Teofil Bisaga „Bogdan”, „Sęp”

Archiwum Historii Mówionej

Przed wojną, w 1938 roku, mój ojciec został przeniesiony do Lwowa, bo pracował w Monopolu Tytoniowym. Był wyższym urzędnikiem. Tu chodziłem do gimnazjum. 12 lutego 1940 roku przyszli do nas bolszewicy w nocy, a mieszkaliśmy na Wójtowskiej, na Łyczakowie. Mieli nas zgarnąć do transportu i wywieźć do Rosji, ale na całe szczęście nie było nas w domu. Rano jak wróciliśmy, ktoś z sąsiedztwa poinformował nas o tym, więc już nie wróciliśmy. W maju 1940 roku przyjechaliśmy pociągiem repatriacyjnym do Warszawy. Początkowo mieszkałem na Targowej 70, a później na Targowej 67, gdzie była księgarnia Jeżewskiego. Chodziłem do Gimnazjum Władysława IV na Jagiellońskiej, na Pradze, które potem nazwano Zawodowa Szkoła. Komplety z gimnazjum przeniesiono natomiast na Grochowską, gdzie jest Instytut Weterynaryjny obecnie. Na terenie gimnazjum z końcem 1941 roku zawiązał się Związek Walki Zbrojnej, do którego przystąpiłem. Na terenie gimnazjum odbywały się różne ćwiczenia i wyjazdy do Kobyłki. Traktowałem to raczej jako zabawę niż poważne jakieś działanie zbrojne, a to miało mieć związek z Powstaniem.

  • Czym się zajmowali pana rodzice w czasie okupacji?

W czasie okupacji mieszkałem u swego stryja, który przed wojną pracował w Ministerstwie Komunikacji i mieszkał pod siedemdziesiątym w blokach kolejowych. Moi rodzice nie byli w Warszawie tylko pod Warszawą. Ponieważ on miał syna w moim wieku, to chodziliśmy do jednego Gimnazjum. Nazywał się Zbigniew Bisaga, brał też udział w Powstaniu. Bł na Starym Mieście, a później poszedł do niewoli do Łambinowic. W czerwcu 1944 roku poznałem starszego ode mnie o dwa lata Mirka Szamańskiego. Niemcy wybili mu kolbą wszystkie zęby. Nie widzieliśmy się aż do 1 sierpnia. Jak wybuchło Powstanie, jechałem piątką z Pragi do Warszawy i na Królewskiej 27 nastąpiła strzelanina z Ogrodu Saskiego. Wyskoczyłem wtedy z tramwaju i wpadłem do bramy. Strzelanina wcale nie ustępowała. Całą noc spędziłem na Królewskiej 27. Zaczęliśmy robić przekop piwnicami do Kredytowej. Trwało to całą noc i pół dnia. Wyszliśmy sobie na Kredytową naprzeciwko domu Herzego - róg Placu Dąbrowskiego i Kredytowej. Stał tam jakiś oddział harcerski. W pewnym momencie jakiemuś harcerzowi, który szedł Kredytową, wybuchła filipinka. Rozerwała całe wnętrzności. Zrobiło to na mnie bardzo przykre wrażenie, bo pierwszy raz widziałem taki widok nieprzyjemny. Następnego dnia przechodząc Marszałkowską i idąc na róg Pańskiej i Wielkiej, zobaczyłem zawiązany już oddział „Jeremiego”. Oczywiście momentalnie do niego przystąpiłem, nie mając oprócz filipinki żadnej broni.

  • Który to był dzień?

To był już trzeci dzień. Chyba czwartego dnia jest wypad na Aleje do Wigu, bo tam zażądali pomocy. Nie mogli sobie dać rady i porucznik „Goliat” razem z całym naszym oddziałem poszedł do Wigu. Jak szedłem to najpierw tak robiłem, że na karabin dawałem hełm i wystawiałem zza narożnika kilka razy. Jak nie strzelił, to poszedłem, ale jak strzelił, to wstrzymywaliśmy się. Poszliśmy do Wigu przez pocztę dworcową, przez tory i przebiegliśmy na drugą stronę Alej. Wig był obsadzony i tą pomocą trochę byli zdziwieni, ale w każdym razie byliśmy tam cały dzień i chyba pół nocy. Niemcy już wtedy robili sobie przejazd przez Aleje czołgami. Nie mogli mieć zablokowanych Alei. Udało się nam jeszcze wrócić. W piwnicy domu Wigu zauważyłem, że leży Niemiec, trup. Podbiegłem i zobaczyłem pas oraz spluwę. To był WALTER 7, 65 mm. Jak wróciłem na kwaterę, to się nim pochwaliłem.

  • Gdzie znajdowała się wasza kwatera?

Róg Wielkiej i Pańskiej. Z Wigu Wróciliśmy na kwaterę zmaltretowani. Był tapczan pod ścianą, położyliśmy się wspierając głowy o ścianę. Mirek „bezzębny” był bardzo zacięty, a ja byłem też dość dzielny. On stale był prowodyrem i tym, który się nie tylko nie bał, ale szedł czasami trochę nonszalancko. On leży, ja leżę i jeszcze ktoś trzeci. Przyszedł chłopak, może miał piętnaście lat, a ja wtedy miałem już dwadzieścia. Siada obok mnie i mówi, żebym pokazał mu broń. Jeszcze nie był strzelany i powiedziałem, że nie mogę. On jednak tak prosił, że mu pokazałem. Wyciągnąłem magazynek, daję mu pistolet, on się cieszy, patrzy i nagle wystrzał między moją głowę i Mirka. Cały jestem obsypany tynkiem. Taki byłem mądry, że zostawiłem w lufie jeden nabój. Więcej tego pistoletu nikomu nie dawałem do ręki nawet. Mirek zawsze był ze mną w parze. Poza tym, że przez pięć, czy sześć dni miałem funkcję adiutanta dowódcy, czyli porucznika „Jeremiego”, to zajmowałem się wszystkim. Pomyślałem, że nie będę się narażał. Poszedłem na linię, ale zrezygnowałem. Z Mirkiem raz byliśmy u Januszkiewicza - róg Ciepłej i Grzybowskiej, naprzeciwko koszar policji. Obok mamy Krochmalną, a na końcu Ciepłej jest bunkier niemiecki. Dom, w którym byliśmy, był wypalony. Został właściwie tylko szkielet. Na dole zrobiliśmy sobie stanowisko strzelnicze, mieliśmy nawet okienka. Zdarzyło mi się wtedy jeden, jedyny raz przez cały czas Powstania, że ustrzeliliśmy jednocześnie dwóch Niemców. Oni wyjechali samochodem z Krochmalnej, wysiedli z samochodu. Właściwie mieli do boju wystawione szmajsery, ale byli bezbronni. Później z bunkra zaczął ktoś prać do nas tak strasznie, że cegły, które pobudowaliśmy, nawet zaczęły się rozsypywać i pochowaliśmy się. Na dodatek padła gdzieś niedaleko „krowa”. Zrobiło się ciemno, nie było czym oddychać. Zacząłem uciekać tak, że się wywaliłem na pierwszej lepszej cegle i dusiłem się. Zapamiętałem dni 13, 15 i 31 sierpnia. To takie trzy daty, które wryły się w mojej pamięci. 13 sierpnia to była chęć łączenia się ze Starówką. 31 sierpnia to samo, tylko też nie udane oczywiście, a 15 sierpnia to było odparcie czołgów niemieckich atakujących nasze pozycje na ulicy Żelaznej i Walców. Mieliśmy wtedy u Haberbuscha swoje stanowiska. Nasz oddział jak szedł z Wielkiej do Haberbuscha na róg Pańskiej, czy Grzybowską, czy Krochmalną, czy Wronią, czy Ceglaną, w każdym razie z Wielkiej musiał przejść przed domem Maćka Sobiszewskiego – pianisty. Ojciec jego był szewcem na Starym Mieście, na Świętojańskiej. Zawsze namawiałem Maćka żeby szedł z nami. Piętnastego dnia Powstania pierwszy raz z moim oddziałem poszedł na akcję obrony Żelaznej i Haberbuscha przed atakiem czołgów niemieckich. Jako amunicyjny szedł do erkaemu. Od razu dostał w czapę na dole przed bramą wjazdową do domu. Słyszałem jakiś szum i gwar, ale byłem na najwyższym piętrze, obok stolarni gdzie się paliło. Moim zadaniem było rzucić butelki zapalające i granaty jak podjadą czołgi. Siedzę sobie na górze, i podjeżdża czołg. Widzę że za czołgiem idzie piechota. Już słyszę szwargot, wychylam głowę od czasu, do czasu, czołg jedzie bardzo wolno. Zatrzymał się około pięćdziesiąt metrów od mojego stanowiska, a ja już jak on podjeżdżał odbezpieczyłem podwójną „filipinę”. Tymczasem on się zatrzymał. Odwracam się i widzę, że nie mam butelek z benzyną, bo dałem je w przeciwny róg tego pomieszczenia. Położyłem odbezpieczoną podwójną „filipinę” na parapecie okna, idę po butelki, przynoszę je, a ten granat odbezpieczony nic nie wali. Orientuję się co jest i łap za tą „filipinę”, zabezpieczyłem ją, bo nie działała. Nie miałem zawleczki, ale miałem kalesony spięte agrafką. Pamiętam jak dziś, że wyciągnąłem agrafkę i włożyłem do „filipiny” i już jest granat zabezpieczony, a czołg stoi i widzę jak oni szwargotają. W końcu czołg podjeżdża pod moje okno, a ja butelki i granat rzuciłem. Czołg momentalnie do tyłu. Jak rzucałem granat, podwójną „filipinę”, to byłem tak ciekawy, że w momencie jak wybuchał, to patrzyłem się na to. Przyjechały dwa następne czołgi. Następny wali, zapala cały kompleks domów, pali się, dym przerażający. Schodzę na dół, a tam nikogo nie ma. Schodzę na sam parter, nikogo nie ma. Idę do piwnicy, nikogo nie ma. Zostałem sam otoczony ogniem, a tutaj Niemcy idą. Jak zwierz rzucałem się z kąta, w kąt, z jednego miejsca, w drugie, kombinowałem żeby się jakoś wyrwać. Nie do wytrzymania był dym z palących się obok domów. Ten dom, w którym byłem się zaczął palić. W końcu zobaczyłem w piwnicy siedzącego faceta z walizkami. Zaproponowałem, żebyśmy poszukali wyjścia. Powiedział, żebym dał mu święty spokój, bo on ma już tego dość. Wyszliśmy jednak razem z piwnicy, z tym że on mnie wyprowadził do Żelaznej, bo wiedział którędy. Powiedział, że stracił żonę, dzieci, wszystko. Nie chciał ratować. Wyszedłem, ale nie mogłem przebiec Żelaznej, bo stale był od tych Niemców szwargotających czołg. Nie mogłem na drugą stronę przejść do swojego oddziału. Jakoś wybrałem moment i przebiegłem. Myśleli, że już nie żyję. Sanitariuszka, Bożenka Kloc, zauważa mnie i krzyczy, że jestem. Radość była wielka. Dwa razy się uratowałem, nie mając prawie żadnych szans, bo i ogień, i Niemcy. Z Mirkiem to była taka historia, że on przeżył, ale Niemcy go strasznie stłukli. Wypluwał wszystkie zęby. W czasie Powstania był tak dzielny, że aż za bardzo. Po Powstaniu mieszkając już w Krakowie, ktoś zapukał. To Miruś. Był luty albo marzec po wyzwoleniu. Miałem jeden pokój i spałem na materacu. Nie miałem łóżka. Jak on przyszedł to całą noc przegadaliśmy. Nie spaliśmy prawie w ogóle, bo wspominaliśmy. On wyjeżdżał na drugą stronę, to znaczy do Czechosłowacji i do Niemiec, bo tutaj już go zaczęli ścigać. Później było znacznie gorzej i on w żadnym razie nie chciał tutaj zostać. Mnie też namawiał, żebyśmy razem wyjechali. Rano byłem już prawie zdecydowany, żeby z nim jechać, ale jeszcze się spotkałem z ojcem. Wszystko mu opowiedziałem, ale ojciec odradził. Mirkowi jednak się udaje. Przedostaje się do Czechosłowacji, z Czechosłowacji do Niemiec, w Niemczech idzie do polskich wartowniczych oddziałów, wstępuje do armii amerykańskiej, jest w Ameryce i później jedzie do Korei, gdzie dostaje w czapę. Mamy zawiadomienie we wszystkich pismach, że Mirek Szymański zginął w Korei w obronie Stanów Zjednoczonych. Taki był koniec Mireczka, mojego najlepszego przyjaciela. Jeszcze musze opowiedzieć jak u Januszkiewicza z Mirkiem we dwójkę mamy stanowisko strzelnicze, ale nie strzelaliśmy wtedy bo już się ciemno robiło. To był zbieg ulicy Ciepłej i Grzybowskiej. W czasie okupacji tu była wytwórnia błyskawic. Jesteśmy po przeciwnej stronie Ciepłej, gdzie Haberbusch i Pluton. Haberbusch miał tam nie tylko wody sodowe, ale i wina i jakieś okowite wódki. Naprzeciwko tego mieliśmy swoje stanowisko. Wieczorem Mirek do mnie mówi, żebym poszedł tam po wino. Rzeczywiście tam poszedłem, ale to już było rozszabrowane na tyle, że korki były postrzelane. Wino się wylewało na posadzkę w piwnicy, ale mimo tego było go około dwadzieścia centymetrów. Nabrałem pół wiaderka wina i przyniosłem na stanowisko. Postanowiliśmy, że będziemy spać na zmianę. Wypiliśmy troszeczkę winka. On usnął i ja też. Budzę się i patrzę, że nie mamy ani karabinów ani granatów. Zbudziłem go. Zza hałdy koksu wysuwa się „Jeremi”, czyli nasz dowódca mówi, że następnego dnia mamy zgłosić się do raportu. My rzeczywiście byliśmy wtedy czterdzieści osiem godzin na nogach, w ogóle zmiany nie było i uszło nam to na sucho, bo ani nie było karnego raportu ani nic. To był bardzo wyrozumiały i bardzo mądry dowódca. W międzyczasie, jak oddział się przeniósł na ulicę Królewską, nawiązałem kontakt z moimi rodzicami. Ponieważ ojciec mój stracił oko w 1920 roku, a w trakcie Powstania to jedno mu zaprószyło, to musiałem się nim zająć. Poszedłem do „Jeremiego”, to było po 20 września. On znał mojego ojca i powiedziałem, że to jest niemożliwe bym został, że ja nie mogę tak ojca opuścić i niestety muszę się nim zaopiekować. To było na Placu Napoleona, bo on leżał w piwnicach. Jak szedł to musiałem go prowadzić, bo nie widział, mimo że to nie była utrata oka, tylko to było takie zaśmiecenie. Wyszedłem z Warszawy do Pruszkowa…

  • A jak wyglądały próby połączenia się ze Starówką?

Mieliśmy stanowisko na rogu ulicy Grzybowskiej i Ciepłej. Po jednej stronie były koszary granatowej policji, gdzie byli własowcy. To było trzydziestego pierwszego, to był straszny dzień.

  • Te próby były dwie, tak?

Tak. Pierwsza była trzynastego albo dwunastego, a druga trzydziestego pierwszego. Wtedy jak była ta dwunastego, to Mirek i ja mieliśmy nasze stanowisko róg Grzybowskiej i Ciepłej. Po lewej stronie były koszary, ale naprzeciwko mieliśmy bunkier, o którym wspomniałem. Jak strzelałem to już byłem mądrzejszy i najpierw patrzyłem, a potem strzelałem. Nie były to strzały takie celne, ale inaczej się nie dało. Jeden kolega szedł przede mną, wychylił głowę i dostał w hełm. Mimo że miał hełm, to mu mózg wyskoczył. Dlatego jak szedłem, to hełm na karabin wkładałem i kilka razy zza węgła pokazałem go. Jak nie było strzału, to znaczy że można było przelecieć, a jak był strzał, to się nie szło. Powiem szczerze, że trzynastego można było przejść piwnicami naprzeciwko komendy policji, bo ta była na Ciepłej i główne wejście było mniej więcej w połowie ulicy. Prawą stroną, od Grzybowskiej do Krochmalnej, blisko bunkra, można było przejść piwnicami i wypalonymi w większości budynkami. Cały czas byłem pod ostrzałem cekaemu z bunkra, mimo że nasi doszli tam z „piatem”. Dwa „piaty” mieli. To jest przeciwpancerna broń, która strzela na zasadzie sprężyny wyrzucając pociski. Żeby zniszczyć ten bunkier, to „Prawdzic” i jeszcze jeden z „piatami” mieli podejść pod bunkier, ale nie ulicą, tylko domami wypalonymi lub piwnicami. Rzucili pierwszego , ale nie wybuchnął, drugi to samo, a to miał być sygnał do rozpoczęcia generalnej ofensywy i z naszej, i z ich strony ze Starego Miasta, bo mieliśmy się połączyć. Jak rzucił granat, to ten wybuchł ale nie wyrządził temu bunkrowi żadnej szkody. W każdym razie z dużymi stratami wycofaliśmy się z tego przedsięwzięcia ze strony Starego Miasta. Z naszej strony ponieśliśmy tylko znaczne straty.

  • To był ten drugi, tak? Trzydziesty pierwszy?

Tak. Na pierwszym to ja też nie przeszedłem na drugą stronę Grzybowskiej i Ciepłej do komendy policji, do środka, tylko byłem w osłonie, razem z Mirkiem. Nawet były rozmowy z własowcami. W międzyczasie jednak, któryś z nich strzelił, padł jeden nasz i doszło do strzelaniny. Musieliśmy się stamtąd wycofać, ale wszystko było zakratowane, a obstrzał był z komendy policji jeszcze. Z dużymi stratami wyszliśmy. Trzydziestego pierwszego goliat łupnął w naszą barykadę, bo nie mogliśmy się wycofać z komendy policji z Ciepłej i zbudowaliśmy barykadę. W końcu jak nie było możliwości, to oni puścili czołg, a przed czołgiem goliata. Jak on łupnął, to zrobił dziurę w barykadzie. Użyliśmy świec dymnych, żeby można było się wycofać na drugą stronę Ciepłej. Skończyło się to niepowodzeniem.

  • Może jeszcze zatrzymamy się na Powstaniu. Chciałabym, żeby powiedział pan kilka słów o zdobywaniu PAST-y.

To było właśnie wtedy jak mówiłem, że byliśmy oparci głową o ścianę. To było w tym samym miejscu, gdzie leżeliśmy zmęczeni po czterdziestoośmiogodzinnym pobycie na naszej placówce róg Ciepłej i Grzybowskiej. Wróciliśmy na swoje kwatery róg Wielka, Pańska, tak się oparliśmy i tak sobie leżeliśmy, odpoczywaliśmy. W pewnym momencie dowiadujemy się, że jest natarcie na PAST-ę. Oczywiście wszyscy pobiegliśmy tam. Mirek był z Woli. On był taki może intelektualnie słaby, ale jako cwaniak warszawski, cwaniak z Woli, był wyjątkowo odważny. On wynalazł motopompę i beczkę. Toczyłem trzy lub cztery beczki. To była nasza zasługa, bo później już jak nawet wzięli do niewoli, mam zdjęcie jak prowadzą z PAST-y jeńców, to już tylko jako obserwatorzy tam byliśmy.

  • Państwo dostarczyliście te beczki tam?

Beczki pod PAST-ę i motopompę, która z beczek benzynę do góry tłoczyła i robił się płomień. To jest dość wysoki budynek. Jak już byli na górze, to kilku się rzuciło i odebrało sobie życie. PAST-a była wypalona po wojnie doszczętnie, tylko dzięki temu sposobowi, bo inaczej by ich tam nie wykurzyło. Obstrzał oni mieli z PAST-y prawie na całe centrum Warszawy. Jeszcze trzydziestego pierwszego jeden z moich kolegów dostał w nogę, przecięło mu i tętnicę, i kość. Natomiast ja miałem cały czas, od początku Powstania gazmaskę, nie wiem skąd ją wziąłem, ona była w blaszanym pokrowcu. W którymś dniu Powstania Niemcy rzucili bombki, nieduże, zapalające, ale strasznie dymiło. To było na Ciepłej. Te bomby nie wybuchały, tylko się tliły i ludzie szli żeby je powyrzucać, żeby nie zapalały. Nikt nie mógł tam dojść, bo straszny swąd był. Założyłem ją, poszedłem i ciachnąłem te bomby. Wszystkie powyrzucałem i dom się nie spalił dzięki temu. Tą gaz maskę stale nosiłem przy sobie. Raz odłamek walnął w tą maskę, ześliznął się i dopiero walnął mnie w nogę, nie przebijając kości. Ten odłamek wziąłem palcami i wyciągnąłem. Nic by nie było, gdyby nie to, że to się trochę paprało i temperaturę miałem. Brałem sulfamidy i Klocówna przynosiła mi różne leki, żebym temperatury nie miał.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie?

Mieliśmy nawet dość dobre, bo w plutonie obok Haberbuscha na Grzybowskiej róg Ciepłej, trochę ziarna jakiegoś było, kaszy. Znosili różne worki, a na środku, na podwórku, na Wielkiej róg Pańskiej, był duży kocioł i tam ładowali kaszę, podpalili drewnem. Niezależnie od tego była w PŻ-cie stołówka. Prawie do końca było bardzo czysto i można powiedzieć elegancko urządzone, dopóki „krowy” nie zaczęły dmuchać prochem i nie zaczęło się to walić. 25 sierpnia miałem imieniny i ponieważ byłem umuzykalniony, to grałem na harmonii. Na rogu Wielkiej i Pańskiej, 25 sierpnia na pierwszym piętrze, Bożenka Klocówna, sanitariuszka, zrobiła naleśniki z marmoladą, a ja grałem na harmonii. Jemy naleśniki, popijamy, a naraz łupnął pocisk z „krowy”. Zrobiło się ciemno, a my wszyscy znaleźliśmy się pod stołem, na którym były naleśniki. Jak spotykam Bożenę Klocówną, to wspominam jakie to były smaczne naleśniki. Tak smacznych już w życiu nie jadłem. Tak to było.

  • Jeszcze chciałam się pana spytać czy mieli państwo jakiś kontakt z ludnością cywilną?

Mój ojciec pilnował porządku na podwórku. Stale zamiatał. Barykady zbudowała ludność cywilna, a co do jedzenia, to przynosili, przychodzili po kaszę. Miałem sympatię, która mieszkała na ulicy Granicznej przy Placu Żelaznej Bramy. Trzeciego albo czwartego dnia Powstania przez cały plac Grzybowski, już jak się ściemniało, jakoś przeszedłem do piwnicy, gdzie oni byli. Wszyscy prosili żebym się ulotnił stamtąd, bo na Placu Żelaznej Bramy byli Niemcy i jakby oni tam weszli, a mnie zastali to by chyba ich wszystkich rozstrzelali. Odnośnie ludności, to takiego poświęcenia i takiego zaparcia nie widziałem dotąd, chociaż były i głosy dezaprobaty.

  • Czy ten stosunek się zmieniał?

Później dopiero. Jak już jakieś odrętwienie, zobojętnienie przyszło, bo wszyscy potracili to co mieli. Od Powstania Styczniowego, które było też robione przez ludzi, którzy liczyli na to że Europa, która się wtedy wyzwalała, podniesie się, było coraz gorzej. Rosja popsuła wszystko. W tym Powstaniu potracili ludzie dużo. Jeżeli o mnie chodzi, to chyba dwunastego dnia dotarłem już do swoich rodziców

  • Gdzie?

Oni mieszkali na Twardej. Przyszedłem naturalnie rozentuzjazmowany. Mieliśmy to, czego chcieliśmy. Ojciec patrzył trochę sceptycznie. Powiem, abstrahując od kwestii politycznych, bo te mnie akurat już teraz nie interesują, chociaż mam swoje zdanie na ten temat, to ludzie już ostatkiem sił wszystko robili. Uważałem, że to był zryw wolności, a pierwszy dwudziestego ósmego jak się znalazłem już na Placu Dąbrowskiego to już był zryw wielki. Inna rzecz, że cztery lata ciągłych poniżeń, cztery lata obozów, cztery lata łapanek, to nabrzmiało. To było już nie do zatrzymania, za wiele tej nienawiści Polacy doświadczyli. …

  • Będąc w Śródmieściu, czy pana oddział miał dużo informacji o tym co działo się w innych dzielnicach?

W Warszawie to mogłem być ile razy chciałem. Z Wielkiej do Marszałkowskiej w każdej chwili mogłem przechodzić sobie na drugą stronę, aż do Nowego Światu, ale tego nie robiłem. Raz byłem, jeden jedyny, jak oni z kanałów wychodzili, ale to było gdzieś na Wareckiej. Wtedy widziałem kanały i to mnie przeraziło i zdegustowało.

  • Pan poszedł zobaczyć oddział wychodzący?

Tak. Złe to na mnie wrażenie zrobiło estetyczne. Jeżeli tutaj idzie się i się strzela, a tu się raptem dostaje do gnoju, to jest to straszne. Wróciłem do oddziału. To, że Stare Miasto upadło to wszyscy wiedzieliśmy. Straszna rzecz, w głowie to nie mogło się pomieścić. Z diabłem byśmy się wtedy sprzęgli, nie tylko z Rokossowskim, czy ze Stalinem, wobec takiego nieszczęścia, wobec takiego niebezpieczeństwa. To było okropne, to było nie do podarowania.

  • Pan 20 września spotkał się pan z ojcem, tak?

Tak. „Jeremiemu” powiedziałem, a moi i tak już nie mieli żadnych specjalnych akcji. Wyszedłem obok Politechniki, trzymając ojca pod rękę. Stamtąd na Dworzec Zachodni przeszliśmy i potem pociągiem do Pruszkowa. W Pruszkowie byłem na pierwszej hali, numer sześć. Z hali numer sześć jeden szpaler do wagonów na roboty do Niemiec wywieziono. Trzeba było przejść przez szpaler gestapowców. Kobiety brali do GG. Ja nie miałem żadnych szans na to, żeby przejść przez ten szpaler. Stoję bezradnie w tłumie. Jeszcze moja matka była i wtedy znalazł się mój kuzyn też. Nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu. Podeszła Oleńka Zdrójkowska, z którą chodziłem do szkoły Gąsowskiego na Marszałkowskiej, po to żeby mieć Schule Ausweis, bo na komplety chodziłem do Władysława IV. Oleńka na biało ubrana mówi, że ja tu zostać nie mogę i mam poczekać na nią dziesięć minut. Ona rzeczywiście przychodzi za dziesięć minut, obandażowała mi głowę, rękę mi dała na temblak, nogę miałem zabandażowaną. Wzięła mnie pod rękę i z baraku numer sześć do baraku numer dwa mnie przeprowadziła. Żeby przejść z baraku numer sześć do baraku numer dwa, trzeba było przejść przez tą wachę Niemca, który puścił, albo nie. Ponieważ barak numer dwa to był szpital, a ona mnie pobandażowała, to mnie przepuścił. W baraku numer dwa byli sami ciężko ranni ludzie, a ja jeden zdrowy. Nic mi nie dolegało, poza temperaturą. Ulokowałem się na końcu hali, na słomie, a tam obok mnie po pięćdziesięciu rannych, śmierdzących, jęczących z każdej strony. Komu mogłem pomagałem, to wody dałem, to coś podałem. Już następnego dnia Oleńka przyniosła pomidory. Wzmocniłem się. Żeby wyjść stamtąd, to ci ranni musieli stanąć do niemieckiej komisji lekarskiej w baraku numer dwa, szpitalnym. Już się zbliżam do komisji, ale wiem że nie mam szans. Wróciłem więc znów na koniec. Oleńka ciągle obiecywała, że mnie wyciągnie. Jak wyglądał transport rannych? Wrzucali ich na drabiniaste wozy ze słomą, z sianem i wywozili do szpitala do Tworek. Ja jak ładowali się ciężko ranni, to pomagałem. Oleńka powiedziała, że Niemiec stojący na bramie jest przekupiony w mojej sprawie. On czasami siano bagnetem jechał. Ja się miałem zakopać w to siano, na mnie ci ranni i tym sposobem miałem wyjechać. Ona rzeczywiście przyszła, ładujemy rannych, a ja jak już byłem na wozie drabiniastym to się schowałem i zostawiłem sobie tylko miejsce do oddychania. Na mnie naładowali rannych. Wyjeżdża wóz i słyszę jak ten tam liczy po niemiecku i wyjeżdżamy. Już byłem poza obozem dzięki Oleńce Zdrójkowskiej. Jej zawdzięczam to, że nie pojechałem do obozu. Dalej znowu nie wiem co mam robić. Ci pojechali do Tworek, a Oleńka mieszkała z rodzicami w Pruszkowie. Do nich poszedłem. U nich spałem na podłodze, jeść mi dali. Byłem może z tydzień, ale przecież nie mogłem dłużej zostać. Wyjechać stamtąd też nie można było, bo trzeba było mieć papiery. Nawet spod Warszawy jak ktoś chciał wyjechać, to musiał przedstawiać jakiś dowód czy zezwolenie na wyjazd. Jej ojciec pracował na kolei i załatwił mi bilet. Chciałem pojechać do Makowa, gdzie mieszkała moja ciotka i babka. Pojechałem. Przyjechałem do Makowa, godzina czwarta, już ciemno było. Idę z dworca do domu w przeświadczeniu, że tam znajdę oparcie. Około dwieście metrów od mojego jest inny dom, z którego wychodzi do mnie żandarm i po niemiecku mówi „ręce do góry”. Odpowiedziałem, że idę do babki. W końcu mnie puścili. Babka i ciotka wypytały się o wszystko, ale powiedziały, że nie mogę u nich zostać bo maja ciągle rewizję. Nie miałem jednak dokad jechać. Postanowiłem, że wrócę do Krakowa i zgłoszę się dobrowolnie do Niemiec na roboty. W Kalwarii zatrzymał się mój pociąg. Obok niego zaś drugi jadący w przeciwnym kierunku. Okno zaś moje wypada na drugie okno, gdzie siedzi przedwojenny ojca szef, pan Raczyński. Jak mnie zobaczył to zaczął się wypytywać o to co u ojca słychać i jak jest w Warszawie. Cały przedział się dowiaduje, że jestem z Warszawy. W międzyczasie pociągi ruszają. W rogu mojego przedziału siedzi młody ksiądz, może miał trzydzieści lat wtedy i do mnie mruga. Wyszliśmy z przedziału na korytarz i spytał się dokąd jadę. Zgodnie z prawda odpowiedziałem, że chyba pojadę do Niemiec na roboty. Powiedział, że mi pomoże. Po wyjściu z pociągu miałem czekać na dworcu, pod zegarem. Stoję, rzeczywiście przychodzi ksiądz. Idziemy razem, wsiadamy w tramwaj i jedziemy do kościoła na Salwatorze. Proboszczem był ksiądz Machaj, bardzo zacny człowiek. Było tam wtedy około dziesięciu księży. Świetnie się tam wtedy odżywiłem. Wszystkie msze od szóstej rano obsługiwałem. Ci księża oczywiście złaknieni byli wiadomości. Swoje bohaterstwo tam przedstawiałem, czasem w różny, kolorowy sposób. Księża okazali mi bardzo dużo serca. Jeździłem jako stangret z księdzem Machajem po parafiach. Na podwórku raz Niemcy trzymali konie i któryś tam księdzu powiedział, że kogoś przechowuje. Ksiądz powiedział, że muszę odejść, ale że coś mi załatwi. Miałem zgłosić się do pana doktora Kaczyńskiego. Następnego dnia od razu poleciałem tam. On zaś kazał mi iść na ulicę Zygmuntowską i zgłosić się do naczelnika Straży Pożarnej. Dostałem łóżko swoje, buty i ubranie. Chodziłem na ćwiczenia przez pierwszy i drugi dzień. Potem mnie z tego zwolnili. Dla mnie to wiele znaczyło. Dostałem ausweis.

  • Wspominał pan o dowódcy „Jeremim”, który został skazany, prawda?

To po wojnie było. Do 1949 roku represje były bezwzględne. Widziałem na Szerokiej w Warszawie, będąc przypadkowo, jak rzucali ludzi jak worki na ciężarówkę bezpieki. „Jeremi” nagle dostał wyrok na dwanaście lat. Siedział dziesięć czy osiem. Wyszedł, ale szybko zmarł na raka. On się nazywał Kancelarczyk. To był czas, już po Powstaniu, kiedy ja nawet nie zdążyłem do niego pójść, żeby się z nim zobaczyć. Udało się Bożena nim spotkać Bożence Kaliszewskiej.

  • Czy pana bezpośrednio dotknęły jakieś konsekwencje?

Nie.

  • Nie spotkał się pan z tym?

Jak ZBOWID powstał, to zaczęli dawać urlop dziesięć dni jak ktoś był w ZBOWID-zie. Do tego czasu się nie dekonspirowałem. Jak dawali ten urlop, to się zapisałem i powiedziałem, że byłem w Armii Krajowej i w ZWZ. Wszystko im powiedziałem, ale wtedy to już nie były lata czterdzieste.
Kraków, 28 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Teofil Bisaga Pseudonim: „Bogdan”, „Sęp” Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter