były świetne punkty do oporu. Niemcy strasznie ten teren rozbudowali. Zrobiono okopy i bunkry pancerne z metalowymi, pancernymi podnoszonymi wieżami, strzelnicami, które były chowane, zamaskowane, tak, że nic nie było widać. Myśmy taką jedną widzieli. Trawa się do góry podniosła i zaczął z niej strzelać karabin maszynowy. W walkach doszliśmy do Bałtyku, do Dziwnówka, gdzie spędziliśmy Wielkanoc, a potem przemarsz wzdłuż Odry pod Kostrzyń. Szesnastego był szturm i bojowe forsowanie Odry na tratwach zbudowanych przez nas. Jedna tratwa to było jedno działko, dwa karabiny maszynowe, żołnierze z obstawy cekaemów i nasi. Wszyscy wiosłowali tym, czym mogli. Nawet kolbą karabinu też świetnie się udawało. Niemcy otworzyli bardzo silny ogień. Jakoś nam poginęli chłopcy i tratwy, ale my jakoś szczęśliwie przeszliśmy na drugą stronę wału. Dalej był szturm w kierunku na Berlin, czyli około sześćdziesiąt kilometrów.

  • Jak długo szliście?

Myśmy obeszli Berlin od północy i stanęliśmy nad Kanałem. Szedł już generał Steiger z armią na odsiecz Berlina. Myśmy mieli rozkaz nie dopuścić go. W tym czasie w Berlinie 1 Dywizja szturmowała razem z Ruskimi. Myśmy podeszli bardzo cicho do kanału, który był przed nami jakieś osiemset metrów, zalegliśmy, okopaliśmy się po cichutku i patrzyliśmy. A to były hełmy błyszczące. A przecież Niemcy nigdy takich nie mieli. Poszli zwiadowcy i przytargali ich. Okazało się, że to wyżsi oficerowie z żandarmerii niemieckiej, którzy mieli paradne hełmy. Myśmy to widzieli, bo byliśmy od południa, a na nich słońce padało. Nie puściliśmy, chcieliśmy szturmować, forsować, a cały czas ostrzeliwali. Nasza artyleria i my pilnowaliśmy. Potem padł Berlin i wynieśli się. Myśmy poszli przez kanał bez boju, doszliśmy do Łaby i po drugiej stronie już byli Anglicy. Pomachaliśmy sobie, pokrzyczeliśmy, że już chyba koniec zaraz będzie. Jak się skończyła wojna, to myśmy przeszli do Głubczyc na granicę polsko-czeską. Byliśmy tam bardzo krótko, chyba dwa, trzy miesiące i przenieśli nas do Częstochowy na garnizon. W Częstochowie rozchorowałem się. Byłem w szpitalu, a Pułk poszedł do Hrubieszowa, gdzie dotarłem w zimie. Osłanialiśmy polskie rodziny, które mordowali Ukraińcy. Polacy uciekali, więc myśmy robili dla nich konwoje z furmankami. Prowadziliśmy ich do Lublina, a dalej pociągi wiozły na zachód na ziemie odzyskane. Wystąpiłem tam o zwolnienie do rezerwy. Miałem trudności. Pomogło to, że byłem powstańcem Warszawy, więc zawsze uchodziłem za wroga. 16 marca przyszedł rozkaz, abym przeszedł do rezerwy i zgłosił się w Lublinie. Bardzo się spieszyłem. Po obiedzie miał jechać jakiś łącznik samochodem. Dostał litr wódki i pojechał rano ze mną, żeby się nie rozmyślili. Tam rozkaz czekał i już byłem wolny. Pojechałem do Krakowa. Podróż zajęła mi dwa dni.

  • Dlaczego pojechał pan do Krakowa?

Bo rodzice w Krakowie zamieszkali. Po Powstaniu rodzice byli cały czas na ulicy Jasnej. Siostra Stasia, która pisała na matrycy, urzędowała przeważnie na dachu albo na strychu. Zgasiła chyba piętnaście bomb zapalających. Gasiło się piaskiem. Piasek trzeba było mieć w dużych, pięciokilogramowych, papierowych torbach. Jak bomba przebiła dach, to za chwilę zaczęła wyrzucać z siebie fosfor i inne. Trzeba było zrzucić ten worek na bombę, przepalał się i piasek zasypywał, dusił wszystko. Było po bombie. Stasia wiele uratowała. Dom został spalony po Powstaniu.

  • Siostra sama to robiła?

Nie. Jeszcze mieszkańcy, inne dziewczyny w jej wieku. Zawsze ktoś musiał być na strychu.

  • Proszę opowiedzieć, w jaki sposób pana rodzice po Powstaniu znaleźli się w Krakowie.

Dostali się do Pruszkowa. Potem załadowali ich do jakiegoś pociągu. Okazało się, że jadą do Oświęcimia. Wiedzieli, że tam jest obóz. W ich wagonie był strażnik, Niemiec, esesman, starszy wiekiem. Ojciec powiedział, że da mu okrągłe, ruskie imperiale, jeśli ich wypuści. Pociąg, co chwilę stawał pod sygnałami, bo jak był ruch wojska, to trzymali zwykłe pociągi, a puszczali wojskowe. Strażnik nie bardzo chciał się dać przekupić. Ojciec wytargował się na trzy monety, a on chciał cztery. Jednak, jak pociąg stanął, to kazał szybko wysiadać. Wagony były nieoświetlone. Zeskoczyli ze stopni. Położyli się na wale i leżeli nieruchomo. Nie wolno było się ruszać, bo ruch zawsze zdradza. Jak nic się nie dzieje, to nic nie widać. Po chwili pociąg odjechał. Poszli w kierunku domu, skąd psy szczekały. To były Słomniki, dwadzieścia pięć kilometrów pod Krakowem. Dostali wodę, coś do jedzenia. Ojciec zapłacił im, a gospodarz powiedział, że jedzie do Krakowa. Wiózł jakąś kapustę do sióstr, do zakonu. Oni się też zabrali i dojechali do Krakowa. Dostali się na ulicę, gdzie jest klasztor na Skałce. Ojciec z mamą doszli do wniosku, że ponieważ w klasztorze było chyba ze sto osób z Warszawy, bo wszyscy tam szli, to ich wygarną. Nie wiem gdzie, ale załatwił, że dostał pokój na ulicy Krakusa na Podgórzu. Nic nie mieli, oprócz tego, co na sobie. Zaczęli mieszkać. W niedzielę, w nocy Niemcy wygarnęli wszystkich powstańców od sióstr i zabrali do obozu, a rodzice przeżyli. Jak byliśmy nad morzem, to nasi dowódcy postanowili, że napiszemy do rodzin życzenia znad polskiego morza. Taka polityczna, propagandowa sprawa to miała być. Napisali do mojego stryja Piotra do Warszawy: „Pozdrawiamy was, Panie Piotrze Wasilewski. Dzięki takim oficerom, jak wasz bratanek porucznik Tadeusz Wasilewski doszliśmy do Bałtyku, niedługo dojdziemy do Berlina i zatkniemy nasze sztandary” Kiedy doszło do stryja, to pomyślał, że już jestem martwy, że to jest pierwsza poczta i niedługo przyjdzie zawiadomienie, że zginąłem. Tak nie było. W tym czasie, niedługo, ponieważ osiemnastego Kraków już był wolny, mój ojciec wsiadł w pociąg do Warszawy. Dojechał do stryja, który oznajmił złą wiadomość. Ale tata powiedział, że jestem w wojsku. Tata napisał do dowódcy pułku, że dostał o mnie informację i dziękuje za życzenia. Dowiedziałem się dzięki temu, że oni w ogóle żyją. Dowódca pułku mnie wezwał i zobaczyłem kopertę, z charakterystycznym dla mojego ojca „W”. Dzięki temu miałem adres i wiedziałem, gdzie jechać.

  • Czym się pan zajął w Krakowie?

Trzeba było skończyć liceum, zrobić maturę. Poszedłem na kurs przygotowawczy. Na ulicy Biskupiej był drewniany barak, gdzie przygotowywali nas do matury. Chodziłem przez cztery albo pięć miesięcy, zdawałem jako eksternista, a potem poszedłem na Uniwersytet Jagielloński na studia ekonomiczne, które skończyłem w 1952 roku. W międzyczasie poznałem moją żonę, która była studentką biologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. 1 kwietnia 1951 roku pobraliśmy się jeszcze jako studenci. To było pięćdziesiąt pięć lat temu.

  • Czy za swoją działalność wojskową był pan represjonowany?

Nie, ponieważ byłem oficerem frontowym Wojska Polskiego. Tu miałem święty spokój. Wiem, że chodzili za mną. Mieszkałem na Barskiej, rodzice mieszkali nad Wisłą i zawsze ktoś stał. Jak trzeba było przepłynąć Wisłę łodzią na drugą stronę, bo nie było mostów, to przepływałem, szedłem do tramwaju na Plac Wolnica i cały czas widziałem jednego faceta. Obserwował mnie cały czas. Facet zawsze gdzieś był. Opiekun mój, anioł stróż. To było w tym czasie, jak w Warszawie aresztowali naszych chłopaków i dziewczyny z „Parasola”. Wiedzieli, że byłem w „Parasolu”.

  • Dlaczego, jak pan przepłynął Wisłę, nie chciał pan mówić, że jest z „Parasola”?

Oddział „Parasol” był do zadań specjalnych Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej. Był to jedyny oddział na terenie Rzeczypospolitej do akcji specjalnych. To była akcja „Główka”. Myśmy likwidowali wysoko postawionych gestapowców, którzy najbardziej znęcali się i niszczyli Polaków. To były akcja na Kutscherę w Warszawie, zastrzelenie szefa gestapo w Warszawie. W Krakowie akcja Koppe, który był dowódcą SS i policji na całą ówczesną Gubernię oraz akcje na gestapowców z Pawiaka. W ciągu roku zostało wykonanych trzynaście wyroków. Niemcy zostali zlikwidowani. Myśmy byli bardzo poszukiwani, dlatego „Parasol” przedtem zmieniał trzy razy nazwę. Jako pierwsza nazwa „Agat” - antygestapo, druga „Pegaz”, przeciw gestapo i trzecia „Parasol”. Na jesieni mieliśmy być przerzuceni do Anglii na szkolenie cichociemnych i zrzuceni z powrotem do Polski jako instruktorzy, ale w sierpniu wybuchło Powstanie.

  • W których akcjach „Parasola” brał pan udział?

Tylko w jednej akcji brałem udział, w odbiciu „Asa” Benka Sylwestrowicza, brata Janka Sylwestrowicza, dowódcy plutonu z III Kompanii. Był ranny i został przewieziony do szpitala Bożego Ciała, gdzie pilnowali go polscy policjanci. Gestapo miało go zabrać, jak trochę wydobrzeje. Myśmy na drugi dzień już go odbijali. Udało się. Benek przeżył, ale był poza Warszawą. Zmarł chyba w latach osiemdziesiątych.

  • Jak dokładnie wyglądało to odbicie?

Podjechała niemiecka karetka. Nasi obezwładnili policjantów, zdobyliśmy kupę krótkiej broni, to znaczy nagany i polskie wisy dziewiątki. Było czterech noszowych, po jednym na każdą stronę. Jeden szedł i trzymał tylko swoją stronę, a drugi z tyłu za nim, żeby jak najszybciej wyprowadzić do tej niemieckiej zdobytej karetki. Zawsze przed akcją zdobywało się samochody.

  • Kiedy mógł się pan przyznawać do swojej działalności w „Parasolu”?

Po sierpniu 1980 roku. Wtedy pierwszy raz skontaktowałem się ze znajomymi, a „Parasol” zaczął opracowywać swoją monografię, dokładny opis batalionu. 29 listopada 1981 roku dostałem Krzyż Powstania Warszawskiego, a dwa tygodnie potem Jaruzelski wypowiedział nam wojnę.

  • Proszę powiedzieć, jakie jeszcze ma pan ordery?

Krzyż Oficerski Polonia Restituta, Krzyż Kawalerski Polonia Restituta, Krzyż Walecznych, z tym, że ma datę 1920 rok, bo tylko takie krzyże były w Powstaniu, Krzyż Wolności i Niepodległości z Mieczami, Krzyż Zasługi z Mieczami, Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Partyzancki, Krzyż Harcerski z Mieczami i Rozetą, Srebrny Medal na Polu Chwały i trzykrotnie medal Wojska Polskiego, za szturm Berlina, forsowanie Odry i zwycięstwa. Mam certyfikat kombatanta także.

  • Które odznaczenie jest dla pana najważniejsze?

Krzyż Walecznych. Wtedy byłem z karabinem i z pistoletem.

  • Kiedy pan go dostał?

Dostałem go z Londynu w latach osiemdziesiątych.

  • Jak po sześćdziesięciu dwóch latach ocenia pan dni Powstania Warszawskiego?

To były dni chwały, męstwa i oddania, zapalczywości. Myśmy byli Polakami, walczyliśmy o Polskę, potem o miasto, potem o życie i miasto jednocześnie. Cały czas wiedzieliśmy, że są ludzie, dzieci.
Kraków, 29 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Tadeusz Wasilewski Pseudonim: „Ciubar” Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter