Teresa Langda

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Langda, urodziłam się 9 sierpnia 1930 roku w Warszawie.

  • Jak zapamiętała pani okres przedwojenny? Jak to wyglądało oczami małej dziewczynki?

Nie było u nas bogato. Ojca straciłam już w wieku czterech lat, tak że mama musiała [sama dbać o nas].

  • Co się stało?

Wypadek kolejowy. Zginął tragicznie.

  • Czy tata był kolejarzem?

Nie. Po prostu tak się zdarzyło. Mama została sama ze mną. Wobec tego, nie mając zawodu, musiała się jakoś ratować. Postanowiła prowadzić sklepik. Jakoś żeśmy żyły.

  • W którym miejscu był ten sklepik?

To było na Sielcach. Była taka dzielnica Sielce, nie wiem, czy w tej chwili jeszcze funkcjonuje. W każdym razie miejsce po tym domu jest, ale stoi tam w tej chwili duży wieżowiec. To była ulica Baniowska, tam mama prowadziła z późniejszym moim ojczymem mydlarnię, w której było wszystko, to znaczy farby, nafta, cukierki, zeszyty, perfumy, mydło i takie różne rzeczy. Tak że ciekawy to był sklep dla mnie. Miałam tam co oglądać. Jakoś wystarczało na utrzymanie się. Pokój był maleńki. Było w nim wszystko: kuchnia, sypialnia, stołowy i łazienka – wszystko.

  • Około szesnastu metrów?

Tak. W tym mieszkaliśmy we troje, a potem we czworo.

  • Proszę powiedzieć, czy zapamiętała pani może coś specyficznego? Sielce to blisko Czerniakowa, dzielnicy robotniczej.

Przede wszystkim wspaniałe podwórko, dzieciarnia, która bawiła się na nim od rana do wieczora. Warunki ciężkie, wody nie było, trzeba było przynosić od sąsiada. Ubikacja była na podwórku, duża, paskudna, po schodkach się wchodziło, zlew z pomyjami dla lokatorów też na podwórku. Dom był nieduży, jednopiętrowy, wszystkiego było kilkunastu lokatorów. Ale zabawy były wspaniałe, jeszcze te przedszkolne…

  • W co się wtedy dzieci bawiły?

W „komórki do wynajęcia”, jakieś „farby”, „zegary”, „berki”, „ gąski”, „czarnego luda”.

  • Na czym polegały?

Każdy wybierał sobie kolor farby, przychodzili klienci i nie wiedząc, kto jest kto, wybierali kolory farb. Potem się tworzyły grupy, które ze sobą się ganiały albo coś… Ciekawe to były zabawy wymyślone przez dzieci.

  • A „zegary”?

„Zegary”… Już nawet ja nie pamiętam, na czym to polegało, ale żeśmy jakoś tykały różnie i bimbały. Takie zabawy w sklep, w dom.

  • Na czym polegał „czarny lud”?

Gromada dzieci stała po jednej stronie podwórka, a jeden po przeciwnej i wołał tak: „Boicie się »czarnego luda«?” – a dzieci krzyczały: „Nie!”. No i biegły, a „czarny lud” wyłapywał. Biegły w jego kierunku i on jedno sobie upatrzył i złapał. Ale uciekały na boki i niełatwo było. On zostawał „czarnym ludem” i znowu krzyczał: „Boicie się »czarnego luda«?” . Tak to się dzieciarnia bawiła.

  • Jeśli chodzi o nastroje przed wybuchem wojny, to była raczej dzielnica robotnicza, więc tutaj dzieci bardzo mocno obcowały z dorosłymi i dużo słyszały. Jak to wyglądało w pani przypadku?

Na przykład mój ojczym nie wierzył w wojnę, zawsze ufał wszystkim informacjom gazetowym. Nawet jak już zaczęły bomby lecieć, to jeszcze mówił nam, że to ćwiczenia, że to nie jest wojna. Nas, dzieci, to bawiło. Wydawało się, że to coś nadzwyczajnego będzie tego dnia, kiedy zaczęły nas pierwsze alarmy przez radio mobilizować. Potem było oczywiście coraz gorzej.

  • Czyli dzieci traktowały to jako swojego rodzaju atrakcję?

Tak, atrakcję. Właśnie tak to było. Pamiętam ten dzień, kiedy biegałam jeszcze po ulicach, żeśmy były bardzo podniecone.

  • Jak na Sielcach wyglądał wybuch wojny? Był jakiś alarm, kazali schodzić czy ludzie troszkę zlekceważyli?

Były alarmy głównie przez radio. Słyszało się, bo było u nas radio. Informacje też były dla nas dziwne: „Nadchodzi koma trzy…”, „Alarm dla miasta Warszawy, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. Wtedy czekało się, co się będzie działo. Jeżeli nadlatywały samoloty, to podobno mieliśmy się chować w schronie. Wykopano w ogródku i tam podobno trzeba było się chować, ale nikt tam się nie chował. Po prostu wychodziliśmy na klatkę schodową i tuliliśmy się do siebie. Jak bomby spadały obok, to był przestrach. Ziemia się kołysała, ja się tuliłam do mamy, mama do mnie.

  • Większość sąsiadów postępowała podobnie?

Tak. Potem było coraz gorzej, ostrzał, oblężenie Warszawy, latały pociski na prawo i lewo. W ogóle straszne pożary nocami, ulice całe płonęły. Przypominam sobie obrazek swojej ulicy, Baniowska się nazywała, płonąca cała z jednej strony, z drugiej strony – przerażający obraz. Ludzie w ogóle zachowywali się przedziwnie. Szukali bezpiecznego miejsca, którego nie było. Tak się przemieszczali bez sensu po mieście. My też zresztą [błąkałyśmy się] z jakimiś cenniejszymi rzeczami. Mama [sama z nami], bo ojciec poszedł do wojska w ostatniej chwili.

  • Został zmobilizowany 1 września?

Nie, dopiero w czasie [trwania]. On był już po czterdziestym roku życia, tak że nie wiem, czy to obowiązywało. W każdym razie ponieważ powiedzieli, że ma się zgłosić, to się zgłosił i nie było go w domu, tylko ja z mamą. Potem dostał się do niewoli niemieckiej gdzieś na wschodzie, uciekł z niewoli. Szli kolumną i ojciec sprytnie się zawieruszył w jakimś sklepiku i udało mu się. Potem się przebrał w jakieś dziwne odzienie i wrócił, jak już Niemcy okupowali Warszawę.

  • Gdzie pani wyszły?

Wyszłyśmy, szukałyśmy czegoś bezpieczniejszego. [Poszłyśmy] do stryjostwa na Śliską, bo to były domy bardziej masywne, wydawało się, że to się utrzyma. Niedługo tam byłyśmy, mama nie wytrzymała tego siedzenia w kościołach, które potem były zbombardowane. Dobrze, żeśmy w nich nie siedziały. Wróciłyśmy do siebie na swoje śmieci i tam już do końca trwałyśmy.

  • Jak pani zapamiętała moment kapitulacji Warszawy, wejście Niemców?

Zapamiętałam bardzo. Był przykry widok. Pamiętam, dzieciaki stały przy płocie wychodzącym na ulicę i przez szpary patrzyłyśmy na kolumnę polskich żołnierzy, którą pędzili Niemcy.

  • Przez ulicę Baniowską?

Przez Sielecką w kierunku Łazienek. To był bardzo przykry widok. Ale już zaczynał być spokój, Niemcy wydawali zupy, po które nie chodziłyśmy honorowo. Już nie był ostrzału i bombardowań, uspokoiło się.

  • Jak wyglądało życie podczas okupacji, gdy Niemcy byli na co dzień w Warszawie?

Jeśli chodzi o szkołę – wyrzucili nas z naszej pięknej szkoły na Czerniakowskiej.

  • Czy pamięta pani, pod którym numerem?

To jest szkoła, która jest do tej pory, nie wiem, który to jest numer, już nie pamiętam. W każdym razie jest to po prawej stronie duża, ładna szkoła przedwojenna w kierunku Śródmieścia. Tam chodziłyśmy do pierwszej i drugiej klasy, potem zostałyśmy przeniesione do jakiejś rudery, kamienicy byle jakiej i tak nas rzucali w tę i z powrotem – coraz gorsze były te lokale. Uczyłyśmy się chyba przez rok przymusowo niemieckiego, ale jakoś niewiele z tego pamiętam: Eins, zwei, drei…, liczenie, kilka słów się zapamiętało. Potem już tego zaniechali. Nauka wyglądała w ten sposób, że były tak zwane szkoły powszechne – teraz podstawówki.
Uczyliśmy się polskiego w bardzo okrojony sposób, dostawałyśmy pisemko, które się nazywało „Ster”. Nie było żadnych podręczników, książek, był „Ster”. W „Sterze” były wybrane czytanki, które były zupełnie bez jakiejkolwiek myśli, żadnych naszych pisarzy, poetów.

  • Czy to było wydawane przez okupanta?

Jako pomoc szkolna. Rachunki to rachunki, przyroda…

  • Czy nauczyciele starali się w jakikolwiek sposób przemycić trochę wiedzy spoza programu narzuconego przez Niemców?

Jak już chodziłam do klasy siódmej (bo była siedmioklasowa), to zorganizowano nam komplety. Odbywały się nie w szkole, tylko w prywatnych mieszkaniach, między innymi w naszym mieszkaniu. Mama z ojcem się zgodzili, więc przychodziła pani Baranowicz […] i przychodziła gromada dziewczynek i chłopców – kilkanaście [osób], bo wszyscy nie przychodzili. Trzeba było trochę za to płacić, nie wszyscy mogli. Poza tym może nie do wszystkich miała pani zaufanie, żeby ich ściągać w ten sposób. Uczyłyśmy się historii, geografii, polskiego normalnie. Tak że ten jeden ostatni rok okupacji to był jedyny rok, kiedy nauczyłyśmy się trochę i polskiego, i geografii, i historii z pierwszej ręki.

  • Jak wyglądała sytuacja z pożywieniem? Państwo prawdopodobnie mieli lepszą sytuację, prowadząc sklep.

Na pewno nie najgorzej nam było, głodni nie chodziliśmy. Ale jedzenie było, jakie było. To znaczy chleb obrzydliwy, gliniasty, marmolada, sacharyna zamiast cukru. Mama kombinowała jakoś, żeby nas odżywić, jakaś brukiew, placki.

  • Jeździły panie gdzieś na zakupy, żeby sprowadzić towar spoza Warszawy?

Nie, oni nie mieli czasu, bo całe dnie byli zajęci w sklepie, to nie było mowy. Najwyżej można było kupować od tak zwanych szmuglerów. Czasami nawet można było dostać pokątnie biały chleb, to było już nadzwyczajnie. Różnie się odżywialiśmy. Moje ciocie na przykład hodowały króliki w kuchni na drugim piętrze przy ulicy Pańskiej. Tak że rozmnażały się te króliki, potem były uzupełnieniem jadłospisu. Karbidówki były. Wyłączano nam światło i trzeba było sobie organizować oświetlenie. Tak się żyło ciężko i smutno, i coraz gorzej, ponieważ coraz smutniej i przeraźliwiej. Stale docierały do nas odgłosy rozstrzeliwań, łapanek.
  • Czy może była pani kiedyś świadkiem łapanki?

Osobiście nie byłam. Pamiętam raz, bo byłyśmy w szkole przy alei Szucha. Króciutko tam uczyłyśmy się, chyba jeden rok. Pamiętam moment, kiedy na lekcję roztrzęsiona wpadła nasza katechetka, siostra Wirginia i przekazała nam, że tuż obok na Puławskiej rozstrzeliwali przed chwilą grupę ludzi. Było to dla nas przerażające. Tylko z odgłosów [słyszałam], osobiście na szczęście nie widziałam nic takiego.

  • Jak funkcjonowali szmuglerzy? Chyba nie zgłaszali się oficjalnie?

Nie, po znajomości, pokątnie dowiadywali się ludzie jeden od drugiego. Przywieźli, nie przywieźli, cokolwiek się kupowało, ale biedne było jedzenie, marne.

  • Czy u państwa w kamienicy byli szmuglerzy albo osoby, które organizowały w jakiś sposób wypady na fabryki niemieckie?

Nie, tego nie pamiętam. Mama organizowała zaopatrzenie. Nie bardzo od nas wymagała udziału w tym wszystkim. Robiła zapasy oczywiście, które się później bardzo przydały.

  • Proszę powiedzieć, czy w szkole nauczyciele w jakiś sposób przekazywali dzieciom, że może nastąpić Powstanie?

Nie. Jeśli chodzi o Powstanie, to zupełnie nie byłyśmy zorientowane. Było jakieś napięcie, na pewno nasi starsi koledzy coś wiedzieli na ten temat, ale nie puszczali pary. Do ostatniej chwili nie wiedziałyśmy.

  • Na dzielnicy też nic nie było wiadomo na ten temat?

Nie. Do ostatniej chwili wszystko normalnie funkcjonowało, sklep nasz był otwarty, poszłam sobie do koleżanki z wizytą tuż przed piątą.

  • Pierwszego sierpnia? Co było dalej? Jak pani zapamiętała ten moment?

Siedziałyśmy sobie razem, był jej tata i raptem doszły nas informacje. Ludzie przekazywali, że coś się dzieje, chyba Powstanie. Strzały to tu, to tam, raczej pojedyncze. To była dzielnica, której się Powstańcom nie udało opanować w pierwszych dniach. Tam Niemcy dominowali, tak że tylko takie były sporadyczne wystrzały. Gdzieś daleko było słychać strzelaninę, ludzie pozamykali bramy, pozamykali sklepy i czekali, co będzie dalej. Martwili się. Na przykład mama mojej koleżanki wyszła na miasto i nie wróciła, nie dało rady, bo wszyscy się pozamykali w domach, nie wychodzili. Już nie było szans ze Śródmieścia dotrzeć spokojnie do domu. Nie można było wyjść, bo strzelali.

  • Niemcy strzelali?

Oczywiście.

  • Do wszystkich?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała dalsza część Powstania.

Mama przyszła ze sklepu do domu, bo myśmy mieszkali już gdzie indziej, a sklep był gdzie indziej, zmieniła się sytuacja.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Na Grottgera 1 przy Belwederskiej. Ja byłam u koleżanki. Wobec tego mama, jak wróciła, to się przeraziła, że mnie nie ma, ale ponieważ wiedziała, gdzie bywam, natychmiast moja siostra odważnie przemknęła uliczkami pomiędzy domami po mnie, żeby mnie sprowadzić do domu. Cudem przez parę sekund żeśmy przybiegły pod strachem, że coś się może zdarzyć. Mama wyczekująca w oknie, kiedy się pojawimy. Byłyśmy już we trzy, na szczęście. Trwało to tak do 19 sierpnia. Osobiście mnie się wydawało, że entuzjazm jest za mały. Ja byłam wielką entuzjastką tego, co się dzieje, że trzeba. Widziałam, że starsi nasi lokatorzy sceptycznie dosyć [podchodzili], pewnie niepokoili się, nie było to wesołe dla ludzi zamieszanie i perspektywa nieciekawa. Ale ja się cieszyłam, że walczymy.

  • Co się stało 19 sierpnia?

Dziewiętnastego sierpnia obudziliśmy się rano, przedtem jeszcze wielokrotnie schodziliśmy do schronu, bo i naloty, i wszystko było na raz.

  • Do 19 sierpnia nie było jeszcze widać Powstańców?

Nie, byliśmy pod nadzorem niemieckim. Jak się człowiek pojawił gdzieś na ulicy, to widać było, że strzelają za nim kulki, wbijały się w jezdnię, tak że bał się człowiek wychodzić. Dziewiętnastego rano zbudził nas wielki hałas na ulicy. Okazało się, że Powstańcy budują barykadę, jakoś tam dotarli. W poprzek Belwederskiej szum. W naszym domu założyli sobie punkt oporu czy jak to nazwać. Była wielka radość, bo nareszcie nasi z opaskami. Zmordowani okropnie, bo to jednak już prawie trzy tygodnie tego było. Nasze kobiety zupę z byle czego [ugotowały], bo już specjalnie nie było czego jeść. Karmiły ich, jak mogły. Radiostację sobie założyli, pamiętam, na naszej klatce schodowej. Bardzo mnie to ciekawiło, chodziłam tam podglądać, jak on nadawał, co tam robił. Chłopak miał chyba z czternaście lat. Tak to właśnie wyglądało. Jak gdyby się okopali w naszym domu i wtedy uderzyli Niemcy z taką siłą, że to trwało niedługo. Strzelali jak do kaczek. Pamiętam chłopca, Powstańca stojącego na klatce, bo oni się ostrzeliwali jakoś Niemcom – trafiony gdzieś w brzuch, stał, podpierał ścianę, kałuża krwi koło niego. Wołał do swoich kolegów: „Weźcie ode mnie granat! Weźcie ode mnie granat!”. Już czuł, że pada. Tak mi to utkwiło: „Weźcie ten granat!”. Jakby dla niego broń jest ważniejsza od tego, że on jest ciężko ranny, że nie wiadomo, co będzie dalej. Zabrali go potem, kobiety darły prześcieradła na kawałki na bandaże, ratowały, jak mogły. Trwało to króciutko.

  • Czy pani zaprzyjaźniła się z którymś z Powstańców, próbowała rozmawiać?

Nie, to już było natarcie takie, że nie było mowy o prywatnych gadkach. Potem tylko słyszałam, że któryś leży w piwnicy, że jest bardzo ciężko ranny. Powstańcy zdecydowali opuścić nasz dom, wzięli swoich rannych i cofnęli się piwnicami w głąb Grottgera. My, lokatorzy (tam nas była garstka, bo wielu ludzi wychodziło wcześniej z Warszawy), kilkanaście osób siedziało w piwnicach i czekaliśmy, co będzie dalej.
Niemcy podjechali pod dom dwoma czołgami i walili w nasz budynek. Sypało się na głowę, przerażające odgłosy. Za chwilę ktoś zameldował, żeby wychodzić szybko, bo Niemcy podpalają budynek. Więc weszli, podpalając mieszkania na klatce schodowej po prawej, po lewej stronie. My w międzyczasie wyszliśmy z piwnicy. Kobieta białą szmatę na patyk wzięła i wyszliśmy naprzeciw Niemców, czołgów. Nas było mało. Nie wiem, czy Niemcom się nie chciało nas gdzieś holować, powiedzieli: Schnell! Schnell!, puścili serię i żeby uciekać, wychodzić. Wyszliśmy.

  • Gdzie się panie udały? Którędy panie szły?

Belwederską w kierunku Chełmskiej. Na Chełmskiej, ponieważ to był już wieczór, zatrzymałyśmy się na noc w piwnicach, w mieszkaniach, które jeszcze były do użytku. Następnego dnia rano wyszliśmy w ogóle z Warszawy Puławską w kierunku na Piaseczno.

  • Dwudziestego sierpnia?

Tak. Szła cała gromada uciekinierów jak my, każdy z jakimś tobołem, walizką. Po drodze kupiliśmy sobie pomidorów i ogórków, ktoś nam dał kartofli, nagotowaliśmy. Tak przeżyliśmy dzień ucieczki z Warszawy.
W końcu zatrzymaliśmy się w Piasecznie, a następnie uzyskaliśmy dzięki sąsiadowi, który z nami wędrował, pomieszczenie w Zalesiu Górnym. Domek letniskowy opuszczony przez właścicielkę, która gdzieś wyjechała i nie wróciła. W letniaczku zamieszkaliśmy.

  • Długo tam pani mieszkała?

Do stycznia. Do ofensywy.

  • Jak to wyglądało, jeśli chodzi o wieści z Warszawy? Czy docierały wieści o tym, co się dzieje. Czy Powstańcy albo ludność cywilna jeszcze tam dochodziła?

Tak, bo ludzie wychodzili stopniowo z Warszawy. Komu się udało, wychodził. Jak się kogoś spotkało w Piasecznie (bo to było miasteczko najbliższe Zalesia), to jakieś wieści się zdobywało. Między innymi wspaniałą wieść, która przyszła do nas, że mieszkanie nasze chyba ocalało, bo się okazało, że paliły się boczne mieszkania, a w środkowym podpaliła się [tylko framuga], troszkę zwęglona była framuga od drzwi. Nie zapaliło się środkowe mieszkanie, tak że trzy takie mieszkania ocalały. Ludzie, przechodząc [mówili]: „Chyba wasze mieszkanie ocalało”. Znajomi, bo rodziców znało wiele osób, ponieważ prowadzili ten sklep, zawsze więcej ludzi znali. Zasłony były czarne, zaciemniające, bo jak były naloty za Niemców, to trzeba było stosować takie zasłony. Spuszczało się na okna wieczorem i miasto było zaciemnione. Te zasłony powiewały w oknach i ludzie wydedukowali, że mieszkanie nie zostało spalone, jak te zasłony fruwają. Mieliśmy tę nadzieję. Jeśli chodzi o Warszawę, to w październiku była kapitulacja. Ludzie usiłowali jakoś dotrzeć do swoich domów, coś sobie przynieść, bo strasznie było. Nie mieliśmy ani garnka, ani poduszki – ciężko było żyć.

  • Czyli pod Warszawą też były problemy z takimi rzeczami?

Przecież nie wzięliśmy tego wszystkiego, ja wyszłam w palcie, chociaż to był sierpień. Mama mi kazała założyć paltko. Dobrze, potem przyszła zima i nie byłoby w czym chodzić. Co udźwignęłyśmy, to miałyśmy ze sobą, ale przecież nie takie rzeczy jak garnki czy coś takiego.

  • Czy udawało się tym osobom dotrzeć do miasta do swoich mieszkań, do rzeczy?

Nawet kiedyś moja mama, ja i moja starsza siostra wybrałyśmy się. Pamiętam, był to 3 października. Chyba jakoś tak była kapitulacja. Ponieważ zasłyszały, że niektórzy warszawiacy docierają do swoich czy nie swoich domów, po drodze znaleźli coś i brali, to też się wybrałyśmy. Chciałyśmy zobaczyć. Ale nie udała nam się ta wyprawa, bardzo ciężkie przeżycie miałam wtedy, bo nie dotarłyśmy jeszcze do swojego domu, zatrzymał nas „ukrainiec” w tych ruinach, pustych domach widocznie nas przyuważył. Zagnał nas do jakiegoś pokoju, zaczął nam robić rewizję. Najpierw mamy, potem starszej siostry, w końcu mnie. Robił mi rewizję, miałam czternaście lat, nie wiedziałam, co on ode mnie chce. W każdym razie rozebrał mnie prawie do bielizny. Starałam się jakoś bronić przed nim. Moja mama na podwórzu z moją siostrą lament podnoszą straszny. On mi przystawił zimną lufę swojego pistoletu do mojej gołej piersi, ale jakoś wcale się nie bałam. Nie bałam się, tylko byłam wściekła na niego. To już wygląda może na scenę z filmu: szarpię się z nim, a w międzyczasie słyszę samochód. Podjeżdża samochód, okazało się, że jechała chyba żandarmeria niemiecka i moja mama już nie patrzyła na nic, siostra też nie, zatrzymały ich i coś tłumaczą, że Kinder, że małe dziecko, że coś się dzieje. Zrozumieli ci Niemcy. On oczywiście, jak usłyszał, to natychmiast wyskoczył, zgarnęli go, zabrali i my na szczęście uszłyśmy [z życiem]. Już nie chodziłyśmy po żadne garnki, tylko uciekłyśmy z Warszawy czym prędzej wśród rynien dzwoniących, kotów zdziczałych, leżących trupów ludzi. Było strasznie. Straszny wieczór przeżyłam wtedy.
  • Jak Niemcy zabierali „ukraińca”, to normalnie, czy bardziej agresywnie do niego podchodzili?

Zabrali. Chyba do samochodu go wsadzili. Nie wiem, może kultury trochę mieli.

  • Czyli nie było żadnych scen przy aresztowaniu?

Nie. On był przecież podwładnym, musiał zasalutować.

  • Wróciły panie do Piaseczna?

Wróciłyśmy do domu i już więcej mnie moja mama z siostrą nie zabierały, bo powiedziały, że pecha przynoszę. Wobec tego chodziły same po garnki i inne [rzeczy].

  • Czy udało im się coś przynieść?

Raz nawet moją mandolinę, którą zostawiłam w domu, kiedyś mama mi przyniosła.

  • Czyli dotarły do tego mieszkania?

Dotarły.

  • Czy pamięta pani, w jakim mniej więcej to było okresie?

To musiało być gdzieś chyba w listopadzie. Opowiem, jak do harcerstwa się zaciągnęłam. Zastęp stworzyłyśmy w Zalesiu i była jakaś konspiracja. Działałyśmy tam, to znaczy przedstawienie gwiazdkowe robiłyśmy dla dzieci. Mówię o tym, bo mandolina mi się przydała. Odgrywałam pastuszka, który na mandolince podgrywał do tańca różnym kujawiakom, krakowiakom. Tak że próbowałyśmy coś robić. Przyszła zima, ofensywa, strzelanina.

  • W tym czasie między wyjściem z Powstania a powrotem do Warszawy też miały panie kontakt z Niemcami? Jak to wyglądało w Zalesiu, w Piasecznie?

Niemcy nas złapali na drodze na Warszawę. Robili łapankę i kazali kopać rowy, okopy, Bóg wie co, bo już ofensywa się zbliżała. Czasami trzeba było coś odpracować.

  • Raczej było spokojnie, jeśli można mówić o spokoju na wojnie.

Myśmy siedzieli w lesie, bo to były domki w lesie. Raczej był tam spokój. Niemcy już stracili trochę fason, już nie było buty. Pamiętam moment w święta Bożego Narodzenia, bo tam spędziliśmy święta. Tradycyjnie musiały być, ale nic nie było specjalnie ciekawego. Któregoś ze świątecznych dni przyszło do nas dwóch Niemców, żołnierzy niemieckich. Zapukali, mama w dobroci serca myśli sobie, że widocznie im jest bardzo smutno, wpuściła ich, przyjęła i siedzieli jakiś czas. Bez znajomości języka, ale widać z tego, że chcieli trochę ciepła rodzinnego. Wiem, że byłam na nich taka wściekła, że mama ich przyjmuje, traktuje jak ludzi – teraz to doceniam, bo ludzie zaciągnięci do Wehrmachtu… Wiem, że miałam pierścionek z orzełkiem na biało-czerwonym tle – takie się wtedy nosiło. Pierścionkiem im przed nosem [prawie machałam] i w ogóle ani słowa. Posiedzieli troszkę i poszli sobie. Tak że taki był kontakt z niemieckimi żołnierzami.

  • Lasy chojnowskie, partyzanci też tam byli. Czy zdarzyło się spotkać?

Nie, tam nie podchodzili do nas. Dopiero jak już ofensywa ruszyła, to pierwsze co widzieliśmy, to ruskich za oknem, którzy szukali sało i wódki. Sało, to znaczy słoniny. Przez okienka zamrożone żeśmy ruskich oglądali.

  • Jaki był kontakt z żołnierzami rosyjskimi?

U nas żaden. Przelecieli, poszukali czegoś i poszli. Poszli dalej z frontem. Myśmy mieli kontakt później, jak już wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy na szczęście w swoim mieszkaniu. Mieliśmy kontakt z polskimi żołnierzami, którzy szli z tą armią kościuszkowską, bo oni tam mieli postój po ofensywie i widocznie trochę odpoczywali. Przychodzili do nas, widzieli dom jakoś działający. Pamiętam, przychodzili do nas żołnierze, siedzieli wieczorami, mama smażyła jakąś cebulę, jak jej się trafiło. Oni przynosili alkohole nie wiem skąd. Bawiliśmy się, to znaczy śpiewali nam „Katiuszę”, uczyli nas swoich żołnierskich piosenek. Z nimi mieliśmy kontakt, dopóki nie musieli ruszyć dalej na Berlin.

  • Opowiadali może coś takiego, co pani utkwiło w pamięci?

Najbardziej mi w pamięci utkwiła „Katiusza” jak po rusku śpiewali. Ale o swoich działaniach wojennych nie mówili. Chyba chcieli odetchnąć innym nastrojem. Nas było dwie dziewczyny, było wesoło.

  • Kiedy się panie dowiedziały, że Warszawa jest już wyzwolona, że się skończyło? Jak to nastąpiło?

Nie wiem, to była chyba poczta pantoflowa. Natychmiast się rozchodziły takie wieści. Człowiek człowiekowi przekazywał, tak że już na drugi dzień, jak Warszawa została wyzwolona, to rodzice już wiedzieli. Oczywiście natychmiast się wybrali, nas chwilowo zostawili w domku, a sami poszli zbadać sytuację. Na drugi dzień ojciec po nas przyjechał, zabrał nas też furmanką do Warszawy. Jeszcze były ograniczenia, jeszcze niby nie wpuszczali, ale jakoś bokami [dotarliśmy].

  • Jak pani zapamiętała Warszawę, jak panie wchodziły?

Mróz był straszny, wyziębione wszystkie mury. Oczywiście ruiny.

  • Może to wyglądało lepiej niż przed Powstaniem, gorzej niż przed Powstaniem?

Były ruiny. Kompletna ruina, wypalone domy.

  • Chodzi mi o pani miejsce.

Myśmy wrócili do domu, jak mówiłam, do trzech mieszkań. Oczywiście się przeważnie ludzie poznajdowali, ci co mieli gdzie wrócić. Natomiast tuż obok mieszkanie było wypalone do cna z jednej strony, z drugiej strony. Żyliśmy w ten sposób, że wyrąbywało się lód z wanien, bo w czasie Powstania każdy sobie napełnił wannę, żeby miał wodę w razie czego. Woda w wannach została i zamarzła. Dzięki temu mieliśmy trochę wody zasypanej, zasmolonej pożarem, ale jednak woda to woda. Jeśli chodzi o otwory okienne, tośmy szukali na barykadzie albo drzwi, albo okien. Ojciec był sprytny, to jakoś wszystko dopasował. Węgla była mnóstwo w piwnicach, bo warszawiacy już mieli zapasy w sierpniu na zimę. Ponieważ wróciło bardzo mało ludzi, a węgla było, tośmy palili bez przerwy dzień i noc i jakoś mieszkania wyziębione, wymrożone były do użytku. Pomału, pomału ludzie się zjeżdżali. Jedliśmy, co się dało. Mama gotowała zupy trzy razy dziennie. Gdzieś znalazła fasolę, kaszę czy coś i w ten sposób żyliśmy. Coraz bardziej się miało ku wiośnie, to już lepiej.

  • Jak wygląda Powstanie w pani oczach? Jaka jest pani opinia na ten temat? Co pani o tym sądzi?

Sądzę, że to była próba wykorzystania znikomej szansy, żeby nie dać się zalewowi komunistycznemu. Mnie się zdaje, że dowódcy mieli jakiś nikły procent nadziei, że to się uda. Teraz wszyscy uważają, że działali naiwnie, że było wiadomo, że Stalin się tak a nie inaczej zachowa, ale jakiś znikomy procent nadziei był, że się uda, że może ofensywa pójdzie tak, jak to się zapowiadało, i wtedy wyswobodzilibyśmy Warszawę własnymi rękami i o to chodziło. Poza tym wydaje mi się, że jednak to może zbyt wysoka cena była, ale jednak trochę to dało.

  • W pani ocenie Powstanie miało głęboki sens?

Miało głęboki sens. Wydaje mi się (to takie moje głupie opinie), że taki Stalin pewnie troszeczkę musiał zrezygnować ze swoich ambicji na temat przyłączenia naszego kraju do ZSRR, bo widział, że chyba zbyt opornie by to mu szło. Tak mi się wydaje, że to jednak jakoś zadziałało, że nasz PRL nie był jeszcze takim najgorszym gułagiem jak gdzie indziej.



Warszawa, 6 września 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Teresa Langda Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów Dolny

Zobacz także

Nasz newsletter