Wanda Leśniewska „Iga”

Archiwum Historii Mówionej
  • Zaczniemy od wybuchu drugiej wojny światowej. Proszę opowiedzieć, gdzie pani wtedy była, o swojej rodzinie, jak pani pamięta ten czas.

Jak wybuchła wojna w 1939 roku, byłam na wakacjach z rodzicami i rodzice zdecydowali, że musimy wrócić do Warszawy, więc konną furmanką wracaliśmy do Warszawy. Mieszkałam na ulicy Złotej 34; [przez] okupację i pierwsze miesiące wojny byłam na ulicy Złotej. Mieszkanie zostało zniszczone częściowo, tak że na drugie piętro wchodziliśmy po deskach z przybitymi kładkami, które miały odgrywać rolę schodów . Nikt tego już nie naprawiał, tak że do końca, do 1944 roku, wchodziliśmy [po nich] na drugie piętro.
Przed wojną chodziłam do II Miejskiego Gimnazjum Żeńskiego, które się mieściło na Rozbrat 26. To było gimnazjum dla dziewcząt, których rodzice pracowali w zarządzie miejskim – w ogóle pracownicy miasta. To było gimnazjum jedynie żeńskie, wspaniale urządzone – z basenem, z kortami – najbardziej chyba nowoczesne, jakie było w Warszawie. Zdałam do trzeciej klasy gimnazjum w 1939 roku, ale w 1939 roku już nie chodziłam do szkoły. Szkolnictwo warszawskie zorganizowało kursy, które miały za zadanie [umożliwić] ukończenie małej matury w gimnazjum na kompletach, ale one były pod tytułem kursów rzemieślniczych – bo Niemcy się zgodzili na taki tytuł – a myśmy normalnie kończyły klasy maturalne.
W 1942 roku zrobiłam małą maturę i zdecydowałam, że pójdę do szkoły pielęgniarstwa, dlatego że ta szkoła gwarantowała mnie, że nie będę zabrana gdzieś do obozu pracy, bo chodziło mi o to, żeby jednak się uczyć. To była Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa, założona przez Amerykański Czerwony Krzyż [jako] jedna z pierwszych w Polsce w 1921 roku. Pierwszą dyrektorką była Amerykanka, więc była to szkoła bardzo elitarna jak na przedwojenne czasy, bardzo droga przed wojną, [na przykład] były pokojówki. W okresie okupacji miała już mniej wygód; pozostał tylko rygor i wysokie wymagania [stawiane] uczestniczkom tego kursu. Szkoła była dwuletnia i tam byłam dwa lata, zapoznawałam się z medycyną, z pracą pielęgniarek. Jak na dawniejsze czasy, to był bardzo wysoki poziom, bardzo wysoki. I wymagania też były w stosunku do pielęgniarek. Był po prostu wojskowy rygor. Ukończyłam tą szkołę w 1944 roku, w kwietniu.
Były takie przygody, jeśli chodzi o szkołę, bo pracowałyśmy na trzy zmiany, to znaczy dyżur ranny, popołudniowy i nocny. Nocny był najdłuższy, ponieważ była godzina policyjna, tak że myśmy musiały dłużej pozostać w szkole na dyżurze. Najczęściej kłopoty były nocne, bo jak były jakieś akcje na terenie Warszawy, to do naszego szpitala przywozili tych przeważnie młodych mężczyzn, którzy w tej akcji byli ranni, i były różnego rodzaju operacje. Było takie jedno zdarzenie. Lekarzem, który bardzo często był na dyżurze, był doktor Piotrowski, chirurg […] – przed wojną musiał być wojskowym, bo miał wygląd wojskowego – i ja byłam na sali operacyjnej podczas tego dyżuru. Przywieźli młodego człowieka, który miał duży postrzał w brzuch. Przygotowywałam go do operacji. To był bardzo trudny przypadek, bo miał jelita i wszystko na wierzchu, więc przykryłyśmy to sterylną [tkaniną], ale to już nieważne, stan jego był ciężki. W tym czasie do gabinetu, w którym przygotowywałyśmy – ja i koleżanka – tego młodego człowieka do operacji, przyszedł mężczyzna z bronią i powiedział, żeby go nie ratować. Kazał nam odejść, niech on raczej umrze. W tym momencie wkroczył do sali doktór Piotrowski, był tak autorytatywny! Tamten młody człowiek się przestraszył, [doktor] wyrzucił go oczywiście z sali i powiedział, że nas nie interesuje, kto to jest, czy to jest wróg; my jesteśmy po prostu lekarzami i pielęgniarkami i właściwie ratujemy każdą osobę, która tego wymaga. Człowiek był jeszcze bardzo młody i z takim przypadkiem spotkał się po raz pierwszy – to był dla mnie poważniejszy [moment], który przeżyłam rzeczywiście.
W szkole były trudne warunki, dlatego że były zmiany długie i myśmy pracowały cały tydzień na noc; to było jednak bardzo trudno. Poza tym były kłopoty, bo za szkołę trzeba było płacić nawet w czasie okupacji i jak na nasze warunki rodzinne, to była dość duża suma. Wymagania były takie, że musiałyśmy mieć własne fartuchy, wszystko własne i to trzeba było mieć po kilka sztuk. I tak te dwa lata przeleciały. Ja nie byłam w internacie, natomiast miałam cztery koleżanki, które były w internacie, i ja zawsze byłam jako ta piąta. Myśmy się tak w piątkę zżyły i do tej pory razem – uje nam tylko jednej z tej grupy, o której nie wiemy, co się z nią dzieje. Te trzy koleżanki i ja nadal jesteśmy tu w Warszawie, kontaktujemy się i nawet pracujemy w kole absolwentek naszej szkoły – bo założyłyśmy trzydzieści lat temu koło tych, które jeszcze zostały w Warszawie, ponieważ miłość do tej szkoły była ogromna; do tej pory zresztą jest.

  • A szkoła jest cały czas?

Nie. Ponieważ to była taka szkoła, gdzie obecne w 1945 władze roku posądziły naszą dyrektorkę, panią Jadwigę Romanowską… Ona była trzecią dyrektorką tej szkoły. To była osoba po tej szkole, ale kształcona też w kilku krajach […]. W ogóle wszystkie dyrektorki tej szkoły były dokształcane za granicą: w Austrii, we Francji, w Belgii; tak że to były osoby naprawdę bardzo mądre i władające językami. Potrafiły przekazać swoją wiedzę, bo instruktorki też kończyły tą szkołę.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Co robili pani rodzice?

Miałam brata… Mama nie pracowała, tatuś prowadził kino „Miejskie” w Warszawie na ulicy Długiej 26, był urzędnikiem. Właściwie to miałam bardzo rodzinne stosunki. Rodzice, zwłaszcza mama, bardzo kochali zwierzęta, więc było bardzo dużo zwierząt: koty, psy, króliki, ryby, ptaki… Wychowałam się w takim gronie. Były właściwie do okupacji, zmniejszała się tylko może ilość; chodzi o to, że warunki były coraz trudniejsze. Tatuś pracował. Brat jakiś czas był w Warszawie, a później musiał iść w Góry Świętokrzyskie do partyzantki, ponieważ już tu w Warszawie był spalony. Nawet nie znam pseudonimu brata. On był złapany w jakiejś łapance, nie pamiętam, w którym roku, i wieźli go gdzieś na zachód – tak opowiadał. Dostaliśmy wiadomość od kogoś, że on jest w jakimś pociągu wołowym (jak wieźli, były zamknięte wagony) i jak jechali w kierunku Otwocka, chłopcy wysunęli jednak… To był ostatni wagon. Podobno Niemiec, który plombował wagony, to tak plombował chyba na niby. Próbowali rozsunąć drzwi – i okazało się, że one się rozsunęły i kilkunastu chłopców wyskoczyło. Oczywiście zaczęli strzelać do nich, ale to była zima i oni w śniegu gdzieś tam przekoziołkowali i uciekli. I on wrócił do domu. Myśmy byli strasznie zdziwieni, że słyszmy taki miarowy krok przez podwórko i ja pierwsza powiedziałam: „Wiesz, mama, że to chyba Zbyszek wraca”. W związku z tym on już nie mógł być w Warszawie, bo by narażał rodzinę, a poza tym chodzili za nim i chcieli go jednak dopaść. Poszedł w lasy świętokrzyskie i wtedy myśmy już nie wiedzieli o nim niczego, bo nie było żadnych wiadomości. On zresztą zginął. Rodzice pracowali, mama siedziała w domciu i starała się o to, żebyśmy nie byli głodni.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Chodziła pani do szkoły, wracała… Co pani robiła jeszcze? Pracowała pani też?

Nie, chodziłam do szkoły; to już była ciężka praca w szkole, trzeba się było uczyć. Były trzy miesiące teorii, później sześć miesięcy praktyki, więc trzeba było zdać egzamin, Jak po pierwszej teorii szło się do szpitala, to człowiek musiał być przygotowany. Musiałam się uczyć, musiałam prać swoje fartuchy, żeby zawsze być przygotowanym, czystym; nie, już nic nie robiłam. No oczywiście spotykałam się z koleżankami, chodziło się na spacery. Najczęściej wszyscy przychodzili do mojego domu, bo tatuś mój grał na skrzypcach (kończył konserwatorium w Moskwie) i mieliśmy pianino, więc zawsze życie było urozmaicone muzyką, dlatego młodzież przychodziła do nas. Ale to tylko tak, że właśnie w domu, bo moi rodzice raczej nie zgadzali się, żebym ja gdzieś chodziła, tylko zawsze uważali, że mogę sprowadzać kolegów i koleżanki do domu. Tatuś grał, myśmy grali, zabawa była po prostu.

  • Jak pani pamięta Warszawę i Niemców z czasów okupacji?

Życie normalnie się toczyło. Początkowo nawet mniej się odczuwało rolę Niemców, a później, jak już zaczęło być coraz więcej organizacji, Niemcy zaczęli być bardziej czujni i podejrzliwi. Wtedy było większe niebezpieczeństwo na ulicach, do tego stopnia, że już chyba w trzecim roku wojny my, pielęgniarki, chodziłyśmy w mundurach, żeby nas nie łapano. Jak nie miałyśmy mundurów, a w łapankach nas zabrano, to trudno było później nas stamtąd wydostać. Nawet jeśli były takie przypadki, gdzie dziewczyny zostały w łapankach złapane i umieszczane po różnych obozach czy więzieniach, to dyrektorka nasza starała się, żeby je z tych obozów – z obozów to za daleko, bo tylko na terenie Warszawy w więzieniach byli – [uwolnić]. Początkowo jeszcze godzili się na to, żeby uwalniać te dziewczyny, a później już im nie zależało na tym. Na pewno to się u nich wyczuwało (z tym, że oni się nie chwalili), że oni jednak raczej wiedzą, że coraz bardziej tracą powodzenie na frontach. To myśmy chodziły po ulicach w fartuchach, w czepkach – chociaż nie wolno było, bo czepek jest jałowy, żeby nie przenosić bakterii – ale chodziłyśmy w fartuchach i to rzucało się w oczy. Było coraz gorzej. Nie wolno było tramwajami jeździć, trzeba było piechotą chodzić; do kina nie było można chodzić – tak że to życie nie było ciekawe, jedynie w domach. Tak to się toczyło po prostu.

  • Czy była pani w konspiracji?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć, jak to się zaczęło.

W szkole myśmy miały lekarzy, którzy już byli w konspiracji. Doszkalali nas w kierunku szpitali polowych. Bo myśmy pracowały w szpitalu, gdzie wszystko było na miejscu, gdzie zawsze był przy nas lekarz czy starsza pielęgniarka, która była naszą instruktorką; w każdym bądź razie myśmy nie były zupełnie same. A tu chodziło o samodzielność i przygotowanie w razie jakichś działań. Nigdy nam specjalnie nie mówiono [jakich]. Dopiero później, jak jużeśmy się zdeklarowały, że będziemy starały się pracować dla pewnej organizacji, dla pewnej grupy, gdzie byłyśmy w takich grupach i miałyśmy [wyznaczone] cele, co mamy robić, to wtedy już wiedziałyśmy, że jesteśmy przygotowywane do jakiejś akcji. Lekarzem […] był doktór Piotrowski i doktór Kujawski pseudonim „Brom”. On nas właśnie organizował. Moja czwórka z tego pokoju i ja byłyśmy szkolone, miałyśmy pewnego rodzaju [zadania]: rozdawanie ulotek, przenoszenie broni; najczęściej to raczej były ulotki.

  • W jaki sposób pani roznosiła te ulotki?

Normalnie, w teczkach, w jakichś paczkach; to zależy, jaka to była ilość. Jak mniej, to się normalnie trzymało. A tak to człowiek bardzo ryzykował, bo nie dało się inaczej. Czasami w jakimś plecaku, ale to było niebezpieczne, bo to wyglądało na jakieś wyjścia poza teren. Kombinowało się w różny sposób. To była praca dodatkowa. Myśmy się spotykały już nie na terenie wykładów klasowych, tylko w grupie, bo nie wszystkie koleżanki były wytypowane czy chciały; może były, ale w innych organizacjach – myśmy o sobie niewiele wiedziały. Już w końcu lipca był stan takiego przygotowania, że wiedziałyśmy, że na dniach coś się będzie działo.

  • Brała pani udział też w tych mobilizacjach?

Nie, nie brałam, dlatego że wiedziałam, że muszę być na Koszykowej – tam jest mój punkt. Ale niestety to wypadło tak nagle. Ja miałam chyba nocny dyżur, na który miałam iść wieczorem, a akcja zaczęła się o siedemnastej i już tam nie doszłam. Zostałam na Złotej, jak się rozpoczęła akcja, i od razu skierowałam się do najbliższego punktu, który był koło mnie, też na Złotej – numer 58, a ja mieszkałam 34. W tym punkcie już był początek zorganizowania, więc zaraz dołączyłam do nich. Oczywiście to nie była moja grupa, ale tam było też kilka koleżanek z „Gurtu” – nie znałam tych koleżanek zupełnie; później się dowiedziałam.
Tam była sala operacyjna w piwnicy, na parterze i na pierwszym piętrze było przygotowanych kilka sal dla chorych. Część budynku już była zniszczona, tak że górne piętra już nie mogły być do użytku. Ten pierwszy moment [nadszedł] od razu w pierwszych dniach; nie powiem, czy to było pierwszego, czy drugiego sierpnia. Myśmy miały wszystko przygotowane, przykryte serwetami jałowymi i po wybuchu szrapnela czy jakiegoś moździerza, nie wiem, do naszego punktu przyszła ogromna liczba ludzi; było ich chyba z piętnaście. I to był mój pierwszy chrzest. Jak zobaczyłam te osoby, które były szare, wyglądały zupełnie nienaturalnie, jak zrobione z gipsu, byłam oszołomiona tym widokiem. Podchodzi do mnie taki mały chłopak i mówi: „Siostro, niech pani nie patrzy, tylko niech się pani bierze za robotę”. Naprawdę, byłam po prostu przerażona i nie wiedziałam, co tym ludziom… Dopiero jak przez tą szarą masę kurzu zobaczyłam krew, która płynęła, dopierośmy się wszystkie wzięły za robotę i oczywiście [poszłyśmy] do sali opatrunkowej. Były różne [przypadki]: lekkie, w tym czasie chyba był tylko jeden pacjent, któremu trzeba było amputować nogę. I to był mój drugi chrzest, bo dawał mężczyźnie narkozę, a lekarz w sposób bardzo prymitywny piłował mu kończynę poniżej kolana. W pewnym momencie lekarz mówi: „Niech pani przestanie dawać narkozę, bo przedawkuje”. A ja nie wiedziałam, że on był pijany; człowiek nie wiedział, że narkoza i alkohol działają tak, że można spowodować zgon. Pan doktór od razu zareagował i amputowałam pacjentowi tą nogę – ale żył, szczęśliwie; już nie pamiętam, czy później wyszedł do domu.
Później każdy dzień przynosił coraz więcej młodych ludzi. Pierwsza była ludność cywilna. Była jakaś modlitwa – bo na podwórkach w Warszawie były zrobione kapliczki i ludzie modlili się, zawsze wieczorami mieli jakieś modlitwy przed nimi – i to był właśnie moment, kiedy taką grupę ludzi tak zaatakowało, że było dużo rannych. To nie były naprawdę ciężkie [rany], tylko odpryski. Później były już poważne wypadki. Były ciężkie przypadki, gdzie […] dużo młodych ludzi umierało. Myśmy mieli coraz gorsze warunki, jeśli chodzi o stan opatrunków, leków.
  • Jak był przygotowany ten punkt?

Bardzo dobrze.

  • Był już wcześniej zaplanowany?

Oczywiście. W ogóle jak pracowałyśmy w szpitalu, to myśmy już zaopatrywały się same w środki i to się wszystko składało. Przecież nam tego nikt nie dawał, o wszystko trzeba było się starać. Oczywiście ten punkt był urządzany nie przeze mnie, tylko lekarze, którzy mieli [go] pod opieką – bo było już wiadomo, że tam będzie – starali się o sprzęt medyczny. Już nie pielęgniarki, tylko lekarze się starali, bo wiedzieli, jaki sprzęt będzie potrzebny do tych zabiegów i operacji. I tak wytrwaliśmy. Było ciężko, bo nie było przecież jedzenia.

  • Pani mieszkała normalnie w domu, tak?

Nie, skąd – to było niebezpieczne. Już musiałam tu być, bo tam nas było tylko parę osób, a przecież to była straszna praca. Trzeba było gotować, trzeba było [robić] opatrunki, trzeba było być przy chorych. Przecież to byli naprawdę młodzi ludzie. Nie było środków znieczulających, więc błagali o to, żeby dać jakieś znieczulające środki. Myśmy tam mieszkały, dyżurowałyśmy. W piwnicy było kilka płaskich leżaków, to część z nas odpoczywała. Było nas tylko pięć albo sześć osób, a tam było przecież kilkunastu chorych; poza tym gotowałyśmy. Obok były jakieś spichrze na Siennej – już nie pamiętam tych ulic, ale były – i [stamtąd] trzeba było przynosić ziarno i później trochę je miażdżyć, żeby gotować zupy na wodzie; wodę trzeba było przynosić. To była normalna, ciężka praca; tak że nie było tak, że szłam do domu, skąd. Jedzenie było bardzo prymitywne. Jak zdobyłyśmy jakąś paczkę, kiedy chłopcy gdzieś rozwalili sklep i były tam budynie czy kasze, to wszystko się ściągało i tym się karmiło.
Później na pierwszym piętrze mieliśmy siedmiu Niemców, którzy zostali wzięci niby do niewoli naszej, ale oczywiście nie była to żadna niewola, tylko byli na tym pierwszym piętrze. Byli to ludzie z Wehrmachtu, bardzo biedni, prości ludzie, którzy nie chcieli na pewno tej wojny. Bali się strasznie; myśleli, że będziemy się zachowywali… Bo oni nie byli ranni. Bali się w ogóle być na tym pierwszym piętrze, ale myśmy sobie już nie mogli pozwolić na to, żeby nasi ranni byli na pierwszym piętrze, a oni na parterze. Tak samo dostawali zupy, które myśmy gotowały.

  • Kto ich pilnował?

Nikt. Oni po prostu bali się. Wiedzieli, że tu wszędzie są Polacy, to gdzie oni [uciekną], nawet nie próbowali uciekać.

  • Zostali wzięci do niewoli?

Takiej niewoli, wie pani… Po prostu tylko tyle, że byli na piętrze, siedzieli grzecznie i czekali. Doczekali. Czy oni na tyle rozumieli, że będzie kapitulacja Powstania, to ja nie wiem. Bo nie byli jacyś oficerowie – naprawdę, taki Wehrmacht, jak to czasami się widziało.

  • Jak wyglądały sprawy higieny?

Tak się robiło, jak można było; było bardzo prymitywnie, bardzo. Można sobie wyobrazić, nosić wodę. Więc trzeba było oszczędzać, trzeba było przede wszystkim umyć rannych, ugotować. Człowiek się starał trochę umyć, ale… Później wodę się nosiło z dworca, teraz [tam jest] Dworzec Centralny; a tu ulica Złota. Po wodę chodziło się wieczorami, bo było najbezpieczniej, ale przez jakie wertepy! To nie były ulice, to były już ruiny i przez te ruiny w dzbankach, w wiadrach, się nosiło wodę. Tak że bardzo się [ją] oszczędzało.
Jak została ogłoszona kapitulacja Powstania, to ludność cywilna wyszła w pierwszych dniach, a myśmy czekali na rozkaz. Wszyscy ranni z całej Warszawy zostali przeniesieni na noszach na ulicę Chmielną, bo ulica Chmielna stosunkowo nie była zniszczona. Wzdłuż jezdni i chodnika na noszach leżeli chorzy, nie tylko z naszego punktu, ale [też] z tych najbliższych: ze Wspólnej… bo było bardzo dużo małych szpitalików i punktów opatrunkowych. Ilość tych rannych, którzy leżeli na noszach na ulicy… Myśmy czekali na transport samochodów niemieckich, bo władze Powstania widocznie tak załatwiły, że tych rannych nie zostawią w Warszawie, tylko zabiorą do szpitala – ale oczywiście nie do Warszawy, bo wiadomo było, że Warszawę wyzwolą Rosjanie, a bali się, jak się zachowają Rosjanie, gdy będą widzieli tylu rannych. Oni nie byli takimi sprzymierzeńcami powstańców, jak wiemy teraz z historii. Myśmy bardzo liczyli, że to się jednak inaczej ułoży, że pomogą nam i może tych Niemców się wyrzuci z Warszawy, ale stało się inaczej. Tak że nasze wysokie władze powstańcze zdecydowały – tak to prawdopodobnie ułożyło dowództwo – że nas mieli wywieźć z Warszawy razem. To musiał być personel, bo trzeba było się opiekować naszymi rannymi. Samochodami sukcesywnie zabierali nas na Dworzec Zachodni i tam w wołowych wagonach układali [chorych] na noszach na wyższe prycze i na podłogę. Były tylko kibelki i [piecyk] „koza” stała na środku; nie było tam nic właściwie, nie było to tak zorganizowane, żebyśmy mieli posiłki. I ten transport kilkunastu wagonów ruszył na zachód. Ja byłam w wagonie, gdzie było chyba za trzydziestu rannych, częściowo moich – bo tak dużo nie było na tym punkcie, tylko [wzięto ich] z innych jeszcze szpitali – i były dwie osoby do pomocy. Nie pamiętam, jak to było; chyba tylko kawę nam dawali, już naprawdę nie pamiętam. Wiem, że dojechaliśmy do Łodzi na dworzec chyba na Karolewie i tam ludność cywilna bardzo nam pomagała. Oni się bali, bo ten transport był pilnowany przez Niemców, ale jednak przynosili (to była jesień) pomidory, ogórki, cebulę, skarpetki; nawet pamiętam, że przynosili nam takie drobiazgi jak nici i igiełki. Wiedzieli po prostu, że to nam się przyda.

  • To państwo tam stali w tych wagonach jakiś czas?

Myśmy tam stali, tak. Trzy dni. Dlatego że na górze działy się rzeczy, o których myśmy się dowiedzieli dopiero później. Niemcy chcieli nas zostawić w Radogoszczy; tam zniszczyli bardzo dużo Żydów z getta i to był obóz. Oni chcieli nas tam umieścić i nie wiadomo, jaki tam miał być koniec. Ale właśnie mnie się wydaje, że dowódca tego transportu tak załatwił, że jednak pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy jeszcze chyba dwa czy trzy dni i dojechaliśmy do Zeithain; to jest sześćdziesiąt kilometrów od Drezna. To są bardzo duże tereny obozowe. Tam byli Amerykanie, Anglicy, „wrześniacy”, Włosi i Rosjanie. Z tym że to był ogromny teren podzielony drutami, tak że nie było tam żadnych kontaktów; myśmy się dopiero później dowiedzieli, z kim sąsiadujemy. Jak nas dowieźli, to później czwórkami ze stacji kolejowej szliśmy piechotą do tego obozu, który miał dwadzieścia sześć baraków na ogrodzonym terenie. Później już nasze władze zaczęły nas rozlokowywać: najpierw były baraki dla chorych, którzy musieli [tam] być chirurgicznie umieszczani, a później dopiero był barak chorób wewnętrznych, barak laryngologiczny, okulistyczny. Już był podział, bo na początku nikt nic nie wiedział, a 2400 osób przyjechało – więc pani sobie wyobraża, jak umiejętnie trzeba było rozlokować tych ludzi, żeby był jakiś porządek. Więc rzeczywiście uważam, że organizacja w tym obozie (nie znam innych) była na naprawdę wysokim poziomie. Był taki pułkownik Strehl, który był lekarzem Szpitala Ujazdowskiego; jego pomnik jest na terenach za Parkiem Ujazdowskim, o nim tam jest napisane. On był naszym komendantem i on tak właśnie zorganizował.
Później – bo pierwszego dnia były takie rozlokowania, żeby każdy mógł się jakoś tam zaczepić, usiąść i pomyśleć, jak to będzie wszystko zorganizowane – po kilku dniach od razu była segregacja chorych. Kobiety osobno, mężczyźni, ciężkie przypadki – od razu był cały barak przeznaczony dla ciężkich przypadków, a jeden barak poświęcony sali operacyjnej. Z tym że trzeba było ją przygotować, bo to były takie straszne brudy! Nie wiemy, po kim były te baraki, ale były zawszone i zapluskwione w sposób tak okrutny, że po prostu wieczorem to kapało na chorych i na nas. Tak że przede wszystkim musiałyśmy się wziąć za szorowanie; proszę sobie wyobrazić, jakie to było szorowanie, [kiedy] nie było środków. Ale byliśmy zorganizowani. Nie mogę się pochwalić, że ja byłam taka zorganizowana, bo [to] był dopiero początek mojej pracy i kariery w tym zawodzie, natomiast tam byli ludzie, co przeżyli pierwszą wojnę i później cały 1939 rok. Oni tak [się] przygotowali, że zabrali z Warszawy nawet rentgen! W ogóle bardzo dużo środków opatrunkowych, pościel, bieliznę, garnki – wszystko, bo było można, to z Warszawy przewieźli do tego szpitala. No i to od razu było tak fajnie zorganizowane, że sala operacyjna wyszorowana była od sufitu po ściany i podłogę – wszystko ręcznie, tymi środkami, które były zabrane. Niemcy coś dawali; już nie wiem, co to było, w każdym razie myśmy, pielęgniarki, to wszystko same szorowały. Później był też podział: operacyjne panie były… W tej sali operacyjnej były robione bardzo poważne operacje; naprawdę. Dziwię się, że czasami słuchamy teraz o operacjach, które wydawałoby się, że nie są takie trudne, a – tu, teraz, w tych warunkach – są nieudane. Tam […] był taki przypadek, że młody mężczyzna miał szrapnel; uderzony był w to miejsce przed ramieniem i ta część ręki [poniżej łokcia] wisiała tylko na skórze, a tu [przy ramieniu] był też kawałek mięśni i kości. Jeden z lekarzy powiedział: „Trzeba to wyłuszczyć, bo nie da rady uratować”. A jeden młody lekarz – już nie pamiętam nazwiska – powiedział, że nie: „To jest młody człowiek, to trzeba go ratować”. Zrobili opatrunek i włożyli to w gips. To było ciekawe, że te kości zrosły się tkanką łączną, tak że jak zdjęli gips, to tu był staw [koło łokcia], tu był staw [między łokciem a ramieniem] i tu był staw [przy ramieniu]. Musieli jeszcze raz złamać, pobudzać te dwie kości, dopiero je złączyć i jeszcze raz włożyć w gips. Ten mężczyzna chodził z ręką na takim samolocie [jak na temblaku] – ileś tam, już nie pamiętam ile. I ten mężczyzna po wojnie jeździł na nartach. A lekarz, który zadecydował, że nie będą mu tego usuwać, zrobił pracę naukowa na ten temat – że jednak czasami nie można organizmowi przeszkadzać, trzeba mu po prostu tylko pomóc. Tak że naprawdę było dużo bardzo ciekawych [przypadków], a co najważniejsze, w ogóle nie było zakażeń. Przy takich warunkach! Dla mnie to było naprawdę [niesamowite]. Byłam na baraku. Kilka osób przygotowanych do operacji szło na operacyjną; po operacji chorzy byli w małej sali operacyjnej, gdzie leżeli kilka dni, i wtedy kiedy już mogli, przechodzili do mnie na barak. Więc ja wiedziałam, jakie to były schorzenia i jak oni się czuli po tym. Ja sama też byłam operowana na tej małej sali, bo miałam wyrostek robaczkowy i też mnie tam operowali; byłam znieczulana evipanem, później byłam też na tej małej sali operacyjnej i rzeczywiście muszę przyznać: tak mnie zoperowali, że w ogóle śladu nie miałam i nigdy nie odczuwałam tego. Nie miałam w ogóle żadnych komplikacji.

  • Jak długo była pani w tym obozie?

Od początku października chyba do końca maja 1945 roku.

  • Jaki to był obóz?

To był szpital jeniecki w Zeithainie.

  • W jaki sposób wróciła pani później do Polski?

Było to bardzo przykre. Jak Niemcy opuszczali ten obóz, były różne przykre historie obozowe, bo Niemcy jak takie zwierzę, które jest ranione i widzi, że musi nas opuścić, robili restrykcje i dokuczali nam. Na przykład zabili młodą dziewczynę, bo było uchylone i zobaczyli, że [paliło się] światło. Bo właściwie to oni o dziewiątej wyłączali już prąd, ale [paliło się] jakieś świeczki czy coś i ta dziewczyna jednak miała [światło]. To przecież była już wiosna, 1945 rok. Ten ze strzelnicy strzelił prosto w serce – i zabił młodą dziewczynę. To był taki przykry przypadek. Poza tym [były] naloty Anglików, więc myśmy się strasznie cieszyli, a oni [strażnicy] wychodzili i na nas krzyczeli, że się cieszymy. Później oczywiście Anglicy przestali robić te naloty, dlatego że pod dalszym obozem, gdzie byli Sowieci, których było bardzo dużo, oni [Sowieci] pracowali przy amunicji [do] broni. Nad tymi składami amunicji mieszkali ludzie i jak zbombardowali jakieś miejsce, to później te komory się paliły i bez przerwy były wybuchy, bo jak jedna komora [się zapali], to następna, następna i następna. Tak że ci Anglicy tylko raz to zbombardowali i jak się zorientowali, że nie mogą tego robić, bo niszczą ludzi, to wtedy przestali.
Ale myśmy już wiedzieli, że to jest koniec tych Niemców. No i Niemcy, jak się zdecydowali opuścić [obóz], to oficjalnie wyszedł komendant Niemiec i powiedział, że te tereny zostaną oswobodzone przez Sowietów, a oni idą oczywiście na zachód. Wie pani, że oni zostawili nam te wieżyczki z bronią maszynową? Zostały ręczne karabiny maszynowe i wszystkie klucze od magazynów; to wszystko nam zostawili, odeszli sobie na zachód i dwa dni było bezkrólewie. Tylko zaznaczyli, żebyśmy broń Boże nie chcieli za nimi iść i ich gonić czy jakieś powstanie znowu robić. W każdym bądź razie część koleżanek poszła na zachód za nimi; dwa dni czekały, aż oni odejdą, i poszły na zachód – część osób, nawet dość duża. A myśmy zostali, dlatego że chcieliśmy wrócić do kraju, i rzeczywiście nas oswobodzili Rosjanie.
Tak od piątej rano chłopcy pukają w nasze okna, za tym oknem wielka radość, otwieramy okiennice, a na polach – bo tam nie było lasów, tylko takie wielkie przestrzenie – na konikach masa tego: Rosjanie gonili niby Niemców, a myśmy patrzyli na to. Władzę nad naszym obozem objęła rosyjska służba zdrowia, ale oni chcieli, żebyśmy – personel kobiecy – opiekowały się tymi Rosjanami, którzy byli w niewoli i którzy pracowali w fabryce amunicji. Tam bardzo dużo ludzi było chorych na gruźlicę. Dopiero jak Niemcy odeszli, to widzieliśmy, jak wynosili tych ludzi; po prostu nie było dnia, kiedy nie było kilkunastu trumien tak przenoszonych, że myśmy to widzieli. Tak że umierali bardzo i oni koniecznie chcieli, żebyśmy się nimi opiekowali. Myśmy się jednak zdecydowali opuścić ten obóz. Nie bardzo chcieli, ale w końcu dostaliśmy przepustki i chłopcy chodzili po terenie i [wyszukiwali] konie, podwozia – bośmy też brali rannych, którzy chcieli wrócić do kraju. Bo część rannych, część naszego personelu i lekarzy została w obozie i podobno dopiero we wrześniu czy w sierpniu wrócili do kraju. A myśmy wrócili w maju, na początku czerwca.
Droga była też tragiczna, bo to trochę rowerem, trochę końmi; po drodze nam te konie zabierali Rosjanie, rowery nam też zabierali. Uciekaliśmy nie szosami, tylko raczej pobocznie, dlatego że baliśmy się; baliśmy się maruderów niemieckich, bo przecież wszędzie było niebezpiecznie. Później dojechaliśmy do Poznania. Podróż była bardzo przykra, dlatego że Rosjanie chcieli [wejść] do naszego wagonu, w ogóle byli strasznie pijani i rozrabiali okrutnie. Myśmy się też bali, bo teraz była nas tylko garstka, bo chyba z sześćdziesiąt osób, które wracały do kraju jako ta pierwsza grupa. No i w Poznaniu się porozchodziliśmy. Ja wyjechałam do Łodzi, bo jeszcze zdążyłam wyjść za mąż w obozie.

  • Niech nam pani opowie o tym!

Po prostu wyszłam za mąż – właśnie za tego, co miał ten „samolot”. Mama mojego męża mieszkała w Łodzi, bo on był łodzianinem. Z tym że z Łodzi Niemcy wysiedlali ludzi na wschód. On skorzystał z tego, że mógł sobie wyjechać, i przyjechał do Warszawy, a matka została, bo już była starszą panią. On był w „Zośce”, w „Parasolu”, i dlatego przyjechaliśmy do Łodzi, bo mieliśmy jednak jakiś dom. Później mieszkałam dość długo w Łodzi; mam córkę, która mieszka w Łodzi, ale mąż nie żyje. Mój kolega, z którym się bawiłam na podwórku – dosłownie, bo to był kolega mojego brata z tego samego rocznika – owdowiał, przyjechał do mnie do Łodzi i powiedział, że [chce się ożenić]. I też mi umarł, niestety. Taką historię mam.
Jestem teraz z koleżankami z tego mojego kursu. Bardzo dzielnie pracujemy, napisałyśmy książkę – ja to może najmniejszy miałam udział, bo wtedy byłam w Łodzi, ale starsze koleżanki napisały piękną książkę o naszej szkole [...]. To była znana szkoła, bo dyrektorki uczyły się w szkołach zagranicznych, to siłą rzeczy miały tam też swoje koleżanki i były znane. Koleżanka z tego naszego pokoju, która pojechała do Belgii, dostała się tam do szpitala. Nie miała żadnych papierów, niczego, bo przecież tego w ogóle nie miałyśmy przy sobie i tylko powiedziała, że jest z tej szkoły, gdzie dyrektorką była pani Romanowska – to było tak, jakby miała dyplom w ręku. Od razu została zaangażowana. Takie zaufanie miała ta szkoła w świecie.

  • Proszę jeszcze na koniec powiedzieć, jakie panowały nastroje wśród osób, z którymi była pani w Powstaniu, wśród personelu.

Bardzo zaangażowane. Nie spotkałam się z takim poświęceniem. Przecież to było w takich ciężkich warunkach! Myśmy przecież na dyżurach nocnych prały pościel, bieliznę… Pralnia była urządzona ogólna, ale osobistych rzeczy ani oni nie mieli na zmianę, ani my – przecież człowiek tak poszedł, jak stał. Całą noc jak był dyżur, to tu się pielęgnowało, tu się prało, robiło się zabiegi i zastrzyki, szukało się ludzi, żeby te pluskwy… bo myśmy wojowały przez parę miesięcy z pluskwami. To nie jest takie proste! Był taki pacjent, co nie miał rąk i nóg, to on tylko: „Siostro!” i „Siostro!”; one padały, a on się nie miał jak bronić. Tak że ciężka to była praca, w ciężkich warunkach, bo nie było wody. Akurat ja byłam w takim baraku, gdzie było kilku młodych i ci chłopcy chodzili [po wodę] – wychodzili i załatwiali. Mieliśmy paczki, które dostaliśmy na Boże Narodzenie i to była ogromna ulga. Przecież dostawałyśmy na dzień takie dwa kawałki [na kilka centymetrów] chleba razowego nie wiem z czym, dwa kartofle i taka zupa: woda i jakby jakieś ziele; czasami brukiew albo kostka marmolady położona na chleb, czasami wałek margaryny. To było dzienne wyżywienie. A paczki, któreśmy dostali, były fantastyczne: była czekolada, były papierosy, był ryż, było kakao, była szynka. Myśmy takie paczki później otrzymywali w 1945 roku po wojnie; przecież te paczki przychodziły do ludności cywilnej w Warszawie, w Łodzi. Ja też takie dostawałam zaraz po wojnie.

  • Pytałam też o czas Powstania. Jakie były nastroje w czasie Powstania wśród personelu?

Radosne.

  • Przez cały czas?

Tak, naprawdę. To była młodość. Był strach na pewno, bo nie wierzę w to, że się nikt nie bał – bo to jest niemożliwe – ale myśmy sobie po prostu czasami nie zdawały sprawy z pewnych rzeczy, które robiłyśmy. Bardzo dużo śmiałyśmy się i traktowałyśmy bardzo poważnie naszą pracę i nasze zaangażowanie. Co najważniejsze, na przykład moi rodzice w ogóle nie wiedzieli o tym, co ja robię. Tak samo mój brat: mój brat pracował i nie wiem, jak rodzice by zareagowali. Tylko mama później wiedziała, bo jak brat jechał do lasu, to moja mama wiozła mu broń. On jechał jednego dnia; to były Sarnaki. Brat miał nawet kiedyś taki gryps, przesłał [go] przez kogoś. I mama wiozła bratu broń.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać na zakończenie?

Ja tylko uważam, że wielką pochwałę powinni dostać ci ludzie, którzy organizowali pracę w naszym obozie. To naprawdę byli ludzie z pełnym poświęceniem i ogromną wiedzą organizacyjną. U nas nie zawsze jest tak, ale tak było to wszystko zorganizowane, że Niemcy byli zdziwieni. Przecież tam się urodziło szesnaście niemowląt! I te dzieci wszystkie żyły; wszystkie szczęśliwie doczekały się Polski. Poza tym w takich warunkach, naprawdę, uważam, że to było bardzo dobrze zorganizowane. Był jeszcze taki moment, o którym dowiedziałam się od innych ludzi – panów, którzy byli starszymi oficerami. Jest taka zasada, że jak jest ktoś w obozie, to nie można zabierać jeńca do innego obozu, załóżmy, o bardziej surowym reżimie. A tak się zdarzyło, że z naszego terenu zabrali jakiegoś młodego człowieka, bo oni jednak szukali takich, co byli dla nich bardziej niebezpieczni, i go wywieźli. Były kontrole Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża z Brna i przyjechała komisja. Nasz pułkownik Strehl znał języki, więc tłumaczył tym Szwajcarom, że było takie zdarzenie – i proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek wrócił. Więc jaki prestiż musieli mieć ci ludzie! Poza tym jak myśmy przyjechali do tego obozu, to Niemcy myśleli, że my się wykruszymy i że ten obóz nie będzie tak długo trwał. A jak zobaczyli, że jesteśmy tak zorganizowani, to sami byli zdziwieni, bo z każdym tygodniem i miesiącem organizacja posuwała się do przodu i warunki się polepszały; a jeszcze jak były te paczki, to już w ogóle było inaczej.



Warszawa, 15 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Wanda Leśniewska Pseudonim: „Iga” Stopień: pielęgniarka Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter