Wojciech Ciążyński „Malec”

Archiwum Historii Mówionej

Należałem do „Szarych Szeregów”, z tym że do najmłodszej grupy, czyli „Zawiszaków”. Należałem do „Szarych Szeregów” od 15 września 1943 roku, to znaczy właściwie od momentu, kiedy skończyłem czternaście lat, bo to był warunek.

  • Kiedy pan składał przyrzeczenie?

Dokładnej daty w tej chwili nie pamiętam, ale mam w dokumentach.

  • Na początku swojej przynależności?

Tak, w 1943 roku.

  • Kto pana wciągnął?

Wciągnął mnie mój kolega, który potem był moim przełożonym, czyli zastępowym, Michał Czerniak, „Longin”. Drużynowym był drugi kolega, też ze szkoły.

  • Co robiliście od września 1943 roku? Mieliście jakieś zbiórki?

Mieliśmy zbiórki, te zbiórki odbywały się oczywiście w mieszkaniu, względnie gdzieś w terenie. Zbiórki służyły do tego, żeby można było przygotować się do zajęć, do których byliśmy przeznaczeni, to znaczy do służby pomocniczej, gońców, bo z tym się najbardziej liczono. Wszystkie możliwe, ale przede wszystkim gońców. Troszeczkę to w Powstaniu wyglądało inaczej, bo gońcami też byliśmy…

  • Właściwie łącznikami.

Łącznikami, tak.

  • Potem się okazało, że głównym zadaniem była poczta?

Tak się potem zdarzyło, że właściwie głównym celem była poczta, aczkolwiek również inne czynności żeśmy wykonywali, to znaczy było usuwanie zasypanych budynków.

  • Wrócimy do tego, rozwinie pan wątek Powstania, natomiast bardzo proszę powiedzieć, jaka była sytuacja na niespełna rok przed wybuchem Powstania. Czy w ogóle was informowano o tym, czy przeczuwaliście, że będzie jakiś wybuch ze strony Polaków?

Z nami, jako z młodzieżą, może specjalnie nie rozmawiano na takie tematy, ale trzeba powiedzieć, że w okresie, kiedy Niemcy się zaczęli wycofywać, kiedy było widać, że przez miasto ciągną ich piekielne tabory z krowami, ze wszystkim możliwym przez Aleje, wtedy myśmy się już orientowali, że to już pachnie prochem, że się tak wyrażę.

  • Pan był warszawiakiem?

Nie, jestem z pochodzenia Wielkopolaninem.

  • Jak pan się znalazł w Warszawie?

W Warszawie się znalazłem dlatego, że zostaliśmy wysiedleni z rodziną, to znaczy z matką i z bratem zostałem wysiedlony z Wielkopolski. Przeszedłem przez sześciotygodniowy obóz dla wysiedlonych.

  • Obóz zorganizowany przez Niemców?

Tak.

  • Gdzie?

W majątku z dość dużym dworem, nazywał się Cerekwica. To jest w naszym rejonie, w rejonie powiatów jarocińskiego i krotoszyńskiego. Po wysiedleniu, po tych sześciu tygodniach, wsadzili nas do pociągu, wywieźli do Opoczna, w Opocznie wyrzucili z pociągu i koniec.

  • Radźcie sobie sami?

Tak – róbcie, co chcecie. Wtedy matka postanowiła pojechać do Warszawy. Była tylko matka.

  • Miała tam rodzinę?

Tak, rodzinę. Tam żeśmy wylądowali. Od tego czasu dalszy ciąg był w Warszawie.

  • Od kiedy był pan w Warszawie?

Dokładnie trudno jest mi powiedzieć, ale to jest w każdym razie późna jesień 1939 roku.

  • Czyli w Warszawie chodził pan do szkoły?

Tak. Trzeba jeszcze powiedzieć, że mój ojciec, oficer rezerwy 7. Pułku Strzelców Konnych, jak wojna wybuchła, chociaż nie miał karty wcielenia, ubrał się w mundur, poszedł i walczył pod Kutnem, pod Kołem. Jeszcze nas odwiedził w Warszawie jeden raz, w mundurze i niestety zginął w Starobielsku. Tak że matka solo z nami dwoma, z moim bratem o trzy lata młodszym, do Warszawy żeśmy wylądowali, do rodziny.

  • Mama podjęła się jakiejś pracy?

Tak, ale to były prace raczej dorywcze. Potem, w okresie całej okupacji, kiedy myśmy byli w Warszawie, matka pracowała w taki sposób, że produkowaliśmy papierosy, jakieś mydło żeśmy gotowali, takie żadne roboty, ale żeby można było przeżyć.

  • Nie miała zastrzeżeń, żeby pan się włączył w nurt konspiracyjny?

To jest rzecz, której najbardziej nie rozumiem, że matka, nie wiedząc, co się dzieje z mężem, mając takich dwóch ananasów pod ręką, zgodziła się na mój udział właściwie beż żadnych oporów. Miałem akurat takie szczęście, że byłem w drużynie służbowej, która przed samym Powstaniem objęła służbę przy dowódcy „Zawiszy”. Myśmy mieszkali na Saskiej Kępie. Tydzień przed Powstaniem otrzymaliśmy polecenie przenieść się, nie nocować. Tak było powiedziane: nie wolno nocować po stronie prawej, praskiej. Wtedy myśmy wylądowali jako zastęp służbowy na ulicy Brackiej pod piątką, a matka wtedy też powędrowała na lewy brzeg Wisły, do rodziny, która mieszkała na rogu Rozbrat i Śniegockiej.

  • Też trudny fragment.

Fatalne miejsce potem się okazało. Ale matka to jakoś na szczęście przeżyła. Ale nawet tę dyspozycję, że mamy się przenieść, matka jakoś przyjęła.

  • Czy miała do pana takie zaufanie, czy wiarę w opatrzność?

Mnie się wydaje, że jeszcze trudno mówić o zaufaniu, jeżeli miałem wtedy czternaście lat. Za bardzo zaufania do takiego pętaka nie można mieć. Jeszcze byłem strasznie drobny, wyjątkowo malutki.

  • Kiedy się pan przeniósł na lewy brzeg Wisły?

To było mniej więcej tydzień przed [Powstaniem]. Dokładnie nie potrafię określić daty, ale to jest rząd siedmiu dni.

  • Gdzie pana zastała godzina „W”? Na Brackiej?

Na ulicy Brackiej, zastęp służbowy. Według adnotacji w rozmaitych książkach nas tam było podobno jedenastu.

  • To sporo.

Tak, to było sporo. Z tym że całe towarzystwo już zaczynało kursować po mieście.

  • Mieliście swojego dowódcę na miejscu?

Tak. Na miejscu, na Brackiej był zarówno mój drużynowy, zastępowy i jeszcze dowódca „Zawiszy”. Dowódca „Zawiszy” miał pseudonim „Kuropatwa”. To jest jego znany [pseudonim], ale używał też innych: „Wirski”, „Gozdal”, miał kilka pseudonimów.

  • Czy godzina „W” była charakterystyczna, czy coś się od razu na Brackiej działo, słyszeliście coś?

Od razu nosa nie można było wyściubić na Bracką, bo był ostrzał natychmiast.

  • Gdzie były niemieckie stanowiska? Byliście na Brackiej, tuż obok mieliście BGK.

Tak.

  • To okropne miejsce.

Powiedziałbym, że może takie specjalnie okropne akurat nie było, nie wyróżniało się, dookoła było mnie więcej jednakowo.

  • BGK w ogromnym promieniu właściwie wykluczało poruszanie się, prawda?

Tak.

  • Jaki był przebieg? Jakie podejmowaliście kolejno działania, co wam zlecano?

Łączność z poszczególnymi dzielnicami, gdzie było wiadomo, że są zgrupowania harcerzy.

  • To znaczy gdzie? Dokąd pan biegał? Pamięta pan trasy?

Muszę powiedzieć, że swoją trasę słabo pamiętam, ale wędrowałem na Mokotów.

  • Tam też były odziały harcerzy wspomagających?

W zasadzie oddziałów nie było, ponieważ przyjęto jako zasadę, że harcerzy się nie mobilizuje. Tylko nie wiem, na jakiej zasadzie nasza grupa była zebrana. Była jeszcze druga grupa, dużo większa od nas, ale w południowej części, to znaczy na południe od Alej, ale kontakt w pierwszej części Powstania był tak słaby, że nie wiedzieliśmy o sobie wzajemnie, będąc tak blisko. Oni byli gdzieś na Wilczej, a my na Brackiej, to w zasadzie żadna odległość. Nie wiedzieliśmy o sobie nic. Potem były zupełnie przypadkowe zetknięcia i oczywiście przy tych przypadkowych spotkaniach nawiązywała się łączność. Potem już można było mniej więcej zacząć działać.

  • Może ten kontakt nawet ułatwił potem wspólne działanie.

Oczywiście, potem można było zorganizować pocztę, bo inaczej to byłoby bardzo kiepsko.

  • Od początku, od 6 czy 8 sierpnia zaczęliście już przenosić przesyłki?

Myśmy się przenieśli w nocy, chyba z 6 na 7 sierpnia czy z 5 na 6 sierpnia. Gdzieś jest napisane w książce. To nocne przeniesienie się na drugą stronę było chyba na skutek tego, że nasz dowódca zorientował się, że tam są jakieś nasze oddziały.
  • Dokąd się przenieśliście? Na inną ulicę?

Przenieśliśmy się od razu w rejon Prudentialu. Póki byliśmy w północnej części, to mniej więcej tam żeśmy się obracali, w tym rejonie.

  • Jakie pan zapamiętał akcje, w których brał pan udział?

Pamiętam odgruzowywanie, pamiętam transport żywności z magazynów.

  • Chodziliście do „Haberbuscha”?

Tak. Moje zapamiętania są bardzo słabe, to jest jednak sześćdziesiąt pięć lat.

  • Pewnie tylko urywki.

Tylko fragmenty, które mi nawet trudno połączyć.

  • Może są takie, które panu szczególnie utkwiły w pamięci? Proszę rozwinąć ten wątek.

Nie mam jakichś specjalnych wspomnień. Mam wspomnienia rzędu zupełnie nieprzyjemnego. To znaczy – to już było po połowie Powstania – kiedy Niemcy ostrzeliwali, niszczyli systematycznie dzielnicę przy użyciu miotaczy sześciolufowych. To pamiętam doskonale, bo jak słyszałem to skrzypienie, to bym się pod ziemię zapadł. Nerwy jednak wysiadały.

  • Czy pamięta pan siebie w jakiejś akcji? Na przykład odgruzowywanie. Gdzie miało miejsce? Też pan nie wie?

Zupełnie nie pamiętam.

  • Pamięta pan, jakie były warunki? Wy, jako dzieciaki, powinniście mieć jakieś podstawowe wyżywienie.

W stołówkach wojskowych gdzieś nas przyczepiano. Myśmy wiele nie jedli, ale nie mogę powiedzieć, żeby było bardzo źle z wyżywieniem. Było stosunkowo [dobrze]. Z tym się liczono, że to młodzież, że trzeba zapewnić wyżywienie. I było dobre. Ale już potem, po połowie Powstania, było rozmaicie. Już jedliśmy gotowaną pszenicę, czyli tak zwaną kaszę-pluj – to coś strasznego było, niełuszczona, jakieś placki smażone na parafinie. Potem już było straszne jedzenie. Ale to była końcówka Powstania.

  • Rejon Śródmieścia był wprawdzie stosunkowo bezpieczny, bo Niemcy byli trochę dalej, ale za to nie było tam ogródków działkowych, nie było dojścia do źródeł wyżywienia. Jak długo utrzymaliście się koło Prudentialu?

Nie za długo. Myśmy kwaterę zmieniali chyba ze cztery czy pięć razy. Dlaczego żeśmy zmieniali? Po prostu dlatego, że pod naszą nieobecność kwatera przestawała istnieć albo robiło się tak ciepło, bo, powiedzmy, pierwsza linia była tak blisko, że trzeba było się wynosić stamtąd, żeby nie przeszkadzać wojsku.

  • Proszę rozwinąć watek poczty polowej. Jak to fizycznie wyglądało? Czy rzeczywiście pan dysponował pisanymi przez ludzi karteczkami, każda zawierająca tylko do dwudziestu pięciu słów, ocenzurowana?

Jeżeli chodzi o cenzurę, to służyła temu, żeby niewłaściwe wiadomości się nie znalazły i również żeby nie było za dużo pisania. Chodziło o to, żeby nie obciążać listonoszy. Tym się zajmowali ludzie [w punkcie], przede wszystkim nasze starsze druhny, które urzędowały, nazwijmy to, na poczcie. Myśmy z tym nie mieli w zasadzie, jako chłopcy, nic do czynienia. Tylko trzeba było nosić. Myśmy się starali dostarczyć przesyłki do rąk adresatów, co nie było takie proste, bo jednak nie wszystkich przecież Powstanie złapało w domu, więc trzeba było szukać. Poza tym to nie tylko chodziło o dom, ale o dzielnicę. Czasami to były zupełnie śmieszne rzeczy, bo się znajdowało przez przypadek kogoś, kogo się w tym miejscu nikt nie spodziewał.

  • Czasami adresy przestawały istnieć, prawda?

Adresy były więcej orientacyjne jak rzeczywiste. Najgorsze było poszukiwanie adresata, bo podobno jest w tym domu, ale w piwnicy. I teraz szukanie w piwnicy, wywoływanie, żeby można było dostarczyć. Potem zabieraliśmy pocztę, również na drugą stronę Alej żeśmy szli.

  • Ludzie odpowiadali?

Albo odpowiadali, albo mieli przygotowane. Jak już ludzie wiedzieli, że taka poczta istnieje, to przypuszczam, że po prostu się przygotowywali na to, że jeżeli będzie okazja, to wyślą.

  • Ludzie bardzo dobrze przyjęli tę pocztę, prawda? To było dla nich ważne?

Tak.

  • To była pierwsza nić nadziei.

Myśmy to odczuwali też w tej formie, że, powiedzmy, poczęstowano nas czymś, jakby w podziękowaniu za to, żeśmy coś przynieśli.

  • Przynosiliście wiadomość o tym, że najbliższa osoba żyje. To było ważne. Nie bał się pan?

Tego nie mogę powiedzieć, bo nie ma ludzi, którzy się nie boją. To nie jest prawda. Tylko jest kwestia opanowania strachu. Oczywiście to opanowanie strachu ma też swoje podłoże w ambicji, że koledzy to czy tamto, no to przecież ty też musisz robić to samo. Ale strach, w miarę jak Powstanie trwało, narastał. Pod koniec jednak już nerwy wysiadały.

  • Jak było z wodą?

Nie można powiedzieć, że było bardzo źle. Początkowo woda była cały czas, a potem, jak już zaczęły być uszkadzane rurociągi i jak były uszkodzone wodociągi, stacja pomp, to było coraz gorzej. Potem już woda była brana z każdej… Nie powiem, że kałuży, bo to by była nieprawda, ale z każdego zbiornika, który powstawał bardzo często w takich miejscach, gdzie jakiś pocisk upadł i uszkodził. W tym miejscu powstawała momentalnie jakby studnia. A pod koniec już było kiepsko z wodą.

  • Jakie było wasze następne miejsce postoju?

Kolejnych nie pamiętam, ale w każdym razie dość długo żeśmy byli na Świętokrzyskiej i w rejonie Świętokrzyskiej żeśmy się obracali cały czas, bo Prudential był w tej okolicy. Potem byliśmy po drugiej stronie, żeśmy się przenieśli na Wilczą i Hożą.

  • Pana koledzy harcerze ustrzegli się szczęśliwie, nie było takich zdarzeń, że gdzieś po drodze padli?

Wśród moich kolegów akurat nie.

  • Nie był pan nigdy ranny?

Nie, udało się.

  • Jak wiemy, Śródmieście dotrwało do końca, nie kapitulując, tylko zawieszając działania. Udało się nie skapitulować. Jak wyglądało wyjście z Warszawy po zakończeniu Powstania?

Moje wyjście z Warszawy jest troszkę inne, dlatego że starano się, aby ci najmłodsi nie wychodzili z wojskiem, bo po prostu się bano, że nie wiadomo, co z nimi zrobią. Wychodziłem razem z kolegą, który zresztą miał kilkanaście drobniutkich odłamków w nodze. Myśmy wychodzili prawie że o zmroku, z ludnością cywilną.

  • Którego to było dnia?

2 października. Żandarmi stali po dwóch stronach drogi, ale na zmianę: raz jeden, raz jeden. I tak się zdarzyło, że jednego jakby zało, nie wiem dlaczego, czy za własną potrzebą odszedł gdzieś na bok, czy… I my w tym momencie obydwaj żeśmy się tylko na siebie popatrzyli i buch, w bok, w pole, gdzie rosły jakieś wysokie rośliny, ale dosyć gęste, i na czworakach żeśmy uciekali. Strzelili chyba za nimi ze dwa razy.

  • Mniej więcej gdzie, w którym rejonie? Jeszcze w Warszawie?

Nie, to już było któreś przedmieście Warszawy. Udało się nam i w nocy wylądowaliśmy w jakimś bardzo ubogim domu prywatnym, gdzie nam dali kartofli gotowanych i mleka. I taka śmieszna zupełnie sprawa, bo mleka w ogóle nie lubię i nigdy nie lubiłem, ale nie cierpiałem kożuchów na mleku. I tak jak wygłodzony przez te dwa miesiące byłem, tak jak dostałem te kartofle, to zjadłem, a tego mleka i tak nie ruszyłem. To się wydaje śmieszne, bo jak człowiek głodny, to podobno wszystko zje, a to nieprawda.

  • Mogliście tam zostać jakiś czas?

Nie. Myśmy tylko zjedli. Nie pamiętam, czy żeśmy tam przenocowali, chyba tak, i rano wsiedliśmy do EKD, ale na której stacji, nie pamiętam, chyba w Piastowie. I pojechaliśmy do Grodziska, żeby się po prostu oddalić. W Grodzisku na stacji EKD pracował znajomy moich rodziców. Myśmy wysiedli i chwilę żeśmy tam byli, i zaczęła się łapanka. Ten pan nas wsadził gdzieś pod stół w swojej dyżurce i myśmy przeczekali tę łapankę. Potem myśmy się rozdzielili z kolegą. Zupełnie tego nie pamiętam. On chyba miał od razu gdzieś rodziców czy spotkali się, nie wiem. Oddzielił się. Ja natomiast, dzięki znajomemu na stacji EKD, dostałem się do Siestrzenia. Dworek w Siestrzeniu był zamieszkiwany przez znajomych moich rodziców, też z Wielkopolski.
  • Czyli nawet nie próbował pan szukać mamy?

Potem zaczęły się rozmaite próby szukania. Więcej rodzina oczywiście działała niż ja, bo co ja byłem w stanie [zrobić]? Ale [były] kontakty, ktoś coś wiedział o kimś i po jakichś chyba dwóch miesiącach moja rodzina, to znaczy moja matka z bratem i siostra mojego ojca, i babka, czyli matka mojego ojca, dowiedzieli się, że jestem w Siestrzeniu. Ciotka przyjechała po mnie. Ponieważ ciotka fantastycznie mówiła po niemiecku, bo w Wielkopolsce bardzo dużo mówili po niemiecku, niemieckie szkoły zresztą mieli, wpakowaliśmy się do jakiejś wojskowej, niemieckiej ciężarówki, pod plandekę i przyjechaliśmy pod Tomaszów Mazowiecki, gdzie zamieszkaliśmy na przedmieściach. To był koniec zabawy.

  • Tam była mama i brat?

Tak. Mama, brat, ciotka, babka i stryj.

  • Tam ktoś z rodziny miał jakieś możliwości?

Nie, wszystko wynajmowane, bo to wszystko poznaniacy, wszystko Wielkopolanie.

  • Czy działała w tym okręgu Rada Główna Opiekuńcza?

Chyba nie, a jeżeli działała, to w każdym razie ja z tym się nie zetknąłem.

  • Pozostaliście w Tomaszowie aż do zakończenia wojny?

Tam jest miejscowość, chyba się Zambrów nazywa, nie pamiętam dokładnie, ale to jest prawie przedmieście Tomaszowa. Tam żeśmy doczekali, że front przez nas przejechał. Zaraz za frontem z powrotem do Wielkopolski.

  • Tam, skąd was wysiedlono?

Tak. Stryj, który pracował pod Tomaszowem przez jakiś czas, zakupił sobie wóz drabiniasty i konia czy konie, nie wiem, chyba dwa konie. Tak że jak front przez nas przeszedł, to myśmy ze wszystkim, cokolwiek żeśmy mieli, [zapakowaliśmy] do wozu i tak żeśmy się powoli przesuwali do Wielkopolski.

  • Bardzo nietypowo wracaliście.

Stryj był dosyć obrotny.

  • Było do czego wracać?

Nie mogę powiedzieć, że było do czego wracać, bo jestem ziemiańskiego pochodzenia, to w 1945 roku już nie bardzo było do czego wracać. Jeszcze żeśmy wrócili, ale już było bardzo źle widziane. Chociaż muszę powiedzieć, że mimo tego, że my ziemianie, a tam zetknęliśmy się z ludźmi, którzy pracowali u ojca w majątku, to ten, który był przez ojca uważany przed wojną za najgorszego komunistę i może nawet coś tam z komunistami miał wspólnego, ten człowiek się najprzyzwoiciej zachował.

  • Czyli nawet znajomi źle się zachowywali? Już nie mówię o nowych władzach, to wiadomo.

Władze wiadomo, jak się musiały zachowywać, chciały czy nie chciały zresztą. Ale może myśmy jeszcze nie czuli tego, co nam może grozić. W każdym razie moim zdaniem w tym czasie to najprędzej mogli nas wziąć i wyrzucić na bruk. I koniec. A myśmy jednak, w bardzo kiepskim zresztą budynku, ale na terenie tego majątku mieszkali. Z tym że ten majątek nie był naszą własnością, bo ojciec tylko go dzierżawił. Ale to był duży majątek.

  • Co było potem, jak nastała już nowa władza?

Myśmy się potem przenieśli do miasta, do Pleszewa. W Pleszewie myśmy zaczęli żyć.

  • W majątku już się nie dało?

Nie, tam nie było w ogóle co szukać, tak że w Pleszewie żeśmy się ulokowali u znajomych i myśmy zaczęli naukę w szkole. Trzeba było zacząć żyć mniej więcej normalnie. W Pleszewie skończyłem małą maturę, brat [miał] o trzy lata mniej. Potem matka przeniosła się do Krakowa, oczywiście matka, brat i ja. W Krakowie żeśmy mieszkali rok.

  • Ciągle w podróżach, jeszcze żadnej stabilizacji?

Cały czas dokładnie zwiedzaliśmy Polskę. Potem matka wyszła drugi raz za mąż, bo już było wiadomo, że ojciec nie wróci. Ojczym dostał pracę na Politechnice Śląskiej jako wykładowca. Ja zrobiłem tutaj maturę, po maturze – na politechnikę. Skończyłem politechnikę, wydział mechaniczny. Przydział pracy i górnictwo.

  • Z Wielkopolanina, poprzez obrońcę Warszawy…

Muszę powiedzieć, że właściwie się czuje Wielkopolaninem, ale w Wielkopolsce mieszkałem pierwsze dziesięć lat po urodzeniu i potem chwilę. Potem w Warszawie te kilka lat. Właściwie najwięcej na Śląsku, więc dzisiaj bym musiał powiedzieć, że jestem prawie Ślązakiem.



Gliwice, 12 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Wojciech Ciążyński Pseudonim: „Malec” Stopień: listonosz, łącznik Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter