Zdzisław Czerwiec

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Zdzisław Czerwiec, urodzony 4 listopada 1927 roku w Warszawie. Przed wojną mieszkałem na Boduena 5 mieszkania 23.

  • Co robił pan przed wybuchem II wojny światowej, przed 1 września?

Przed wybuchem Powstania?

  • Nie, przed 1 września 1939 roku.

Przed 1 września byłem uczniem, właściwie uczniem piątej klasy szkoły powszechnej.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Wtedy byłem poza Łodzią, u kuzynostwa i później wracałem zaraz po – trzecim, bodajże, września – wracałem do Warszawy per pedes, razem z kolegami. Uciekałem do dziadków, którzy mnie wychowali razem z siostrą.

  • Jak pan zapamiętał moment, w którym wybuchła wojna?

Wojna w trzydziestym dziewiątym roku?

  • Tak.

Proszę pana, no cóż... Zaczęło się walić wszystko, bomby spadały, zniszczyły przewody telegraficzne, później na rzekę Ner też bomba spadła. Zaczęło bractwo uciekać, a ja z kolegami, niestety, musieliśmy wyjechać do Warszawy, uciekać do Warszawy, ponieważ nie mogliśmy zostać, byliśmy zagrożeni. Szliśmy trzy dni i trzy noce w kierunku do Łodzi, potem był Łowicz, Bolimów i Warszawa. W chwili, jak niemieckie czołgi dojeżdżały do Warszawy, to my byliśmy już akurat na Woli, widzieliśmy ich te światła sygnalizacyjne, niemieckie. Co dalej?

  • Co pan pamięta z tego okresu po wybuchu wojny, ale jeszcze przed wybuchem Powstania? Czym pan się zajmował? Co pan robił?

Przed Powstaniem pracowałem, już od 14 roku życia. Pracowałem w sklepach, w piśmiennym, później pracowałem w biurze handlowym u inżyniera Michniewicza, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością (nieważne), i jednocześnie uczyłem się w Szkole Zgromadzenia Kupców. Mieliśmy tam trochę tajnych kompletów, nie ze wszystkich przedmiotów. Tak trwało aż do Powstania. Trochę dorabiałem sobie, przenosząc tak zwane eisenmarki – to były podrabiane bony na artykuł żelazne. Nawet wtedy, jak pan będzie mnie dalej pytał, okazało się, że mogłem trafić do obozu koncentracyjnego za to.
Co ja tam robiłem? No, do organizacji nie należałem żadnej, tak się to mówiło wówczas. Konspiracja dopiero wynikła w czasie Powstania – to jest konspiracja. I... no cóż, przed samym Powstaniem byłem proszony przez matkę właściciela o kontakt, przewiezienie korespondencji na ulicę Filtrową, co też uczyniłem, jadąc tramwajem linii siedemnaście, bodajże. Wsiadłem przy rogu Śniadeckich i tam zostaliśmy ostrzelani... Przepraszam, jeszcze inaczej. Zostaliśmy ostrzelani na skutek prowokacji jednego z pasażerów, który strzelił do żandarmów, przejeżdżającej budy z żandarmami. No i zatrzymali się, tramwaj też się zatrzymał, zaczęli do nas strzelać. A żeby było śmieszniej, ja siedziałem na ostatnim pomoście w tramwaju. Strzelali do nas jak do kaczek. Kilka osób zostało rannych, jeden ciężko ranny. I to trwało paręnaście sekund, później oni odjechali, Niemcy, a my tramwajem ruszyliśmy w stronę Ochoty. No i na placu [Politechniki] była taka apteka. Wyskoczyli pracownicy, my razem pomagaliśmy wynosić tych rannych i wtedy właśnie, już później wsiadłem znowu do tramwaju, tramwaj stanął i oni zajęli się tymi rannymi, opatrywali ich. Ja jechałem do tego pryncypała przekazać korespondencję i wróciłem do domu. Wróciłem do domu taki zmęczony! Z tego wszystkiego chyba paręnaście godzin spałem.
No i rano we wtorek ktoś do mnie puka. Mówi: „Zdzisiek, coś będzie się działo”. – „O co ci chodzi?” – „Będzie Powstanie!” Rzeczywiście, później słyszymy, już po południu, wstąpił: „Chodź, wstąpimy na barykady!”. Zaczęliśmy budować te barykady w okolicy. Ja mieszkałem wtedy na Pańskiej – mimo że na Boduena, to na Pańskiej byłem ze szwagrem i siostrą.

  • A jeszcze mam pytanie: ta korespondencja, którą dostał pan od ciotki...

Tak? To dotyczyła spraw firmowych.

  • Aha, czyli ciocia nie...

Wie pan, ja byłem gońcem. Wybaczy pan, ja byłem gońcem, tak że tam nie miałem wiele do powiedzenia, nie będę pytać, o co tam chodzi. Przypuszczam, że tam chodziło o zabezpieczenie na okres Powstania, coś w tym rodzaju. A co dalej było, to już nie mam pojęcia. Uznany za osobistość tam był przed wojną, bodajże, ten, do którego jechałem, jeden z wiceministrów skarbu – pan Froelich.
No i teraz dalej powiem. I wtedy – kolega Lądek się nazywał – on mówi: „Chodź, Zdzichu, jedziemy budować barykady”. Zaczęliśmy ściągać jakieś graty, nie graty, tam wszystko... na Pańskiej, Komitetowej, na Mariańskiej, okolicznych tych, na Sosnowej. No i tak się skończył dzień.
Później, następnego dnia, znów to samo. Ale zachciało się jeść, a siostry nie było, siostra była poza Warszawą, i poszedłem do dziadków, na Boduena trzeciego dnia. Na Boduena rodzina też – mój cioteczny brat i mój wujek chrzestny, który razem ze mną później wyjechał do Wiednia, ale to już mniejsza o to. Wtedy byliśmy... Co tam było? Tam pomagaliśmy przy barykadach. I po kilku dniach pojawił się porucznik Komornicki, który zaczął nas musztrować, chciał nas przysposobić jako łączników na Starówkę. Musztra była.

  • Nas, czyli kogo?

Włącznie z tym, no... czołganiem się. W pewnym momencie stanęliśmy na „spocznij” ...

  • Proszę powiedzieć: nas, czyli kogo chciał przysposobić? Pana i...

[...] No [był] kolega i potem był brat cioteczny. Kolega został na Pańskiej, a ja przyjechałem do brata, gdzie był brat cioteczny, który razem ze mną tam był. A pozostali to nie byli koledzy, ci, co byli wytypowani na łączników, to nie byli koledzy. To byli chłopcy zebrani, tak samorzutnie przyszli do tego... No i wtedy, jak... Którego to mogło być dnia? Ósmego, dziewiątego, jeszcze przed odcięciem Starówki. Pamiętam, [powiedział]: „Możecie teraz odpocząć”. Stanęliśmy na „spocznij”. Krążyły czołgi niemieckie, wystrzelił w pewnym momencie pocisk. Ten pocisk rykoszetem odbił się o framugę, odwalił gdzieś tam dalej, a mnie, proszę pana, uderzył kawał drewna w nos.

  • Proszę nie wstawać, to będzie widoczne.

Na szczęście, na płask, tak że nie ranił mnie, a miałem taki bąbel! Z krzykiem, z wrzaskiem, odszedłem do tego... Tak się skończyła moja kariera. Zostałem przy pomocy dziadków i już nie byłem... Co tu robiliśmy dalej? [...] Dowiedziałem się, że tamci wszyscy chłopcy zginęli na Starówce, wszyscy.
Natomiast ja byłem cały czas – wie pan, jak to było – normalne życie w warunkach Powstania, trzeba było jakoś dziadkom pomóc czy z zaopatrzeniem, czy w wodę, czy w opale... I tak to się toczyło. Trzeba było iść na pomoc, przenosić rannych nieraz, to też się przychodziło. Koledzy przenosili od Haberbuscha jęczmień. To były tak zwane kolumny transportowe, ale my pomagaliśmy im przez to, że zmienników, że można było więcej przenieść. Na Zgoda były punkte, kuchnie – na Zgoda, przy Chmielnej... Na Chmielnej było sporo takich. Co tam jeszcze pan ma do mnie?

  • Jak wyglądało pana życie religijne? Czy brał pan udział w jakichś mszach w czasie Powstania?

Proszę pana, we wszystkim braliśmy udział. Nawet przy odgruzowaniu. Wybijaliśmy otwory. Wie pan, było takie zarządzenie, żeby otwory wybijać do piwnic, więc z bratem, z dziadkiem, z wujkiem przebijaliśmy na Przeskok, na Sienkiewicza. Gdzie jeszcze... No, w tamtym kierunki wschodnim, to znaczy i w południowym, i w kierunku północnym. I to też trwało tak gdzieś do końca sierpnia, jeszcze w początkach września.
We wrześniu [było] jeszcze gorzej, po upadku Powiśla. Już pominąwszy, że nie było prądu, to zało wody. Szpitale nie miały wody, ludzie nie mieli wody, trzeba było studnie kopać. Jeńcy niemieccy, którzy byli ujęci, kwaterowali – właściwie trudno powiedzieć – na placu Napoleona, w gmachy Poczty Głównej, oni przychodzili kopać, wie pan, rowy pod studnie. Studnie kopali. Później myśmy też kopali. Ta woda była okropna! Żur taki, dosłownie żur. Trzeba było to parę razy gotować, żeby to można było konsumować. Ale patrole prosiły nas – chłopaków i wujka – żebyśmy pomagali przy przenoszeniu rannych i dostarczaniu wody. Wodę tą lepszą można było tylko uzyskać w kinie „Palladium”, tam była studnia głębinowa na głębokości dwóch pięter. Wie pan, gdzie kino „Palladium” jest? Na Złotej. I wie pan, tam nosiliśmy mało, nie można było tam za wiele nosić, bo wie pan, pod obstrzałem było wszystko. Ale nosiliśmy. Albo do szpitalika, tam gdzie była szkoła tańca braci Sobiszewskich, albo też nosiliśmy na taki wysokościowiec (był wówczas drugi po Prudentialu), jak i na róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, tam był szpital polowy – na tyłach dawnego gmachu PKO, a potem Komendy Głównej AK. Oni zresztą się przenieśli z tej komendy dalej, na południe – na Piękną, na Piusa. Co tam jeszcze? Proszę, pan pyta.

  • A jak pan zapamiętał żołnierzy Armii Krajowej?

Słucham?

  • Mieszkał pan w Śródmieściu. Czy miał pan kontakt z Powstańcami?

Miałem. Miałem kontakt z panem Liedtkem, z panem Koronkiewiczem, oni byli u „Harnasia”; z panem Stasiem Michniewiczem – był w patrolu. No i miałem ze swoim kuzynem, Stanisławem Kosewskim, i kolegą, który był związany z BIP-em – Biurem Informacji i Propagandy. Biuro mówiło przed Powstaniem, co będzie, i po Powstaniu, dlatego wcześniej wyszliśmy. Tak trochę chaotycznie panu mówię, niemniej... I z Edkiem Kubiakiem... Nie Edkiem, tylko Stasiem Kubiakiem, który później też wyszedł z wojskiem po kapitulacji, walczył, starszy był ode mnie trochę, ale niewiele. No i to takie były moje kontakty.

  • Opowiada pan bardzo żywiołowo o tym, co pan robił. Wnioskuję z tego, że pana nastrój czy stosunek wobec Powstania był jak najbardziej pozytywny?

No nie, pan da spokój. To było piękne! Zresztą, nie czarujmy się – wszystko było piękne, dopóki nie było źle. Tak jak wiadomo – były flagi, były śpiewy, akademie piętnastego, proszę pana. Tam mieliśmy kupę lokalików w okolicy. Była café „Pod Znachorem”, później był „Pod Kogutem”. Dalej była „Nowa Gospoda”, cały szereg lokali i lokalików. Był „U Artystek” na Moniuszki i występowali aktorzy, piosenkarze, śpiewacy. Był Fogg, pani Wawa, zresztą zaaresztowana później przez żandarmerię naszą za jakąś kolaborację. Była Chmurkowska. Ktoś jeszcze tam był, ktoś z tych naszych znanych aktorek. Nabożeństwa, prawda... Co tam jeszcze...

  • Jak wyglądały te nabożeństwa?

Przeważnie na podwórkach. Wszędzie przed Powstaniem, na każdym prawie podwórku, były obrazki, krzyże, kapliczki takie małe. I tam się ludzie modlili wieczorem zawsze o ocalenie, o wszystko, co może człowiekowi jakoś pomóc przetrwać. No i w Powstaniu też, w pierwszych dniach. Później było gorzej – zaczęły spadać „krowy” po upadku Starówki (to są granatniki takie, niemieckie), rozwalały wszystko, a my zbieraliśmy później często na Górskiego w kupkę i do skrzynek, żeby pochować tych ludzi jakoś. Podobnie jak mojego wujka, który został postrzelony przez „gołębiarza” za pomoc, bo pomagał na barykadzie, na Szpitalnej. Grasowali dranie, przechodzili z jednego miejsca na drugie, bo mieli opaski. Przeważnie znali język polski. Wielu folksdojczów było wśród tych „gołębiarzy”. Mieli opaski, potrafili przechodzić z pozycji na pozycję. Naszym zadaniem, moim i brata, było patrolowanie nawet tak w nocy, żeby tym naszym patrolom przekazywać, że kręcili się jacyś „gołębiarze”. Raz jednego chyba tam pochwycili, ale nie jestem pewien.

  • A kto panu zlecił takie zadanie?

To były patrole. Patrole przecież krążyły, żandarmeria wojskowa i powstańcza. Były patrole. Był – pamiętam – taki pan Adaś, pan Stasiu. Pan Stasiu to był bodajże kuzynem mojego szefa... Tak, był kuzynem. I to tak trwało, proszę pana. Już coraz ciężej było, coraz ciężej. Z jedzonkiem też było nie za bardzo. Poza tym mieliśmy jeszcze uciekinierów u siebie. Część kuzynów uciekła z terenów, tam [jak jest] Towarowa, z Woli. Z Woli, z Miedzianej, z Siennej. Później oni przeszli, ponieważ tam jedna z nich miała małe dziecko, przeszli na stronę Południowego Śródmieścia. Zostaliśmy tylko z dziadkiem i z wujkami. Później już dotrwaliśmy tak do dwudziestego dziewiątego. Przyszedł właśnie ten pan Stasiu: „Nic tu po was. Dziadkowie niech zostaną, młodszy brat niech zostanie, a ty z wujkiem wychodź z Warszawy”. Trzydziestego już de facto była kapitulacja, podpisana była formalnie drugiego. I wyszliśmy do Pruszkowa.
  • [...] Czy miał pan jakąś wiedzę na temat tego, co się dzieje w mieście w czasie Powstania?

Oczywiście! Mieliśmy tak, że były nasłuchy, radia były, poza tym przechodzili przecież zbiegowie, różni koledzy, przechodzili z dzielnicy do dzielnicy. Ja też przechodziłem, proszę pana, na Pańską, gdzie mieszkałem, na Sienną i jedni od drugich się dowiadywali różnego rodzaju informacji, przekazywali sobie.

  • A czy miał pan może w ręku powstańczą prasę? Jakąś gazetę, która była wydana?

Oczywiście, że tak. Był „Biuletyn Informacyjny”, gazeta powstańcza. Poza tym koło nas była niedaleko „Błyskawica” – radiostacja powstańcza. Też przychodzili pracownicy, dzielili się [informacjami].

  • Pan wspomniał o tym, że było dobrze i był pan zadowolony do momentu, kiedy zaczęło być źle. Kiedy nastąpił ten moment?

Wie pan, najgorzej zaczęło się, jak nastąpiły ostrzały i bombardowania. Najpierw były ostrzeliwania przez czołgi, dywizję „Viking”. Później przyszły „krowy”. Po „krowach” były znowu bombardowania, już bezpośrednio po upadku Starówki. To znaczy 5 września to cała ta [okolica] została spustoszona, plac Napoleona, Boduena, część Szpitalnej, Jasna – wszystko to było zburzone. Zostało tylko kawałek Sienkiewicza, Moniuszki, natomiast Złota w większości została, ocalała i do końca ocalał gmach „Palladium”, natomiast gmach PKO nie. Kuchnie powstańcze niektóre zostały. Tam na Zgoda, tam została wtedy spalona i przenieśli się też dalej. Proszę pana, co tam jeszcze panu powiedzieć?
Oczywiście kupa rannych. Przychodzili też z tych powstańczych szpitalików i kwater, z Boduena i z tych innych okolic przychodzili też na południe, już później, po upadku Starówki. Pamiętam jeszcze, jak wychodzili kanałem na Wareckiej żołnierze. One ich tam brały do mycia, do jakiegoś odświeżenia i dalej co, to już nie wiem, jakie losy były.

  • Jak wyglądali ci żołnierze, którzy wychodzili?

Brudne to było, brudne, cuchnące, strasznie. Prosili o papierosy, też zanosiliśmy im z bratem. Umazani strasznie byli, trudno w ogóle opisać. Wyczerpani potwornie. Jeden z moich kolegów, który też tam przychodził, zresztą ranny później, przyszedł do Południowego Śródmieścia... No i głodni, głodni i spragnieni. Brudni.

  • Czy pan w trakcie działań powstańczych doświadczył uczucia głodu albo pragnienia?

Wie pan, było, było. Znaczy całkowitego głodu może nie było, ale jadło się byle co, „zupki-plujki”. Tak samo w domach. Przeważnie z różnych kasz, kasza była. Poza tym wodę no to trzeba było kilka razy gotować, tak jak panu mówiłem, po upadku Powiśla nie było wody. Trzeba było tę wodę taką żurowatą przegotowywać i pić. Mało tego – grasowała czerwonka. Mój dziadek, jak zresztą wiele osób, pędził bimber do celów leczniczych. Rozumie pan? I tego bimbru dziadek miał cały gąsior i okolicznym tam i nam też [dawał] po setce, żeby nie zachorować. Dla celów zdrowotnych, żeby nie zachorować, proszę pana, na czerwonkę dostawaliśmy w małym kielichu tej wódki. Tak to wyglądało.

  • A czym się zajmowała pana babcia? Bo pan powiedział, że był pan z babcią...

Babcia z dziadkiem byli tam do końca, wyszli w dniu kapitulacji. Oni zostali tam dłużej, dlatego że Powstańcy zobowiązali ich tam przewieźć, do tego punktu przy Politechnice. Tam się wychodziło, proszę pana, a my z wujkiem wyszliśmy wcześniej...

  • A w trakcie Powstania?

Tak?

  • Co robiła pana babcia?

Babcia gotowała. Gotowała, szykowała, co mogła. To już przecież była starsza kobieta, w wieku siedemdziesięciu lat przecież, dziadek też. Starsi ludzie. Kiedyś siedemdziesięciolatek to nie taki jak dziś osiemdziesięciolatek, wyglądał jak stary człowiek. Zorany pracą ciężką. Warunki kiedyś były, proszę pana, inne jak dziś. Nie było takich wynalazków, nie było takich wygód jak teraz, było ciężko żyć. Praca była w ogóle ciężka.

  • A czy w tych chwilach walki czy tej pomocy Powstańcom miał pan czas czy uczestniczył pan może w wydarzeniach kulturalnych, rozrywkach? Oprócz tego, co pan mówił wcześniej?

Nie, nie było, kochany. To było tylko trochę. Mówię panu, tak jak do piętnastego, a później to już się to urwało wszystko, była już ciężka walka o przetrwanie dla każdego. To znaczy i dla tych, co byli ranni, i dla tych, co pozostali nieranni i dla pogrzebania nieboszczyków, to wszystko już tak wyglądało. Ciężko było, coraz ciężej. Wszędzie gruzowiska. Zresztą, ma pan na tych zdjęciach, pan zobaczy, jak to wyglądało „ładnie”.

  • Dobrze. Proszę opisać, jak pan pamięta koniec Powstania, jak pan opuszczał Warszawę?

Proszę pana, opuszczałem Warszawę, to było z dwudziestego dziewiątego na trzydziestego. Szliśmy, niech pan... Bardzo ciekawe to jest. Szliśmy, proszę pana, w kierunku na Pruszków. Po drodze trzymali nas pod eskortą oczywiście. To byli esesmani? Esesmani, tak. Jeszcze pytaliśmy, czy dostaniemy w czapę. Zaprowadzili nas... W pierwszym momencie byli kobiety i mężczyźni. Zaprowadzili nas do hali takiej fabrycznej w Ursusie. Postawili karabin maszynowy, a my: „Jak to? Przecież mieliśmy wyjść żywcem, a tu...”. Wyobraźcie sobie panowie, co za zaskoczenie! Pod murem nas ustawili, tak dwuszeregiem. Tam było, ja wiem, około stu z czymś mężczyzn i wywoływali: jeden, drugi, trzeci, czwarty. Do szaletu, sprawdzić, czy to nie są obrzezani. Proszę pana, po stwierdzeniu, że nie, szliśmy dalej do Pruszkowa. To było przeżycie cholerne! Straszne przeżycie to było.
No i w Pruszkowie nastąpiła błyskawiczna selekcja. W nocy odprawili nas razem, kobiety z mężczyznami, w wieku gdzieś tak w okolicach mojego [ówczesnego] wieku do czterdziestki, pięćdziesiątki. Większość była mężczyzn, potem kobiet. Zawieźli nas do obozu jenieckiego następnego dnia. Lamsdorf – największy obóz jeniecki w całej Rzeszy, jeszcze sprzed I wojny, a później [drugiej]. Wszystkie nacje tam były. I, proszę pana, prowadzili nas, byliśmy tam z jakieś dwa czy trzy dni. Dwa dni, przepraszam. Odwiedzaliśmy nawet inne obozy, można było. Na terenie tego olbrzymiego [obozu] można było [znaleźć] Anglików, Rosjan, Polaków od Berlinga, Polaków z 1939 roku, nawet Amerykanów! Przeciekawe historie były. Między innymi ten, który nas pilnował, żołnierz Wehrmachtu, mówi: „Jestem Polakiem z Olkusza – wykrzykiwał. – Boże, za co ja cierpię! Ja muszę was pilnować przez tego Hitlera! Niech go szlag trafi!”. Wie pan, zaczęliśmy go uciszać, inaczej mogą go Niemcy zamknąć. I druga taka historia: przyszedł ksiądz jakiś, okazało się Polak z Ameryki. Zaczął się w naszej intencji modlić, tak przez druty oczywiście. Trzecia: Anglik, który chciał mi dać swój płaszcz. Zobaczył, że mam taką jesionkę, a oczywiście Niemiec nie pozwolił. Tenże sam Anglik – też pan posłucha, ciekawa rzecz – za papierosa, Anglik powinien pompować wodę (mieli studnie swoje na terenie każdego z tych obozów), a on, proszę pana, ten Anglik, stanął z papierosem, dał temu Niemcowi jednego papierosa, żeby sobie mógł zapalić, później drugiego za to, że ten sobie za niego pompował wodę. Komiczne rzeczy były. Jeszcze tu miałem...
Stamtąd nas zawieźli do Stargardu Gdańskiego pod Szczecinem. Nie wiedzieli, co robić z nami. Tam byliśmy kolejne dwa dni, czyściliśmy ze wszystkich płodów, takich tych ogrodniczych, w majątku takim wielkim.... Nakarmili nas i potem znowu do wagonów, wywieźli nas w kierunku Wiednia. Oczywiście głodni byliśmy jak diabli. Zawieźli nas do przedmieścia Wiednia, które się nazywa Liesing. Z Liesingu szybko nas przewieźli do miejscowości, która się nazywa Prellenkirchen, sześćdziesiąt parę kilometrów w kierunku na Bratysławę, na granicy węgierskiej. No i tam do okopów. Olbrzymie okopy, na kilka metrów, przeciwczołgowe. Ja tam byłem trzy tygodnie, wujek mój został. Z wujkiem byliśmy przywiezieni. (Wie pan, że wyszedłem razem z wujkiem z Warszawy).
Tam zachorowałem później, pamiętam, zapalenia stawów czy czegoś takiego dostałem, ale jeszcze wrócę, że pilnowali nas z Arbeitsdienst – to takie formacje paramilitarne, przeznaczone do budowania różnych umocnień et cetera. Była organizacja Todt i była ta organizacja Arbeitsdienst. I, proszę pana, młodzi ludzie (bo mieliśmy młodych też, starszych ode mnie, ale młodych) rozmawiali z nimi po niemiecku, bo znali dobrze niemiecki. A jakże, tylko dziwną jakąś niemczyzną rozmawiali, bardzo dziwną, później panu powiem, dlaczego. No i w pewnym momencie, któregoś dnia, przyleciały z nalotu na Wiedeń samoloty amerykańskie „latające fortecy”, dosłownie nad naszymi głowami. Zaczęli nam machać rękami! Widzieliśmy ich. Do Budapesztu, do baz na Węgrzech odlecieli. Niemcy w ogóle nie strzelali, bo za nisko lecieli, proszę pana. No i zrobili zdjęcia i polecieli dalej ci Amerykanie. A u nas częściowo zaprzestali budowy tych [niezrozumiałe] przeciwczołgowych, ale resztę zostawili. I wyjechałem do Wiednia.
Wyjechałem do Wiednia, ale przedtem jeszcze, nie dokończyłem... Do Wiednia dotarłem jeszcze w towarzystwie takiej jednej z pań i jednego pana. Przedtem zatrzymali się w miejscowości Bruck an der Leitha. Tam był taki partyjniak, który rozmowę z nami przeprowadził i powiedział: „W nagrodę za to, że budowaliście [niezrozumiałe], dostaliście pracę, będziecie pracować w Wiedniu w fabrykach”. Tak było. Dał nam adres, dał nam bilety, pieniądze na bilety tramwajowe i dostaliśmy się do Wiednia, do urzędu pracy i tam, do fabryki wyrobów aluminiowych, [gdzie] produkowano silniki do czołgów „Franz Zimmerman i synowie”. Ale ciekawe rzeczy się również też działy tam, w Wiedniu, mianowicie jak jechaliśmy tramwajem, podskoczyli do nas jacyś młodzi ludzie, to po cichutku: Aufstand Warschau? My mówimy: „Tak”. Coś nam wsuwają do kieszeni – kartki na chleb. „Dzisiaj głodni będziecie, to se kupicie”.
Przyjechaliśmy do tej fabryki, zaprowadzono nas do mykwy, dano jakieś tam ciuchy straszne, drewniaki. No i tak zostałem przyuczony w fabryce do szlifowania i ostrzenia pił. Były takie piły do cięcia tych silników. Jedna z tych pił była przełamana, a trzeba to oblutować, ja nie lutowałem, bo nie potrafiłem, to przychodził rzemieślnik i lutował. Tak dotrwałem do... A, jeszcze jedna rzecz – jak mnie powitali, jak przyjechałem, trzeba było gdzieś mieszkać. Były takie Durchgangslagry, pracowałem na bardzo odległym Bezirku. Wiedeń był podzielony na Bezirki. Szesnasty Bezirk to był Ottakring, ja mieszkałem na Favoritenstraße, na Laxenburgu. No i przywitali nas Polacy – większość Polaków, jeden Grek. Ja w swojej naiwności mówię: „Jak to było, że przeżyłeś? Dlaczegoś nie zginął? Polacy giną”. I zaczyna rozmawiać. „Słuchaj, jak to się zaczęło, to Powstanie?”. No i właśnie mówię, że Niemcy uciekali ze wschodu na furkach, na bosaka, głodni, brudni. A on w pewnym momencie: „Aha! To ja ciebie podam do Lagerführera!”. Chryste Nazareński, nie wiedziałem, kto to jest! Dopiero się później dowiedziałem, że to jest Ukrainiec. Niemcy ich potraktowali tak jak wszystkich – do przymusowych robót. No ale jakoś na szczęście mnie nie podał do tego Lagerführera, tak przetrwałem. Później nawet był taki przyjazny niby. Uciekł zresztą, krótko przed wkroczeniem Rosjan uciekł do Amerykanów. Oni wiedzieli, mieli łączność, człowiek był głupi. Nas, Polaków, porozłączali w Wiedniu, każdego do innego baraku, tak że nie mieliśmy żadnego kontaktu ze sobą. Niby był pułk wolnościowy, ale nie było kontaktu.
No i tak to trwało do 8 kwietnia, gdy przyszli Rosjanie. No i później wędrówka się zaczęła. [...] Wędrówka się zaczęła, na piechotę do Veszprém. Dlaczego do Veszprém? Jeszcze nie były gotowe linie kolejowe, były zerwane na Północ. Z Veszprém nas później wieźli przez Jugosławię, Ruś Zakarpacką do Warszawy. Pod koniec maja dostałem się do Warszawy.
A jeszcze coś panu powiem, pana to może ciekawi, dlaczego mówię o tych Arbeitsdienst. To byli polscy folksdojcze. Znali doskonali polski język i udawali, że nie znają.

  • Proszę mi powiedzieć...

Jeszcze mam tutaj parę takich punktów...

  • A jeszcze zapytam pana: wrócił pan do Warszawy w maju...

W 1945 roku.

  • Co pan zastał w Warszawie?

Wie pan, co zastałem? Zastałem jedno wielkie gruzowisko. Najpierw poszedłem do dziadków. Dziadkowie mieszkali tam, gdzie mieszkali. To mieszkanie zostało jako takie, mimo że tam [był tylko] jakiś prowizoryczny daszek. Sąsiedzi też [zostali] na Boduena, wszystko inne było zrównane prawie z ziemią, natomiast dookoła były domy. Cześć istniała, Przeskok – zrównano z ziemią komisariat policji na Przeskok. Szpitalna – tylko dom Wedla był zniszczony i właściwie kawałek Szpitalnej tam dalej, w kierunku placu Napoleona. Natomiast tam, gdzie był Sobiszewski, został ten dom i Niemcy to podpalali później jeszcze. Podbielskiego jeszcze – apteka Podbielskiego też została.
No i, proszę pana, przyjechałem do dziadków i była akurat wnuczka, moja cioteczna siostra. Wypatrzyła, zaczęła się rzucać na szyję, wyprowadziła mnie do siostry, która już mieszkała wtedy, mieszkanie miała na Cecylii Śniegockiej, na Powiślu. Wie pan, gdzie to jest? Rozbrat, tutaj. Tam przyszedłem do siostry, tak się zakończyła ta cała moja wędrówka. Chciałem, mam tutaj jeszcze do przekazania, ale nie wiem, czy o tym będziemy mówić...
  • Jeżeli jest coś jeszcze, co dotyczy Warszawy...

A tak, tak, proszę pana!

  • Żeby sobie zerknąć i przypomnieć o tym.

To jest tak. To już pan pisał, że był ten tramwaj ostrzeliwany, co ledwo przeżyłem? Proszę pana, tak: w Warszawie były obowiązkowe prenumeraty (może to głupstwo) dla wielu instytucji prasy niemieckiej, tej z kulturą, była „Kultur Deutsch” i jeszcze takie inne, które zresztą, wie pan, [niezrozumiałe]. Co tam było jeszcze... Pytał się pan o brata. Aha! Przed Powstaniem jeszcze, to było w kwietniu w 1944 roku, była gigantyczna obława na waluciarzy, na placu Napoleona. Plac Napoleona w czasie okupacji był cały czas takim miejscem, gdzie Niemcy ich wyłapywali, ale jakoś tam wychodzili. Przypuszczam, że zależało Niemcom, żeby jak najdłużej to podtrzymać, z tego względu że dewiz potrzebowali. I, proszę pana, jako goniec szedłem z pocztą na plac Napoleona, tam do [Poczty]. Oddałem pocztę i w pewnym momencie wychodzę z poczty i jestem osaczony! Za skarby świata nie można wyjść! Miałem przy sobie tak zwane eisenmarki, ¬ podrabiane „eisenmarki”, to były bony na artykuły żelazne. Ten gestapowiec rewiduje mnie, mówi: „Co ty tam masz?”. A to mi się akurat przesunęło, na szczęście, za plecy. Bo tak to bym poszedł do obozu koncentracyjnego. Było jedno, jedyne wyjście – nikt nie mógł, dosłownie igła się nie mogła przecisnąć w tym czasie – jedno jedyne miejsce było na Moniuszki, było przejście dla tych, co wypuszczali. Reszta, buda za budą i wszystkich zabierali z tym, co kto posiadał, waluciarzy wszystkich. Dlaczego waluciarze mieli waluty? Bo przecież nasi skoczkowie spadochronowi i cichociemni, proszę pana, przylatywali z dewizami, z dewizami, z kosztownościami, i to wszystko szło na utrzymanie podziemia, prawda. Przekupywać Niemców trzeba było, kupować broń, medykamenty kupować.
A jeszcze jeden moment panu podam – też to było na wiosnę w czterdziestym czwartym roku. Przez okno [widziałem], zajechała tam jakaś taka mała ciężaróweczka, jak pickup, coś w tym rodzaju, z gestapowcem po cywilnemu i z dwoma jeszcze gestapowcami, też po cywilnemu. Okazuje się, że jeden z nich nie był gestapowcem, tylko konfidentem gestapo, Polak. Wie Pan, wskoczyli tam do tak zwanych... Te domy Marszałkowska 124 my nazywaliśmy „Mikrochemia”, to ośrodek tej Chemii warszawskiej na Foksal, to już istniało przed wojną. Mieli olbrzymie rozbudowane piwnice, które przylegały do restauracji „Srebrna Róża” na Sienkiewicza. Tam uciekł chłopak z Podziemia, osaczony był i ci gestapowcy go dorwali. Co się okazało wielką tragedią dla jednego z tych konfidentów, bo to był jego syn, nie wiedział o tym, że swojego syna [wydał]. O tym prasa pisała w zupełnej innej wersji. [...]
Acha, mój wujek z kolei... Miejscowość nazywała się Prellenkirchen, pod Wiedniem. Mój wujek, który został, no niestety, nie wrócił. Wujek był hardy dosyć, wie pan, musieli w eskorcie, jak ewakuowali z tamtymi z miejscowości, sześćdziesiąt parę kilometrów od Wiednia w kierunku na Bratysławę, mógł tamtemu się stawiać i po prostu zastrzelili, tak mi się wydaje.

  • Jak po tych niemal już siedemdziesięciu latach ocenia pan tamte wydarzenia?

To był jeden wielki dramat, straszny dramat. To było piękne, na pewno. Polska wolna na skrawku ziemi, stolicy, takim czy innym, w różnych dzielnicach. Piękne śpiewy, piękne melodie, wolność na każdym kroku, ale do czasu. Później zaczęły się, pominąwszy bombardowania, zaczął się głód, zaczął się brud. Myć się nie było czym, ani jeść, strasznie było. No i męka – tutaj widzi pan zwłoki, tutaj widzi pan rannych młodych ludzi, tutaj widzi pan znowu kogoś kalekiego, straszne. Podobno, tak jak słyszałem kiedyś, od analityków, to było nieuniknione. Pamiętam wypowiedź mojego wujka, który był w konspiracji, to był dalszy kuzyn, wspominałem o nim. Mówił, że... na dwa dni przed tym, nie, na cztery dni przed tym, przyjechał do babci mojej i mówi: „Ciociu, wujku, będzie Powstanie. Nie zwyciężymy w Powstanie, nie wygramy Powstania. Za duże siły są, za późno już”. A później, jak już mieliśmy wychodzić, też nam powiedział, żebyśmy stopniowo wychodzili, w drodze jedzenia chociaż mniej wystarczy. W drodze nasz dokarmiali, jak już szliśmy – kawałek drogi szliśmy do Ożarowa – rzucali nam cebulę, rzucali nam marchew. Tak to wyglądało. Już później po bochenku chleba i do wagonu.
Proszę pana, to było straszne poświęcenie, olbrzymia odwaga tych ludzi. Wracam do tych Powstańców. W większości młodzież ze sfery albo z inteligencji, albo z takich w pełni świadomych [środowisk]. Ja wtedy, wie pan, ja jeszcze nie dojrzałem bardzo do konspiracji, dlatego nie byłem w konspiracji. Z różnych zresztą względów. Poza tym nie byłem typem żołnierza. Owszem, na łącznika może bym się nadawał, na jakiegoś gońca. Owszem, ocierałem się, stale się ocierałem o kolegów czy ze szkoły, wieczorówki, ale nie byłem typem żołnierza. Tak to wyglądało mniej więcej.

  • Czy jest jeszcze….

Czuje się pan rozczarowany moim wyznaniem?

  • Nie, absolutnie, w żadnym stopniu. Czy może jeszcze coś sobie pan coś przypomina, co chciałby pan powiedzieć, bo jeżeli nie to, to możemy zakończyć.

[...] Proszę pana, co ja bym jeszcze chciał dodać, kochany panie. Aha. Jeszcze jedną ciekawostkę [opowiem], spadnie pan teraz z krzesła. To były silne bombardowania Wiednia. Miały miejsce już od listopada czterdziestego czwartego roku, a trwały aż do końca marca prawie, właściwie do połowy marca. Pan sobie wyobrazi, mieliśmy, najście werbunkowe. Werbowali nas, przychodzili do obozu, tam gdzie mieszkaliśmy, oficer niemiecki, wyższy oficer, jakiś podpułkownik, z drugim jakimś niby tłumaczem, który znał tylko po czesku, jeszcze znał jakiś bułgarski dialekt. Namawiali nas, ponieważ już nie mieli ludzi do ładowania pocisków do artylerii przeciwlotniczej, żeby wstępować. Dostaniemy mundury, dostaniemy inne wyżywienie. [Chcieli,] byśmy wstępowali do Flakartillerie, artyleria przeciwlotnicza. Oczywiście z Polaków nikt nie wystąpił, jakichś dwóch Bułgarów było, kto tam jeszcze był... z Jugosławii ktoś. Czesi nie, Czesi to byli traktowani jak Niemcy, Czesi mieli prawa jak niemieckie. Francuzi, Belgowie i Holendrzy mieli zupełnie oddzielnie obozy, a my byliśmy tutaj, gdzie była południowa Europa i wschodnia. Rosjanie też byli oddzielnie. Jeszcze dwóch Ukraińców wstąpiło do Flakartillerie, no i zabrał ich ze sobą. Nie wiem, co oni tam robili do końca. Ukraińcy, ci, którzy byli, to byli z dywizji SS-Galizien. Panu wspominałem o nich. Ponieważ mieli kontakty z Niemcami, uciekli do strony Amerykanów. Zresztą Anders ich uratował, mówiąc szczerze. Ii proszę pana, jeden z nich... z tym, że nie chcieli Niemcom służyć, więc jeden, Nikoła, złodziej lwowski, pamiętam, poszedł jeszcze do SS. Sami Niemcy pukali się w czoło: „Co ty robisz, durny”. Do fabryki przyszedł się pokazać że esesman. Co by jeszcze panu powiedzieć? Niech pan pyta.

  • Ja już wyczerpałem listę moich pytań. Dziękuję panu bardzo za rozmowę.

Dziękuję.


Warszawa, 26 czerwca 2013 roku
Rozmowę przeprowadza Bartosz Mazurek
Zdzisław Czerwiec Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter