Teresa Bojarska „Klamerka”
Nazywam się Teresa Bojarska, z domu Sułowska, urodziłam się 30 lipca 1923 roku w majątku mego ojca Zalesie. Okres wojny spędziłam w Warszawie, ponieważ te tereny weszły do Reichu. W marcu 1941 roku złożyłam oficjalnie przysięgę na ręce pani Haliny Niemirskiej. W czasie okupacji nosiłam pseudonim „Dzidzia”, dlatego że pracowałam jako szyfrantka w I Oddziale Komendy Głównej. Na okres Powstania zostałam przydzielona do oddziału Wojskowej Służby Ochrony Powstania, który wszedł w skład „Baszty”. Tam, ponieważ mój szef porucznik miał pseudonim „Pas”, komendantka od razu nazwała mnie „Klamerka”. Zostałam „Klamerką” od „Pasa”. Tak to wyglądało. Moje Powstanie zaczęło się w ostatnich dniach lipca. Od 29 lipca przewoziłam rykszą, z polecenia porucznika „Pasa”, paczki granatów z dalekiej ulicy Łowickiej do Śródmieścia. Przez trzy dni kursowałam. Zresztą mój ryksiarz był też z organizacji „Baszty” i okropnie pieklił się na to, że przewozimy broń, która jest zebrana u nas na Mokotowie do innych oddziałów.
- Chciałabym jeszcze powrócić do czasów przed Powstaniem, przed wojną. Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku po pierwsze wybierałam się do szkoły, a z chwilą, jak było już bardzo groźnie zgłosiłam się do pracy, bo był taki apel do młodzieży. To było w gmachu gimnazjum Królowej Jadwigi i miałam być tramwajarką. Ale oczywiście wojna wybuchła, tramwaje nas jeszcze nie potrzebowały, więc razem z moim ojcem kopałam rowy przeciwczołgowe na Placu Kopernika. Jeszcze pakowałam Muzeum Narodowe. Zamiast do tramwajów, to przydzielili mnie do Muzeum Narodowego, pakowałam zbiory. Matka z młodszym rodzeństwem była na wsi, starszy brat był w Służbie Polsce i od razu został zmobilizowany. Najstarsza siostra była w klasztorze.
- Jak zapamiętała pani 17 września 1939 roku?
Okropnie, dlatego że po rozkazie Umiastowskiego mój ojciec był jeszcze w tym wieku, że uważał, że musi opuścić Warszawę. Tym bardziej, że jego nazwisko było dość znane. W nocy z szóstego na siódmego września, mimo ogromnej rozpaczy, ojciec wyciągnął mnie z łóżka i powiedział, że wyjeżdżamy z Warszawy. Wyruszyliśmy z Warszawy. Bardzo to była skomplikowana podróż, bo dojechaliśmy aż za Bug do majątku znajomych ojca i tam właśnie weszli Rosjanie wyzwalać nas. Można sobie wyobrazić jakeśmy przeżywali, ponieważ mieliśmy meldunek warszawski, dlatego że byłam meldunek szkole w Warszawie i ojciec też z pewnych względów zameldował się w Warszawie. Po różnych perypetiach, gdzie staliśmy nad Bugiem trzy dni wozem z końmi, które żeśmy kupili od chłopów, z zabitym podzielonym cielakiem i owsem dla koni. Czekaliśmy czy nas przepuszczą czy nas zabiorą gdzieś na wschód. Na szczęście ojciec spotkał swojego znajomego pracownika ze wsi, który tam miał gospodarstwo i on nas przechowywał w stodole razem z tymi końmi i w nocy wyprowadzał nas jak było trzeba. Po trzech dniach przejechaliśmy. Był z nami pan, który się dosiadł, nie mam pojęcia jak się nazywał. Nie miał płaszcza i ojciec dał mu mój płaszcz. Nie wytrzymał nerwowo tego oczekiwania i skoczył do Bugu próbując przepłynąć. Płytko było, bo sucho było. Na naszych oczach go zastrzelono. Widzę ten płaszcz na Bugu… To było moje pierwsze zetknięcie się z wojną i z Rosjanami. Wtedy zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
- Co się działo dalej? Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy dopiero w połowie października 1939 roku. Zaczęła się szkoła, która trwała miesiąc. Z konspiracją zetknęłam się w bardzo dziwny sposób, ponieważ moja dyrektorka, która była zakonnicą i zabroniła jakichkolwiek kontaktów konspiracyjnych, z chwilą, kiedy szkołę zamknięto, wezwała mnie i powiedziała, że muszę udać się z Czerniakowskiej na ulicę Puławską, zajść do jakiegoś domu i tam otworzy mi pan, którego muszę ostrzec, by natychmiast wyjechał. Wtedy już oficerowie się ukrywali. Powiedziała mi, że mogę tam zastać Niemców i muszę sobie coś wymyślić. Wymyśliłam, że w razie czego sprzedaję rękawiczki. Dała mi jakieś rękawiczki, nawet zupełnie nowe, zawinięte w papierek czy w gazetę. Wędrowałam tam z duszą na ramieniu, miałam wtedy szesnaście lat. Na szczęście Niemców tam nie było, pan się zjawił i sprawę załatwiłam. Drugi raz posłała mnie wieczorem do niemieckiego szpitala, który prowadziły Elżbietanki. Mnóstwo tego wojska tam było. Miałam przynieść jakieś lekarstwa. Byłam dość wcześnie wciągnięta, ale w końcu powiedziałam, że tak nie chcę, że chcę normalnie należeć do organizacji. Wtedy dyrektorka skontaktowała mnie z panią Haliną Niemirską, która byłą bardzo zorganizowana i czynna w organizacji. Zresztą bardzo szybko potem zginęła. Ona przyjęła ode mnie przysięgę w marcu 1941 roku i nadała mi ten pseudonim, bo od razu mnie skierowała do I oddziału Komendy Głównej.
Dalej były kursy. Ponieważ chciałam być łączniczką były to przede wszystkim kursy łączności. Poza tym sanitarne, bo to każdy musiał przejść, łącznie z umiejętnością robienia zastrzyków, sztucznego oddychania, bandażowania głowy, co było bardzo trudne, kurs obserwacji i umiejętności rozpoznawania wojsk niemieckich i kurs z bronią. To polegało na tym, że trzeba było rozebrać pistolet, złożyć pistolet, rozebrać KB, złożyć KB. To było mniej więcej wszystko.
- Gdzie te kursy się odbywały?
W różnych domach. Po prostu dostawało się polecenie, że o tej godzinie jest szkolenie i przychodzili bardzo różni ludzie, z którymi się nie wdawaliśmy w rozmowę. Byli chłopcy i dziewczęta. Jasne, że dziewczyny starały się robić to lepiej niż chłopcy, i czasem się udawało. Potem, po maturze zostałam skierowana już na stałe jako pracownik komendy do pracy szyfrantki. Pracowałam w domu, w którym kiedyś mieszkał jakiś adwokat, więc rodzinie mówiłam, że pracuję u adwokata, bo nie wolno było nikomu powiedzieć. Absolutnie moja rodzina nie mogła wiedzieć, że jestem w konspiracji. Moja młodsza siostra była w oddziale odwetu i oni, szczeniaki byli, zupełnie nie zachowywali zasad konspiracji, o wszystkim się mówiło i to wszystko było w towarzystwie. Twierdziłam, że mnie to nic nie obchodzi, muszę pracować na życie. Oficjalnie nikt w domu nie wiedział, że ja cokolwiek robię. Pracuję u adwokata, zarabiam, przynoszę pieniądze do domu, nędza była, więc każdy grosz był ważny. Ale dzięki temu trochę się oczytałam w tych adwokackich książkach. Jak się czekało aż przyjdzie łączniczka z szyfrem, który trzeba będzie odkodować, czy też z tekstem, który trzeba będzie zakodować, to się czekało i wtedy czytałam te prawnicze książki i mogłam spokojnie mówić, że pracuję u adwokata i byłam bardzo mądra.
- Faktycznie skąd pani miała pieniądze?
Pani, która wynajmowała mieszkanie, żeby było weselej, prowadziła prywatną nocną restaurację dla Niemców. W jednym pokoju siedziałam ja i szyfrowałam, a do drugiego przychodzili Niemcy i jedli i pili. To było bardzo wygodne. Ta pani miała z polecenia organizacji papiery niemieckie, nazywała się Koch i prowadziła tę restaurację. To było w domu na Koszykowej, gdzie są „Koszyki”, gdzie jest targ, więc wejście było bardzo bezpieczne, ponieważ mnóstwo ludzi się kręciło. Z prawej oficyny wchodziło się na pierwsze piętro. To było bardzo piękne mieszkanie, duży salon, jadalnia, wspaniała kuchnia. A ja pracowałam w takim pokoiku, w gabinecie, który był zasłonięty szafą i Niemcy o nim nie wiedzieli, tylko słyszałam te niemieckie zabawy.
- Gdzie zdobyła pani przeszkolenie, które umożliwiało pani pracę szyfrantki?
Przede wszystkim na początku to była pani Niemirska i jej uczennice. Zaczęłam od tego. Potem byli jacyś inżynierowie, którzy uczyli nas obchodzić się ze stacją nadawczą-odbiorczą. [Posługiwali się] szyfrem, który trzeba było potem odkodować. To byli oficerowie, nawet nie wiem, jak się nazywali. Oni przychodzili, prowadzili i wychodziło się. Sanitarne [ćwiczenia] były w szpitalu. Przychodziło się. Miałam starszą koleżankę, która była na medycynie i ona prowadziła przeszkolenie sanitarne. Żeśmy musiały być przy jakiejś operacji, podawać niektóre narzędzia, obsługiwać chorych i tak dalej. Zajęcia z bronią były w różnych miejscach. Przychodził oficer, kładł pistolet i każdy po kolei musiał rozebrać, złożyć szybciutko na czas, czy też przyniósł kawałki czegoś i z tego trzeba było zrobić karabin. Tak to wyglądało i trwało.
- Jak długo uczyła się pani do służby szyfrantki, jak długo trwało to szkolenie?
Jako szyfrantka zaczęłam pracować dopiero w połowie 1943 roku. [Pracowałam] tak do końca, do Powstania. W 1943 roku zdałam maturę i już wtedy mogłam być w pełni użyteczna. Nie wolno mi było zapisać się na studia tajne, dlatego że musiałam być dyspozycyjna w dzień i w nocy. Po drugie jak najmniej stykać się z młodzieżą, która o niczym innym nie mówiła, tylko o konspiracji, o oddziałach, o ćwiczeniach w partyzantce. Oni jeździli na ćwiczenia wojskowe do lasu. Zabroniono mi zapisywać się na uniwersytet.
- Czy często przychodzili oficerowie, czy po prostu ludzie z meldunkami do zaszyfrowania bądź odszyfrowania?
Codziennie przychodziła łączniczka w różnych godzinach. Czasami było tak, że całą noc spędzałam u pani Koch, bo był jakiś gwałt. Właśnie wtedy słyszałam te niemieckie zabawy.
- To była tylko jedna i ta sama łączniczka?
Tak, przychodziła jedna i ta sama łączniczka. Chodziło o to, żeby nie znać adresów.
- Czy pamięta pani jej pseudonim?
Tak. Miała pseudonim „Haluta”. Potem spotkałam ją na Mokotowie w „Baszcie” jako „Hanię”. Ona pierwsza poszła z Mokotowa poszła do Śródmieścia kanałami. Wracała i wtedy ją wywieźli na roboty. Z robót później dostała się do Dywizji Maczka, tam wyszła za mąż i wróciła z mężem do Polski. Była starsza ode mnie. Była lwowianką.
- Jeżeli chodzi o metody pracy konspiracyjnej, to czy oprócz tej łączniczki „Hali” oraz pani Koch czy znała pani jeszcze kogoś?
Tak, miałam szefową sekcyjną, która nazywała się pani Nela, ale nazwiska nie znam. Przypuszczalnie miała pięć takich szyfrantek, ale ja ich nie znałam. Pani Nela przychodziła i sprawdzała, czy się jest, jak się pracuje i ona przynosiła nam pobory.
- Przejdźmy do czasu bliskiego Powstaniu. Jak wyglądały ostanie dni lipca?
Przez ostatnie dni lipca, jak mówiłam, woziłam broń, bo już byłam przydzielona do „Baszty” do porucznika „Pasa”, który pracował w jakimś biurze na Żulińskiego. Tam mu się przedstawiłam i on mnie od razu posłał tu i tu, że będzie ryksza, mam odebrać paczki i przewieźć tu i tu. Tak, że byłam bardzo zajęta. Ledwie zdążyłam na Powstanie.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Jeszcze odbierałam opaski dla „Baszty” od sióstr Urszulanek na Puławskiej. Powiedział mi wtedy, że: „To teraz leć do domu po rzeczy.” To była godzina trzecia, nic już nie szło, więc ja biegiem. Mieszkałam na Piusa, dzisiaj to się nazywa Piękna. Biegiem po rzeczy, tym bardziej, że wczesnym ranem padał deszcz i miałam wszystko mokre na sobie. Kazał mi włożyć jakieś mocne buty. Miałam jakieś półbuty. Miałam w domu przygotowaną torbę z ręcznikiem, z mydłem, ze szczotką do zębów i żelazną porcją jedzenia, bo każdy miał mieć i z opatrunkami osobistymi, o które się trzeba było postarać, między innymi z wysterylizowaną strzykawką.
- Czy miała pan jakieś umundurowanie?
Wtedy żadnego. Zdążyłam na Wiktorską, chodził taki chłopak, trzeba było podejść do niego, powiedzieć: „Mam czerwone wino.” On pytał: „Ile?” „Pięć butelek.” Wtedy mnie wpuszczał na Wiktorską, chyba 8, to był taki wielki dom „Społem”. Tam rozpoczęło się Powstanie, z tym, że myśmy nie mieli broni. Bardzo wielu urzędników nie zdążyło wyjść. Sytuacja była dość nieprzyjemna, bo Wiktorska była wąska i dosłownie na wprost tego domu, troszeczkę z boku, był olbrzymi bunkier niemiecki, który walił bez przerwy po ulicy. Nasi chłopcy zdobywali szkołę rękodzielniczą na rogu Kazimierzowskiej i Bałuckiego chyba. Tam się schodziły trzy uliczki jakieś sto metrów od nas. Tak że tam ostrzał był bardzo duży. Nie wiedzieliśmy nic, co się dzieje, broni żeśmy nie mieli. W pewnym momencie dano znać z przeciwnej strony ulicy, że mają rannych, że trzeba, żeby ktoś przybiegł i pomógł. Sytuacja była taka, że nasza komendantka zapytała, kto na ochotnika. Zgłosiła się koleżanka, ja i ona. Ona powiedziała, że najpierw ona przebiegnie. Trzeba było przebiec koło tego bunkra w małej odległości, gdzie bez przerwy w dziurze był pistolet maszynowy i strzelał.
- To już było po siedemnastej?
To już było dobrze po siedemnastej, to już było dobrze wieczorem, koło dziewiętnastej, dwudziestej. Komendantka powiedziała, że najpierw przejdzie ona. Jeżeli padnie, to idę ja, a jeżeli ja, to idzie Iza. Myśmy stały w bramie, wartownik blady jak trup, z przerażeniem na to patrzał. Ona przebiegła, z tym, że dostała obcierkę w nogę i do końca życia miała śrut na twarzy, bo to było tak blisko. Zastała sytuację taką, że ranny umarł jednak. Był bardzo ciężko ranny, już go tam zostawiła. W nocy, jak się trochę uspokoiło, przeprowadziła drugiego rannego i nam już dała znać, żebyśmy nie przechodziły. To był chłopak z Pragi, który miał przestrzał w nogę.
- Proszę powiedzieć, jak trafiła pani do „Baszty”?
Dostałam przydział. Każdy z komórki sztabowej dostał przydział na akcję Burza. Powiedziałam, że zgłoszę się do porucznika „Pasa” tu i tu, zamelduje się i już jestem. To była bardzo prosta sprawa. W nocy miałam jeszcze wartę. Padał straszny deszcz, od dwunastej w nocy do trzeciej rano lał deszcz. Widziałyśmy tylko płonące łuny, ale nie bardzo można było się zorientować gdzie. To chodziło o lotnisko, tam coś podpalili. Stałam na podwórku, a porucznik „Pas” na drugim końcu podwórka przy kupie węgla. Słyszałam, że on chodzi po tym błocie, po tej wodzie, deszcz lał. Podwórko było ogrodzone drewnianym parkanem. W pewnym momencie usłyszałam kroki, więc: „Hasło!” Nie znała hasła, powiedziała: „Łączniczka z Pragi.” Wprowadziłam ją: „Podejdź bliżej.” Zatrzymałam ją i dałam znać przez wartownika do komendanta Wojtka, że jest łączniczka z Pragi. Zaprowadził ją tam. Ona po prostu wyszła, przeszła przez most, ale nie mogła się dostać na Mokotów. Pewno zdawała raport, co się dzieje na Pradze. O trzeciej mnie zwolniono. Położyłam się pod stołem w jakimś biurowym pokoju, a o świcie zrobił się straszny gwałt, powiedziano, że Niemcy zajmują nasz teren: „Kobiety do domu! Tylko uzbrojeni, komendantka i sztab.” Dom był daleko. Wtedy porucznik „Pas” przyszedł z takim starszym panem, który nie wiem, po co poszedł na Powstanie, ale podobno był bardzo zasłużonym, miał dużo pieniędzy i dużo ich dawał, miał około siedemdziesięciu lat, zaprowadził mnie do swojej ciotki na ulicy Olkuskiej. Powiedział, że jestem gońcem u niego w fabryce. Tam mnie nakarmili, osuszyli. Byłam jeden dzień i po jednym dniu, jak zobaczyłam przez okno, że chłopcy biegają, nie po naszej ulicy, ale po drugich. Strasznie mnie to zdenerwowało, dokąd oni poszli, ale zobaczyłam, że są w mieście, to powiedziałam: „Dziękuję, ale idę szukać powstańców.” Poszłam. Droga do powstańców była ciężka, bo zupełnie nie wiedziałam, gdzie ich szukać, a na Olkuską weszli Niemcy i zaczęli podpalać lewą stronę. Myśmy były na prawej stronie. Szłam wąskimi uliczkami, nie znałam tego Mokotowa. W pewnym momencie usłyszałam czołg, więc schowałam się. Tam były wille, i bardzo dużo winorośli. Położyłam się między winoroślą a siatką. Czołg podjechał, Niemcy wyszli. Widziałam niemieckie buty tuż przy twarzy, straszny, nieprzyjemny zapach spalin. Oddali jeden strzał do willi trochę dalej i pojechali. No to dalej sobie poszłam. Niepotrzebnie wlazłam w pole ostrzału na Pole Mokotowskie, które dziś jest całe zabudowane. Tam mnie ostrzelali, cofnęłam się. po różnych perypetiach dotarłam do naszej pierwszej barykady, gdzie już nie znałam hasła, ale w torbie miałam opaskę, którą na wszelki wypadek zdjęłam. Przy okazji opatrzyłam jednego rannego chłopca, dając mu swój opatrunek osobisty. Powiedział mi, że mam iść do Komendy Placu i tam zobaczę, że stoją na warcie. Weszłam w Polskę, w sztandary, radio grało na ulicy, dziewczyny biegały z całymi kubłami zupy, zupełnie człowiek inaczej się poczuł. Niemniej w Komendzie Placu wstawili mnie od razu do mamra, bo przyszłam od strony Niemców i mogłam być szpiegiem i nie znałam hasła na dany dzień. Wsadzili mnie do piwnicy, w której siedział już Niemiec wzięty do niewoli. Ten Niemiec był bardzo grzeczny i bardzo miły, chciał ze mną rozmówki prowadzić.
- Ten Niemiec był szeregowcem?
Nie umiem powiedzieć, bo byłam tak zdenerwowana i tak zła, że mnie z Niemcem zamknęli w piwnicy, jak tyle przeszłam, żeby do nich dojść. Wbiegły jakieś dziewczyny, karmiły tego Niemca, próbował mnie. Mówię: „Nie będę jeść. Gdzie jest porucznik ‘Pas’?” „Nie wolno nam z tobą rozmawiać, bo przyszłaś od Niemców.” Ale jak wychodziły zobaczyłam lekarza, który opatrywał tego chłopaka, którego przyprowadziła komendantka i zawołałam go: „Panie doktorze, pan mnie zna.” „Tak, ‘Klamerka’. To gdzie ‘Pas’?” Powiedział od razu: „Dajcie spokój dziewczynie, ja ją znam, to jest nasza dziewczyna.” Szczęśliwa przybiegłam, spotkałam porucznika ”Pasa”, rozmawiającego spokojnie pod drzewkiem na rogu ulicy Lenartowicza i Malczewskiego. Byłam pierwszą osobą, która przyszła z tych zostawionych. Bardzo mnie wtedy uhonorowali.
- Długo pani musiała siedzieć z tym Niemcem?
Półtorej godziny najmniej. Przyszłam, to jeszcze był biały dzień, a one przynosiły zupę wieczorną, więc to już była taka szarówka.
- O czym on próbował rozmawiać?
Nie rozmawiałam z nim, milczałam. On mnie zagadywała, ja z nim nie rozmawiałam.
Przydzielili mnie do kwatermistrzostwa. Rozwoziłam tej nocy do rana chleb, bo już piekli chłopcy chleb. Znalazł się piekarz, który przechował mąkę. Taki wspaniały, biały, gorący, którego żeśmy nie widzieli całą wojnę, bo myśmy całą wojnę dostawali przydziałowy brukowiec, okropny, taką glinę. A ten chleb to był poemat. Wózkiem w białego konia powoziłam i z porucznikiem „Pasem” do rana rozwoziłam ten chleb. Rano z chłopcami poszłam na pole, gdzie trzeba było kopać kartofle. Chłopcy nie umieli zupełnie kopać kartofli, a ja byłam wsiowa, więc umiałam, to im pokazałam. Okazało się, ze trzeba było leżeć w bruździe, bo to było na przedpolu, poza naszymi placówkami. Oni leżeli plackiem i plackiem kopało się te kartofle. Potem, jak oni już wykopali i zrywali pomidory, to musiałam wrócić do tak zwanego obozu. Na Wyścigach zdobyto kilka bardzo pięknych wyścigowych koni i kilka gorszych. Potem musiałam koniem, wózkiem zajechać po te kartofle, oczywiście strzelali, chłopcy władowali mi kartofle na wóz i znowu rozwoziłam te kartofle do kuchni. Dość długo trwała ta zabawa z kartoflami i pomidorami, do jakiegoś siedemnastego, osiemnastego sierpnia. A w między czasie były pożary, bombardowania. To się ratowało ludzi z pożaru, przysypanych. Miałam takie okropne przeżycie. Płonął dom. Wyciągałam dziewczynkę sześcioletnią z piwnicy, w której już był ogień, więc najpierw tę dziewczynkę. Ona zaczęła mnie bić, że tam została mama. A ja musiałam ją odprowadzić na bok. Wiem, że ta mama zginęła. Musiałam jej opowiadać różne bzdury… To zrobiło na mnie straszne wrażenie… W między czasie ratowało się raz szpital Elżbietanek. Ktokolwiek był, biegł. Osiemnastego sierpnia, jak już było wiadomo, że część chłopców poszła do lasów chojnowskich i kabackich uzbroić się, bo tam były zrzuty, że wraca przez Wilanów, że zajmą Sadybę. Porucznik Marian Ejsmont miał być łącznikiem pomiędzy nami, Mokotowem a Sadybą. Dzisiaj to zupełnie inaczej wygląda. Zgłosiłam się od razu do tego patrolu i jeszcze wziął Ulę, sanitariuszkę i łączniczkę Zosię. Od 19 sierpnia mieszkaliśmy już poza obozem, poza naszymi barykadami, żeby być bliżej Sadyby. Tam łącznik przynosił nam wiadomość i o świcie wychodziliśmy na Sadybę. Trzeba było przejść siedem kilometrów po wodzie, po gruzach. Wtedy [tam] była woda, trawa, nie wiem, jak to osuszyli. Schodziło się skarpą na dół koło fortu i potem skosem wędrowało się do ulicy Powsińskiej. Na końcu Czerniakowskiej, Powsińskiej był klasztor, tam żeśmy wstępowali na mszę świętą, która się odbywała w piwnicy, w lochach, gdzie leżeli zmarli zakonnicy, niektórzy byli w otwartych trumnach, kościotrupy. Tam kawałek lochów przeznaczono na kaplicę, gdzie była msza święta. Po czym żeśmy wędrowali do fortu, gdzie obecnie tam jest Muzeum Katyńskie. Tam była komenda, tam był kapitan Jaszczur. Najczęściej długo się czekało, bo nieraz nie miał czasu. Później się wracało na Mokotów. Pod koniec istnienia Sadyby żeśmy chodzili po trzy razy w ciągu doby, bo prowadzaliśmy zdrowych żołnierzy do obrony, a wyprowadzaliśmy z Sadyby rannych, co było dość trudno, bo trzeba było bardzo ich podpierać czy nieść.
- Państwo wyprowadzaliście rannych aż na Mokotów?
Tak. Wiadomo było, że Sadyba padnie i że rannych rozstrzeliwują. Zabieraliśmy rannych.
- To musiało być bardzo ciężkie, bardzo trudne dla nich.
Bardzo ciężkie, bardzo ciężkie… To wszystko było pod ostrzałem. Nieraz się ich ciągnęło na czworakach przez te mokre trawy. Tak było do upadku Sadyby, do 2 września. Ale we wrześniu jeszcze z porucznikiem Marianem byłam na Sadybie. Oni od razu rozstrzelali chłopców. Do niewoli z Sadyby nie brali, dziewczyny wywieźli do obozów albo na roboty, te, które się zgłosiły jako cywilne, a mieszkańców Sadyby zabierali 6 września. Myśmy się dowiedzieli, że na Sadybie jest profesor Marian Rapacki, zresztą to był brat rodzony naszego strasznego Rapackiego, starszy pan, który był głównym pomocnikiem prezydenta Starzyńskiego w 1939 roku. Był dyrektorem całego „Społem” na Polskę. W czasie okupacji głównie on prowadził dożywianie i ratunek Żydów. Ponieważ pułkownik Daniel dowiedział się, że Rapacki tam jest, a Rapacki wiedział o jakichś magazynach jedzeniowych, które u nas się już kończyły zupełnie. Były sytuacje takie, że myśmy byli na polu po kartofle i Niemcy byli i dochodziło do bitew, bo oni też nie mieli co jeść. Myśmy z Marianem w nocy poszli już na tę niemiecką Sadybę do willi profesora Rapackiego. Sytuacja była okropna, dlatego że było dwoje starych ludzi. Żona była o kuli, siwiuteńka, on może był trochę młodszy od niej. Powiedział, że żona nie chciała opuścić [domu], dlatego że rano mieli wychodzić przez Pruszków wszyscy cywilni. Powiedział, że jeżeli wojsko go wzywa, to on ma obowiązek iść, że na pewno się spotkają. Ona błagała, całowała po rękach Mariana, żeby on nie brał go. Tu profesor się postawił, powiedział, że pójdzie. Była straszna scena, porucznik Marian ukląkł przed nią, podniósł dwa palce i powiedział: „Przysięgam pani na swoje życie, że profesor przeżyje. Jeżeli ma nie przeżyć, to niechże ja zginę.” Poszedł z nami. Myśmy go taskali te siedem kilometrów. Najgorzej było wyjść, wyczekać, kiedy warty niemieckie przesuną się. Ale żeśmy go przeprowadzili na Mokotów. On rzeczywiście znał miejsce, gdzie była żywność broń i wskazał to miejsce, do którego myśmy nie trafili. W zamurowanych piwnicach „Społem” były pokłady makaronu. On o tym wiedział, ponieważ żywił Warszawę przez całą wojnę. Myśmy go przeprowadzili 5 września, a 16 września nasz dowódca Wojtek Nurski i właśnie Rapacki zginęli na Puławskiej 128, a wieczorem zginął porucznik Marian. On musiał być nadzwyczaj ceniony przez „Społem”. Jak przywędrowałam o dwóch kulach z rzemiennym dyszlem do Warszawy w końcu lutego 1945 roku, głównie po to, żeby pochować porucznika „Pasa”, ale zobaczyłam na Puławskiej dźwig ze „Społem”, który podnosił bloki zwalonego domu. Dokopali się, by pochować profesora Rapackiego. Oni to zrobili poza jakąkolwiek władzą ludową, tylko po prostu pracownicy „Społem” to zorganizowali. Dzięki temu wyciągnęło się także i Wojtka Nurskiego, naszego komendanta. Widziałam, jak odkopywali pracownicy „Społem”… wiec jakie było pełne życie. Wojtek Nurski był dowódcą okręgu grójeckiego i z Grójca przyjechali żołnierze, zabrali go i pochowali w Grójcu ze sztandarami „Jeszcze Polska”, ze wszystkimi honorami. Jeszcze Rosjanie za słabo orientowali się, co się dzieje. Dowiedzieli się, ktoś ze „Społem” z Grójca pewno powiedział o tej akcji i przyjechali po Wojtka, a Rapackiego zawieziono na cmentarz na Powązki.
- Jak pamięta pani kolejne dni września?
Nie wiem, byłam bardzo szczęśliwa, byłam bardzo zajęta i okropnie niewyspana, bo właściwie pracowało się dzień i noc. To była straszna praca, bo to było dźwiganie rannych, dalekie wędrowanie, to był stały bieg, bo jeżeli nie szło się na Sadybę, to ratowało się z pożarów. Trudno mi to powiedzieć, jak pamiętam [te dni]… ogromne niewyspanie, ogromne zmęczenie i napięcie ratowania ludzi, aby uratować jak najwięcej. Pamiętam cudownych ludzi, może tak trafiłam, ale i porucznik Marian, i Rapacki, który zostawił żonę. Jej na pewno nie wywieźli do Niemiec, na pewno zostawili ją na jakiejś wsi. W każdym razie ona chyba nawet nie wiedziała, że on zginął, dlatego że jak „Społem” przyjechało, to jej nie było. Nasz pułkownik Daniel, nazywał się Kamieński, który dwukrotnie poprowadził atak na odbicie szkoły, to był taki bastion na Woronicza. To byli cudowni ludzie… Pułkownik Doktor „Lot”, z którym z miałam bardzo nieprzyjemne przejście, bo jeszcze jak robiłam w kartoflach i pomidorach, a pułkownik „Lot”, niezależnie od tego, że był naczelnym lekarzem całości Mokotowa, to sobie dobrał do towarzystwa profesora „Radwana”, który założył szpital dla cywilnych. Od czasu do czasu, jak akurat byłam wolna, to „Pas” posyłał mnie pomiędzy „Lota” i „Radwana”, żeby cywilnych spalonych uchodźców, poparzonych ludzi gdzieś umieścić. Rzeczywiście byłam bardzo zajęta. W końcu zgłosiłam się do pułkownika „Lota”, który chodził z takim kosturem i zaczął mi tym kosturem wymachiwać przed nosem i mówi: „Co to jest, że was nie, powinnaś tu być, ja potrzebowałem cię posłać?!…” Mówię: „Przepraszam, ale mnie porucznik posłał gdzie indziej.” Mówi: „W d… mam waszych poruczników!” Wtedy strasznie się obraziłam. Rzeczywiście, ci porucznicy byli szczeniakami, ale mój porucznik był człowiekiem czterdziestoparoletnim, inżynierem i wielką dla mnie osobą, więc stanęłam na baczność, powiedziałam: „Melduję posłusznie, że złożę raport na pana pułkownika.” I złożyłam. Poszłam do pułkownika Daniela i do naszej komendantki pani [niezrozumiałe] i złożyłam raport, że żądam, żeby pułkownik „Lot” mnie przeprosił oficjalnie, bo powiedział, gdzie ma mojego porucznika. Oczywiście pułkownik „Lot” mnie nie przeprosił, oni się cichcem śmieli ze mnie, dostałam czekoladkę – „zatkaj się” i na tym się skończyło. Ale on był nadzwyczajny, operował w czasie najgorszego nalotu i nie przerywał operacji, doprowadził operację do końca i dopiero potem pozwolił znieść chorego do piwnicy. Jak już było naprawdę źle i już wiadomo było, że nikt nam nie pomoże i myśmy wszyscy byli razem, spaliśmy w piwnicy niedokończonego domu, do której schodziło się po drabinie z bramy. Tam była komenda. Wieczorem można było tam usiąść, odpocząć. W tej piwnicy leżała zgniła słoma i każdy pokotem, jak mógł, to zasypiał. Tam się wszystko działo, tam się i jadło i spało i rozmawiało. W bramie samochodem młóciło się zboże, które żeśmy przywozili spod Wilanowa. Przyszedł profesor „Lot”, całe życie będę pamiętać ten wieczór, to był chyba 12 września, siedział na jedynym zydlu, jaki był, wszyscy na podłodze, na słomie i opowiadał nam, jak przenosił w 1939 roku szpital wojskowy, który miał być całkowicie ostrzelany przez Niemców z armat. Przenosił ten szpital do uniwersytetu przez całą Warszawę, z końca Polnej, z Ochoty pod bombami do uniwersytetu w nocy. Ludzie z ulicy, mieszkańcy przenosili rannych przez taki kawał. Mówił: „Słuchajcie, to, co tu u nas jest, to jest nic, we wrześniu było gorzej, trzymajcie się. Popatrzcie, jakoś żeśmy dotąd przeżyli.” Tak nas podtrzymał na duchu… Świetnie pamiętam tę jego pogadankę, oparty o ten kostuch… Na drugi dzień odkopywałam go…ale żeśmy się nie dokopali…nie dokopaliśmy się do niego…Potem szesnastego byłam ranna. Wtedy zaczęło się okropnie, dopiero wtedy zrozumiałam, co przeżywa ludność cywilna, która nie bierze udziału w Powstaniu, kiedy wszyscy wybiegali. Leżałam w willi, gdzie mieszkał profesor „Radwan”, który się mną opiekował i tylko dzięki niemu właściwie mam nogę, bo koniecznie mi chcieli obciąć tę nogę. Noga fatalnie wyglądała. W końcu powiedział, że jeżeli ja się nie godzę, to moja sprawa, bo i tak pewno wszyscy zginiemy.
- W jaki sposób została pani ranna?
To był straszny dzień 16 września. Samoloty… Rano na Puławskiej zginął komendant Wojtek i cała gromada ludzi, których myśmy odkopywali. Wszystkie nasze kuchnie, mnóstwo ludzi…. Cały dzień chodziłam i odkopywałam ludzi. Potem myśmy się przenieśli, Marian i „Pas”, do takiego domu na Ursynowskiej. To była willa, która już raz była trafiona, obok stał duży dom, wchodziło się z przedpokoju, który już nie miał dachu do bardzo dużego pokoju, w którym ktoś pisał na maszynie, wszyscy siedzieli w jednym kąciku, Marian miał jakiś stolik, żeśmy w ogóle sprawdzali, co nam zostało po tym dniu, czym możemy ludzi żywić, jaką mamy broń, ile mamy amunicji. To był pogrom tego dnia, cały dzień latały samoloty, cały dzień bombardowali plus tak zwane krowy. Te pociski o tyle były groźne, że miały taki lot, że wpadały do piwnicy i zapalały ludzi. Do piwnicy ludzie znosili wszystko poza życiem. My też. „Pas” posłał mnie z Milickiej do Mariana z kartką z obliczeniem, ile, czego jest, co sprawdził, że jest w naszym posiadaniu. Podałam mu to i w tym momencie nadleciały radzieckie samoloty bombowe. To było tuż przy Parku Dreszera. Myśmy się przerazili, jeszcze ktoś spojrzał, mówi: „Nie, słuchajcie, to radzieckie.” Naprzeciw nim wyleciały myśliwce niemieckie, doszło do walki i bombowce rzuciły bombę. A było ich osiemnaście, dziewiętnaście czy dwadzieścia, to można sobie wyobrazić, co się działo. Wszyscy ludzie zebrani w tym domu zaczęli pchać się przez te wąskie drzwi, które prowadziły na korytarzyk bez dachu. Gdy już byłam przy tych drzwiach Marian mnie zatrzymał za ramię, za nim stała Ula, i mówi: „Nie pchaj się, inni się bardziej boją.” Przepuszczałam tych ludzi i w pewnym momencie wyrzuciło mnie na zewnątrz, trafiono w ten drugi, duży dom, który stał obok. Znalazłam się na kupie gruzów. Próbowałam wrócić po Mariana, a to wszystko było zasypane. Mnie po prostu podmuch wyrzucił. Skrawałam się i skrawałam po tych cegłach i wtedy dostałam najpierw w nogę i jeszcze się próbowałam skrawać, ale coś mnie wyrzuciło na ulicę Ursynowską, gdzie znalazłam pistolet. Z ulicy ktoś mnie ściągnął do rowu przeciwodłamkowego. Nam nie jeszcze ktoś się położył. Tam była makabra, drzewa z korzeniami latały w powietrzu, bo jak tyle bombowców rzuciło bomby. Oni musieli, przecież nie mogli walczyć inaczej z myśliwcami. Potem już leżałam. Zanieśli mnie do. Znowu ten biały koń się znalazł i jakiś podchorąży zawiózł mnie do profesora „Radwana” i do pani Milewskiej, która była bardzo miła. Tam ludzie przychodzili, odwiedzali mnie. Ale jak były bombardowania, czy krowy, to wszyscy wybiegali, a ja zostawałam sama w pokoju i to było dość nieprzyjemne, ta zupełna świadomość… Dopiero 24 września jak rozpoczął się absolutny, ze wszystkich stron atak na Mokotów. Pierwszy raz „Pas” zniósł mnie do piwnicy. Przybiegł wtedy łącznik, „Pas” coś mu poszeptał i zapytał mnie: „Możesz tu zostać? Mam rozkaz iść dalej, bo się wycofujemy, bo tu będą zaraz Niemcy. Jeżeli chcesz, to cię przeniosę tam dalej.” Wiedziałam, że obok w drugiej willi też leży ranna łączniczka, bo do niej też chodził profesor. Powiedziałam: „Nie, - wszyscy wychodzą, pani Milewska z plecakiem – ja tu sama nie zostanę, niech mnie pan zabierze.” On najął jakichś ludzi, którzy mnie na drzwiach przenieśli w strasznym ostrzale na Bałuckiego. Potem „Pas” zginął na Bałuckiego. […]Wzięłam pistolet i z tym pistoletem, z krwawiącą raną, wiózł mnie jakiś zupełnie przypadkowy podchorąży, którego nie znałam, białym koniem, który nie wiem, skąd się znalazł. W domu, jak mi Gena przyniosła torbę, zawinęłam pistolet w koszulę nocną, włożyłam na dno torby, bo już nie bardzo miałam komu dać, a poza tym bardzo się cieszyłam z pistoletu. To był p-38, dziewiątka, bardzo dobry pistolet. Potem, jak nas Niemcy wzięli do niewoli, był rozkaz, że wszyscy mają oddać broń, u kogo znajda broń, to rozstrzelają. Skończyło się z pistoletem i granatem.
- Wspomniała pani wcześniej, że był granat, tylko pałkowy. Więcej nie miała pani żadnej innej broni?
Nie, nie. Tym granatem, w razie czego, gdyby nas Niemcy zaszli, to w pierwszej chwili można się było bronić i uciekać. Kiedyś mnie zaszli, ale na szczęście go nie użyłam. Pewniej się człowiek czuł.
- Wracając do końca Powstania, jak wyglądała z pani perspektywy kapitulacja?
Okropnie, okropnie… Leżałam w piwnicy, bardzo było tam dużo ludzi, to była cywilna piwnica. Po tej stronie była dziura w ścianie, za którą w następnej piwnicy był szpital wojskowy. „Pas” nie chciał mnie oddawać do szpitala wojskowego, bo tam były straszne warunki, a po drugie, wiadomo było, że oni rozstrzeliwują rannych wojskowych. Koło mnie na tapczanie leżała, spała starsza Francuzka, do której należała ta piwnica. Kręciła sobie ciągle włosy na papiloty, a ludzie jej wymyślali, bo potrzebowała trochę wody do tych papilotów. Ale twierdziła, że musi sobie kręcić. Poza tym miała małego ratlerka, który się nazywał Birou. Ratlerek widać czuł smród od moich ran i ciągle skakał mi na tę nogę. W życiu się tak psa nie bałam jak tego Birou, bo to był taki straszny ból jak skakał, próbował dostać do tego żywego mięsa. Ludzie cywilni mówili: „Zjeść go lepiej, rosół zrobić.”, a Francuzka się okropnie denerwowała. W pewnym momencie wniesiono umierającego cywila, który strasznie długo umierał na ziemi na cemencie…. Strasznie długo… To było dość okropne. Ze szpitala przechodzili przez piwnicę i szli na górę, bo na górze w naszym domu była broń. Szpital był w piwnicy po prawej [stronie] i nie był ostrzeliwany, a nasz dom się bronił. A chłopcy wchodzili do kanałów, mieli się przeprawić do Śródmieścia. Wiadomo jak to się skończyło… tragicznie… Tam zaczęli grabić. Wiem, ze „Pas” przyniósł dla siebie i dla mnie materiał, którym można się było przykryć, jeszcze dał koleżance. Przyniósł mi litr spirytusu, mówi: „Schowaj, bo to jest waluta.” Do jego plecaka też litr spirytusu. Potem poszedł, wszedł na górę do walki. Pułkownik "Daniel" był ciężko ranny, jego przenieśli od razu dwudziestego piątego do Śródmieścia, jeszcze wtedy można było przejść kanałami. Pułkownik "Karol" uciekł do Śródmieścia, a Daniela zastępował major „Zryw”, to był skoczek wojskowy, który przeszedł cały wrzesień. Jego ludzie zaczęli błagać, żeby jednak poddał ten dom. W pewnym momencie wbiegła łączniczka, rzuciła mi angielski granat gamon na łóżko, to była wąska kozetka, powiedziała: „Brońmy się do końca, tu giniemy.” Nauczyła mnie, jak się obchodzi z gamonem, bo pierwszy raz w życiu widziałam taki typ granatu. Za nią z piwnicy wszedł major „Zryw”, bo pewno też tam rozdawał rannym. Wtedy kobiety z małymi dziećmi obstąpiły go, klękały, całowały go po rękach, zaczęły go błagać, że chcą żyć, mają małe dzieci: „Nie bijcie się już, nie brońcie się już.” Jedna podniosła malutkie dziecko, niemowlę, które on wziął na ręce, spuścił głowę, mówi: „Poddajemy się.” Ponieważ już wtedy uznano nas za kombatantów, kombatantów ostatnim momencie przyjęli kapitulację. Najpierw zabrali wszystkich wojskowych. Właśnie porucznik „Pas” z grupą ludzi powiedział, że się nie podda i chcieli się przebić przez Niemców, on zginął w bramie tego domu.
- Przy jakiej ulicy był dom?
Przy Bałuckiego, chyba 24. Wieczorem pochował tego, który umarł i mówił, że jeszcze jest jedno miejsce wolne. Wiedziałam, ze jego pochowali w tym miejscu na podwórku na Bałuckiego. Zabrali wszystkich wojskowych do niewoli, a potem wszystkich cywilnych. Zostałam sama w tej piwnicy. Ta piwnica była na końcu domu, bo obok był drugi dom z rannymi wojskowymi. To było bardzo nieprzyjemne, a Niemcy szli korytarzem i rzucali do piwnic granaty coraz bliżej, coraz bliżej… Wtedy się zwlekłam z tego na ziemią, spadłam na ziemię, w zęby chwyciłam plecak „Pasa” i dotarłam do tej dziury. W tym momencie oni rzucili granat. Straciłam przytomność, po czym mnie koleżanki wciągnęły przez dziurę do wojskowego szpitala. Ale to było bardzo nieprzyjemne.
One się ucieszyły, bo myślały, że nie żyję. Wtedy jeszcze dostałam w głowę i w ramię. Położyły mnie na tapczanie, na którym chyba one, sanitariuszki zbył lekarz odpoczywali. Siedział pod ścianą na ziemi taki chłopak, obandażowany, z ręką na temblaku. Jechał czołg ulicą i on wskoczył na moje łóżko, rzucił się zdrową ręką na kraty, zaczął się szarpać, mówi: „Strzelę do nich, mam jeszcze granat, ja tego nie przeżyję, żeby oni jeździli!” Wbiegł Dominik, młody lekarz, jeszcze chyba nie lekarz, ściągnął go z tego łóżka, dwa razy dał po buzi, raz z jednej, raz z drugiej i mówi: „Masz pasek, wieszaj się, ale nie masz prawa narażać rannych.” Potem kazali nas wszystkich przenieść do jeszcze następnego domu na trzecie i drugie piętro. Te biedne dziewczyny musiały nosić obłożnie rannych, bo mało kto chodził, na to trzecie i drugie piętro. Ponieważ one mnie położyły chyba w ich pokoju sanitarnym, więc byłam chyba na końcu. One umęczone do ostatnich granic wzięły mnie najpierw na stołeczek, na którym wyniosły mnie, ja się trzymałam ich. Było piękne słońce. Zobaczyłam ich, to byli chyba gestapowcy, którzy siedzieli przy karabinie maszynowym w fotelu i ten karabin był skierowany prosto w bramę. Straszne były te twarze, takie pełne nienawiści. Potem na trzecie piętro. Wieczorem podpalili dom naprzeciwko i ten, w którym myśmy leżeli. Żagwie wpadały przez wybite okno na nasze posłania. Tam byłam ja i obok taka dziewczyna, która miała pseudonim „Andrzej” po swoim mężu, który zginął. Ona mówi: „Słuchaj, będę skakać przez okno.” Mówię: „Nie dam rady.” Żeśmy próbowały odrzucać te żagwie, bo to wszystko zaczęło się palić. Leżało jeszcze z dziesięciu, piętnastu chłopców, oni też się czołgali i wyrzucali te żagwie. Myśmy byli pewni, że nas spalą. Chyba chcieli nas spalić, tylko spadł straszny deszcz, lunął.
- To tak, jakby cud się zdarzył.
Tak, straszny deszcz… Ale oni nas wyraźnie chcieli spalić. Potem, po dwóch dniach przejął na Wehrmacht. Zabrali wszystkie naczynia, nie wolno było podać ani kaczki, ani basenu, ani wody, ani nic. Kara śmierci była za to. Tylko chodziła jedna pielęgniarka z czarnym paskiem i odbierała całą broń do takiego kosza.
Polka. Za nią szedł Niemiec, dwóch chłopaków dźwigało kosz, ona kazała oddawać broń. To była kwestia życia. Za jeden granat, szli wszyscy ranni. Potem przyjechały chłopskie wozy, które oni ściągnęli spod Warszawy i na tych wozach wywieźli nas na Wyścigi. Leżeliśmy w stajni. Z tym, ze to była właściwie wiata, w której trzyma się konie przed samymi wyścigami. Był dach, słupy, żłoby i uwiązy oraz trochę zgniłej słomy. Zimno było okropnie. Deszcz padał, podmakało wszystko. Tam złapałam potworne [przeziębienie]. W tej stajni żeśmy parę dni leżeli jedno koło drugiego. Potem ładowali nas do pociągów. Wehrmachtowcy wyraźnie chcieli nas uratować, bo chodzili oficerowie i nie oficerowie i każdemu tłumaczyli; „Cywilny, cywilny.” Najpierw uciekli lekarze i pielęgniarki, bo byli zdrowi. Chłopi z Pyr przywieźli dla nas jedzenie i oni tego jedzenia nie puścili, ale pozwolili wyjechać, kto się ruszał, to mógł z chłopami wyjechać. Jakiś lekarz podsłuchał rozmowę, że nas ma przejąć gestapo. Ci co zostaną, to nas przejmie gestapo. Przyznam szczerze, że była m wtedy tak załamana tą kapitulacją i tym wszystkim, uważałam, ze nie wolno się zaprzeć i powiedziałam, że [jestem] jak najbardziej wojskowa. Ta koleżanka też. Władowali nas do wagonów. Na przód szli cywilni, a w ostatnim wagonie nie było nas trzydzieści osób, sami chłopcy i te dwie dziewczyny. Myśmy leżały przy brzegu, ostatnie. Podszedł żołnierz, wyciągnął mnie z tego wagonu i przenosił dalej do cywilnych. Awanturowałam się z nim, zaczęłam go bić pięściami po twarzy, a on mi mówi: „Glupia, glupia, rozwałka, glupia…” To jeszcze mówię: „Ale moja koleżanka, kamaradine.” Nie znałam niemieckiego, ale zrozumiał. Pobiegł, woła: Basza, basza, basza i wyniósł ją. Mało tego, że wyniósł, jeszcze nam rzucił do tego wagonu tobół z pościelą, były kołdry, poduszki.
To był chyba Ślązak. Pruszków nas nie przyjął. Potem żeśmy leżały najpierw na peronie w Milanówku. Jeszcze zapowiedzieli, że pociąg będzie stał tylko godzinę, kogo nie wyniosą, to do Oświęcimia jedzie. Ponieważ myśmy były w ostatnim wagonie, nikogo żeśmy nie znały, więc nie liczyłyśmy. Ale zajrzał chłopak o kuli, przyjrzał się. „Andrzej” była w lepszym stanie niż ja. Zrobiła jakiś znak i zaraz się znalazło ze czterech chłopaków i wyciągnęli nas z tego wagonu, a reszta pojechała chyba na spalenie… Najpierw myśmy leżały trochę na peronie, a potem nas przeniesiono do kina „Oaza”.
- Chciałabym jeszcze na chwilę powrócić do czasu Powstania. Proszę opowiedzieć jak wyglądało życie codzienne, jak wyglądała sytuacja żywnościowa?
Sytuacja żywnościowa u nas wyglądała dobrze, ponieważ mieliśmy doskonale zorganizowane kwatermistrzostwo, mieliśmy przedpola. Bardzo śmieszne, bo chłopi, którzy mieli jarzyny, czy nawet zwierzęta, cielaki do zabicia, otrzymywali kartki, że wojsko wzięło i zwróci im tyle i tyle. Nic im nie zwróciło. Ale te jarzyny żeśmy kopali na tych przedpolach bardzo długo, prawie do końca, pod nosem Niemców, też spotykając się z Niemcami. Raz mnie nawet gonili po polu, bo chcieli mnie złapać. Poza tym mieliśmy dużo makaronu i miodu sztucznego, który aż nam się przejadł. Tam była fabryka sztucznego miodu. Poza tym były świetnie zorganizowane kuchnie. U nas to było świetnie zorganizowane…
- Kto zajmował się przygotowywaniem posiłków?
Przeważnie zakonnice Urszulanki, były Niepokalanki i panie z Mokotowa, które się zgłosiły. Taka generałowa, matka sławnej „Mewy”, też prowadziła kuchnię.
- Gdzie pani najczęściej jadała?
Różnie, o ile jadałam to najczęściej u Urszulanek na Puławskiej w Sienkiewiczówce. Ale rozwieźć trzeba było wszędzie. Na Czeczota Karmelici tez gotowali, też mieli kuchnię. Potem na Misyjnej mieli szpitali. Jak zbombardowano już całkowicie Elżbietanki, nasz wojskowy szpital, to się go poprzenosiło po willach, po garażach. Bardzo ciężko było z rannymi, ponieważ Niemcy wyraźnie pikowali na szpitale.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Do czasu póki była w kranach było bardzo dobrze, a potem na Mokotowie były jeszcze normalne studnie z żurawiami. Owszem, ostrzeliwana była woda, masę ludzi ginęło przy wodzie, ale woda właściwie była. Poza tym na Mokotowie było kilka dużych basenów przeciwlotnicze, w razie czego do gaszenia pożarów. U nas z wodą było nieźle, ostatnie dni były gorsze, bo właściwie trudno było dojść do studni.
- Proszę powiedzieć, czy tak jak na samym początku, gdy pani podeszła na początku sierpnia do barykady, do powstańców, to wtedy można było usłyszeć radio polskie, mnóstwo było flag. Czy taka radosna sytuacja utrzymała się do końca, bądź przez dłuższy czas?
Najpierw była sytuacja bardzo radosna, a potem była zawziętość. Jedni ciągle czekali… Myśmy do końca nie wierzyli, że nam zachód nie pomoże. Starsi oficerowie, to może wiedzieli już, ale my, młodzi do końca nie wierzyli, że nas zachód wystaw tak do wiatru… Raczej nie wierzyliśmy w Rosję, że wejdą, jak nie weszli od razu. Łącznicy przecież szli przez Wisłę. Porucznik „Wania” pływał z Rosjaninem, nie wiem, co się z nim stało, który do nas przywędrował kanałami. Przepływali Wisłę do Rymarskiego, do Berlinga. Jakoś sforsowali tę Wisłę i nic. Tak, że wtedy na nich to żeśmy nie czekali, ale do końca żeśmy nie wierzyli, że nie zrzucą na nas brygady spadochronowej i broni pancernej Maczka. Poza tym do nas chcieli przyjść Węgrzy, którzy stali w Zalesiu pod Warszawą. Widziałam ich jak przyjechali powozem, piękne dwa kasztany z białymi ogonami, z białymi wyczesanymi grzywami, z czerwonymi kokardkami. Na stopniu stał nasz oficer, otworzyło się barykadę, wjechali w obóz i pojechali do komendy. Zaproponowali nam, że wejdą z całą artylerią i zwrócą się przeciw Niemcom. Ale żądali dokumentu, że jak wygramy, to będą traktowani przez aliantów, jako alianci. Poszedł [niezrozumiałe] kanałami do „Montera” do Śródmieścia. Przez radio do Londynu o zgodę, czy Londyn może dać takie zapewnienie, a Londyn nie mógł dać takiego zapewnienia, bo to było jeszcze zanim uznano nas za kombatantów. Nawet miałam iść do Węgrów, tylko nie znałam niemieckiego, a trzeba było znać, poszła koleżanka „Inia” z długimi warkoczami, ale już nie wróciła, zginęła w drodze powrotnej. Kilkakrotnie łącznicy chodzili do Węgrów w tych sprawach, ale oni bez takiego zapewnienia, wcale im się nie dziwie, tym bardziej, że gdyby oni weszli, to Rosjanie też natychmiast by weszli i wystrzelaliby Węgrów, co tu dużo mówić. Po drugie Niemcy się chyba zorientowali, bo zabrali ich. To była połowa sierpnia. Z tymi Węgrami to się tak toczyło chyba do września i jednej nocy zabrano Węgrów z Zalesia gdzieś tam, het. Także film pod tytułem „Eroica”, gdzie gra Dziewoński, gdzie chodzi do Węgrów to jest prawda. Rzeczywiście chodziło się do Węgrów i z powrotem i rzeczywiście były te rozmowy, oni chcieli wejść do Powstania po naszej stronie, tylko chcieli mieć zapewnienie, że będą traktowani jako alianci.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały nastroje wśród ludności cywilnej.
Z początku świetne, a potem gorzej. Z początku były świetne nastroje i wszyscy pomagali. Ale sama miałam taki moment, kiedy przywieźliśmy w nocy zboże z kolonii niemieckiej pod Wilanowem i trzeba było to zboże wymłócić, a chłopcy nie mogli tego robić, bo było nas za mało i weszłam do piwnicy, kazano zorganizować ochotników i ci młodzi mężczyźni siedzieli, nie będą pomagać. Musiałam ich dosłownie postraszyć granatem, żeby poszli i młócili to zboże, bo ostatecznie ten chleb też dostawali. Tak to wyglądało. Pod koniec to wyglądało bardzo źle, ale właściwie trudno się dziwić. Sama przyjmowałam dziewczynę ze spaloną twarzą, która wyrwała się z pożaru jak Niemcy palili Olesińską, prowadziłam ją do szpitala dla cywilnych i próbowałam ją pocieszyć, początku ona była milcząca i niechętna i w ogóle nie chciała rozmawiać, była wręcz wroga, a to było na początku. Z chwilą, kiedy cywilni zaczęli rzeczywiście cierpieć, a bardzo cierpieli, wcale nie mniej niż my… Chcieli żyć i to jest zrozumiałe…
- Chciałabym jeszcze zapytać o prasę powstańczą.
Był „Biuletyn Mokotowski”, bardzo szybko był wydawany. Tym i w ogóle kulturą zajmował się najpierw Klesza. Wydawał pismo, satyryczno-komiczne, które się nazywało „Baszta”. […] U nas był Węgrzyn, który był na specjalnych prawach. Węgrzyn był alkoholikiem i dostawał codziennie, nosiłam mu osobiście, ćwiartkę wódki z komendy. Poza tym była pani Przybyłko-Potocka, która wszystkie swoje ubrania, precjoza, złoto, dolary, wszystko ofiarowała na rzecz Powstania. Chodziła do niej jedna z naszych dziewcząt, trochę się nią opiekowała i odbierał to chyba właśnie komisyjnie major „Zryw”. Byli aktorzy, był amant przedwojenny Brodzisz i jego żona Maria Bogdan, którzy pracowali jako saperzy. Nawet był taki pomysł, żeby zrobić „Warszawiankę”, żeby chcieli zagrać „Warszawiankę”. Solski chciał grać starego gwardzistę. Nie doszło do tego, ponieważ było za ciężko to zrobić.Przyznam szczerze, ze nie miałam czasu czytać prasy.
- Czy słuchała pani Błyskawicy? Można było usłyszeć?
Można było usłyszeć o pewnych godzinach. Raz tylko słyszałam Błyskawicę. Jeżeli ktoś był bardzo zajęty, to naprawdę nie miał na te sprawy czasu, na żadne kulturalne ani… pamiętam, ze na samym początku, kiedy jeszcze był tak pięknie, dorwałam książkę Remarque’a „Na zachodzie bez zmian”, akurat bardzo była wskazana do czytania, ale niewiele jej przeczytałam.
- Proszę powiedzieć, czy kontaktowała się pani z najbliższymi, z rodziną, z rodzicami?
Skąd! Owszem, napisałam raz list, przez kanały nosili kanałowy, tam odbierała poczta harcerska, ale ja nie dostałam żadnego listu. Rodzice mieli wiadomość, że zginęłam, że nie żyję. Nawet pani Nela przyniosła pieniądze odprawy. Ojciec wyszedł wcześniej, mamusia została z babcią i pani Nela przyniosła dolary z wiadomością, że nie żyję. Ponieważ wszyscy, cała grupa zginęła, więc byli pewni, że też zginęłam.
- Chciałabym powrócić do czasu po Powstaniu. Co działo się z panią w Milanówku, jak została pani przeniesiona do „Oazy”?
W „Oazie” znalazł mnie mój prawie, że niedoszły mąż, który był lekarzem chirurgiem i który został w Dzieciątku Jezus i ewakuował dzieciątko Jezus do Milanówka. Ponieważ szukał przyjaciół, kolegów i innych i chodził po tej „Oazie”, to mnie tam znalazł. Przeniósł mnie do siebie do dzieciątka. To było w willi i tam mi operował nogę, robił mi transplantację, dlatego że miałam, rozwalone i kość była na wierzchu. Wszystko się pięknie zrosło, a to zostało, kolano jest zarosłe tylko ziarniną. Żeby było weselej, to nie miał żadnych środków znieczulających, to wszystko był na żywca robione. Nie było narzędzi, więc swoją brzytwą wygotowaną i jakąś pęsetką. W Milanówku byłam chyba do 14 listopada. Nie wiedziałam, że ojciec wyszedł z Powstania, w ogóle nic nie wiedziałam. Napisałam do kuzyna, którego nie znałam, takiego starego kuzyna, który miał bardzo duży majątek, bo był bardzo bogaty, a ponieważ był bardzo bogaty, więc raczej nie utrzymywał kontaktów z rodziną. Napisałam jak się nazywam, czyją jestem córką i czy może coś wie o moim ojcu. Nawet chciał mnie zaraz zabrać do siebie, ale zawiadomił ojca, który był przez granicę. Ojciec najpierw przysłał mi kiełbasę, a potem przysłał konie i końmi przejechałam do Rylska, gdzie przeszłam różne rzeczy. Potem, jak weszli Rosjanie, założyłam tam szkołę. Mamusię i babcię wywieźli do Ciężkowic na Podkarpacie przez RGO. Mamusia miała ranną rękę, była zwolniona z jazdy na roboty, a babcia była staruszką. Miały za co żyć, bo miały dolary, które dostali za to, że zginęłam. Sprowadziliśmy matkę i babcię do Rylska. W Pruszkowie na przykład zabrali moją młodszą siostrę na roboty do Berlina, jej się nie udało. Wróciła dopiero w maju też do Rylska. To było miejsce, gdzieśmy się wszyscy spotkali. Potem Rosjanie weszli, aresztowali ojca i sprawa się skończyła.
- Co robiła pani do 8 maja 1945 roku, do czasu zakończenia wojny?
Prowadziłam szkołę, założyłam pierwszą w województwie szkołę podstawową w Rylsku, gdzie byli sami analfabeci, więc uczyłam i dzieci i dorosłych. Byłam bardzo zajęta.
- Długo trwała kuracja i rekonwalescencja po operacji?
O dwóch kulach chodziłam do końca maja, a potem już o jednej.
- W tym czasie zorganizowała pani szkołę?
Tak, od razu. Oni weszli 17 stycznia, a 2 lutego już szkoła szła.
- Jak pani zapamiętała ten dzień, kiedy w styczniu weszli Rosjanie?
U nas Rosjanie właśnie weszli inaczej. Pamiętam, że właściciel i wszyscy warszawiacy uciekli, wyjechali, została tylko moja rodzina i stara gosposia. Najpierw przybiegli ze wsi ludzi, że Niemiec leży zabity na drodze i motor. Myśmy poszli tam zobaczyć. Śnieg, zima straszna była. Wtedy usłyszeliśmy, że jadą czołgi i zobaczyliśmy polem jadące dwa czołgi oblepione ludźmi. Ludzie się ucieszyli, że to już jada Rosjanie. Mój ojciec ich zatrzymał, poszedł naprzód przywitać ich. Okazało się, że to są rozbici Niemcy, którzy uciekali przed Rosjanami. Mój ojciec dobrze znał niemiecki, więc powiedział, że jeszcze Rosjan nie ma. Pytali o jakąś drogę i pojechali. Myśmy wrócili do domu jeść zupę i nagle wpadło do domu pięciu uzbrojonych Niemców, strasznie głodnych. Najpierw się rzucili na mleko, wypili to mleko. Tłumaczyłam im, żeby się poddali. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że przed oknem roi się od Rosjan, trochę obdartych. Mówię do nich: „Już są.” Jeden z tych Niemców strzelił przez okno do tych Rosjan i zabił ich oficera. Zrobił się straszny tumult, trzech Niemców gdzieś uciekło. Oni wpadli. Z tych dwóch Niemców, jeden był jakoby Lotaryńczyk, mówił po francusku. Nas zagnali do piwnicy, ojca zatrzymali i tych dwóch Niemców od razu przed kuchnią rozstrzelali. Tylko widziałam z piwnicy idące buty i walonki za nimi. Nie pozwolili ich pochować. Poszli dalej. Zaznaczyli, że jeżeli znajdą jakiegoś Niemca, to wszyscy idziemy pod płot. Powiedziałam, że na pewno są Niemcy w domu, bo było ich pięciu, a oni zastrzelili dwóch, dwóch ci trzej na pewno są. Najpierw jeszcze chcieli rozstrzelać mego ojca, ale wybronił go dzierżawca stawów rybnych, który powiedział, że to nie jest pan,
pomieszczik, tylko rządca i że to jest porządny człowiek. Potem pokazał im, okazało się, ze miał legitymację czerwoną w czapce, którą wypruł. To był człowiek przysłany wcześniej z Rosji. Nikt z nas tego nie wiedział. Taki był grzeczniutki, czapkował… Oni ojca puścili, ale tych trzech Niemców…. mnie kazali iść z nimi na górę, na strych szukać Niemców, najpierw po całym domu, jakaś szafa była zamknięta, jeden dźgał bagnetem, żeby te szafę otworzyć. Mówię: „Nie mam kluczy, pan
pomieszczik zabrał.” Rozwalił tę szafę, a tam były same buty. Chodziliśmy po strychu i nie znaleźliśmy tych Niemców, więc oni zapowiedzieli, że tu przyjedzie pułkownik i będzie nocował, a potem będzie lotnisko, będą lotnicy. Pojechali. Siedliśmy do tej odgrzanej zupy, słyszymy jakiś straszny hałas na strychu. Polazłam tam na tych kulach. Okazało się, że ci Niemcy położyli się na belkach podtrzymujących strych. Ponieważ nie widziałam ich i nie wydałam, chyba bym ich nie wydała nawet gdybym zobaczyła, bo już mi starczyło to rozstrzelanie, zażądali, żeby im przynieść jeść, bo są bardzo głodni. Z jedną dziewczyn, pokojówką Żydówką, która została, zaniosłam im naszą zupę i talerze. Zjedli zupę, a potem kazali się wyprowadzić tam, gdzie nie ma Rosjan. „Nie wiem, gdzie nie ma Rosjan.” Wyprowadziłam ich za park. Podziękowali mi, zasalutowali, ja też im zasalutowałam i poszli. Potem przyjechali lotnicy, którzy byli super eleganccy. To był gwardyjski pułk lotniczy, gdzie zebrano z różnych pułków lotniczych najlepszych strzelców na samolotach pościgowych, lekkich, nie bombowych. To byli bardzo eleganccy ludzie, wszyscy znali języki, wszyscy znali francuski. Nie wiem, jak z angielskim, mój dom był francuskojęzyczny. Wydzielili jeden pokój dla kobiet, drugi dla mężczyzn, dzielili się z nami herbatą, ślicznie śpiewali. Mama bardzo lubiła grać na fortepianie, namiętnie, ale raczej lekkie rzeczy. Oni jak grali na organkach i zaczęli tańczyć, to mamusia siadła do fortepianu i oni byli zachwyceni, codziennie tańczyli. Lotnisko było zrobione niedaleko za parkiem, oni wylatywali od nas na Poznań. Nawet mi jeden proponował, żeby z nimi lecieć. Nie, nie… Walczyli o cytadelę w Poznaniu. Byli dość długo, miesiąc czy więcej. Dzięki temu założyłam szkołę, bo ichni pułkownik zgodził się na tę szkołę, powiedział, że to bardzo dobry pomysł. Z tym, że ojcu nie wolno było się wydalać poza obręb podwórza i domu, nawet do parku nie wolno było wchodzić. Ponieważ właściciel, zresztą to był mój kuzyn, wiedziałam, że mieszkał dosłownie o miedzę, to było pięć, sześć kilometrów, przysłał jakiegoś chłopaka, żeby ojciec koniecznie się z nim skomunikował. Wieczorem, w nocy wzięłam ukochanego ogiera i ukochanego pieska, który się nazywał Kizio, pod koc i saneczkami na przełaj pojechałam do tego kuzyna. Ojciec posłał mu jakieś pieniądze. On się strasznie obraził, że ojciec nie przyjechał. Mam nawet schowany ten papier ruski, okropny, gruby z pieczęciami, że ojcu nie wolno się wydalać. [Powiedziałam], że ojciec jest pilnowany, ciągle za nim chodzi taki
bojec i absolutnie nie może się wydalić, „Proszę powiedzieć mnie, o co chodzi, to ja to załatwię, jeszcze raz przyjadę.” Zostawiłam mu konia i Kizia, pieniądze i koc, wracałam piechotą przez te pola. To było bardzo nieprzyjemne, bo pełno Niemców leżało zabitych na śniegu. Nie pozwolili sprzątać. Ci przed kuchnią leżeli do lata, nie wolno ich było pochować. Dopiero jak się zrobiło gorąco to zbierało się i chowało. Lotnicy byli bardzo eleganccy, słowa nie mogę powiedzieć, ale potem jak wracali spod Berlina, to wracali ułani radzieccy. To było gorzej, na wsi się dziwne rzeczy działy. Z tym, że ja szalenie lubiłam jeździć konno. Nawet w czasie Powstania konno jeździłam. Oczywiście dzieci się rozbiegły jak zobaczyły całe to towarzystwo, ja jak zobaczyłam te konie, to podlazłam do konia i władowałam się na konia i z takim oficerem jeździłam po polu. On był zachwycony, nic mi nie zrobił. Ojciec był przerażony: „Co ty, przecież on mógł nie wiem, co zrobić.” Ale nic mi nie zrobił, był tak zdziwiony, że z nim siedzę konno. Ale bojcy, jeźdźcy, to dziwne rzeczy we wsi robili, tam było gorzej. Lotnicy to był Wersal.
- Proszę powiedzieć, co działo się już po zakończeniu wojny.
Po zakończeniu wojny ojca zaaresztowali za nazwisko, pochodzenie, za to, że go ludzie lubili. Pojechałam do Łodzi, dostałam pracę w szkole, mamusia z babcią zostały jeszcze, ja musiałam jej jakoś utrzymać. Było bardzo źle. Ojciec dostał pracę w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. To było [gospodarstwo] państwa Słowikowskich. Tam pracował od 1946 roku do 1950. Usunęli go z paragrafu 32, jako szkodnika społecznego, niczego mu nie mogli dowieść, ale ponieważ nas bardzo lubili. Ja prowadziłam świetlicę, zrobiłam bardzo ładne Wianki nas stawami, staropolskie, śliczne były. Dziewczyny były biało-czerwonych sukniach, chłopcy byli w kalesonach i koszulach i były ogniska, było skakanie, śpiewanie, było pięknie. To się nie podobało. Z mamusią i z ludnością tam pracującą zrobiłyśmy dwa przedstawienia teatralne. Ojcu fornale strzelali z bata pod oknem jak miał imieniny. To zdecydowało ostatecznie i jako szkodnik społeczny został usunięty bez prawa pracy.
- Czy panią spotkały podobne represje?
Bardzo dużo. Ciągle byłam wzywana do UB i ciągle namawiana do podpisania współpracy. Różne rzeczy…. Moja korespondencja, każdy list, nawet polecony, czy wartościowy był sprawdzany dokładnie, otwierany, nawet się listonosz śmiał, mówił: „Ale panią sprawdzają.” Do 1989 roku, [sprawdzali] każdy list, nawet jak od rodziców dostawałam zwykłe rodzinne listy, wszystkie były sprawdzane.
- Czy przychodzili do pani mieszkania?
Tam, miałam rewizje dwukrotnie.
Tak jak rewizja, straszne rzeczy się działy.
- Na zakończenie chciałabym zapytać, czy miałaby pani do dodanie jeszcze coś na temat Powstania Warszawskiego?
To był bardzo szczęśliwy okres, nie byłam nigdy tak szczęśliwa.
- Jakie były najlepsze chwile w Powstaniu?
Dla mnie wszystkie, wszystkie… Z tym, że nie można powiedzieć o najlepszych chwilach, kiedy ginęli ludzie, to do dzisiaj boli. Ale w całości, to się widziało… To trzeba było słyszeć księdza Zieję, który był naszym kapelanem, że jesteśmy w wolnej Polsce. To może trudno zrozumieć, ale jeżeli człowiek wychował się w wolnej Polsce i w polskiej szkole, był bardzo patriotycznie chowany i stale nam zaznaczano, że nasi rodzice, stryjowie, wszyscy kuzyni, znajomi walczyli o Polskę w ten czy inny sposób, jedni byli w Legionach, inni jeszcze gdzieś i że Polskę trzeba szanować. I nagle to się tak zawaliło, że dla nas to był szok absolutny, tragedia. Poza tym myśmy się czuli odpowiedzialnie za tych wszystkich, którzy poszli do niewoli, czy poginęli, myśmy musieli podjąć ich pracę, to był obowiązek. Powstanie to było wreszcie jakieś apogeum, to się dla nas skończyło, myśmy śpiewali ”Boże cos Polskę”, „Jeszcze Polska”, myśmy nosili opaski. Żeśmy zdobyli takie kombinezony, w które byliśmy umundurowani, bardzo to było niewygodne, zwłaszcza dla dziewcząt, bo to było rozpinane z dołu, naszywałyśmy sobie proporczyki, czapki z proporczykami… To było zupełnie odrodzenie życia… Dla nas to było szczęście, mimo tego, że ludzie ginęli. W 1943 roku straciłam starszego brata. Te pięć lat upokorzenia, niszczenia godności, strachu, przemykania pod murami… To trudno nie powiedzieć, że to było szczęście. Można nawet opłakiwać kogoś, można cierpieć nad tym, ale być szczęśliwym, że dzisiaj on, ona, a jutro ja, ale jest. Bez przerwy się czekało na to, że nas zachód jednak nie zostawi. Dla nas to było większą tragedią niż okupacja rosyjska, bo to była zdrada… absolutna zdrada. Do dzisiaj mam większe pretensje do Francji i do Anglii, zwłaszcza do Anglii, niż do Rosji, bo Rosja była zawsze naszym wrogiem, a ci podpisali z nami umowy i walczyli z nami cały czas.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze… Kapitulacja…. kapitulacja… coś strasznego. To jest chyba najgorsze wspomnienie w życiu, gorsze niż śmierć mego męża, niż wiele innych śmierci. Ta zupełna beznadzieja, bo wiadomo, że wejdą Rosjanie i wiadomo, że wchodzimy w drugą okupację, z tego sobie już człowiek zdawał sprawę. Nie mogło być gorszego…
Warszawa, 13 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior