Wacław Chudoliński „Barometr”

Archiwum Historii Mówionej

Wacław Chudoliński, urodzony 8 października 1918 roku w Moskwie. Zamieszkały w Warszawie. Pseudonim „Barometr”. Organizacja kapitana „Gozdawy”. III Dywizjon Pomocniczo-Zmotoryzowany pod dowództwem porucznika „Lisa”.

  • Czy mógłby pan pokrótce opowiedzieć nam, co robił pan przed wybuchem drugiej wojny światowej, gdzie chodził pan do szkoły, gdzie pan mieszkał?


Przed wojną mieszkaliśmy w takim małym miasteczku, w Zakroczymiu koło Modlina. Tam mieliśmy własny domek. Tam skończyłem szkołę podstawową. Rok potem byłem jeszcze w domu. Mając szesnaście lat wyjechałem do Warszawy i zacząłem uczęszczać do szkoły techniczno-zawodowej. W związku z tym, że mogłem dostać się do takiej specjalnej fabryki aparatów pokładowych lotniczych, tam miałem praktykę zawodową, a teorię miałem wieczorem w szkole. Po skończeniu tej praktyki zostałem wykwalifikowanym pracownikiem mechaniki precyzyjnej od części samolotów, bo tam były wyrabiane części, aparaty pokładowe lotnicze. W Fabryce G. Gerlach w Warszawie przy ulicy Tamka 40 pracowałem do [wybuchu] wojny, to jest do 1 września 1939 roku.
W wojnę zostałem w Warszawie. Nie wracałem już do ojca do Zakroczymia. Zakroczym w czasie okupacji wcielony był do Prus Wschodnich czyli Rzeszy Niemieckiej. Stamtąd byłbym wywieziony do Niemiec na roboty.

Dostałem zawiadomienie z firmy Gerlach – już wtedy Niemcy byli w Warszawie – żebym się zgłosił do pracy natychmiast, dlatego że firma ta zaczęła już pracować dla Niemców. Niemcy objęli tę fabrykę i zaczęli pracować. Pracowałem tam do 1 sierpnia 1944 roku. Do wybuchu Powstania.


  • A kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?

 

Z konspiracją zetknąłem się jakoś w 1942 roku. W 1942 roku z kolegami nawiązaliśmy taki wspólny kontakt. Uroczystą przysięgę składaliśmy u mnie na ulicy Sowiej 2 mieszkanie 6. Było nas dwunastu, takich dobrych kolegów. Wstąpiliśmy właśnie do tego oddziału, do Zgrupowania „Gozdawa”. Naszym dowódcą był podporucznik „Grad” Józef Draguła, który zmarł 26 stycznia 2004 roku, był kapitanem AK, mieszkał w Warszawie.
W roku 1943 zaczęło się szkolenie wojskowe i zapoznanie z bronią. Szkolenie prowadził u nas podporucznik „Kos”. Przynosił pistolety. Szkolenie odbywało się w mieszkaniach, najczęściej w mieszkaniu numer 6 na ulicy Sowiej 2.


  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?


Powstanie Warszawskie zastało mnie na Starym Mieście. Normalnie mieszkałem w Warszawie na ulicy Sowiej 2 mieszkanie 6 na Powiślu, na pierwszym piętrze, a na parterze mieszkał kolega Antoś z rodziną. Ponieważ nastąpiło aresztowanie mojego kolegi Antosia… To było kilkanaście dni przed Powstaniem, Antoś został zabrany do Oświęcimia, więc ja się bałem – ponieważ on do mnie przychodził, ja przychodziłem do niego – że gestapo, jak go aresztowało, zacznie pytać o kolegów. Więc wyniosłem się z domu, nocowałem u rodziny, nocowałem u znajomych. Wtedy właśnie

1 sierpnia byłem na Starym Mieście i tam właśnie u znajomych zostałem na noc.
Wybuchło Powstanie. O Powstaniu wiedziałem, że będzie, tylko jeszcze nie wiedziałem, kiedy. Tam mnie zastało Powstanie, przenocowałem i rano od razu zgłosiłem się na punkt zborny, gdzie zgłaszali się wszyscy do akcji, znaczy do Powstania. To było na ulicy Długiej 9/11. Pomiędzy ulicą Kilińskiego a kościołem garnizonowym. Tam był nasz punkt zborny.


  • Czy mógłby pan pokrótce opowiedzieć, jak wyglądał szlak bojowy pana w czasie Powstania, to znaczy w jakich dzielnicach panowie walczyli?


To zgrupowanie, do którego przystąpiłem… Nie podano nam zgrupowania… Ciągle napływali tam młodzi ludzie – tak, że do godzin popołudniowych ciągle tylko zapisywali nas i zatrzymywali. Przed samym wieczorem wyszedł dowódca. Dowódcą tej całej grupy był major… albo Hrynicki się nazywał, albo Krynicki, w tej chwili nie pamiętam dokładnie. Ten major powiedział, że dzisiaj wyjdziemy w nocy, ponieważ mają być zrzuty na placu Napoleona. Wyjdziemy do Śródmieścia. Jak się zrobił zmierzch już dobry, ustawiono nas dwójkami, dlaczego? Dlatego, że przejścia, którymi mieliśmy iść do Śródmieścia, prowadziły przez jakieś ogrody, i przez poprzebijane otwory pomiędzy budynkami. Wszyscy robili przejścia, żeby można było w każdej chwili – jeśli będzie jakieś natarcie czy bombardowanie – żeby ludzie mogli się przenosić.
Wszyscy szliśmy dwójkami, trzymając się za rękę. Całą noc prawie żeśmy szli na Marszałkowską róg Świętokrzyskiej. Tam żeśmy przyszli nad ranem. Nad ranem zostaliśmy rozkwaterowani po tych budynkach, ale całe to nasze rozkwaterowanie, to było po bramach, po klatkach schodowych, bo nikt do mieszkania nas nie przyjmował, bo to było rano. Tak żeśmy przebyli do obiadu. Dzięki tym paniom, które zaczęły się nami opiekować. To były gospodynie domowe z tych domów. Te panie nam zagotowały jakiejś zupy i poczęstowały nas, bo nic nie jedliśmy.
Ponieważ na rogu ulicy Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich stał czołg ze skierowaną lufą od działa w kierunku Ogrodu Saskiego i od czasu do czasu wstrzeliwał się w ulicę Marszałkowską, dowódca nasz nie pozwolił, żeby żaden z powstańców, wyszedł na ulicę, żeby tam go nie trafili. Major sam wyszedł przed bramę i oglądał, czy ten czołg nie strzela. Strzelił czołg! I ponieważ strzelił pociskiem rozrzutowym, major dostał w brzuch szrapnelem. Został ciężko ranny, zabrali go sanitariusze do jakiegoś punktu opatrunkowego. Dowództwo objął porucznik „Lis”. Czekaliśmy do wieczora. Wieczorem pojedynczo przeskakiwaliśmy na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej. Na drugiej stronie ulicy stały oddziały Armii Krajowej i prawdopodobnie te oddziały to była ochrona generała „Montera”, który właśnie tam kwaterował. Stamtąd przetransportowano nas do tak zwanego budynku Arbeitsamtu na ulicy Kredytowej, tam nas zakwaterowano. Całą noc tam żeśmy przenocowali. Nad ranem – ponieważ jak myśmy przechodzili, to Niemcy nas obserwowali z budynku PAST-y… Bo w tym budynku byli Niemcy i oni na pewno mieli obserwację – nas było przeszło dwustu, więc to nie była taka grupa mała – więc oni obserwowali nas, gdzie my przejdziemy.

Wtedy, jak nas zakwaterowali w tym budynku, to nadleciał rano samolot niemiecki, ale to nie był bombowiec – to był pościgowy. Raz przeleciał, potem za drugim razem obniżył się i rzucił niedużą bombę, i tą bombkę rzucił w wejście do tego budynku – tam, gdzie myśmy byli. Zburzył całe wejście. Nasze dowództwo, jak ten samolot tylko raz przeleciał, od razu zrobili nam alarm – do piwnic żebyśmy zeszli. Zeszliśmy do piwnic i tam jak on rzucił tę bombę, to ta bomba wybiła drzwi wejściowe. I po prostu z tego uderzenia straszny pył się zrobił – tak, że my, żebyśmy nie [oddychali przez] chusteczki czy przez jakiś materiał, to byśmy się udusili.
Wyjść nie można było, bo już wejście było zawalone… A piwnica była bardzo długa. Dopiero myśmy powyrywali drzwi od tych bocznych piwnic – wybiliśmy okna takie, które wychodziły z tych piwnic, małe, i pojedynczo żeśmy wychodzili stamtąd.


  • Do kiedy pana oddział walczył w Śródmieściu?


Nie walczył. Nie walczył w Śródmieściu, bo to było z drugiego na trzeciego; po tym wyjściu na zewnątrz nas znowu zorganizowali i tą samą drogą w nocy przeszliśmy na Stare Miasto. Tylko z tym, że już nie byliśmy na ulicy Długiej, tylko przydzielono [nam] kwaterę na ulicy Świętojerskiej 11A. Tam dostaliśmy legitymacje AK III Dywizjon Dyspozycyjno Zmotoryzowany. Dowódca porucznik „Lis”. Legitymacje wydal nam szef kompanii starszy sierżant pseudonim „Biały Kruk”.

  • Do poddania się Starego Miasta walczyli panowie na Starym Mieście?


Tak. Byliśmy na Starym Mieście. To był jedyny oddział, który poszedł do Śródmieścia W Śródmieściu nie dostał żadnej broni, bo żadnych zrzutów nie było i wróciliśmy z powrotem na Stare Miasto. I na Starym Mieście do końca sierpnia walczyliśmy.
Z tym, że ponieważ… Mówiąc między nami – troszkę nas ubyło, jak wracaliśmy na Stare Miasto, bo część z tych młodych ludzi przyłączyła się widocznie do oddziałów w Śródmieściu. Ponieważ myśmy wrócili bez broni, oddział nasz podzielono na dwie części. Jedna część została skierowana na plac Teatralny i tam w Urzędzie Miasta się bronili, tam była reduta jedna, a druga część, w której ja byłem – zostaliśmy przydzieleni do zgrupowania pułkownika „Leśnika”. Podpułkownik „Leśnik” 18 sierpnia 1944 roku został ciężko ranny. Tam nam przydzielono odcinek na Konwiktorskiej. Odcinek Konwiktorska…Zostaliśmy uzbrojeni i życzliwie przyjęci. Z jednej strony był szpital na Bonifraterskiej, Jana Bożego, a tutaj w wypalonym skrzydle szpitala na Konwiktorskiej my. W tym dziale, gdzie myśmy byli, to były w piwnicach umysłowo chore kobiety. I te kobiety – jak nam przywozili jedzenie, to one przychodziły, ustawiały się w kolejkę z jakimiś garnuszkami i czekały, żeby też im dać coś do zjedzenia. Dostawały tam.
Kiedyś po akcji, kiedy wróciliśmy, zostaliśmy skierowani do pokoju od podwórka. Pokój był nieduży i w takim pokoiku położyliśmy się spać. Między nami była jedna łączniczka i ta łączniczka położyła się obok. Po pewnym czasie – nie wiem, ile myśmy tam spali, godzinę czy dwie godziny, usłyszeliśmy straszny krzyk! Zerwaliśmy się wszyscy, co się dzieje? Tymczasem przyszła taka jedna chora umysłowo i zaczęła dusić tę łączniczkę. Nie wiem, co jej się stało? Więc tam jeden kolega odbezpieczył automat i chciał ją zastrzelić. A ona: „Nie zabijajcie mnie! Nie zabijajcie mnie! Ja katoliczka! Ja katoliczka! Nie zabijajcie!” Taką żeśmy mieli wtedy przygodę. Odcinek nasz był ostrzeliwany z armat oraz atakowany przez Niemców, pomimo tego wszystkie ataki odpieraliśmy bez strat terenu.

  • Ze Starego Miasta pana oddział wycofał się kanałami przez plac Krasińskiego. Wszyscy?


Nie wszyscy. Dlaczego nie wszyscy – bo na przykład byłem ranny w rękę tutaj mocno.

Taki zmasowany ogień był w ostatnim dniu, że nie można było w ogóle się pokazać. Z tych granatników ostrzeliwali nas, ja dostałem w rękę i w nogę. W nogę to było nieduże, ale w rękę dostałem i strasznie mi krwawiła. Ale już sanitariuszka nie miała ani bandaży, ani środków żadnych, nic. Więc poszedłem do dowódcy odcinka i mówię, że [mocno krwawię]. On mówi czy mam znajomych? Mówię, że mam na Franciszkańskiej. To on mówi: „Idź do znajomych, niech ci opatrzą. Jakieś prześcieradło może tam mają, czy coś [żeby] owinąć”. Tam poszedłem, to był już wieczór; ponieważ hasła nie znałem, nie mogłem w nocy wracać do oddziału. Tam mnie obandażowali, opatrzyli i normalnie położyłem się w piwnicy z nimi, bo tam cały budynek był w piwnicy – położyłem się spać. Położyłem się spać, ale o godzinie piątej może wpadli Niemcy. Oni już tam podeszli w nocy, już byli na Freta i wszystkich zatrzymali.
Uratowało mnie to, że do spania zdjąłem bluzę, bo miałem bluzę z opaską; nie miałem broni ze sobą, a bluzę miałem zwiniętą pod głową. Więc jak oni wpadli – a byli jeszcze i ludzie młodzi też tacy, którzy nie brali udziału w Powstaniu, więc wzięli nas wszystkich, zgrupowali i wyprowadzili ze wszystkimi ludźmi. Ktoś mi dał tam kurtkę.
Przetransportowali nas najpierw na tereny koło cmentarza Powązkowskiego, tam nas wybrali takich młodych i kazali nam iść na drugą stronę, tam nas Niemiec przeprowadził. Okazało się, że tam były ułożone takie szczapy. Na tych szczapach widocznie układali zabitych ludzi i spalali. I myśmy znowu te szczapy nosili i układaliśmy taki podkład dla następnej grupy.
Znowu przyszli Niemcy, zabrali nas i razem odprowadzili nas do pociągu na Dworzec Zachodni, i z Dworca Zachodniego [pojechaliśmy] do Pruszkowa.

  • Do obozu przejściowego.


To był Dulag 121 SS. Tam przebywałem cały wrzesień 1944 roku. Dzięki polskiej siostrze Czerwonego Krzyża zostałem sanitariuszem i z opatrzoną ręką.


  • Czy to prawda, że zrzuty alianckie nie trafiały w ręce powstańców na Starym Mieście, tylko na terytorium zajęte przez Niemców?


Tak. Myśmy dwa takie zrzuty obsługiwali. Teren był nieduży do zrzutu. Niemcy mieli artylerię przeciwlotniczą, silną – tak, że jak pokazały się samoloty – tam były samoloty angielskie, amerykańskie, z RPA – więc te samoloty nie mogły opuścić się, bo ściana ognia była. Nad Dworcem Gdańskim to była ściana ognia. Jeden z tych samolotów opuścił się, to zaraz na Miodowej spadł, zestrzelony został. Oni musieli zrzucać te [paczki z większej wysokości]. A już w getcie byli Niemcy, na Dworcu Gdańskim byli Niemcy, na Powiślu byli Niemcy. Z większej wysokości to wiatr po prostu znosił. Myśmy dostali tam trochę. Te zrzuty, które myśmy mieli, które ja widziałem – to były okrągłe takie metalowe pudła, były na spadochronikach. W tych pudłach były części, amunicji trochę, były rozkładane automaty.
Na pierwszym planie pozdrowienia od armii amerykańskiej dla powstańców Warszawy. Zrzuty z samolotów na Starym Mieście odbywały się nocą na specjalnie oświetlonym Placu Krasińskich.

 


  • Jak ludność cywilna przyjmowała te walki, szczególnie na Starym Mieście? Przyłączali się do tych walk, czy raczej nie bardzo?


To zależne było od tego, kto to był. Młodzież chciała walczyć, ale owało broni. W piwnicach, to była tragedia. Dlatego, że tak: ludzie starsi chorowali; były kobiety, które rodziły dzieci w piwnicy; byli młodzi ludzie, którzy po prostu bali się iść do Powstania, bali się walczyć, pomimo, że byli młodzi i silni.
W tych piwnicach jedni się modlili, drudzy coś tam gotowali; zaduch niesamowity był tam. Jedni mówili, że dobrze. Starsze osoby to nic już nie mówiły, bo im było wszystko jedno.

 

Najgorsze było to, że były okresy, kiedy co dziesięć minut był nalot bombowy. Te bomby były bardzo duże, tak że jak upadła taka bomba – w jeden budynek uderzyła, przebiła tam dach i stropy, i piętra – jak się rozerwała, to dwa budynki spadały.


Oprócz tego ostrzeliwali Niemcy granatnikami. To znaczy, to był pocisk taki, który leciał do góry i spadał. Widziałem taki wypadek, że pięć młodych osób – były trzy panie i dwóch mężczyzn w podwórku – były budynki takie „studnie”, jak to się nazywały, były nawet pięciopiętrowe. Oni w tej studni zrobili sobie palenisko, garnek wzięli, gotowali jeść. Kiedy szedłem w jedną stronę, przechodziłem tam obok nich, to oni gotowali i rozmawiali sobie – ale kiedy wracałem za jakieś pół godziny, to taki pocisk z rakietnicy tam uderzył i wszystkich zabił, rozrzucił to wszystko… Takie były wypadki.
Ludność… różnie podchodziła. Młodzi podchodzili do tego, że dobrze. Nie było wody, nie było co jeść. To była naprawdę tragedia dla ludzi.

  • A zetknął się pan może z prasą konspiracyjną albo z radiem?


Nie. Na Starym Mieście było bardzo mało tego. Wszystko to co było, jak myśmy potem się dowiedzieli – i te marsze oddziałów do kina, jak chodzili w Śródmieściu, w pierwszych dniach – u nas nie było tego.
U nas w ogóle, od pierwszego dnia, jak tylko oddziały się cofnęły z Woli – bo już tam były oddziały, na Woli też – jak one się wycofały na Stare Miasto, to nic na Starym Mieście nie było. Tylko było bombardowanie, ostrzeliwanie...
Pociąg pancerny stał na Dworcu Gdańskim. Potem były te wyrzutnie, „szafy”, jak myśmy nazywali – w Śródmieściu nazywali to „krowami”, bo to tak jakby ryczało jak krowa, a tutaj gdzie myśmy byli na Starym Mieście, to nazywali to „szafami”, bo to tak skrzypiało, jakby przesuwał starą szafę w mieszkaniu.

  • Chyba wielkim problemem był notoryczny broni?


Olbrzymim. Właśnie dlatego były oddziały, które czekały, aż dopiero albo zginą Polacy albo gdzieś złapią jakąś broń po Niemcach. Nie było broni. Chętnych powstańców była masa, a broni nie było. Nie było czym walczyć.

  • A jakie ma pan najlepsze wspomnienia z Powstania, jakieś takie najważniejsze?


Najważniejsze – to że mogliśmy w końcu do tych Szwabów postrzelać sobie. Bo tak to przecież – wychodzić na miasto jak się wychodziło podczas okupacji (nie mówię podczas Powstania) – to pani nie wiedziała, czy wróci do domu. Co i raz w jakiejś dzielnicy były łapanki. I tych, których złapali, to zaraz posądzali, że należą do konspiracji jakiejś, posądzali o różne rzeczy i rozstrzeliwali normalnie. Zresztą jak pani chodzi po Warszawie to widzi pani, ile jest miejsc, gdzie po sto, sto pięćdziesiąt osób, ludzi niewinnych, przywozili, stawiali, rozstrzeliwali i już.
Tak, że jak można było później dostać ten karabin do rąk i można było strzelać do tego Niemca, do tego znienawidzonego – to była właśnie ta satysfakcja tych młodych ludzi. Zresztą przez kilka lat tych młodych ludzi przygotowywano, przecież nas przygotowywano. Do nas przychodził taki podporucznik „Kos”. Ponieważ moi koledzy z naszej grupy – ich rodzice nie bardzo chcieli, żeby ta konspiracja się u nich w mieszkaniu zbierała, bo bali się, że ktoś będzie widział, że tu przychodzą tacy jacyś młodzi ludzie… Byli konfidenci też, którzy wydawali.

Miałem takiego kolegę sprzed wojny, nawet był moim dobrym kolegą, taki Jurek Bajer – Volkslistę przyjął i został konfidentem Gestapo. On potrafił kiedyś mnie spotkać na ulicy i mówi: „Wacek, nie wiesz, gdzie można kupić pistolet albo karabin?”. Mówię: „Jurek, nie możesz się zwrócić do Niemców? Przecież Niemcy mają, niech ci sprzedadzą, ty do mnie przychodzisz o to?”. Potem przyszedł raz pod ten zakład pracy, gdzie myśmy pracowali. On też tam pracował przed wojną i mówi mnie jeszcze raz o tym karabinie. Mówię: „Jurek, ja już się wracam do dyrektora – dyrektorem był Niemiec, pan Diering – i powiem, że ty mnie napastujesz, mnie tu opowiadasz o pistoletach. Niech cię ten Niemiec wysłucha. Niech on cię zapyta, dlaczego ty nie pracujesz, tylko chodzisz i szukasz?”.
Jednego z naszych kolegów on wydał po prostu. Poszedł do niego i powiedział: „Czy mógłbyś dać mi trochę wody się napić?”. I on z tego pokoju poszedł do kuchni po wodę. A tamten miał gazetkę, podszedł do szafy, do kieszeni włożył to i zamknął drzwi. Przysłał Gestapo, że on widział u niego gazetkę, że ten czyta podziemną prasę. Przyszli, zabrali go do Oświęcimia i chłopak zginął. Konfident Bajer został w czasie Powstania zastrzelony na Sadybie.


  • Czy w czasie Powstania zetknął się pan z innymi narodowościami niż Niemcy? Wiadomo, że po stronie niemieckiej walczyli Łotysze, Ukraińcy, zetknął się pan z nimi na Starym Mieście?


Zetknąłem się tylko wtedy, jak już nas prowadzili do Pruszkowa. Przedtem to myśmy byli zawsze na dystans strzału karabinowego. Chociaż widziałem tych Łotyszy, którzy byli jako po prostu ochrona getta. Oni stali przy murach. Łotysze. „Szaulisi” na nich mówili. To oni pilnowali getta, żeby Żydzi nie przeskakiwali przez mur i żeby nie przechodzili.

  • Czy spotkał się pan z doktorem Bromem na Starym Mieście?


Nie. Zetknąłem się tylko z taką panią doktor… Ale w tej chwili to już nie pamiętam, jak ona się nazywa.

  • Może ta, która prowadziła szpital przy Wytwórni Papierów Wartościowych?


Możliwe... Ona potem była w Milanówku. Myśmy z bratem moim odwiedzili ją tam w Milanówku w szpitalu. Ale teraz tak to już po prostu… zbyt odległe czasy. Oprócz tego już mam 90 lat, więc już troszkę się tak zaciera.

  • Co się działo z panem od tego obozu przejściowego w Pruszkowie? Wiadomo, że Polacy byli tam dzieleni i rozsyłani w różne miejsca, do oflagów albo do obozów pracy.

 

Jak dostałem się do tego obozu, jeszcze miałem chorą rękę. Tam były siostry miłosierdzia, Polki, i tam był szpital. Więc podszedłem do takiej z czerwonym krzyżem na rękawie i mówię jej: „Proszę panią, jestem ranny w rękę z Powstania, czy nie mogłaby mnie pani [pomóc]…”. A ona wtedy prowadziła do tego szpitala chorą babcię, pod rękę ją prowadziła. Ta babcia się tak kołysała i w tym momencie do niej podszedłem, i mówię, czy ona nie mogłaby mnie wziąć do szpitala? I bym tam był sanitariuszem. „Będę wam pomagał”. Ona mówi: „Dobrze”. Wziąłem pod rękę tę babcię i pomogłem zaprowadzić do szpitala. Przy tym szpitalu było pomieszczenie dla personelu polskiego. Bo tam komendantem był jakiś lekarz SS. I ona mnie tam zaprowadziła: „Niech pan tu zostanie”.
I po jakichś może dwóch godzinach przyszła, przyniosła mi opaskę Czerwonego Krzyża i legitymację, zaświadczenie, że jestem sanitariuszem w szpitalu. Po prostu zrobiła ze mnie sanitariusza. Opatrzyła mi rękę...
Wtedy… pytam jej się: „Jakie mam zadanie?”. „Z tą legitymacją może się pan poruszać po całym terenie i gdzie tam będą ciężko chorzy, to będzie pan tutaj nas zawiadamiał. My będziemy przychodziły, czy się nadaje do szpitala, czy nie i będziemy razem transportować”.
Poszedłem najpierw zobaczyć, czy tam są jacyś znajomi. Spotkałem brata. Wziąłem go pod rękę jako chorego – bo obóz, cały ten teren, był podzielony na takie segmenty. Te segmenty – to znaczy były druty i ogrodzone i pilnował Niemiec z karabinem. Ale oni honorowali [legitymację], bo tam była pieczątka z ich kogutem i Niemcy to honorowali. Mówię do wartownika, że on jest chory – po niemiecku ist krank – i idziemy tutaj do szpitala. W porządku, ten go przepuścił.
Znowu idziemy do tej mojej wybawczyni i znowu ją proszę, żeby ona pomogła jemu. Ona znowu poszła tam, przyniosła ten Czerwony Krzyż i przyniosła legitymację. Potem myśmy już chodzili po całym terenie. Podział obozu był taki, że młodzi ludzie byli w takim specjalnym – to był chyba barak czy segment numer 6 i stamtąd wszyscy byli [przeznaczeni] do obozów koncentracyjnych. Można się było [tego] dowiedzieć od tych, którzy tam byli na terenie. Łączniczki – one wiedziały, dokąd wywożą Polaków. Tu byli kolejarze, inni, więc ci będą na roboty do Niemiec. Tutaj była znowu hala olbrzymia, były tam matki z dziećmi i starsze osoby, chore i ranne. Obok były tory kolejowe, podjeżdżały wagony takie towarowe i brali ludzi do wagonów, i wywozili do Generalnej Guberni, gdzieś pod Kraków, pod Łódź. Łódź była za granicą Guberni... Ale po terenie Guberni, we wszystkich różnych kierunkach. I ci ludzie zostawali tam gdzieś, ich przydzielali po wsiach, po innych pomieszczeniach. A byli ludzie tacy, których na roboty przydzielali. Tam były młode kobiety, jakieś inne jeszcze osoby. A młodych wszystkich wywieźli do Oświęcimia.

  • Gdzie zastało pana wyzwolenie?

 

Mnie wyzwolenie zastało… Bo jeszcze nie powiedziałem, jak się z tego obozu wydostałem. W tym obozie było dużo rannych ludzi, chorych. I bojąc się – władze niemieckie, ci lekarze – bojąc się, żeby nie wybuchła jakaś epidemia, dali znać do władz miejskich. I przyjechało może ze dwadzieścia podwód takich konnych, furmanki wyłożone słomą. I myśmy z tego szpitala – ponieważ byłem tym sanitariuszem – więc normalnie, jeszcze tam inni byli sanitariusze – wszystkich tych chorych nosiliśmy i układaliśmy na te wozy. Potem jak już wszystkich ułożyliśmy, brat mój poszedł w jeden koniec tego transportu, a ja poszedłem aż do samej bramy. I tam usiadłem koło tego, który miał kierować – tego woźnicy – usiadłem koło niego i siedzę, czekam. Ci Niemcy, którzy mieli nas wypuścić – wyszedł ten Niemiec, taki jakiś oficer, ale jak mnie zobaczył, to mówi żeby zejść. Zszedłem, ale stanąłem koło wozu. On przeszedł do końca i tam ręką machnął, żeby jechać. Wskoczyłem z powrotem do tego woźnicy i żeśmy wyjechali.
Jak wyjechałem za mury obozu, to już byłem wolny.

Zdjąłem opaskę, brat też przejechał. On mówi, że ma tu znajomych w Pruszkowie, idzie do znajomych. Mówię – dobrze, to ty idź do znajomych. On mówi: „Nie wiem, czy jak pójdziemy razem, to będzie można, czy nie można…”. No to ja mówię: „Ja mam swoich znajomych”. Poszedłem do swoich znajomych, on poszedł do swoich znajomych. Tak żeśmy się już rozstali. Ja poszedłem do swojego kolegi, on przenocował mnie, ale nad ranem jego żona zaczęła rodzić dziecko. Przyszła akuszerka i to wszystko… Nieduże było to mieszkanie, więc ja od razu wyemigrowałem stamtąd.
Poszedłem na stację, wsiadłem w pociąg – taki był podmiejski tam, on jeździł do Warszawy, bo z Milanówka było połączenie z Warszawą. Niemcy w Milanówku zrobili werbunek mężczyzn, których przywieźli do Warszawy i oni w Warszawie dopiero tak: wynosili meble, wynosili ubrania z mieszkań, to wszystko do transportu i ten transport szedł do Niemiec gdzieś. Wsiadłem w taki pociąg, który jechał do Milanówka i w Milanówku zatrzymałem się. Potem z tego Milanówka – tam może byłem ze dwa tygodnie, ale tam ciągle nalot był. Niemcy ciągle przeszukiwali, szukali młodych ludzi i powstańców też, którzy tam się też z Warszawy schronili.
Widziałem już później, jak tych powstańców, których łapali – jak ich wywozili do Niemiec pociągiem. Widziałem taki pociąg właśnie jak jechał – rzucali kartki nam, żeby powiadamiać ewentualnie rodzinę. Potem pojechałem aż do Końskich i tam w Końskich spotkałem swoich znajomych. I tam już Rosjanie wkroczyli, żeśmy przyjechali do Warszawy.

  • Z jednej okupacji w drugą?


Tak.

  • Co się z panem działo po zakończeniu wojny? Mieszkał pan cały czas w Warszawie czy gdzieś poza?


Po zakończeniu działań wojennych przyjechałem z Końskich do Warszawy. Wszystko zburzone. Spotkałem kolegę – on mówi, że jedzie do Szczecina. Więc mówię: tu nie mam nic, Warszawa zniszczona, do rodziny nigdzie nie będę jechał, tylko – jedziemy do Szczecina. Jeszcze pojechałem do ojca, do matki, pokazać się, że przeżyłem i mówię, że wyjeżdżam do Szczecina. Wsiedliśmy w Warszawie w pociąg. Do Warszawy żeśmy przyjechali z Ruskimi ciężarówką i pojechaliśmy do Szczecina. Ale przed wyjazdem do Szczecina to jeszcze… Ja miałem znajomą. Mówię, że jadę do Szczecina. Ona mówi: „Dobrze, jak tam się urządzisz, zawiadom mnie, to ja przyjadę”.
W Szczecinie zająłem ładne mieszkanko, takie trzypokojowe na pierwszym piętrze, napisałem do niej list, że już gniazdko mamy. Ona przyjechała, wzięliśmy ślub. Zacząłem pracować. Tam była filia fabryki Ursusa. W tej fabryce byłem kierownikiem działu, pracowałem dwa lata. Potem komuś tam odbiło i zlikwidowali tę fabrykę. Myśmy masę części robili do Ursusów właśnie i to transportem przywożone było do Ursusa pod Warszawą.
Jak zlikwidowali tę fabrykę… Więc spotkałem takiego znajomego – bo w tych zakładach jeszcze był dział samochodowy, to znaczy robiło się tam tłoki do silników, przeszlifowanie tulei. I właśnie był taki zaopatrzeniowiec spod Szczecina, on właśnie przyjeżdżał ciągle do mnie, ponieważ to był mój dział; on mi ciągle głowę truł, że jemu strasznie zależy, żeby to przyspieszyć. Ja jemu szedłem na rękę i tak te silniki żeśmy przyspieszali. Potem jak zlikwidowali tę naszą fabrykę, to ja jego spotkałem na ulicy. On mówi: „Szczęście, żeśmy się spotkali”. Mówię: „Co takiego?”. „Pracuję, mówi, w biurze projektów na placu Orła Białego i potrzebujemy pracowników – dobrze, że pana spotkałem”. A jeszcze oprócz tego, w tej fabryce, gdzie ja pracowałem, pracował też taki kolega, konstruktor Henryk Jędza. Takie nazwisko miał może brzydkie, ale bardzo się zasłużył dla Stoczni Szczecińskiej. Został dyrektorem i jego też spotkałem na ulicy, a jego już wcześniej Komitet Wojewódzki przeniósł na dyrektora. I on mówi: „Dobrze, że cię spotkałem – przyjdź do mnie, to znajdę ci jakąś pracę w stoczni”. Mówię: „Dobrze”. Ale on mówi: „Pamiętaj, że jak przyjdziesz do gabinetu, to nie pytaj się sekretarki czy jestem, czy nie jestem, bo stale jestem, a ona powie ci, że dyrektor jest zajęty – tylko od razu wchodź do mnie”. Po tym jego spotkaniu to się pytam: „Dobrze, ale jakie zarobki tam są w tej stoczni?”. On mówi: „Na razie to będziesz tam zarabiał tyle i tyle”. Ale to była nieduża suma.
Idę dalej, spotykam znowu tego drugiego. On mówi, żeby od razu ze mną iść do tego Biura Projektów tam był dyrektorem pan Rosner i była taka pani, która załatwiała wszystkie formalności. I szefem była i personalnym – znaczy personalny był, ale ona decydowała o wszystkim. A to była bardzo dobra znajoma tego właśnie pana, który tam przyjeżdżał w sprawie tych samochodów. Powiedziałem jej – bo ona mnie się pyta zawód, co robiłem, gdzie pracowałem? Opowiedziałem jej i ona od razu: „Proszę ankietę, niech pan tu podpisze i jutro proszę przyjść do pracy”. I tak przepracowałem tam 3 lata. Było to Biuro Projektów Tworzyw Sztucznych w Szczecinie przy placu Orła Białego 1.
Po trzech latach żona zaczęła chorować na takie dolegliwości reumatyczne. A to ją bolało ramię, a to ją bolała noga. Poszła do lekarza, lekarz mówi: „Klimat pani nie odpowiada tutaj. Jak będzie pani tutaj mieszkała, to będzie pani chorowała na reumatyzm”.
Tak się złożyło, że ja rozmawiałem z naszym personalnym i między innymi on się pyta o żonę. Mówię, że żony nie ma w tej chwili tutaj, jest u matki w Warszawie. On mówi: „A dlaczego?”. „Bo choruje tutaj i lekarz powiedział, że niestety, ale musi się wynieść stąd, bo inaczej będzie tu chorować”. Więc, mówię do tego personalnego, niestety – jak ona będzie chorować, to się też muszę zwolnić stąd. On mówi: „To co – a byliśmy już na ty, bo kiedyś żeśmy wstąpili do takiego przybytku – to co, ty chcesz opuścić nas?”. „Nie wiem, jeśli będę musiał, to się zwolnię”. „To czekaj, ja jeszcze załatwię twoją sprawę z dyrektorem”. „Dobrze.” Za dwa dni dzwoni do mnie, żeby do niego przyjść do działu personalnego i mówi: „Załatwiłem z dyrektorem tak: powiedziałem, że ty się chcesz zwolnić. A dyrektor powiedział: to my inaczej zrobimy, przecież ministerstwo chemii jest w Warszawie i ma swoje oddziały. Zrobimy tak, że przeniesiemy go do Warszawy”. Dostałem taki list. Przeczytał mi ten list, na końcu tego listu było, że prosimy o pozostawienie Chudolińskiego Wacława w resorcie jako dobrego pracownika. I w porządku.

  • I wrócił pan do Warszawy?


Tak. I w ten sposób ta pani dyrektor departamentu – pani Sztraserowa wtedy się nazywała – dała mi pismo, żebym pojechał do Szczecina, ale już z przeniesieniem do Warszawy. Z tym, że jeszcze nie wiedziała, gdzie mnie umieścić. Pyta się, gdzie chciałbym pracować? Mówi, że jest w departamencie inwestycji miejsce, mogę tu pracować. Mówię, że chciałbym jednak pracować w dalszym ciągu w biurze projektów. Ona mówi: „Dobrze”. Zadzwoniła do dyrektora Zjednoczenia i mówi, że jest tutaj taki kandydat ze Szczecina z biura projektów i ona go poleca, żeby dyrektor mnie zatrudnił. Poszedłem do tego dyrektora, to był pan Nowak się nazywał i on mówi: „Może bym pana zatrudnił tutaj w tym Zjednoczeniu”. Ja mówię: „Panie dyrektorze, proszę jednak, żeby pan mnie zatrudnił w biurze projektowym.” Zadzwonił do dyrektora Biura Projektów „Organika” pana Tarach. Zostałem zatrudniony, dostałem w krótkim czasie mieszkanie. Przeniesiono mi wszystko ze Szczecina do Warszawy służbowo razem z meblami, ze wszystkim, i trzydzieści lat w tym biurze pracowałem do emerytury. Biuro Projektów „Organika” w Warszawie przy ulicy Żurawiej 6/12.

  • Mogę się zapytać tak już na koniec, jak w ogóle pan postrzega dzisiaj Niemców? Czy traktuje ich pan jako wrogów, bo patrzy pan na nich poprzez pryzmat tego, co ten naród zrobił w ciągu XX wieku – i wcześniej, ale XX wiek to była eskalacja tego wszystkiego, tych ich działań…


Z początku to była taka żądza nawet zemsty. Później, to człowiek zaczyna rozumować. I co się okazuje – że przecież nie wszyscy Niemcy na pewno chcieli zabijać tych Polaków. I myślę, że to pokolenie, tak samo jak młodzi Polacy, pokolenie pani czy pana, czy innych, to już inaczej patrzy na te rzeczy. Patrzy zupełnie jakoś tak spokojniej. Bo my żeśmy przeszli piekło. Po tym piekle jednak nastąpiło takie uspokojenie. I potem jeździliśmy... byłem na wczasach w Niemczech, masę razy byłem w NRD, dalej nie puszczali. Ale ci ludzie już zupełnie inaczej… I rozmawiali z nami. Myślę, że taka nienawiść, to już się skończyła.

  • Czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że Powstanie Warszawskie zapobiegło temu, żeby Polska stała się kolejną republiką ZSRR? Że to w pewien sposób Stalina jednak trochę wystraszyło? Spowodowało, że on jednak zgodził się na co prawda kadłubowe organizmy polityczne, ale jednak formalnie niepodległe państwo?


Tak. Tak, na pewno. Mnie się wydaje, że on się w ogóle bał, żeby przyłączyć Polskę. On też był strategiem. On wiedział, że będzie miał stale walkę. Bo gdyby nas przyłączył – to chyba, żeby otoczył całą tę ludność polską wojskiem i wywiózł gdzieś tam daleko na Syberię. Bo tutaj to ciągle by miał tarcia. Przypuszczam, że on nie chciał tego. Dlatego stworzył rząd polski składający się z Polaków, z takich, którzy byli oddani jemu – a on tylko postawił swoich, którzy kontrolowali te posunięcia Polski.

  • Czyli Powstanie mimo formalnej, militarnej klęski miało bardzo ważne znaczenie. Miało wielką rację i był sens tego wszystkiego, przez co między innymi pan przeszedł?


Byliśmy szkoleni przez lata do walki z okupantem niemieckim, dlatego w Powstanie stanęliśmy do walki, żeby pokazać światu, że jeszcze Polska nie zginęła. Była tragedia, ale wiele właśnie takich potem przeżyć, to też są czasami ofiary. Tu była ofiara, ale później to się okazało, że może nie włączyli nas do Związku Radzieckiego jako republiki i myśmy w jakimś sensie przeżyli. Może nawet niektórzy wykształcili się, dostali z początku mieszkania darmo. Różnie to się układało.

Warszawa, 16 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Gardecka
Wacław Chudoliński Pseudonim: „Barometr” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Gozdawa” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter