Zofia Dudkowiak

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Dudkowiak. Urodziłam się 19 września 1916 roku.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?


Chodziłam do szkoły.

  • To była szkoła w Warszawie?


Tak.

  • Mieszkała pani wtedy w Warszawie?


W Warszawie. Cały czas w Warszawie. Mieszkałam wtedy na ulicy Pańskiej 44. Później zrobili tam getto i nas wszystkich, Polaków wyrzucili.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?


To były kursy wieczorowe. Poszłam na matematykę. Tam później zaraz na Złotej był „Niklewski”. To była nazwa.

  • Jak pani pamięta Warszawę sprzed wojny?


Różnie. Raz dobrze, raz źle. Rozkoszy nie było.

  • Pamięta pani 1939 rok i wybuch wojny?


Pamiętam. W 1939 roku już pracowałam w Czerwonym Krzyżu, szykowałam opatrunki. Trochę uczyli nas strzelać, obchodzić się z bronią.

  • To było w Warszawie?


W Warszawie, [ulica] Skierniewicka. Tam pracowałam chyba od 1934 do 1939 roku, do samej wojny. Pakowałam i szykowałam opatrunki. Uczyli nas, jak obchodzić się z bronią, wszystkiego po trochu. Było nas dosyć sporo, ale przebierali, która się bardziej orientowała. Później dali nam ubrania z kapturami. Co najgorsze – nie było butów, [tylko] jakieś kapcie – pepegi. Mówię: „Trudno, wezmę pepegi, a później coś się pokręci”. I tak w tych pepegach…
Później pracowałam do 1939 roku do samej wojny. Dali po dwieście złotych i całe okrycie. Pożegnali nas i powiedzieli: „Wojna będzie. Jesteście przyszykowane do wojny”. Pacierz odmówiony był i koniec. Jedno się skończyło.
A później Powstanie. Ludzie głupieją, a tutaj ludzie idą, zapisują się, a ja nie wiem, co mam robić. Był „Rysiek”… Wacek Goleński, była Lucyna Kawiejska, ale zginęła. Była jeszcze Helenka. „Augustyn” mówiliśmy na nią, bo zawsze z kwiatami chodziła. Powstanie się zaczęło.

  • A może jeszcze opowie nam pani o czymś przed Powstaniem, z czasów okupacji. Jak zapamiętała pani pierwsze dni wojny? Kiedy się pani dowiedziała o tym, że wojna wybuchła?


Jak wojna wybuchła pracowałam w Czerwonym Krzyżu. Tam się dowiedziałam… Wszystko nam powiedzieli. Powiedzieli, że wojna wybuchnie, to myśmy się śmieli. „Gdzie wojna? Co wojna? Z czego?” „Tak. Jesteście już przyszykowane do wojny”.

  • Cały wrzesień 1939 roku spędziła pani w Warszawie?


Tak, w Warszawie.

  • Pracując w Czerwonym Krzyżu?


Tak.

  • Co się działo z pani rodziną w czasie okupacji? Mówiła pani, że mieszkała wcześniej na Pańskiej?


Tak, na Pańskiej 44. Stamtąd nas Niemcy… Dawali takie przepustki, żeby wziąć sobie palto czy cokolwiek, bo oni nie wiedzą, jak długo tu będą. Mówili: „My nie wiemy, jak długo to będzie”. Poszłam, wzięłam palto. Zamiast wziąć dobre palto, to wzięłam byle jakie. Ale złapałam, co było. I – „szybko, szybko”. To palto wzięłam. Najgorzej, że tych butów nie miałam. Złapałam te pepegi.

  • Gdzie pani mieszkała od momentu…


Cały czas mieszkałam na Pańskiej, dokąd Niemcy nie zajęli [terenu] na getto. Pańska 44.

  • A później gdzie?


Później mieszkałam na Mokotowskiej.

  • Czym zajmowała się pani w czasie okupacji? Czy pracowała pani?


W czasie okupacji pracowałam trochę w firmie „Jarzyna i Spółka”. Była na Powiślu… jak kościół – w dół się schodziło i tam [właściciel] miał firmę. Ale wszystko było pod protektoratem Niemców. On tylko był gospodarzem, rozdawał robotę. Tam chyba byłam dwa czy trzy lata. Najgorsze były łapanki. Boże!
Mam piękne zdjęcie brata. Brat się uczył przed wojną na aktora. Ożenił się z moją bratową. To znaczy dla mnie jest bratową, ale dla niego była „kochana”. Wywieźli go do kamieniołomów. Jak z kamieniołomów nam przysłał zdjęcie – już po jakimś czasie, to w Niemczech już było – to [miał] brodę do pasa. Nie poznałam go, nie ten sam człowiek. Moja bratowa skombinowała bauerów, powiedziała, że potrzebuje chleb. „Na co ci chleb?” Pokazuje zdjęcie. Mówię: „Wiesz co? Mam klucz. Pójdziemy, otworzymy – jak coś, to ukradniemy”. Tak się kombinowało. Ale chleba nie było, tylko kartofle. Ona skombinowała z bauerami chleb. Chleb upiekli. Wysłaliśmy – dwa tygodnie, zanim dostał. Kamienie. Rwali wszyscy kawałami, aby każdy do ust wziął. Człowiek opowiada, ale jak pomyśli, to mu się słabo robi.
U tego Jarzyny byłam trochę. To była paskudna praca, bo wszystko dla Niemców robiło się na maszynach. Rozmaite pudełka. Była góra – robili pudełeczka do pudrów, do innych kosmetyków. A na dole w piwnicy były maszyny i na maszynach (poszłam do tych maszyn) dostawało się kartony już pocięte niemieckie i [trzeba było] szybko podłożyć karton, wyjąć, włożyć drugi, wyjąć. W głowie się kołowało. Nie wiem, jakim cudem byłam taka zdolna, że mi to szło. Niemcy przychodzili, spojrzeli: „No, no, no…”. Tylko pokiwali łbami i poszli. Jedną wyrzucili. Nie wiem, co z nią zrobili. Stała i nie wiedziała, co ma robić, co ma mówić. Wyrzucili ją. Ale gdzie i co – nic nie wiem. Za tych Niemców niektóre już przestały pracować i poszły handlować. Chlebem handlowały. Nam nieraz przyniosły po kawałku chleba.

  • Czy w czasie okupacji zetknęła się pani z konspiracją, przed Powstaniem?


Już przed Powstaniem. Tak.

  • Jak wyglądały te pierwsze kontakty?


1 września zabili męża mojej matki. Pierwsze dni. Wyszedł po papierosy. Nie ma i nie ma, nie ma i nie ma. Jeszcze byłam mała. Przylatuje jakaś baba i mówi: „Tam pani mąż zabity leży!”. To była chyba jakaś Żydówka, bo miała żydowski akcent. Moja matka mówi: „Jak to?! Gdzie?! Poszedł po papierosy…”. Lubił sobie zapalić. Poleciała matka – rzeczywiście, leży zabity. Gdzie tu iść, do kogo iść? Złapała człowieka, Niedzielski się nazywał, miał skład trumien i od razu mógł pochować. Wszystko za pieniądze oczywiście. Matka się zapożyczyła, bo naprzeciwko nas mieszkali bogaci ludzie.
Niedzielski nam dał trumnę. Gorzej było z ubraniem. Kupiłyśmy takie ubranie, jakie dają do trumny. Należało się dać prawdziwe ubranie, ale jak? Jak on nie miał dostępu, bo już było zrobione getto. Już były krzyki „Aj waj! Aj waj!” Skombinowałyśmy spodnie i marynarkę, ale gorzej było z ubraniem tego człowieka po śmierci. Jak ciężko się ubiera. Pamiętam, moja matka płakała i wołała – on miał Władysław na imię – „Władziu, Władziu, włóż jedną rękę w rękaw, drugą rękę”. Jakby to rozumiał. Włożył jedną, jakoś pomogła mama i włożyli. Drugą rękę – włożyli. Ale marynarka – już trudności. Nosił taki sweter, to włożyli, bo rozszerzyło się trochę. Marynarki już nie było mowy, żeby włożyć. Ale Niedzielski pomógł, jakoś włożyli tę marynarkę. Ale wszystko pościągane. Spodnie miał. Też Niedzielski dał spodnie. Niby swoje. A mój ojciec był dosyć wysoki. Niedzielski był niski. Ale co tam, patrzył kto na to? I tak żeśmy pochowali. Jest pochowany na Bródnie. Od razu tam. Matka się zapożyczyła i wykupiła na własność miejsce.
[…]

  • To było jeszcze przed Powstaniem?


Tak. Przed Powstaniem.

  • A czy przed Powstaniem zetknęła się pani z konspiracją? Trafiła już pani wtedy do oddziałów AK?


Tak.

  • Kiedy to było?


To było wszystko już zadekowane. Tylko ten Rysiek… Mieszkał w domu, gdzie Wacek Kolejski. Rysiek był strzelcem. Ustawiał karabin na dachu. Siedmiu było wojskowych i trzech cywilów. Sztukasy, te cholerne samoloty i „krowy”, jak żeśmy nazywali. Jaki to huk! Jakie to rycie! Jakie to wycie! Coś okropnego! Najgorsze te samoloty. Nie do wytrzymania! Uszy człowiek zatykał! Samoloty jak przeleciały – od razu ciemnica. To było róg Sosnowej i Złotej. Po stronie Złotej na jednym rogu była „Amerykanka”, cukiernia i w tej cukierni na pierwszym piętrze stał Wacek Kolejski. Mieszkał na Złotej 55 chyba. Widział te ciemności, że biegnę na drugą stronę, zamknął balkon, zatrzasnął i schował się. Do dzisiejszego dnia to pamiętam. A ja biedna w tych ciemnościach jakoś przeleciałam przez Sosnową. Pierwsza była szkoła – nie wiem, czy to był „Niklewski” czy „Lelewel”, nie pamiętam. Wiem, że tam była szkoła. Wpadam w podwórko w tych ciemnościach. Ciągnie mnie ktoś na górę. Mówię: „Kto mnie ciągnie na górę?!”. – „Niech pani nie krzyczy. Pani idzie na górę, bo tu jak bomba, czy jak będą puszczać strzały, to panią zabiją w tym podwórku!” Pociągnął mnie na górę, na pierwsze piętro. Tak przeczekałam, aż oni gdzieś pojechali. Najgorsze były sztukasy. Najgorsze! A „krowy” – tak jak krowy, jak się nieraz słyszy na wsi, to sto razy gorzej! Wytrzymać nie można było! I oczywiście strzały. Okrutne strzały. To było straszne.

  • To były pierwsze dni Powstania?


Tak. To są pierwsze dni Powstania. A Powstanie – gdzie tu się podziać? Już tam nie byłam zarejestrowana, bo było zamknięte. Już nie było dostępu.
Wacek Kolejski mówi tak: „Z tej szkoły musisz uciekać”. Miał pseudonim „Długi”. Właśnie wtedy mówi: „Uciekać”. Nie wiem, czy to był „Lelewel”, czy „Niklewski”. To były przed wojną gimnazja. Uciekłam. Poleciałam, aż na Twardej przy rogu Żelaznej blisko byłam. A mieszkaliśmy, po tej Pańskiej, jak nas wyrzucili, na Twardej 50. W środku było wszystko zwalone, a stał kawałek frontu. My w tym froncie zamieszkaliśmy. W suterenie oczywiście. Tam była cukierenka. Taka biedota, biedna babka sprzedawała „kartofelki”. Robiła ciasto, tak jak kartofelki. Naukładała, miała jeszcze kawałek wystawy, szkło położyła i za tym szkiełkiem… Zawsze szliśmy na „kartofelki”. Człowiek był głodny, to nie patrzył, czy to kartofelki prawdziwe, czy robione z jakiegoś ciasta. Ona robiła z ciasta, żeby parę groszy zarobić znowu na co innego. A z chlebem była tragedia. Wszystko było na kartki. Na chleb karteczka, na wszystko karteczka. Już trudno wszystko spamiętać i powiedzieć.

  • W czasie Powstania była pani sanitariuszką w oddziale „Chrobry”.


Tak.

  • Czy może pani opowiedzieć o tym?


Boże jedyny! Ile ja trupów nachowałam! Ile rannych, co już konali! Jeszcze krzyczeli: „Ratuj! Ratuj!” Jak mogłam ratować? Jak mogłam ratować?! Tu człowiek kogoś ratował, a już za plecami miał Niemca. Już z karabinem! Trudno mi naprawdę opowiedzieć. Trudno wszystko. A już tak nie pamiętam. Ale okropne! Przeżycie okropne! Żydom getto zrobili. Wszystkich wykończyli Żydów. Jeszcze mówią: „Taaak… wy się cieszcie…” – tak po żydowsku, od nich się trochę nauczyłam mówić, bo między Żydami mieszkaliśmy, to tacy byli i Żydzi i polscy, bo to była kamienica pięciopiętrowa, mieszkanie piękne było. „Wy to się cieszcie. Ale my? Nas wywiozą już do tych obozów na spalenie”. Mówię: „Stuknijcie się w rozum! Na jakie spalenie?! Pierwsze słyszę!”. „Tak! Wszystkich nas spalą”. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że spalili…
Później – idzie Powstanie [w getcie]. W Powstanie ich zabrali i już z nimi robili „porządek”. Nam dali przepustki, żeby jakiś ciuch wziąć. Jeszcze dokąd ci Żydzi byli. Zamiast wziąć dobre palto, to wzięłam najgorsze, jakie było. Wzięłam palto, jakąś kieckę. Zamiast ciepłą, to letnią złapałam, bo już Niemcy pędzili. Schnell! Schnell! „Szybko! Szybko!“ Tylko butów nie miałam. Te pepegi [były]. W tych pepegach urzędowałam. (Pracowałam w „Jarzyna i Spółka”. To też pod Niemcami było wszystko. On tylko mógł robotę rozdać i to, co oni powiedzieli, on mówił po polsku. Myśmy nie rozumieli niemieckiego. Teraz człowiek ma trochę w głowie. Co powiedział, to nam przekazał. Ten pan znał dobrze niemiecki. Ja – do maszyny. „Jaka maszyna? Co to za maszyna może być?” On mi pokazał. „Aha”. I – do roboty. Jakoś mi to poszło. A jedną wyrzucił. Stała tak: „Nie będę robić! Tu nie będę robić!” I to jakie były słowa… Wziął ją za kołnierz i wyrzucił. Ale czy wyrzucił ten właściciel czy Niemiec – nie widziałam.)

  • Czy chciałaby nam pani opowiedzieć coś o samym Powstaniu? Co pani pamięta?


O sobie w Powstaniu… To jest najważniejsze w Powstanie, że chciałam kogoś uratować. Nie zdążyłam już, bo już był postrzał. Zabili. Młody mężczyzna. A on tylko przebiegał z jednej strony na druga stronę. Była drużyna Stefaniuka. W tej drużynie był właśnie Wacek Kolejski, był Rysiek – jego nazwiska nie pamiętam. Młody dzieciak. Też ojca nie miał tylko matkę i ciotkę. Na utrzymaniu jeszcze. Pracował w spółdzielni. Spółdzielnia – więcej takie rzeczy słodkie – pierniczki, cukiereczki, orzeszki, orzechy rozmaite. Nieraz „ciachnął”, to zawsze nam po jednym, po dwa dał.
Później Powstanie. To było najgorsze w świecie, co może być.

W każdym domu, na podwórku, wszędzie były ołtarzyki. Do każdego ołtarzyka przychodził ksiądz. Tylko nie każdego dnia jeden. Trzech księży było. Odprawiali msze. Tłum ludzi na podwórku! Nie patrzyli, że Niemcy przyjdą i będą strzelać. Była msza, wszyscy się modlili. Tak był dłuższy czas. Później Niemcy zauważyli i już zaczęli „kikować”, że tam są ołtarzyki. Dozorcy oczywiście byli, dozorcy polscy i – do dozorcy, żeby to sprzątnąć. „Nie ma!” Co ma dozorca robić? Każdy o życie patrzy. Posprzątali w niektórych, a w niektórych zostały. Nie patrzyli na Niemców, zostały.


Dużo ludzi miało rodziny poza miastem, troszkę na wsi. Pouciekali. Kto miał – uciekł, kto nie miał, nie uciekł. A gdzie ja miałam uciec? Ciotka – staruszka, tak się trzęsła. Straszne przeżycia! Najgorsze było to… Jak widzę człowieka zabitego… Nie mogłam patrzeć! Łzy mi leciały, jak nie wiem! A musiałam wziąć tego człowieka, zawinąć w prześcieradło. Z początku jeszcze mieli trochę drzewa, to robili takie á la trumny. Już później nie było, to [brało się] prześcieradła i się kładło do ziemi. Zasypywało się, krzyż i to było wszystko. Kombinowało się kawałek blachy – imię, nazwisko. Czasami człowiek nie wiedział, ile on ma lat – na czole nie ma napisane. Niektórzy mieli medaliki, to już wiedzieliśmy nazwisko, imię. A niektórzy nie mieli nic – po prostu „nieznany”.

  • Co dalej się działo z panią w czasie Powstania?


Chowałam zabitych. Jeszcze była Krysia, ale już nie żyje. Była pochowana na wojskowym cmentarzu. […] Miałam kawałek Złotej do obchodu, kawałek Mariańskiej do Żelaznej – taki miałam wyznaczony obchód. Na Żelaznej bodajże, prezydenta ojciec zginął. To wiem na pewno. Później już rozpacz człowieka ogarniała. Tutaj zabity w prześcieradle, tutaj wojskowy jakiś zabity. Jego w prześcieradle nie pochowam, to jest wojsko. Wojskowego nie wolno było [chować] w prześcieradle. Obstalowaliśmy z drzewa pół-trumienki, już nie było przykrycia. Tak go chowaliśmy. Chowaliśmy na ulicy Pańskiej, tylko nie po tej stronie, gdzie było getto, gdzie ja mieszkałam, tylko po drugiej stronie. Tam był olbrzymi skład węgla. Były puste miejsca i tam żeśmy też chowali.
Powstanie – trudno opowiedzieć. […]

  • Czy pamięta pani koniec Powstania?


Październik 1944 rok. To był koniec Powstania.

  • Co się z panią działo od Powstania?


Jeszcze nie powiedziałam jednego. Na Twardej byliśmy w piwnicy i taka babka zauważyła, że chodzę w białych pepegach, bo nie miałam butów. Nie było butów w ogóle. Były takie panie, które miały. Może z domu wzięły, bo były przyzwoicie ubrane. A były takie nędzarki, które nie potrafiły sobie zaradzić. Pójdę buty ściągnę jej z nóg? Przecież to jej własność. Ona mi zrobiła (bo nie miałam ciepłych pończoch, tylko cienkie, jak się człowiek kiedyś ubierał, jak młody był) na drutach ciepłe pończochy. Mówi: „Będzie ci ciepło w nogi też”. Jeszcze to pamiętam. Nazywała się Zalewska. Niedługo po tym zmarła. Ja ją chowałam. W prześcieradle już oczywiście.
W Parku Ujazdowskim było bardzo dużo wojska i dużo wojskowych. Tam też chowaliśmy tylko w prześcieradłach. Był olbrzymi gmach i ci, co zmarli, byli poukładani. Kolejno się brało i zawijało. Już w tym parku były porobione gotowe miejsca - i do ziemi. Po jakimś czasie wydobyli ich jakoś i pochowali po ludzku. Ale to już było prawie, że zakończenie wojny.

  • Po Powstaniu trafiła pani do Niemiec. Czy może pani o tym opowiedzieć?


Tak. Trafiłam do Niemiec… Wzięli mnie za łeb. Za łeb! Powstanie się kończyło, a 30 września już nas wypychali Niemcy. Na rogu Złotej i Twardej już nas ustawiali, podjeżdżały samochody, zabierali nas. Częściowo zabierali, częściowo kazali iść pieszo. Pieszo szliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie już były popodstawiane wagony i ładowali nas w te wagony. Wagony świńskie. Smród! Nie daj Boże. Przecież tam bydło wozili. Okropnie było! Okropnie! Stał na stopniu Niemiec – broń Boże, żeby nikt nie uciekł. Chcieliśmy trochę powietrza – Nein, nein! „Nie wolno”. Tak stałyśmy. Przyjechałyśmy. Jedna stacja – zatrzymali się. Gdzie to było? Pierwsza stacja: Łódź. Może i nie pierwsza, ale to w Łodzi było. Podawali nam czarną kawę. Czy to były Niemki, czy Polki – nie wiemy. Nic nie mówili, tylko podawali kawę i po kromce czarnego chleba. Kto by nie wziął? Człowiek głodny, wykończony, w głowie szum, wszystko widzi przed oczami, co się działo. Każdy wziął. Ale już nie chodziło o ten chleb, tylko o picie. To tej kawy po trochu wypiłyśmy. Jedna mówi tak: „To trucizna, nie pijcie tej kawy”. Co tu robić? Ale były niektóre, co wypiły. Mówię tak: „Ona wypiła, ja też wypiję, bo już nie mogę wytrzymać”. Wody to za skarby świata nie było. Wody nie było całe Powstanie. Nawet nie było mowy o wodzie! A przecież na ulicy Filtrowej woda była – tam były wodociągi. Cała Nowogrodzka. Po drugiej stronie był szpital, teraz to jest Szpital Dzieciątka Jezus.

  • Co pani robiła w Niemczech?


W Niemczech – do fabryki. […] Z Łodzi nas wieźli, zatrzymali się w Neuestadt. Tam Niemcy część wyrzucili, a nas wieźli dalej, do Lipska, do fabryki amunicji. Właścicielem był Rutzsack, Niemiec. On tę fabrykę prowadził. Okropnie! Okropnie, jak tylko być może. Nie daj Bóg nikomu tego doczekać. Nie było [gdzie] umyć się, ani nie było co jeść. Po kilku, trzech dniach przynieśli zupy nagotowanej z brukwi. Z brukwi! Ludzie jedli. Co mieli robić?! Później raz była jakaś woda i pływały dwa kartofle. Co to było – nie wiem. Kartofle człowiek zjadł, a wodę wylał. Ja wiem, co to było? Tak nas poili. Tak przesiedziałyśmy. Były naloty. Straszne były naloty! Takie srebrne „szychy” leciały. Była [u nas] wysoka babka, trochę umiała po niemiecku, ale bardziej po polsku. Mówiła: „Słuchajcie, będzie bombardowanie”. Jak miało być bombardowanie, to nas zaciągali do windy w dół. Nie do góry, tylko w dół. Tam nas trzymali, aż nastąpiło odwołanie. Jak było odwołanie, to nas ciągnęli na górę, na swoje miejsce i – Arbeit! Do roboty. Co dawali do jedzenia – nie daj Boże! Ćwiartkę chleba na cały tydzień! Nie wiedziałam, czy ten chleb mam już zjeść, czy go trzymać na cały tydzień. Moja bratowa mówi tak: „Wiesz co? Jedną ćwiartką się podzielimy, a drugą sobie schowamy”. Ale skąd! Ona zjadła i ja zjadłam ten suchy chleb. Nie było czym popić, bo były też trudności z wodą. Mycie, spanie, jeszcze coś innego - to wszystko było w jednym miejscu. Była wielka hala i w tej hali długie stoły i „wanna”. Mówimy „wanna”, ale gdzie to do wanny podobne! Tak jak wanna, długie, poprzecierane. Trochę wody tam było ponalewane i w tym każda się myła. Aby ręce opłukać, to już to było brudne.
Później żeśmy tam zapoznały Ruskie. Były takie poprzedzielane miejsca i tam były Ruskie. Zaczęła się między nami rozmowa. Mówię tak: „Ja bym chciała zobaczyć pomnik Poniatowskiego”. Chciałam koniecznie ten pomnik zobaczyć. I z tą Ruską rozmawiałyśmy. Ale ona więcej po rusku, jak po polsku. Ale powiedziała, że zaprowadzi. Nie zaprowadziła. Poszła, powiedziała: „Tu praca, ja tam”. Gdzie poszła – nie wiem. My poszłyśmy do pracy. Nic nie widziałam.

  • W 1945 roku wróciła pani do Polski z Niemiec?


Wróciłam w 1945 roku, tylko że dopiero w lipcu, a przecież już chyba w maju była wolność.

  • Wróciła pani do Warszawy?


Tak. Wróciłam do Warszawy. Wyszłam za mąż za lekarza. Zrobiłam karierę. Trzech chłopaków za mną chodziło. Dopiero się z mężem pobraliśmy. Trzech takich, którzy mnie znali z widzenia. Odnaleźli, gdzie jestem. Chcieli się żenić ze mną! Dopiero mąż mówi: „Niedawno ślub braliśmy. To jest już moja żona i na razie tu będziemy mieszkać”. Mieszkaliśmy dłuższy czas na Twardej 50. Dopiero później dostaliśmy mieszkanie w Alejach Jerozolimskich 27. Tam był doktor, ortopeda. Sztuczne nogi, ręce, takie rzeczy robił. Zajmował całe pierwsze piętro. Odstąpił mężowi na parterze kawał swojego pomieszczenia, a na górze miał całe piętro zajęte. Nauczył mojego męża robić protezy. Mąż się „zakochał” w tych protezach. Później pracował jako lekarz w protezach. Tamten lekarz lekarza nauczył. Ale kiedy mój był lekarzem, to tamten już jakie miał stanowisko! Chyba wyjechał do Ameryki.

Warszawa, 7 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski

Zofia Dudkowiak Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter