Witold Wajnberger „Baśka”, „Sten”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pan pamięta 1 września 1939 roku. Był pan wtedy mieszkańcem Warszawy?

 

Tak. 1 września 1939 roku to było dla mnie ukończenie szkoły powszechnej. Mieszkałem na ulicy Budowlanej, blisko cmentarza. Teraz tam jest zupełnie inna zabudowa, inaczej ta dzielnica wygląda. Jak się jechało w stronę Żerania, po lewej stronie były budynki, które zostały w czasie okupacji wyburzone. Niemcy tam mieli duże warsztaty. Praga była znana z dużych warsztatów kolejowych, mnóstwo kolejarzy tam mieszkało. Mieszkałem właśnie po lewej stronie, to była ulica Budowlana 7. Domki jednopiętrowe, drewniane, czteromieszkaniowe, lokatorskie. Biedna dzielnica.

  • Jaki był skład rodziny?


Mama, tata, brat i siostra. Brat był starszy o trzy lata, siostra o cztery lata młodsza. Już jedno i drugie nie żyje. Na ulicy Bartniczej były trzy szkoły: 128, 105 i 65. Chodziłem do szkoły numer 65. W 1939 roku ukończyłem szkołę powszechną i zdawałem egzamin. Było tam Liceum imienia pułkownika Lisa-Kuli, to dosyć znane liceum na Bródnie. Zdałem egzamin i rozpoczęła się wojna. Działania wojenne [ustały]. Niemcy wkroczyli, jak poszliśmy do szkoły. Ale egzamin był przed [wojną]. Zdałem egzamin do liceum i mieliśmy wyjeżdżać na wakacje, bo zawsze tata starał się nas wywieźć gdzieś do rodziny. Inaczej nie było człowieka stać, bo to była biedna rodzina. Ojciec na kolei pracował jako kolejarz. Najpierw konduktor, później kierownik pociągów osobowych.1 września rozpoczęła się wojna. Pamiętam doskonale, bawiłem się na podwórku (przy każdym domu były podwórka) jak nadleciały pierwsze samoloty, które zobaczyłem. Maleńkie, w górze nad Warszawą. Panika. Ojciec przyszedł, powiedział, że wojna. Nie wprowadzał nas w te wszystkie sprawy, bo byliśmy jeszcze za [mali]. Może brat nie był, bo już był w PW, to było przysposobienie wojskowe przy gimnazjach. On zdał do liceum.

  • Bombardowania już były?


Nie. Właśnie chcę do tego dojść. Rozpoczęła się wojna, samoloty i to tyle. Na drugi dzień pojechaliśmy po maski, bo panika, że Niemcy zrzucają gaz. Tam dalszy ciąg widziałem. Na lewą stronę Warszawy trzeba było pojechać i [kupić] maski – tampony na buzię.Samoloty przelatywały, stale coś się działo. Dopiero, pamiętam, 10 września olbrzymi nalot niemiecki na Bródnie. Wtedy były domy drewniane. Cała lewa strona Odrowąża była zabudowana. Te wszystkie domy – nic, tylko kominy sterczały. Był jeszcze duży skład czy hurtownia desek. Trafili też w ten skład i to się paliło wszystko, pożar olbrzymi, oświetlał całą okolicę. Przykra sprawa, bo później, po bombardowaniu, ręce z gruzów wystawały. Widziałem kobiety, bo zostały, przecież tam nie było właściwie gdzie się schować. Później dopiero zaczęliśmy doły kopać. 10 września utkwił mi [w pamięci] jako dzień, który do dzisiaj pamiętam. Później, po 10 września, front się zbliżał, aż stanął [tam, gdzie] stare Bródno, prawie jak parkan cmentarny. Z tym, że nasi byli po stronie cmentarza, a Niemcy od starego Bródna. Tam były zakłady mleczne AGRIL. Od strony AGRIL-u Niemcy się zbliżali, już słychać było nawet strzały karabinów maszynowych. Nie mieliśmy gdzie się schować. Był jeden dom, który zaczął być budowany przed samą wojną. Z tym, że nie był dokończony, tylko mury, dach, stropy położone i to wszystko. Ponieważ już pociski zaczęły się rozrywać, bo front się zbliżał w stronę Warszawy, tam się schowaliśmy, w piwnicy. Piwnica była podzielona na części mocną ścianką działową. Na szczęście. Cała rodzina: tata, mama, my i jeszcze masa ludzi, rozłożeni byliśmy w jednej i w drugiej piwnicy. Tylko my byliśmy w jednej, a w drugiej ktoś inny z ludzi pobliskich, bo tam masę ludzi mieszkało. Wpadł pocisk do piwnicy. Z jednej strony całe szczęście. Myślałem, że się uduszę od smrodu. Dosłownie łopatą trzeba było wygarniać wszystko. Wszyscy, pamiętam, cała rodzina Talmów zginęła. Jak wchodziło się na Cmentarz Bródnowski, to po lewej stronie stał oddzielny grób. Wszyscy zginęli.

 

  • Ci, którzy schowali się w tym miejscu?


Ci, którzy byli w drugiej połowie piwnicy. Pamiętam, żołnierz siedział na parapecie – jeszcze nie było okien, tylko same wnęki okienne – dostał pociskiem czy odłamkiem, rękę zupełnie [mu urwało]. On: „Ja się zastrzelę!”. Szok. Ludzie go od razu zaprowadzili na punkt sanitarny w gimnazjum Lisa-Kuli. Nie wiem, co z nim dalej. Ojciec dostał stracha, nie wiedział, co dalej robić. Przypomniało się mu, że mamy rodzinę na Koszykowej. Myślał, że zabudowania większe, że bezpieczniej, że domy. Naprzeciw była ambasada czechosłowacka, zajmował lokal na parterze. I w te bombardowania poszliśmy przez Odrowąża, Aleję Zieleniecką, mostem Poniatowskiego, aż na Koszykową. Ile ja widziałem! 

  • To był 10 września?


Nie, to było po 10 września, koło 15-16 września. Widziałem masę trupów żołnierzy. Rów biegł wzdłuż Zielenieckiej, okop. Dwóch leżało. Jeden tak leżał, jakby spał, drugi miał całą rękę urwaną.Jakoś udało nam się przedrzeć. W dzień dosłownie szliśmy, to była godzina dziesiąta, może jedenasta. Doszliśmy na Koszykową, przywitali nas bardzo miło, ale co z tego, jak już wojna się zbliżała, Niemcy już byli naokoło, Warszawa była okrążona. Zbliżał się koniec wojny. Ale nie dość. Jeszcze ostatnie dni, o których się tak dużo pisze. Niemcy użyli wtedy i artylerii, i czołgów. Przed samym zawieszeniem broni zbombardowali wszystko.

  • Którą część zbombardowali?


Lewobrzeżną Warszawę. To był wtedy największy nalot na Warszawę, kiedy była kapitulacja, 27 września.

  • Czy na Koszykowej również było bombardowanie?


Właśnie tam. Już byliśmy na Koszykowej, już przeszliśmy. Przelatywały [samoloty], bombardowały to jedną dzielnicę, to drugą. Słyszało się, że tu zasypało, tam zasypało, ale nas szczęśliwie jeszcze nie. Dopiero 25-26 września Niemcy już nam dobrze przyłożyli. Widocznie chcieli przyspieszyć kapitulację. Dozorca mieszkał na parterze, wpadliśmy do pokoju dozorcy. Podwórko, jak to dawniej, było w kształcie studni, zabudowane ze wszystkich stron. On z drugiej strony coś grzebał przy szybach. Nadleciał samolot, bomby. Jedna [spadła] na podwórko. Cały szczyt budynku, gdzie byliśmy, poszedł w chorobę, szyba ojca pokaleczyła, miał rany na twarzy. A dozorcy nic się nie stało. Wyszedł z tego. Później, jak wyszliśmy na ulicę, to skorzystaliśmy na tym, że zabiło, nie mówię o ludziach, ale dwa konie wojskowe leżały zabite.

 

  • Wtedy już był głód?

 

Już, głód był przez cały czas. Ojciec pracował w dyrekcji kolejowej, wojennej. Chleba nie było za nic. Przynosił nam szynkę konserwową, pięciokilową. Na eksport wysyłaliśmy, świetna szynka. Ale samej szynki nie mogłem jeść, już nosem mi wychodziła. A tak, to nie było chleba, żeby dostać, nic. Mama nas karmiła po prostu czym miała: zapasy, jeszcze trochę kartofli było. I ojciec tego konia [przyniósł]… Nie tylko ojciec, więcej ludzi, każdy swój kawał wycinał z konia, żeby czymś się posilić. Rzeczywiście, rosół z koniny był bardzo dobry.

Na drugi dzień uspokoiło się wszystko, cichutko się zrobiło. Człowiek nie był przyzwyczajony do czegoś takiego.

  • Czy ojciec codziennie jeździł do pracy?


Nie, ojciec już nie funkcjonował. Jak jeszcze na Bródnie byliśmy, to przychodził. Koło Dworca Wschodniego pomniczek stoi ku czci harcerek, które tu zginęły. Ojciec przyszedł, mówi: „Wiecie co? Bomba trafiła w grupę harcerek. Poginęły”. Ale później już to rozwiązali. Niemcy byli pod Warszawą, już nie było nic potrzebne, już kolej w ogóle nie funkcjonowała. Tak że ojciec nie chodził na służbę.

  • Jak utrzymywał rodzinę?


To, co było w domu, co każdy miał. Trochę kartofli zostało. Tak jak dzisiaj – jakąś kaszę ma się w domu na bieżąco, jakiś ryż. Jadło się po prostu to, co było, nic więcej. Cały czas głodny chodziłem niesamowicie, to był głód.

  • Nastała okupacja. Jak wyglądał dzień codzienny w waszym domu? Chodził pan do szkoły?


Chodziłem. Później też pracowałem na kolei, ale najpierw chodziłem do szkoły. Chodziłem do kolejówki na Pelcowiźnie. Gimnazjum było likwidowane, żadnej szkoły ogólnokształcącej nie było, pozostawili tylko zawodowe. Mówili: „Kolejówka na Pelcowiźnie” i do tej szkoły chodziłem. Tam mnóstwo kolegów, nawiązałem kontakt i razem z tymi chłopcami, wstąpiliśmy do organizacji.

  • Kiedy to było?

 

To było chyba w 1941 roku. Mam zaliczone dwa lata i dziesięć miesięcy wszystkiego. Wstąpiłem w listopadzie 1941 roku. To jeszcze było ZWZ, później dopiero AK.

  • Składał pan przysięgę?


Składałem, przysięga się odbyła. Cały nasz sztab mieścił się na ulicy Żymierskiego, teraz Międzyborska się nazywa. Tam mieszkali nasi przywódcy, dozorcą był mój bezpośredni przełożony, pseudonim „Ryś”, a nazwisko Wacław Stasiak. Był dowódcą drużyny. Przysięgę odbierali od nas: kolega Wiśniewski, „Wędrowiec”, to był podporucznik, w obecności zastępcy, to był Stefan Piętka, pseudonim „Marcin”.

  • Jak wyglądała konspiracja? Czym się zajmowaliście, czego was uczono?


Początki konspiracji to było to, że się spotykaliśmy, poznawaliśmy i była tylko nauka o broni. Na zajęcia był przynoszony jeden pistolet, na przykład Visa przynieśli, Parabelkę, Waltera. Trzeba było dotąd składać i rozkładać, żeby z zamkniętymi oczami to zrobić. To samo, jak się granaty ostrzyło, to znaczy wkręcanie zapalników do granatów. Wszystko to, co [dotyczyło] nauki o broni. To było pierwsze, 1941-1942 rok. 

  • Zajęcia odbywały się w domach?


Tak, u Stasiaka, bo to było jego mieszkanie i u niego. Miał dwie córki i żonę. Żadnego sprzeciwu nie stawiała. Tam się spotykaliśmy i u niego wszystko się odbywało. Z tym, że 1941 i 1942 rok, to były właśnie [ćwiczenia]. Później jeździliśmy do lasu, jak Płudy, Choszczówka. To były – teraz nie ma – duże, piękne lasy. Jeszcze na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Ćwiczenia z kijami na razie.

  • Czy było także szkolenie teoretyczne? Wiedzieliście, że wam przeznaczają jakiś cel w przyszłości?


Do celu – tak. Natomiast, jeśli chodzi o politykę, w ogóle nie było mowy o żadnej. To był wybór. Powiem, jak to było. Teraz mówi się: „Ten do AK, ten do Armii Ludowej, ten tu”. Nieprawda. Jakich miał kolegów, tam szedł. Jak poznał kolegów z Armii Krajowej, to szedł do Armii Krajowej. Nie byliśmy absolutnie wyrobieni politycznie. Przed wojną było wychowanie, owszem, bardzo patriotyczne, ale nie partyjne. Były jakieś BBWR-y, Bezpartyjny Blok Wspierania Reform, jakieś inne, ale to nie było to, co jest teraz. Tak że politycznie w ogóle nie byliśmy [wyrobieni]. Nas nie interesowało, co to jest.

  • Cel był jeden dla wszystkich?


Tak, chodziło o walkę, tylko ten cel. Tylko to nas trzymało i tylko to nas zmuszało. Później, następne lata, 1943 rok – zaczął się rok walki.

  • Braliście może udział w jakichś akcjach?


Tak, akcji było masę. Nie zliczyłbym, ile razy [brałem udział w] rozrzucaniu ulotek. Ponieważ mieszkałem na Grochowie, na Waszyngtona, robiło się tak, że brało się plik ulotek. Ludzie wychodzili z kościoła – najlepiej kościół na Kamionku – a my z tramwaju wyrzucaliśmy ulotki. Była trochę dekonspiracja, ale tak się robiło, bo więcej do rąk dotarło.Później były gazetki. Ponieważ blisko mieszkałem, byłem pod ręką, to mnie zobowiązano do odbioru gazetek. Spotykaliśmy się przy Dworcu Gdańskim z facetem, który przynosił w paczuszkach „Biuletyn Informacyjny”, jeszcze jakiś inny i stawiał. Już wiedzieliśmy, kto, co, jak. Tam po schodkach wtedy się wchodziło, stawiał paczkę, podchodziłem, paczkę zabierałem i jechałem do domu. Ale przewóz paczki przez Warszawę to nie to, co teraz przewozi się walizeczkę, co nikogo nie interesuje. Człowiek na każdym kroku mógł wpaść. W tramwaju mógł wpaść, nawet pod domem mógł wpaść. A za takie sprawy przecież głową się płaciło.Później przewóz broni. Żeby broń znalazła się na punkcie, trzeba ją było dostarczyć z Warszawy od Tęsiorowskiego. On był naszym dowódcą bezpośrednim, kapitan Tęsiorowski, „Zawada”. Od niego z mieszkania i do niego do mieszkania przywoziło się walizki broni, to znaczy pistolety, granaty. To była ładna walizeczka.

  • Brał pan udział w przewozie broni?


Tak, tylko ja przeważnie.

  • Skąd brało się broń?


Broń przywozili od Tęsiorowskiego – to było w celach dydaktycznych – i odwoziło się z powrotem. Broń wędrowała w jedną stronę, my się na niej uczyliśmy i później była zwracana. I znów nowa. Byłem pod ręką, nie chwaląc się, bo mieszkałem na Waszyngtona, niedaleko, a że pracowałem na kolei, na Dworcu Wschodnim, to miałem ciuch kolejowy, niemiecki.

  • To w pewnym sensie pana chroniło?


W pewnym sensie [chroniło]. Do tego obstawa od razu, dwóch czy trzech. Ja z walizą, a oni z obstawą. Ale przez most Poniatowskiego trzeba było przejechać – stale łapanki. Aleje Jerozolimskie – stale łapanki. Co ja mówię? Ludzie wychodzili z domu bez niczego i ginęli, a co jeszcze z takim arsenałem.

Później brałem udział w wyroku na konfidenta gestapo. Nie pamiętam, to była ulica Igańska czy Krymska. Niedaleko Wiatracznej. Zlecił nam nasz kochany Wacuś, bo tak nazywaliśmy naszego dowódcę, wykonanie wyroku na tym facecie. Ja i Marian Gołębiowski, tak się nazywał, dostaliśmy pistolety i poszliśmy na wykonanie wyroku.

  • Ile miał pan wtedy lat?


Wtedy miałem szesnaście-siedemnaście lat.

  • Jak pan to przeżył?


Normalnie. Za dużo trupów widziałem, człowiek się przyzwyczaja. Widziałem już od 1939 roku żołnierzy poległych. Po prostu człowiek nie był aż tak wrażliwy. Sam wiedział, że może zginąć w każdej chwili.Jeszcze jedno: udział w patrolach. Grupka – mówię sekcja, ale to był oddziałek, który składał się z pięciu plus dowódca – uzbrojona wychodziła na ulicę. Przeważnie Pragę mieliśmy i czekaliśmy na Niemca, którego można rozbroić. Chodziło o broń, o zdobycie broni. Brałem udział [w rozbrajaniu] między innymi na ulicy Waszyngtona. Niemcy jeździli tylko w przednich wagonach, na przedzie był [napis] Nur für Deutsche. Zastawiliśmy Niemca. Miałem dwóch chłopaczków, którzy dopiero uczyli się partyzantki. Byłem na obstawie i jeszcze dwóch. Skoczyliśmy do tramwaju, już prawie ruszał. Zaszli Niemca z jednej strony, Heniu z drugim wyciągnęli pistolety, Hände hoch i chcieli mu sięgnąć do kabury. Jeden zszedł na bok, Niemiec skorzystał z okazji i wyskoczył. W biegu był tramwaj. Wyskoczył tak niefortunnie, że upadł obok słupa trakcyjnego, uderzając się w kolano. Widocznie już miał dosyć. My od razu za nim: bryk, bryk, bryk! Jak to chłopaki, wtedy się wyskakiwało w biegu. Wiedział już, o co chodzi, odpiął kaburę, odrzucił nam pistolet. Wtedy my za pistolet.Drugi wypadek był na Wiatracznej, z jakąś kobietą. Oficer niemiecki, widziałem, miał ładny pistolet, Waltera, a chorowaliśmy stale na Parabellum, a jeszcze szturmowe, piętnastostrzałowe… „Robimy?”. – „Robimy”. Ludzie na przystanku, wszystko chodzi normalnie. Doskoczyliśmy do niego, kobieta zaczęła krzyczeć, dostała w buzię, od razu się uspokoiła. Kolega – nie chciał, ze zdenerwowania widocznie – pociągnął za spust. Niemiec dostał w brzuch. Położył się, wyciągnęliśmy pistolet i chodu. To było tak. Jeszcze jedno. Był Antoninek, na linii Warszawa – Siedlce – Mińsk Mazowiecki, posterunek, gdzie przestawia się tory kolejowe. Tam był zatrudniony zawsze jeden Niemiec na dyżurze i czterech Polaków. To nazywało się nastawnia. Dowiedzieliśmy się, że on stale [chodzi] z pistoletem. Jak przychodzi do pracy, to otwiera szufladę, pistolet wkłada i siedzi bez pistoletu. Poszliśmy do niego. Nie rzucał się, podniósł elegancko rączki do góry. Szufladę [odsunął], pistolet, cześć, poszliśmy. Nawet nas nie gonił, widocznie dał spokój. Były różne momenty.

  • Właściwie ciągłe zagrożenie dekonspiracją?


Ciągłe, tak. Człowiek wychodził i dosłownie nie wiedział, czy wróci. Tak to się natężało. Później nawiązałem kontakt. Była organizacja, Konfederacja Narodu, i były oddziały uderzeniowe, które z miasta do wsi partyzantkę organizowały. Też przez kolegów. Miecio Bouchet, na Targowej mieszkał, mówi: „Witek, chcesz do partyzantki?”. Mówię: „Mietek, naturalnie że tak!”. – „Już rozmawiałem z innymi. Jest nas pięciu, to będzie grupa warszawska, pójdziemy. To jest na Podlasiu”. To były oddziały kapitana „Krzemienia”, Dywizja Poleska.

  • Może pan powtórzyć nazwisko tego kolegi?


Bouchet się nazywał, to francuskie [nazwisko]. Nie żyje. Miał pseudonim „Lis”. Mogę wymienić więcej, które pamiętam.

  • Związał się pan z Konfederacją Narodu?


Tak, mieli oddziały, nazywały się „Niedźwiadki”. Z „Niedźwiadkami” najpierw przeszliśmy instrukcję. Później, na początku 1944 roku, to była wczesna wiosna, mieliśmy się stawić na punkt zborny i pojechaliśmy do oddziału partyzanckiego na Podlasiu. To była miejscowość Kosów Lacki, Kostki nad Bugiem. [Pojechaliśmy] do oddziałów „Krzemienia”.

  • Dojechaliście do oddziałów partyzanckich?


Tak […]. Tam dojechaliśmy, ale już oddział był w trakcie organizacji. Dopiero zrzuty… To trwało jakiś czas, bo najpierw sami chodziliśmy po broń do chłopów, bo mieli ukrytą jeszcze z 1939 roku. Jeden o drugim wiedział. W strzechy powtykane karabiny, nawet dziesięciostrzałowe, ruskie, samoseriatki nazywali. Tak że na dozbrojeniu…

Było nas mało, grupka najpierw ze trzydzieści osób. Oddział dopiero się rozrastał, bo szykowaliśmy się na koncentrację. To akcja „Burza”, która miała iść na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Szykowali się, ale to dopiero wczesna organizacja. Później pistolety Steny – mieliśmy zrzuty. Na akcję były Liegenshafty. Rozbijaliśmy, niszczyliśmy kontyngenty, [były] zasadzki na szosie Warszawa–Brześć.

  • Zatrzymywaliście pociągi?


Nie, na szosie zasadzki się robiło, Ale później zorientowali się, jeździli dużymi grupami, w tak zwanych konwojach, tak że trzeba było mieć duży oddział i dużo broni, żeby któregoś wyłuskać. Ale trafiało się. Na tym to polegało.

Później dostałem zapalenia płuc. Dowódca mówi: „Idziemy na zgrupowanie za Bug, kto jest niepełnosprawny? Witek, ty jesteś niepełnosprawny, pojedziesz na kurację do domu. Jak się wyleczysz, to przyjedziesz do nas z powrotem”. Ale już nie przyjechałem, bo Powstanie się zaczęło. Najpierw przemarsz wojsk był, cofali się Niemcy, Węgrzy.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy? Jeszcze Powstanie się nie zaczęło?


Nie, jak wróciłem, to był maj, czerwiec. Jeszcze się nie zaczęło. Dopiero mama mnie wyleczyła. […] Węgierskie [oddziały] zmordowane, już im wszystko jedno było, już dziadostwo szło. Wiedzieliśmy, że front się [zbliża], zresztą słychać było. Zadowolenie, bo nam pomogą, to trzeba zrobić Powstanie.

I zrobiliśmy. Zaczęło się Powstanie. Była piwnica w domu, gdzie mieszkał nasz dowódca, pusta zupełnie i tam mieliśmy koncentrację. Poszczególne drużyny miały koncentrację każda gdzie indziej. Stamtąd – to było 1 sierpnia – przeszliśmy na ulicę Białostocką 20, gdzie było całe nasze zgrupowanie, na czele z pułkownikiem Żuromskim. Był dowódcą oddziałów.

  • To było już AK? Pan wstępował do ZWZ, ale potem się przekształciło.


Tak, AK powstało w 1942 roku, na początku.

  • Czy mieliście nazwę swojego zgrupowania na Pradze?


Tak, Oddziały Dywersji Bojowej. To był „Kedyw” DB 22 AK, Obwód VI – 26, Warszawa Praga, dowódca – Jerzy Tęsiorowski. […]

  • Jak wyglądał pierwszy dzień na Białostockiej?


Tak, Białostocka, duże podwórko. Ten dom istnieje do dzisiaj. Dom jak studnia, bo taka zabudowa dawniej była. Zebrał nas wszystkich nasz dowódca, pan pułkownik, powiedział parę słów zagrzewających. Niestety, broń, którą zdobywaliśmy, gdzieś się podziała i inne rzeczy gdzieś się podziały. Dostałem na sekcji jedną „filipinkę”. „Filipinki” albo „sidolki” były, taki granat, co w kieszeni mógł wybuchnąć. Na pięciu ludzi, plus ja, nie było żadnego uzbrojenia. „Co robimy?”. – „Atakujemy Dyrekcję Kolei Państwowych, róg Targowej i Wileńskiej”. – „To atakujemy”.Niemcy ustawili na kopule cerkwi karabin maszynowy. Miał ostrzał dobry, ryglował wszystkie ulice, które tam były. Pierwsza rzecz, chodziło o zdobycie mostów, żeby było połączenie z Warszawą. Niestety, to się nie powiodło.Wracając do tego, co było: może coś zdobędziemy w dyrekcji. Wpadliśmy do dyrekcji, Niemców już nie było, uciekli. Zdobyliśmy tylko jeden karabin, który zostawili, widocznie ze strachu. [Zajęliśmy] od razu stanowisko i usiedliśmy, czekamy, co będzie dalej. Dowódca sprawdza swoją grupkę. Zająłem stanowisko przy oknie od ulicy Wileńskiej, Żymierskiej. Czekamy, co będzie dalej, słychać strzały, słychać jakieś wybuchy. Siedzimy na razie cicho. Był na ulicy 11 Listopada dawny, przedwojenny, 36. Pułk Piechoty Legii Akademickiej. Tam stały czołgi. Słyszę jakiś chrzęst, po bruku wszystko słychać. Z Konopackiej wyjeżdżają czołgi, zakręcają w stronę dyrekcji. Z karabinku zaczęliśmy strzelać do czołgu. Czołgista widocznie nas przyuważył, bo jak nam przyłożył! Pod ścianą byliśmy, bo z jednej strony była taka ściana działowa. Całe szczęście, że [się schowaliśmy], ale gruz nas przysypał. Dostałem w głowę cegłami i straciłem przytomność. Nogę miałem poharataną. Człowieka przygniotło to wszystko. Tak moja walka [wyglądała].Zanieśli mnie na punkt opatrunkowy. Całe szczęście, że młody organizm, to szybko doszedłem do ładu. Oddziały z [budynku] dyrekcji zostały wycofane, bo dowództwo doszło do wniosku, że pomocy ze strony ruskiej nie będzie, mosty nie są zajęte, że nie ma co kontynuować walki. Tak zakończyło się Powstanie. Z tym, że w nocy z 1 na 2 sierpnia nasze oddziały, te mniejsze, przeszły przez wał kolejowy na Targówek.


  • Wał nad Radzymińską?


Nad Radzymińską w stronę Targówka. Tam jeszcze nam dwóch kolegów złapali Niemcy, ale przeżyli: Heniuś Ciężki […] i Kajtek. Po kwaterach prywatnych nas zaczęli [rozlokowywać]. Ludzie po prostu przyjmowali na kwaterę prywatną, bo nie mieliśmy ani jedzenia, ani nic. I siedzieliśmy.

  • Ludzie się was nie bali?


Nie. Stosunki z ludnością były bardzo dobre, oni też przecież bardzo ryzykowali. Tam przesiedzieliśmy – nie pamiętam już, ile to było dni – i dostaliśmy rozkaz opuszczenia Targówka i przejścia tam, gdzie się przed Powstaniem [koncentrowaliśmy]. Byłem ze starszym bratem, jakoś nam się udało. Jak była Radzymińska i teraz ten wał jest, to tam stały posterunki żandarmerii. Nie przepuszczali, kontrolowali. Trzeba było przejść wałem, dalej przez tor. Delikatnie przeszliśmy i na punkt. Najpierw do domu, bo miałem bliziutko i na punkt. Kazali nam tam być, bo jeszcze nie jesteśmy zwolnieni z obowiązku.

  • Dowódcy kazali?


Dowódcy. Tam byliśmy.

Jeszcze zrzuty. Jak Park Skaryszewski (tam [teraz] inaczej wygląda) były łąki. Po jednej stronie stała artyleria przeciwlotnicza, a po drugiej były łąki. Tam szamba wylewali. Teraz płynie ładny kanał. Tam czekaliśmy na zrzuty. Nie jedna po drugiej, ale chyba ze trzy noce zmarnowaliśmy. Nic, żadnych zrzutów. Chyba 26 czy 27 sierpnia dostaliśmy rozkaz rozejścia się do domów.



  • Na tym się skończyło?


Nie, jeszcze dalej, ale to już moje obozowe historie. Ukrywałem się w domu u rodziców i dwa razy uniknąłem łapanki, bo Niemcy całą dzielnicę okrążali. Pusto dosłownie – wszystkim kazali wychodzić i wywozili. Złapali najpierw ojca i starszego brata i wywieźli ich [w okolice] Ząbek. Budowali okopy, bo front, już ruscy byli pod Warszawą. Budowali okopy i ojciec przysłał kartkę: niech się Wituś nie ukrywa, niech przyjedzie – to Wehrmacht miał pod swoją opieką, oni byli zupełnie inni – mają wyżywienie, to może tutaj przeżyje. Z mamą i z siostrą chcieliśmy dojść do ojca i wpadliśmy w łapankę na Radzymińskiej. Z łapanki od razu nas, ciupasem na Dworzec Wschodni, do wagonów i wywieźli do Zakroczmia, do fortów. Z tym, że mamę i siostrę odłączyli, mieszkały w schronie amunicyjnym czy coś takiego, a nas bezpośrednio do fos. Fosy były wysokie, nie przelazł. Całe szczęście, że ludność się nami opiekowała, przynosiła nam jedzenie, bo nie wiem, czy byśmy nie pomarli z głodu.

Stamtąd [wsadzili] mnie do wagonu w Nowym Dworze Mazowieckim i wywieźli przez Piłę (to się Schneidemühler nazywało za Niemców) do Hagen, to jest miejscowość niedaleko Düsseldorfu, w Zagłębiu Ruhry. To była miejscowość Hohenlimburg. Tam wpakowali mnie do warsztatów kolejowych, do pracy. Może trochę przestraszyłem się, może to trochę z mojej winy, ale po wszystkich przejściach, nie czułem się jeszcze na tyle sprawny fizycznie. Kazali taczki nosić, a sypali tyle, że nie mogłem tego podźwignąć. Strasznie się męczyłem i postanowiłem stamtąd uciekać. Uciekłem pod wagonem pulmanowskim, osobowym. Jak jest konstrukcja nad kołami – na tym. Całe szczęście, że miałem wylot z toalety w drugą stronę, jak pędził pociąg. Dojechałem do Magdeburga w takim stanie.

  • Pan uciekł sam, indywidualnie?


Indywidualnie. Byłem umorusany, chciałem wyjść, umyć się, ale już nie mogłem. Chciałem do Berlina i dalej do Polski, ale nie dało rady. Nie wiedziałem nawet, że jestem w Magdeburgu. Wysiadłem na stacji, nawet mnie maszyniści niemieccy widzieli, a ja brudny byłem potwornie, bo to przecież kurz. Wariacji można dostać. Czytałem w książce, opisuje taką ucieczkę jeden z lotników, który został strącony nad [Niemcami] i uciekał w taki sam sposób. Mówił, że świra można było dostać.

  • Jak długo pan jechał pod pociągiem?


Nie potrafię powiedzieć. Zegarka nie miałem, po prostu nie wiem, dosłownie. W każdym razie wysiadłem na stacji, Niemcy jakoś nic. Stał pociąg albo na bocznicy, albo szykowany. Byłem taki zmęczony, że zasnąłem w tym pociągu, a chrapię trochę. Przechodził taki, co koła puka. Przyprowadził żandarma – słyszy, że ktoś chrapie. Wyciągnęli mnie z pociągu i od razu do więzienia. Do obozu, tylko nie koncentracyjnego, ale karnego. To były jeszcze gorsze obozy niż koncentracyjne. To się Straflager nazywało – karny obóz.

  • Obóz był usytuowany koło Magdeburga?


Tak, miejscowość Grossberen. Tam ludzi! Żebym opowiadał sceny z tego obozu…

 

  • Jakie tam były narodowości?


Wszystkie, nawet był Murzyn. Z tym, że oni mieli najgorzej, bo byli strasznie niewytrzymali na zimno, na temperaturę, a to okres zimowy. Robiliśmy przy torach kolejowych, przy budowie szyn. Szyny się układało na podkłady, szczypce po jednej i po drugiej stronie. Musiało być, jak się dopasowywało, czterech czy sześciu silnych chłopów, szynę ciągnęli. Ale jak ktoś nie miał siły i się przypiął… Ciężka praca była.

  • Uciekł pan z jednej ciężkiej pracy do drugiej?


Jeszcze gorsza, bo nie miałem nawet w co się ubrać. Zakładało się, dosłownie, puste torby po cemencie. Papier trochę chronił przed zimnem. Była kostnica, wrzucali na kupę [zwłoki] i chlorem posypywali. Z jednym z Poznania [pracowałem]. Nie wiem, on mi, biedak, mówił swoje nazwisko, ale nie pamiętałem i rodziny do dziś nie zawiadomiłem. Prosił, jak się coś stanie, żeby zawiadomić. Żeby było cieplej, na jednej pryczy dwóch spało, były wtedy dwa koce i trochę się grzaliśmy. W nocy mi umarł. Budzę się rano, chcę mu chleb podać, a on nie żyje. Ile przespałem z nieboszczykiem, nie wiem. Takie przyjemności były, ale jakoś przeżyłem. Różnica między obozem koncentracyjnym a karnym była taka, że dostawało się wyrok na obóz karny: cztery, pięć miesięcy, a obóz koncentracyjny był tak, że już [do końca]. A tu – wyrok. Ale wyrok i tak mało [osób] przeżyło.

  • Czy była jakaś rozprawa, wysłuchał pan orzeczenia?


Nie, to było wszystko poza mną. Tylko wiem, że wywożą do obozu. Odbywały się jakieś rozprawy, ale to mieli swoje. Jakoś przeżyłem dzięki Bogu. Później armia rosyjska, bo to było z tej strony Łaby, jak Brandenburgia obóz był położony. Wojska sowieckie oswobodziły obóz. Trochę dochodziłem do siebie, trochę chciałem się podkurować, chociaż z ruskimi nie za bardzo to wychodziło.



  • Zajęli się jakoś wami, jak oswobodzili obóz?


Nie, nie zajęli się. Kazali sobie iść i koniec na tym. To nie Amerykanie, żeby się zajęli. […] Na piechotę do domu się szło, bo nie było jeszcze kolei. Kolej dopiero od Krzyża szła, a do Krzyża przez pół Niemiec trzeba było przejść na piechotę. Miałem tylko rower, walizkę, troszkę ubrań sobie wziąłem. […] Przyjechałem do domu. Koniec wojny złapał mnie w Kostrzynie. Strzały, wyszedłem: Kostrzyn. Później do Krzyża doszedłem, tam był pociąg przez Łódź do Warszawy, do domu.

  • Gdzie do domu?


Na Waszyngtona. Mieszkałem na Waszyngtona 104 mieszkania 30. Dom stoi do dzisiaj, duży, narożny budynek, [numer] 104 i 106, koło szpitala grochowskiego.

  • Zastał pan rodzinę?


Tak, była. Mamę puścili podobno później, ale nie wywozili do Niemiec i siostrę też puścili. Pojechali do rodziny w Końskie i tam przesiedzieli do końca wojny. A ojciec był tu cały czas, brat też. Brat był też w wojsku. Jak mnie złapali, oni zostali na okopach. Później, jak już front się zbliżał, rozbierali baraki. [Brat] zleciał z dachu i złamał sobie nogę. Do szpitala trafił na Brzeską i w szpitalu doczekał końca wojny. Tak samo tata. Dziękować Bogu, nikt w czasie wojny [nie zginął] z bliższej [rodziny], bo z dalszej, to tak.

Warszawa, 22 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Witold Wajnberger Pseudonim: „Baśka”, „Sten” Stopień: starszy strzelec Formacja: Oddziały Dywersji Bojowej Kedywu KG AK Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter