Zofia Hanna Januszek
Zofia Hanna Januszek z domu Felczyńska. Rok urodzenia 1936, styczeń.
- Gdzie pani mieszkała w czasie rozpoczęcia wojny?
Mieszkałam na osiedlu Imielinek,
vis-à-vis torów wyścigowych. Ulica nazywała się majora Rago. Tam moi rodzice wprowadzili się w 1938 roku z Mokotowa. Tam też Górny Mokotów, tylko daleki. Wojna oczywiście nas tam zastała. Pamiętam, jak Niemcy weszli do nas na podwórko. Było duże podwórko i postawili swoje tabory. To pamiętam. Miałam pięknego psa, nazywała się Figa. Ojciec mój oczywiście poszedł na tak zwaną rejzę, jak to nazywali. Czyli jak był apel o wychodzeniu mężczyzn z Warszawy, mój tata wyszedł w 1939 roku. Chyba po tygodniu wrócił, daleko nie dotarł – gdzieś w okolice Garwolina prawdopodobnie i już całą okupację byłam na Imielinku. Rodzice moi przed wojną prowadzili sklep i warsztat masarniczy, bo mój ojciec był z zawodu rzeźnikiem.
- Jakie były imiona rodziców?
[Tata] Czesław Karol. Z tym że wszyscy znali mojego ojca jako Karola. Natomiast mało kto go identyfikował (poza bliską rodziną) [jako Czesława]. Mama – Helena.
- Jak pani wspomina rodziców?
Miałam wspaniałych rodziców. Wspaniałych, w miarę tolerancyjnych, bo ja byłam niemożliwe dziecko. Mama zawsze mówiła, że lepiej mieć dwóch chłopaków niż mnie jedną. Ale trudno, nie dało się rozmnożyć. W związku z czym byłam dziewczynką energiczną, wszędzie weszłam, ciekawska. Jak mówią: jak nie posiano, wschodziłam. Miałam miłość rodziców, opiekę, byłam lubiana. Incydenty były z rówieśnikami, jak to między dziećmi. Dzieci miały jednak więcej swobody, bo nikt się nie bał, że się dziecku krzywda stanie, jak dzisiaj człowiek drży. Natomiast wtedy, mimo tego że to była okupacja, to na tym osiedlu Niemców się nie widziało. To nie był teren ich zainteresowania. Nie wykluczam takiej możliwości, że chodzili [tajniacy]. Ale obcy na pewno [nie]. Jeśli był tajniak, to musiał być ukryty i wśród swoich, bo obcy jakby pokazał się w osiedlu, gdzie się wszyscy znali, to od razu się rzucało w oczy.
Moi rodzice w czasie okupacji cały czas prowadzili sklep. Podejrzewam, że był to jakiś punkt kontaktowy, bo były tak zwane kartki. Tak, jak pamiętam, przyjeżdżali znajomi, rejestrowali tutaj te kartki. Gdzie ze Śródmieścia przyjeżdżać, żeby zrealizować pół kilograma marmolady czy czegoś? Przypuszczam, że coś było na rzeczy, z tym że dzieciom się o takich rzeczach nie mówiło, tym bardziej jeszcze przy dzieciach. Tak że hasałam, jak to się mówi, jak wolny szczeniak wszędzie, po całym osiedlu. Moja ciocia mieszkała trochę dalej, tak że miałam tu swobodę. W 1943 roku moi rodzice opuścili ten dom – nie znam przyczyny. Nie wymeldowali się, po prostu na swoje miejsce mama wprowadziła swoją siostrę z dwojgiem dzieci, natomiast moi rodzice przenieśli się na ulicę Grzybowską 24. To był… chyba początek 1943 roku. Bo w 1943 roku zaczęłam edukację. Przed wojną szkoła nazywała się imieniem Tymińskiej i Hankowskiej. Mieściła się na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej,
vis-à-vis Ogrodu Saskiego. Byłam prowadzana do szkoły, bo w okupacji już się dzieci tak nie puszczało luzem.
- Kto panią odprowadzał do szkoły?
Odprowadzała mnie mama, odprowadzał mnie ojciec, odprowadzali mnie sąsiedzi, jak swoje dzieci odprowadzali – tak przy okazji – no i odbierali. Z odbieraniem też było różnie, bo nie zawsze też można było odebrać. Ulica była o tyle ciekawa, że tam się mieściły magazyny broni. Dwukrotnie za mojej pamięci była ulica blokowana. Od Ciepłej do Królewskiej cały kawałek był blokowany, ponieważ to była gęsta zabudowa. Naprzeciwko był dom zburzony, chyba numer 17/19. Była jakaś oficyna, tak bym powiedziała, i stamtąd wywozili. Prawdopodobnie w tych gruzach musiały być magazyny, w jakiś sposób zrobione dojścia, Niemcy przyjeżdżali, obstawiali wszystkie bramy, nikogo nie wypuszczali. Wpuścić, wpuścili, jak ktoś wchodził w ulicę, natomiast wypuścić, nikogo nie wypuścili z domu za bramę. Dwa razy przełożona mnie przetrzymała do momentu, jak się blokada skończyła. Oczywiście w kontakcie telefonicznym z rodzicami.
Szkoła była wspaniała. Było bardzo ładnie. Nie mówię o estetyce, mówię o tradycji. Zawsze się przychodziło na w pół do dziewiątej do szkoły, była pani nauczycielka i była dama klasowa. Dama klasowa siedziała z tyłu klasy, obserwowała. Pani nauczycielka uczyła. Do obowiązków w pewnym sensie należało wyprowadzanie nas parami. Była duża sala rekreacyjna i wyprowadzano nas parami na modlitwę. Tam odbywała się modlitwa. Pamiętam, na Boże Narodzenie były grane jasełka przez dzieci. W tej szkole również uczyły się starsze uczennice. Ponieważ za Niemców nie istniały gimnazja, więc ta szkoła zamieniła się w szkołę handlową, taki rodzaj technikum szkoły handlowej. Tam chodziły dziewczęta. Strój był obowiązkowy: granatowe mundurki, kokardy we włosach – bez względu na wiek, nie było żadnych ekstrawagancji – to co obowiązywało w normalnej szkole.
- Czy pamięta pani swoją najlepszą przyjaciółkę z tamtego okresu?
Nie. Pamiętam natomiast chłopca, bardzo grubego spaślaczka. Przychodziła gosposia, z tego, co się dowiedziałam od mamy, to był syn jakiegoś folksdojcza, Niemca – nie wiem, kto to był. W każdym razie gosposia przychodziła, przynosiła mu bułkę z szynką i kakao. Dla nas to był szok, bo kto z nas, czyi rodzice sobie mogli pozwolić na bułkę z szynką. Jeśli się udało jakimś cudem na czarnym rynku kupić, to przede wszystkim się dzieci karmiło, to było zrozumiałe. Pamiętam tę gosposię i tego spaślaczka (dziś mogę nazwać, że otyły) – strasznie ważna osobistość w klasie.
Żeśmy się rozstali na wakacje, to był czerwiec 1944 rok. Zostałam wysłana na wakacje do wujostwa. Jest koło Rembertowa osiedle Zielona (jak się kończy Korkowa), przedtem to były pojedyncze domki, pojedyncze wille, raczej letniskowe. Tam mieszkała mojej mamy siostra z mężem. Tam zostałam wysłana na wakacje – cały okres dwumiesięczny miałam być. Natomiast już pod sam koniec lipca słychać było działa, słychać było już strzały. Nie pojedyncze, ale huczało – słychać było front. Ciocia stwierdziła, że trzeba by było odesłać mnie do rodziców, bo nigdy nie wiadomo, co tu może nastąpić. Wujek przywiózł mnie 30 lipca do Warszawy, do rodziców. Zdążył jeszcze wrócić. Słyszałam, jak rodzice mówią (rozmawiali między sobą, wiedzieli chyba, że się coś święci): „Słuchaj, Hela. Wiesz, odwieziemy ją jutro na Mokotów” – czyli na Służewiec, do drugiej cioci; tam dwie ciocie jeszcze były na tym osiedlu. Nie zdążyli. Wybuchło Powstanie. Pamiętam: obiad jadłam, deszczyk kropił i był wtorek. Jedni mówili, że była piękna pogoda. Zależy, w której części Warszawy. W każdym razie dość ciepły deszczyk. Strzały. Człowiek był przyzwyczajony do strzelaniny.
Miałam jeszcze taki incydent, jak jechałam kiedyś tramwajem do szkoły z Mokotowa. Jechałam z mamą. Łapanki. Często Niemcy zamykali odcinek między placem Unii Lubelskiej a Zbawiciela. To były tylko dwie przecznice i oczywiście obstawiali te bramy. Tramwajarze, którzy wyjeżdżali, to dawali znak dzwonkami, ponieważ na plac Unii Lubelskiej się objeżdżało dookoła, nie tak jak teraz. Oni zwalniali, ludzie wyskakiwali. Jak się wjeżdżało w łapankę, to był pusty tramwaj. Jechał konduktor i motorniczy, nikogo więcej nie zatrzymywali. Moja mama nie zaryzykowała wyskakiwania, tym bardziej nie zaryzykowała dla mnie. Nie wiedziała, jak to się może skończyć. W związku z czym mówi: „Dziecko, jedziemy”. Ja z tornistrem. Wchodzi potężnie zbudowany Niemiec z blachą na szyi – bo oni nosili blachy na szyi, na piersiach. Popatrzył się na nas:
Polnische Schweine! – i machnął ręką. Przejechaliśmy. Jak on wysiadł, to już motorniczego nie zatrzymywali, bo tramwaj był pusty. To było moje przeżycie. Mało tego, tramwaje były podzielone na dwie części. Przednia część tramwaju była przeznaczona dla Niemców:
Nur für Deutsche. Była linka. Tył zawsze był przeznaczony dla Polaków. Mało później korzystałam z tramwajów, bo miałam blisko do szkoły. Z Grzybowskiej miałam blisko na Królewską.
Miałam wielkie z kolei marzenie, marzenie dziecka – spełniło się kiedyś. Ogród Saski był ogrodzony tak jak Łazienki, jak ogród Ujazdowski czy Botaniczny, miał sztachety żelazne. Murek został jeszcze. Brama mieściła się mniej więcej, jak się wjeżdża tramwajem na przystanek przy Królewskiej. Natomiast Ogród Saski ciągnął się przez skwer, dochodził do Żabiej. Tramwaje jeździły Królewską do Hal Mirowskich, potem skręcały w Przeskok i skręcały dopiero w plac Bankowy – objeżdżały, był objazd. Moim wielkim marzeniem było pójść na spacer do Ogrodu Saskiego. Nie wolno było nam, Polakom, wchodzić. Wszystkie ogrody były zamknięte dla Polaków. Pamiętam wielką tablicę przy wejściu, czarnymi literami napisane:
Nur für Deutsche. Swoją mamę czy ojca zawsze prosiłam: „Pozwól mi posiedzieć na murku”. Takie było moje dziecięce marzenie, żeby można było wejść do Ogrodu Saskiego.
Wybuchło Powstanie. Mój ojciec (okazało się później) był dowódcą, komendantem tak zwanego OPL, obrony przeciwlotniczej. Do obowiązków należało gaszenie pożarów, pilnowanie na dachach, namierzanie tak zwanych gołębiarzy. To byli Niemcy, porządnie uzbrojeni, którzy mieli kontakt ze swoimi, siedzieli gdzieś za kominami. Oczywiście [to byli] snajperzy i po prostu strzelali do nas jak do kaczek.
- Czy tato miał za zadanie likwidować „gołębiarzy”?
Mój ojciec miał za zadanie wypatrzeć. Do likwidacji byli chłopcy. Myśmy właśnie capnęli jednego „gołębiarza” w czasie Powstania. Sprowadzono z dachu naszego budynku. Budynek graniczył z budynkiem fabrycznym Grzybowska 26/28, ciągnął się aż do Ciepłej, była Żelazna Brama. W czasie okupacji, zawsze w święta niemieckie wisiały flagi, swastyki od góry do dołu spuszczone. Ulica nie była grzeczna w sensie takim, że często się tam zdarzało rozbrajanie Niemców. W tym domu była jeszcze tak zwana portiernia. Siedział młody człowiek. To też była taka postać [tajemnicza], prawdopodobnie młody człowiek z konspiracji. Siedział w oknie, miał okienko jak kasjer i wyglądał, kto wchodzi do kamienicy. Kamienica była duża, bo były trzy podwórka, brama wyjściowa.
Czteropiętrowa. To była dawna kamienica Przeździeckich. Często, gęsto mnie zgarnął z ulicy, bo byłam ciekawska, [zaglądałam], co się dzieje na ulicy. A jeszcze nie daj Boże, żeby się tam coś działo, to już w ogóle! Potrafił mnie więc zgarnąć. Długo [tam] nie był. Nazywał się pan Kazimierz Malinowski. To pamiętam. W okularach, młody człowiek – wyglądał na studenta.
Nie. Był portierem. Gospodarzem tego domu (nie dozorcą – bo był jeszcze dozorca), całego obiektu był mój ojciec. Z tym że moi rodzice, jak zawsze słyszałam, mieli otworzyć sklep. Tam był lokal sklepowy, tylko remont trwał do wybuchu Powstania, nigdy w życiu nie był ten sklep otwarty. Natomiast nasze mieszkanie było przejściowe. Jak była brama główna, wchodziło się, to po prawej stronie było portiernia. Trzy czy cztery stopnie w górę, wejście do nas do przedpokoju. Cały narożnik, jak się weszło, to był przejściowy. Było wyjście tak zwane kuchenne, schody drewniane. To mieszkanie i mieszkanie po przeciwnej stronie też było takie przejściowe. Z tym że tam już były schody reprezentacyjne. Natomiast u nas to pomieszczenie to było jakby zaplecze tego sklepu, na tej zasadzie.
Pamiętam, że był duży salon, który został zamieniony na magazyn mąki. Ten dom w dziewięćdziesięciu procentach był zamieszkany przez osoby wysiedlone z Poznańskiego. Władali doskonale językiem niemieckim, pracowali w administracji. Dostawcą mąki był już nieżyjący inżynier Henryk… Nentwig, właściciel majątku z Kutnowskiego. Jego brat zginął nad Bzurą w 1939 roku, więc tu się osiedlił z żoną. Też został wysiedlony i tu dostał [mieszkanie]. Ponieważ był inżynierem od różnych maszyn okrętowych, to stwierdzili, że prawdopodobnie się zna na młynach. W związku z czym zarządzał całym podwarszawskim terenem młynów. Znaną postacią w AK (znałam ją) była pani mecenas Szymborska, żona pana Szymborskiego, który zresztą,
notabene był z kolei dowódcą jakiejś grupy gdzieś w Grójeckim. Pan Szymborski rzadko bywał w domu z jakichś sobie znanych względów. Natomiast pani mecenas pracowała, miała gosposię.
Poza tym tam mieszkali też państwo Malinowscy. Kim byli – nie wiem. Państwo Madejowie – to wszystko ci, którzy mieszkali nad nami. Tam były mieszkania pięcio-, sześciopokojowe. To były dosłownie apartamenty. Wchodziło się głównymi schodami, a wychodziło się drewnianymi. Mieszkali państwo Szczawińscy. Było ich trzech Szczawińskich: Jurek najmłodszy, rówieśnik; dwóch panów Szczawińskich było w konspiracji. Była postawiona piękna Matka Boska. To było przyjęte. Był trawnik, pięknie postawiona figura Matki Boskiej. Ponieważ mój tata lubił kwiaty, kwiatami zawsze obsadzał. Codziennie schodziliśmy na litanię (w czasie okupacji), oczywiście tak zwane nabożeństwo majowe – ktoś przewodził, mówił litanię, myśmy powtarzali. Wszyscy lokatorzy schodzili się na to pierwsze podwórko.
- W 1944 roku miała pani dziewięć lat. Czy miała pani wtedy I Komunię Świętą?
Nie. Dopiero po wojnie.
- Wróćmy do mąki, która była u państwa w mieszkaniu…
Mąka była przywożona dużymi platformami, koniska ciężkie przywoziły. To prawdopodobnie były zapasy szykowane na Powstanie. Dzięki temu my i nie tylko my [mieliśmy co jeść], bo przecież przetrwali nasi chłopcy, którzy tam kwaterowali. Ponieważ nie było jajek, nie było z czego, to mama robiła z mąki z wodą kluski, zacierki i rzucało się to na wodę, gotowało się. Jak było czym okrasić, to dobrze. Jak nie było czym, to się i to zjadło, ale gorące. Nazywałam to kluszczanka. Między innymi miałam za zadanie dostarczanie kluszczanki chłopcom na barykady. Strasznie się bałam. Miałam baniak, plecaczek uszyty przez mamę. Jednej rzeczy się bałam, że jak mnie postrzelą, to się oparzę. Nie bałam się, że mnie postrzelą, bałam się o baniak. Bałam się, że wyleje się ta kluszczanka i zostanę poparzona. Dzieci nie mają strachu, nie mają poczucia niebezpieczeństwa. W pierwszych dniach Powstania oczywiście strzelanina, budowanie barykady. Barykada była zbudowana na końcu naszego budynku plus część fabrycznego muru w poprzek ulicy Grzybowskiej. Walki były straszne, bo to do Woli. Pamiętam, to był 15 sierpnia. Ojciec przyszedł i mówi do mamy: „Słuchaj, zapakuj, co najpotrzebniejsze”. Mama piekła chleb.
Jeszcze wcześniej, 4 sierpnia, było pierwsze bombardowanie w tej okolicy. Dwa pierwsze domy, Grzybowska 20 i 22 zostały zbombardowane. Nasz dom cudem ocalał. Walki. Wiadomo – walczą. Strasznie, strzelanina jest niesamowita. Pamiętam, że zza barykady leciały kulki, a ponieważ tam była kostka brukowa, bazaltowa, to kulki odbijały się dosłownie jak groch. Stoimy w bramie na polecenie dowódcy odcinka czy kogoś, kto zdecydował, żeby ewakuować, bo tylko słyszałam: „Trzeba ewakuować, bo nie wiem, czy damy radę utrzymać!”, więc musiała być sytuacja bardzo kiepska na tym odcinku. Dochodziły nas przecież słuchy, że Niemcy, „ukraińcy”, „własowcy” (czy jak oni ich nazywali) wyrzynają, że dosłownie się odbywają rzezie, w związku z czym nasi żołnierze dbali nie tylko o własną skórę, ale o naszą skórę przede wszystkim. Stoimy w bramie, duża brama z metalowymi ozdobami na dole. Stoimy w bramie, ojciec mi tłumaczy, bo dostał pewnie takie polecenie. A ja dostałam polecenie z kolei [od kogoś innego], od kogo – nie wiem. „Mała! Przeprowadzisz!”. Przeprowadzisz, to przeprowadzisz – małej tak dużo potrzeba było? W każdym razie tata mówi: „Pamiętaj, na te gruzy – jeszcze mi ręką pokazał – i chyłkiem”. Jakoś bez namysłu dosłownie runęłam na jezdnię. Ludzie za mną. Przeprowadziłam cały dom, nikt nie został ranny. Oczywiście myśmy przeszli. Ojciec został na placówce, bo taki był jego obowiązek. Mama, jak to matka, poleciała za dzieckiem. Ponieważ nigdy mnie aż tak nie chroniła, nie byłam pod kloszem chowana, nigdy nie wiedziała, czy wrócę, czy nie wrócę.
Jak zaniosłam chleb, to czasami mi powiedzieli, żebym rannych napoiła – to najbezpieczniejsze było. Chłopcy byli [ranni], ja nie umiałam opatrzeć ran, bo za mała byłam, nie miałam pojęcia. Chociaż jednej rzeczy się nauczyłam – podwiązywać krwotok. Tego się nauczyłam. Pokazała mi któraś sanitariuszka, jak podwiązać krwotok nogi, ręki. Nauczyły mnie, do dzisiaj mi ta nauka została. Widocznie byłam na tyle sprytna dziewczynka, że sobie tam radziłam. Miałam koleżkę Jurka Szczawińskiego, z którym też żeśmy buszowali. Potem rozbiegliśmy się. Właśnie 15 sierpnia poszli w inną stronę. Jego starsi bracia poszli do Powstania, a on z rodzicami już nie wrócił. Zresztą prawie nikt nie wrócił do tego domu z lokatorów. Została gosposia państwa Madejów, Natasza, został (to była dla mnie dziwna postać) pan inżynier Gęsicki (dzisiaj można operować [nazwiskami], bo już nie jest strach). Jaka była jego rola – nie wiem. W każdym razie on został. Jeszcze przypadkowe osoby, które zastało Powstanie i nie mieli gdzie pójść – już nie było odwrotu. U nas później już było bezpiecznie.
Myśmy poszli do państwa Szymańskich (nie wiem, czy to była jej mama, czy pana Szymańskiego mama) na Śliską. Tam zachorowałam na czerwonkę. Czerwonka, czyli krwawa dyzenteria. Była to straszna choroba. Moja mama mnie wyleczyła (nie tylko mnie), ponieważ zawsze miała ze sobą zioła, dziurawiec z piołunem. Parzyła nam piołun z dziurawcem i dolewała odrobinę spirytusu. Nas tym wszystkich wyleczyła, wszystkich tych, którzy w tym lokalu byli chorzy. Nawet ojciec sprowadził lekarza ze szpitala na Pańskiej do mnie, bo miałam bardzo wysoką temperaturę. Ale nie było leków, lekarz powiedział tylko, że dobrze mama leczy, że to nam pomaga. Rzeczywiście stanęliśmy na nogi. Mama mówi: „Słuchaj, wracamy na Grzybowską, bo tam jest nasze miejsce postoju. Nadal. Bo ja mam tam obowiązki, bo ja muszę piec chleb, bo ja muszę gotować te obiady”. To była niedziela. Piękna pogoda, zresztą całe Powstanie była piękna pogoda. Po południu stałam na balkonie i ktoś mnie zawołał do mieszkania. Weszłam z balkonu do mieszkania i w tym momencie uderzyła ta tak zwana krowa, czyli „szafa”. Zmiotło chyba pięć pięter kamienicy, nie wiem, ile było. Gdzieś do drugiego piętra prawie wszystko zmiotło.
- Na którym piętrze pani była?
Na drugim. Balkony spadły. Gdybym została na balkonie, to nawet nie byłoby śladu po mnie, bo to przecież kawały betonu, co by nie było. Strasznie dużo było ludzi rannych, bo się nikt nie spodziewał. Była cisza, nie było ostrzału, nie było bombardowań. Rzeczywiście gdzieniegdzie słychać było pojedyncze strzały i w tym momencie huknęło. Zrobiło się czarno, krzyk w niebogłosy. Ludzie ranni, tumany kurzu, na wyciągnięcie ręki nic nie widać. Naraz wszyscy zaczęli się tłoczyć na klatkę schodową. Mama mówi oczywiście: „Poczekaj. Już co się miało stać, dziecko, to się stało. Już się nie będziemy w ten tłum [pchać], bo by się ludzie pozadeptywali na dodatek”. Jeszcze dużo ludzi było takich, którzy zajmowali górne piętra. Tym bardziej że samo ścisłe centrum nie było jeszcze bombardowane, na razie się zajęli Starym Miastem, w związku z czym nam trochę odpuścili. Raptem ojciec się znalazł, przyszedł wieczorem z Grzybowskiej. Ale mówi, że miał jakieś przeczucie. Siedzieli na placówce i mojemu ojcu zbielały ręce. Mówi: „Panie poruczniku, tam jest moja żona i córka”. Rzeczywiście – trafił. Ja się koniecznie uparłam: „Idziemy, wracamy na Grzybowską”. Ale gdzie po nocy? Hasła się nie zna, a przecież trzeba przejść przez placówki. Trzeba przejść. Najgorsza była PAST-a – zanim ją zdobyto, to była też dobra strzelnica. Mało tego, kościół Wszystkich Świętych też. Niemcy już się tutaj zaczynali, już granica się ustabilizowała, można by tak nazwać. Rano, skoro świt wróciliśmy.
À propos przysięgi: nie pamiętam, którego to było dnia, daty nie pamiętam. Była przysięga, był „Bór” Komorowski z córką. Pod naszym domem, pod murem na Grzybowskiej składali przysięgę ochotnicy – ci, którzy przystąpili do Powstania w trakcie walki. Pamiętam, też byłam. Tata oczywiście dopilnował; co trzeba było – pilnowali. Czy zachowały się zdjęcia – trudno powiedzieć. Czy był ktoś, kto robił zdjęcia? Pamiętam tylko generała „Bora” Komorowskiego z córką. To musiał być sam początek Powstania, bo jeszcze u nas była względna cisza. Wróciliśmy 31 sierpnia z powrotem na placówkę i zaczęła się ta sama praca, te same obowiązki.
- Czyli mama piekła w domu chleb?
Tak. Piekło się w nocy i gotowało się w nocy, dlatego że Niemcy latali nisko. Jak zobaczyli, że się z komina unosi dym, to wiadomo było, dużo nie trzeba było czekać. Parę minut, przyleciał z Okęcia i zbombardował. W zawiązku z czym była asekuracja. W nocy nie przeszkadzało, bo oni nie latali. Można było piec chleb w kilku kuchniach naraz, bo praktycznie cały dom był dostępny. Robiło się chleb na tak zwanym zakwasie z mąki w brytfankach, niewielkich kreskówkach – cztery brytfanki do jednego piekarnika, do drugiego piekarnika, do trzeciego piekarnika. Każda pani [piekła], która miała obowiązek dopilnować [posiłków]. Jaki był, to był, ale był. Najważniejsze to ta gorąca kluszczanka. Jaka była, to była, ale zawsze była gorąca przynajmniej. Nie paliło się aż takiego ognia, ale zawsze żeby się pożywili. Nie pamiętam daty pewnego incydentu, ale musiało to być chyba po powrocie na Grzybowską.
Niemcy stali na Krochmalnej i z Krochmalnej mieli granatniki ustawione i biło w nas. Już nas nie bombardowali, już nas nie ostrzeliwali z armat, z tym że nękali nas strasznie granatnikami. Skoro Krochmalną zajęli Niemcy, to mogli siebie zbombardować. Zbombardowali. Była
Schulzpolizei, czyli komenda policji na Waliców. Jak zaczęli bombardować i się rozpędzili, to i swoich załatwili. Oczywiście całą swoją komendę niemieckiej policji [zbombardowali] i od tamtej pory okolic, gdzie w pobliżu były placówki mieszane, już nie bombardowali. Natomiast nas nękali granatnikami.
Na pierwszym piętrze u państwa Madejów w salonie okna wychodziły na Grzybowską. Były bezpieczne, bo ostrzał był wzdłuż Grzybowskiej. Na podwórku w naszym domu była kaplica. Był młody ksiądz, odprawiał mszę świętą. Dokładnie nie pamiętam daty. Była taka scena: na podwórku stoi ksiądz, jakiś młody porucznik i przyleciał goniec – chłopiec trzynaście, czternaście lat. Dla mnie był dorosły. Stali na środku podwórka i rozmawiali. W tym momencie huknął granatnik. Oni wszyscy zginęli. Była pani Otwinowska, była jakąś redaktor. Przed wojną pracowała w propagandzie, zawsze mówiła do mojej mamy, że przed wojną pracowała w propagandzie. To była chyba dziennikarka. Nosiła buty z cholewami. Poszła sobie czyścić buty na klatkę schodową. Jak odłamek z granatnika wpadł, to ją poranił w brzuch. Dostała krwotoku wewnętrznego.
Moi rodzice nawiązali kontakt w jakiś sposób z Żydem. Oni się gdzieś w gruzach przechowywali. Mieli podobno piękne mieszkanie – nie wiem, nie byłam, bo nikt tam dzieci nie prowadzał. Natomiast mój ojciec z nimi miał kontakt i wiedział, gdzie on ma kryjówkę. Ten pan to był chyba jakiś profesor. Pamiętam, że zdjęli drzwi i panią Otwinowską zanieśli do szpitala na Pańską. Już nic nie było w stanie pomóc, bo był krwotok wewnętrzny. Ona wiedziała o tym. Mówiła: „Panie Karolu, niech mnie pan zostawi. Zostawcie mnie”. Ale nie, panowie postanowili za wszelką cenę ratować. Poszli obydwaj. Potem zbili jakąś trumnę, skrzynię z tego, co było, i poszli ją pochować. Mój ojciec z tym panem. Jak ten człowiek się nazywał, nie wiem. Wiem, że był Żydem, to na pewno. Zresztą on tego nie ukrywał. Wieczorem przychodzi ojciec, strasznie zdenerwowany, blady. Mama mówi: „Karol, co się stało?”. Okazało się, że jak oni kopali grób, nadleciał pocisk. Tata mój położył się w grobie. Do tego człowieka mówi: „Kładź się, człowieku, w tym grobie!”. Mówi: „Do grobu to ja jeszcze zdążę”. I zginął. Zginął nie od pocisku, bo pocisk przeleciał, poleciał dalej i się rozerwał, natomiast zginął od pędu powietrza. Znowu się tata musiał zająć ciałem. Dobrze, że wiedział gdzie – poszedł i powiadomił te panie. One potem do nas przyszły, pamiętam, obie. Czy to była żona i siostra? Kto to był, trudno mi powiedzieć. W każdym razie pamiętam, że przyszły. Ojciec je pocieszał, jeszcze mama też. Mówi: „No na pewno nie zostaniecie bez opieki, bez pomocy żadnej”. Był prawdopodobnie ich jedynym opiekunem, który miał jakiś kontakt. Nie wiem, nie znam ani nazwiska, ani adresu. Wiem, że na pewno w tych ruinach się gdzieś musieli [ukrywać], bo powiedział tata, że mieli ładne mieszkanie i można było chodzić, nikt by tego nie odkrył.
Grób był na terenie szpitala na Śliskiej. Na pewno były jakieś identyfikatory, więc przypuszczam, że jak ten pan był chowany, to też jakiś identyfikator był włożony, bo ojciec starał się dopilnowywać, jak można było. Zakładało się coś trwałego, nawet na desce kopiowym ołówkiem [można było] napisać i zawinąć. Folii wtedy nie było, nie te czasy były, ale [można było] jakoś zabezpieczyć, żeby można było potem ciało zidentyfikować. Tak że niezależnie od tego, że pełnił tu funkcję, że tak powiem naprawiacza barykad i chodzenia po dachach, i szukania granatnika, [robił jeszcze wiele innych rzeczy]. Zresztą znalazł [granatnik] i chłopcy potem zadbali o to, żeby ich [Niemców] trochę moresu nauczyć. Ale już można powiedzieć, że się front ustabilizował.
Próbowali się przedostać z Krochmalnej (jak zajęli Krochmalną) przez tylną ścianę budynku, który łączył się z naszym budynkiem. Wybili otwór i weszli. Słychać było, ktoś dał znać, że się coś dzieje, że stukają w ścianę. Po Warszawie chodziło się piwnicami, sama chodziłam piwnicami. Strzałki były popisane, były nazwy ulic, pod którymi się człowiek znajduje, domy, numery. Bardzo dużo nie chodziłam ulicami, bo mnie po prostu nie puszczali rodzice. Zostawili mi rejon – musiałam przejść czasami do „Jarnuszkiewicza”, czyli musiałam przejść pod barykadą i potem gruzami przeczołgać się.
Prawie
vis-à-vis. Niezupełnie, to było troszeczkę po skosie, ale trzeba było przejść kawałek. Niebezpiecznie było czasami przechodzić pod murem, bo „gołębiarze”. To był snajper, on nie musiał wychylać się przez dach, wystarczyło, że był pół kilometra i też nas namierzył, jeśli miał dobry karabin z lunetą. Pamiętam moment, jak zdjęli „gołębiarza”. Okazało się zresztą, że to był znajomy człowiek, to nie był ktoś zupełnie obcy.
- Widziała pani tego „gołębiarza”?
Tak, tak. Niestety, to był sąsiad z tego domu. Dużo było z Poznańskiego. Jedni byli za Niemcami, drudzy byli za Polakami, trudno powiedzieć. W każdym razie z tych, co znałam, to bardzo dużo pomagali, pracowali w konspiracji, znali doskonale język niemiecki, więc mogli pracować w biurach. To byli ludzie wykształceni. Państwo Bucholcowie – pani Bucholc pracowała w magistracie, to po prostu przynosiła oryginalne kenkarty, tylko się wklejało zdjęcia. U mnie się tego nie robiło. Ktoś przychodził, odbierał, potem wklejali, stemplowali. Ale stemple już były oryginalne, to pamiętam. To było w czasie okupacji, mama do mnie nieraz mówiła: „Zosiu, tu przyjdzie taka pani, to bądź tak dobra, wydaj tę paczkę”. Tak że coś tam było w domu na rzeczy.
- Czy zdarzało się, że pani gdzieś szła i komuś zanosiła jakąś paczkę?
Nie. Zawsze w domu. Chodziłam na pyszne ciastka. Była fabryka musztardy, jak się w Grzybowską wchodzi od Królewskiej. Zaraz tam była cukiernia i mieli tam dobre ciastka. Nie wiem, czy były dobre, z czego oni piekli w czasie okupacji, ale dobre były. Słodkie przede wszystkim.
- Czy może z dżemem z buraków?
Nie, mieli swoje źródła. Całe wagony można było cukru kupić, Niemcy sprzedawali. Niemcy byli sprzedajni. Była na przykład tak sytuacja, gdzie [ludzie] się strasznie bali „ukraińców”. Słowo „ukrainiec” w piwnicach powodowało paniczny popłoch. Nie siedziałam w żadnych piwnicach, ojciec nie miał na to czasu, mama też nie. Myśmy w ogóle nie przebywali [w piwnicach]. Przebywaliśmy na parterze domu, gdzie okna były założone workami z piaskiem i przysunięte były szafy. To była nasza cała obrona. Ojciec tyle się naodgruzowywał domów […] Panika niesamowita, „ukraińcy”. Drugą panikę siał „goliat”, czyli przewodowe „czołgi” naładowane prochem, materiałami wybuchowymi. To była straszliwa broń. Było zdarzenie: stoję w bramie z ojcem i chłopcami, mieliśmy poprawiać barykadę, bo trochę była pokiereszowana. Naraz ojciec spojrzał prosto w Grzybowską. Idzie. Środkiem ulicy idzie Niemiec. W butach saperkach, w hełmie. Nasi chłopcy też chodzili w hełmach, tylko przemalowanych. Z daleka jeszcze nie widać. Ojciec mówi: „Czy ten chłopak zwariował? Środkiem jezdni?”. Nasi chłopcy, jak go zobaczyli (taki nieduży, „kałmuk”, może miał metr pięćdziesiąt w kapeluszu), puścili go. Po prostu nasze placówki go przepuszczały. Uzbrojony był niesamowicie: dwa karabiny ręczne, automaty, w butach za cholewą granaty, cały w granatach i w pasie z amunicji. Jezus Maria! Chodząca bomba. Jak on podszedł bliżej do barykady i odwrócił głowę, to ojciec zobaczył, że tam jest swastyka. Widać dopiero było, że nie orzeł, tylko swastyka. Mówi do chłopców, akurat siedzieli w bramie na schodach: „Słuchajcie, usiądźcie tak, żeby opasek nie było widać”. Pech chciał, że naprzeciwko w oknie siedział jakiś sekretarz, nie wiem, kto to był – pisał na maszynie i widać było, miał świeżo wypraną opaskę biało-czerwoną. Ojciec mówi: „Spojrzałem na niego i serce mi zamarło, ale teraz już nie ma odwrotu”. Patrzę, jak on się przez barykadę [przedostaje]. Jak on z bronią przelazł przez barykadę i że nie wyleciał w powietrze, to cud boski. Dla nas oczywiście była pożywka niesamowita, taki kęs dostać, na dodatek jeszcze broni. Paru mężczyzn stało, bo mieli pomagać, żeby barykadę uzupełnić. Stał mężczyzna. Wyskoczył z bramy, zobaczył, że to „ukrainiec”, bo on się odezwał po rosyjsku:
Pan, daj vodku! Ojciec mówi:
Chadi, chadi! Dostaniesz vodku, mnogo vodku! Mówi: „Chłopcy, uważajcie. Nie róbcie głupich ruchów”. Opaski osłonili, żeby nie było widać i on wszedł, ojciec go wpuścił w bramę. Miał z nim walczyć? Wiadomo, że rady mu nie da. Jak wszedł, tata go jeszcze zachęcał:
Mnogo vodku! On wszedł. Oczywiście jak wszedł, to już był nasz. Tylko minął schodki, chłopcy się poderwali, oczywiście go rozbroili natychmiast. Przecież to radocha, spadła taka broń.
Pamiętam, jak go przesłuchiwali, to poszłam podglądać. Przez dziurkę w oknie, przez worki z piaskiem oglądałam. Jak go rozebrali, jak zdjęli z niego koszulę, to dosłownie na obydwu rękach miał same zegarki. Od góry do domu. Widocznie ktoś, kto go przesłuchiwał, znał rosyjski. Potem wieczorem zabrali stamtąd. Zaprowadzili go do komendantury i tam go prawdopodobnie rozwalili (chłopcy powiedzieli, że go rozwalili – bo rozwalali); może Niemców brali raczej do niewoli, natomiast tak zwanych ukraińskich od Dirlewangera czy od Kamińskiego – w każdym razie z „własowców” – rozwalali, naprawdę od razu kara śmierci. Nie było o czym mówić, zresztą i tak zdradziłby. Taką żeśmy przeżyli [historię].
Stał ze mną, z moim ojcem i z pozostałymi panami meżczyzna. [Panowie] zresztą się schowali, bo ojciec kazał, żeby się usunęli, bo jak zobaczy tłum ludzi, to może zacząć awanturę. W związku z czym stanęłam koło ojca. Moja mama opowiada, że jak wpadł ten mężczyzna (młody mężczyzna) do nas do mieszkania (a były łóżka drewniane, [jakby] tapczany tylko na nóżkach), to wsunął się jak płatek pod ten [tapczan]. „Pani Heleno! Pani Heleno! »Ukraińcy«!” Mama mówi: „Jacy »ukraińcy«? Co pan tutaj opowiada?”. Mama nawet nie wiedziała, bo była w mieszkaniu i nie widziała tego zajścia. Dopiero przyleciałam za chwilę i mówię: „Wiesz mamusiu, oczywiście sensacja! »Ukrainiec»!”. Mama mówi: „Niech pan wyjdzie, jednego »ukraińca« już się pan zląkł?”. Czasami były to śmieszne rzeczy. Takie incydenty się zdarzały. Później, jak padło Stare Miasto, to dużo chłopców przyszło ze Starego Miasta kanałami. Do nas dotarł porucznik „Janusz”. Nie wiem, dlaczego akurat jego zapamiętałam. Tam się zmieniali, trudno było nawet zapamiętać. Jeden był „Róg” czy „Rak” , już nie pamiętam – młody człowiek. Trochę był dłużej na placówce, ale to już był wrzesień, jakąś miał funkcję, że dłużej zabawił. Tak, to się wszystko zmieniało. Boże kochany.
Pamiętam, jak Hale Mirowskie Niemcy zdobywali. Boże, nieśli takich młodych chłopaków… nawet trudno powiedzieć, czy nosze, czy nie nosze, nie wiem – na czym mogli, [to nieśli]. Pamiętam, [jeden] miał urwane obie nogi i prosił siostry, sanitariuszki na wszystko: „Dobijcie mnie, ja nie przeżyję! Dobijcie mnie!”. Dym, pożar – coś niesamowitego. Dnia 15 sierpnia nie zapomnę chyba do końca życia. Pamiętam, jak strasznie mi tego chłopaka było wtedy żal. Do dzisiaj pamiętam ten obraz, bo to się nie da zapomnieć. Mówi się, że się zapomina – nie zapomina się. To był straszny dzień, 15 sierpnia, do którego ciągle wracam.
Wrzesień był w miarę spokojny. Wiadomo, ostrzał, ale już tylko granatników należało się wystrzegać, żeby przez podwórko nie przechodzić na drugą stronę. Jak potrzeba było, to się szło przez sień, przez bramę i dookoła. Większość mieszkań była pustych, już pootwierane, komunikacja w mieszkaniach – gdzie można było przejść, to się przechodziło. Przyszli chłopcy ze Starego Miasta. Pamiętam porucznika „Janusza”. On się coś mojej mamie naraził. W każdym razie wiem, że dostał po pysku. Co on zrobił? Coś mocno. Moja mama nie była pochopną kobietą, bez przyczyny tego nie zrobiła. Pamiętam, że mu zdjęła czapkę (bo miał rogatywkę) i trzasnęła w twarz. Mówi: „Oficera się nie bije, ale ciebie – mówi – a tobie dam. A to, że jesteś ze Starego Miasta szanuję i rozumiem, tylko grzecznie”. Była awantura. Zaczęli wyrzucać meble. Ludzie są różni. Nie wiadomo, czy lokatorzy wrócą, czy nie wrócą, raczej szans na to, by wrócić, nie było. Ale nie wyrzuca się mebli z drugiego czy pierwszego piętra. Jakieś sofy, jakieś fotele [wyrzucali] przez okna. Mój ojciec uważał, że obowiązkiem jest [utrzymywać porządek]. Kiedyś nam rzucili bombę zapalającą. To były długie cygara, jak się otworzyło (jak futerał), to te małe bombki rozsypywały się. To się paliło. Nie wiem, co to był za materiał, że one się żołto-niebieskim płomieniem paliły. To jakby ktoś zapalił na Wszystkich Świętych. To nie zabijało, ale podpalało. Chodziło o to, żeby na podwórkach nie było żadnych rzeczy łatwopalnych, bo upadła taka bomba rzeczywiście u nas i rozsypała się. Podwórko było betonowe, piaskiem zasypali, bo zawsze jakiś piasek był pod ręką.
- Bomba spadła na podwórko?
Tak. Otworzyło się to cygaro, rozsypało się. Nikomu nic nie zrobiło, bo zabić, nie zabiło. Ona nie była wybuchowa, była zapalająca. Po prostu chodziło o to, że gdyby trafiła w dach, to już dom płonie. Tata nie pozwolił zrzucać mebli. Pan porucznik powiedział, że ojciec się tu nie będzie szarogęsił. Coś zaczął mojemu ojcu grozić. Pamiętam, że pistoletem. Mama wtedy się zdenerwowała i dostał po pysku, mówiąc po warszawsku. Potem był grzeczny. Wszyscy byliśmy [w niepewności], nie znaliśmy ani dnia, ani godziny, co nas może za godzinę spotkać. Oczywiście woda, zdobywanie wody, chodzenie po wodę.
- Dokąd chodziliście po wodę?
Po wodę chodziliśmy właśnie na Grzybowską 17/19, mniej więcej w tych gruzach, tam odkryli studzienkę czy studnię głębinową. Przeważnie w nocy chodziło się po wodę, bo Niemcy bombardowali. Oni jak namacali, to i w nocy strzelali, ale zawsze była [szansa], że może się uda. Mycie, wiadomo, jednym palcem, bo oszczędzanie, żeby do picia było co nieco, w butelce woda czy cokolwiek. Nastał dzień 30 września. Zawieszenie broni, nie kapitulacja. Cisza. Ludzie się wyroili, że tak powiem, ze wszystkich piwnic, z zakamarków.
- Czy w waszym bloku ktoś był w piwnicy?
Tak, byli. Dużo było uciekinierów. Sporo zostało tych, których zastało Powstanie w Warszawie na mieście. Jedni wyszli z nami, inni zostali. Z różnych względów, trochę dekowników, jak to się mówiło. Ojciec wyłapywał takich młodych mężczyzn – był bezlitosny. Chłopcy idą, walczą, niewyspani, po dwadzieścia cztery godziny na oczy nie patrzą, nie widzą już, głodni, zmęczeni. Jak przyszedł z jakiegoś odcinka, to zmordowany, głodny, a taki młody człowiek nie pójdzie walczyć, za niego niech inni nadstawiają karku. Tutaj tata trochę był bezwzględny, ale mówi: „Słuchaj, nie można było inaczej”. Można sobie było mówić „Proszę pana” – pan i tak nie słuchał, co do niego mówią. Ale wyciągał czasami, wyłuskiwał. A szczególnie takie mamusie: „Ale pan nie rusza, mój synek jest chory!”. – „Proszę pani, zaraz, jak bomba spadnie, wyzdrowieje!”. Tak, bo co można było powiedzieć? Jak chory, leży rzeczywiście, to jest chory. Ale dokarmiony przez mamusię… Tak że mój tata pod tym względem był trochę autorytatywny.
Cisza zapanowała. Wychodzimy na ulicę, wyglądamy, bez strachu, nic się nie dzieje. Do zmroku. Nie wiem, która to mogła być godzina. Koło ósmej wieczór? O ósmej wieczór koniec zawieszenia broni. Boże! Co oni nam urządzili! Tłukli, walili z armat, czym popadło. Od Żelaznej to był ryglowy odcinek. Gdyby ten odcinek Śródmieścia Północnego zajęli Niemcy, to poszliby do Nowego Światu, nie było siły. To była ryglowa pozycja: Żelazna, Ciepła, Grzybowska, Królewska 13 – to były ryglowe pozycje. Pamiętam, że mama mówi: „No, przeżyliśmy tyle dni, ale chyba do końca nie dotrwamy do rana”. Dosłownie dom się trząsł w posadach. Rano zapanowała cisza, już poszło hasło, że podpisują kapitulację i będzie już cisza. Szykujemy się do ewakuacji. Wychodzimy z Warszawy. Mama co tam mogła, [to pakowała], każdemu jakiś ścinek mydła, jak to mówią „na pierwszy rzut”. Jakiś ręczniczek, dla mnie plecaczek. Oczywiście imię, nazwisko, adres. Jakaś bielizna, ubranie. To już jest 2 października. Wyszliśmy 2 października. Wychodzimy przez Żelazną, jak jest nad torami kolejowymi kładka. Tutaj była tak zwana strefa neutralna. Z naszej strony stali chłopcy i po drugiej stronie Niemcy. Nasi oficerowie elegancko ubrani w mundurach, już nie w jakichś znoszonych [łachmanach], tylko rzeczywiście elegancja. Z flagą polską. Przechodziliśmy przez wiadukt przy Żelaznej i wychodziliśmy. Już nas Niemcy przejmowali. Na rogu Starynkiewicza jest okrągły dom. Stamtąd nas Niemcy filmowali z balkonu. […]
Co zapamiętałam: przechodzimy przez wiadukt, dochodzimy niemieckiej strefy, stoi dwóch niemieckich oficerów (bo sami oficerowie byli, nie było wojska, żołnierzy, tylko oficerowie) i jeden do drugiego mówi po polsku: „Popatrz, tyle tygodni żeśmy tłukli i skąd się jeszcze tych szczurów nabrało?”. We mnie się tak zapiekło. Ten szczur szczególnie, bo pamiętam szczury, które latały po gruzach, po piwnicach – przecież to się rozpleniło, plaga. W tym momencie (dziecko, ale swoje za sobą miałam, bądź co bądź, jakieś przeżycia miałam) sobie pomyślałam (nie wiem, dlaczego): „Będziesz i ty uciekał jak szczur”. Coś we mnie wewnętrznie podpowiedziało, nie umiem powiedzieć co: „I ty będziesz uciekał jak szczur”. Wyszliśmy do placu Narutowicza. Idziemy w kolumnie. Gdzieś na Grójeckiej z bramy domu wychodzi niemiecki żołnierz z karabinem. Prowadzili nas, ale tak mocno już nas nie obsadzali. Przeważnie Volkssturmem, bo nie mieli już [kim]. Ludzi zdolnych do walki wysyłali na front.
Wychodziłam z mamą, z ojcem, z panem inżynierem Gęsickim, z Nataszą i jeszcze w czasie Powstania dotarła do nas najmłodsza rodzona siostra mojej mamy z siostrzenicą, bo Powstanie je zastało na Śródmieściu. Tak że one jeszcze do nas 1 czy 2 września dotarły na Grzybowską. Czemu akurat na Grzybowską? Stwierdziły, że na Grzybowską, i spróbowały. Powstanie zastało je na Jaworzyńskiej, jak plac Zbawiciela. Dostały przepustkę, bo przez Aleje Jerozolimskie się przechodziło na przepustkę. Dostały i jakoś do nas dotarły. Brudne, zawszone. Warunki polowe. Ponieważ moja siostra była ode mnie sześć lat starsza, ładna i dobrze zbudowana, wyglądała na osiemnastoletnią. Jeszcze ją osmolono, chuścinę zawiązali – każdy się ratował, jak mógł, bo nie wiedział, kogo Niemcy wyciągną z kolumny. Całą Grójecką idzie kolumna ludzi, człapie. Żeśmy wyszli, jeszcze ktoś do nas się dołączył – nie pamiętam. Ktoś z nieznajomych. W każdym razie Niemiec wychodzi z bramy, dochodzi do mnie i daje mi pakuneczek. Nie wiem, czy mam wziąć, czy nie wziąć, podziękować mu czy nie podziękować – w sensie [odmówić]. Ale wzięłam. Pogłaskał mnie po głowie i poszedł, wrócił na swoje stanowisko. Byłam ciekawa, co tam [jest]. Zapachniało. To był chleb, chyba jego kolacja. Dwie kromki chleba i w tym był pasztet, pasztetowa, jakaś konserwa. Później z czasem sobie pomyślałam: „Pewnie mi oddał swoją kolację”. Ale przyjęłam.
Idziemy dalej cały czas prosto na Pruszków. Wiem, że były dyskusje, czy [ojciec] ma wyjść z wojskiem, czy ma wychodzić po cywilnemu. W końcu powiedzieli, żeby wyszedł po cywilnemu. Chodziło o to, żeby nawiązać kontakt z tymi, którzy byli pod Warszawą, jak Skolimów, jak Jeziorna. Byli Nentwigowie, byli Bucholcowie, później z Szymborskimi (państwo Szymborscy w Pruszkowie) – chodziło o nawiązanie kontaktu. Powiedzieli, że wyciągną nas z obozu w Pruszkowie. Los szczęścia, jak to się mówi. Idziemy. Człapie ofiara boża, starszy człowiek koło siedemdziesiątki, karabin większy od niego. Dochodzi do nas i:
Komm! Mama mówi: „Teraz się zaczyna”. Co można innego powiedzieć na komm? Mówi po niemiecku, żeby nas [wyszła] grupa osób, nie więcej jak piętnaście osób – moja ciotka znała niemiecki perfekt. Zeszliśmy na bok, każe nam się zgrupować. Były rowy i mówi, żebyśmy usiedli na rowie. Za rowem stali ludzie, nieśli nam mleko, chleb, każdy chciał tym ludziom coś podać. Mama mówi: „No nic, tylko nas rozwalą. Co jemu strzeliło do głowy? Co on nam chce [zrobić]?”. Mżył już deszczyk, było już dość późno, mogła być siódma wieczór. W pewnym momencie mówi po niemiecku, żeby mężczyźni [szli] do tyłu:
Raus! Ludzie się rozstąpili i panowie zniknęli w mrokach nocy, a my siedzimy. On z nami siedzi. Siedzi z nami na rowie. Same baby i dzieci. Minęło nas jakichś dwóch Niemców, coś do siebie pogadali. On siedział, spacerował po rowie i w pewnym momencie tylko mówi:
Raus! Ludzie nas wchłonęli. To było w Rakowie.
Zabrali nas ludzie, po mieszkaniach [rozlokowali], każdy co mógł [to dawał]: chociażby szklankę gorącego mleka, szklankę chociażby kawy zbożowej gorącej (kto tam słyszał o herbacie), cokolwiek zjeść. Pamiętam, że spałam na podłodze, ubrania mieliśmy mokre i nasza gospodyni, starsza pani, rozwiesiła sznurki w mieszkaniu, w kuchni. Powiesiła nasze ubrania, żeby nam trochę obeschły. Miałam jasieczek, mama mi włożyła w plecak, podłożyła mi pod głowę i czymś mnie kobieta przykryła. Przenocowaliśmy. Ale strach, obława, bo przecież Niemcy nie darują. Wychodzimy od gospodarzy. Idziemy dalej, trzymamy się piętnastką. Ale jak żeśmy wyszli na drugą stronę rowu (bo drugi rów był, WKD leci nasypem), jak żeśmy zobaczyli mrowie ludzi, ojciec mówi: „Uciekamy stąd”. Rozbijamy się. Z Rakowa to jest prosta droga. Proszę wierzyć, myśmy szli trzy dni. Tereny Dawidy, Zamienie, później Iwiczna to kiedyś były kolonie niemieckie, osadnicy niemieccy sprowadzeni jeszcze przez któregoś z królów, pewnie Sasów. Część była zasymilowana i czuła się Polakami, ale byli i tacy, którzy korzystali z koniunktury, tak bym to nazwała. Pamiętam, idziemy. Ojciec mówi: „Rozbijamy się. Idziemy polami, grupkami, tak żebyśmy się wszyscy nawzajem widzieli, ale miedzami”. Taka procesja to przecież [za bardzo rzucałaby się w oczy]. Dochodzimy, był jakiś staw, jeziorko i stał dom. Zbliżamy się do domu, a kobieta się odzywa: „Chcecie, żebym wezwała gestapo? Tam jeszcze w Oświęcimiu dla was się miejsce znajdzie!”. Ponieważ były umówione jakieś znaki, ojciec zdjął czapkę, pomachał, to ci pozostali wiedzieli, że nie należy się zbliżać. Myśmy tam przeszli, na szczęście nie wezwała gestapo, ale strach ma wielkie oczy.
Dochodzimy do gospodarstwa. Oni widocznie musieli z kolei przechowywać chłopców z AK, bo mieli pod stodołą tunele wykopane z wyjściem na pole. Oczywiście nakarmiono nas, napojono. Hieny są wszędzie. Niezależnie od tego, jakie są czasy i gdzie – hien nie uje. Przechowali, przenocowali i jeszcze inny gospodarz, już bliżej, przewiózł nas furmankami i na drugą stronę przez Puławską. Niemcy mieli tu posterunki, a on miał pole po obu stronach. Jego znali, więc nas poprzebierali, [dali] motyki, koszyki i poszliśmy. Wróciliśmy na swoje pielesze. Dowcip makabryczny mój tata zrobił. Już takie humorystyczne zakończenie. U cioci był ogród obsadzony malinami. Schowali się za krzaki, a mnie wpuścili. Ciocia stoi na podwórku z wujkiem, a ja biegnę alejką, bo były czereśnie i [dopiero] maliniak. Biegnę: „Ciociu! Ciociu! Czy jest tatuś z mamusią?”. Ciotka: „Dziecko!”. Rzuciła się na mnie. „Jak ty się tutaj dostałaś?!”. Makabryczne, po czym cała wataha wyłazi z malin i zaczynają się niesamowicie śmiać. Do śmiechu nie było, bo przychodzimy – są Niemcy. Po sąsiedzku z nami Niemcy. Nasze mieszkanie zajęli Niemcy, wracać nie mamy dokąd. Całe szczęście, że u cioci był… pokoik i w nim była kuchnia kaflowa. Tam żeśmy się zatrzymali. Tam nawet było oddzielne wejście i tam żeśmy się zatrzymali. Byliśmy chyba do połowy listopada, a potem Niemcy się wyprowadzili i zwolnili nam mieszkanie. Wróciliśmy na stare śmiecie. Dopiero w 1969 roku się stamtąd wyprowadziłam. Czasy, jakie były, to wiadomo.
Jeszcze jedną rzecz [powiem]. Po wojnie miałam okropny strach, jak zaczęły latać samoloty odrzutowe. Dwa takie incydenty miałam. Przeleciał samolot i potem leciał huk. Jak wpadłam w żywopłot u sąsiada, to chyba nikt by mnie stamtąd nie wyciągnął. Żebym sama nie wylazła, to nie wiem, kto by mnie wyciągnął. Liczyłam: raz, dwa, trzy, cztery, pięć – kiedy wybuchnie bomba, kiedy spadnie. Drugi incydent miałam (nie wiem, czy tego samego dnia, czy za dwa dni), kiedy szłam do cioci. Był rów melioracyjny. W momencie kiedy usłyszałam huk, to jak szczupak dosłownie w ten rów, głowa między ręce i płaściutko – żebym mogła, to bym się zamieniła w kartkę papieru. Wtedy już wiedziałam, później się przyzwyczaiłam – przecież tu było lotnisko, ale to były pierwsze samoloty odrzutowe, które za sobą ciągnęły straszny huk. We mnie to tkwiło. Później już nie robiło na mnie wrażenia, ale dwa razy miałam uczucie, że lecą bomby na głowę. Gwizd bomb, pocisku – nie wiem, co. To mi się skojarzyło.
- Czy pani zdaniem Powstanie wybuchło słusznie? Jak pani to ocenia?
Według mnie i tak, i nie, ze względu na to, że młodzież była nabuzowana. Mówię z perspektywy lat. Widziało się młodzież chodzącą, podejrzanie grubą, bo pod jakimiś prochowcami, w oficerkach – przecież to się nie dało ukryć. Ciągle się słyszało o rozbrojeniu, o tym, o tamtym. Gdzieś rozbrajali Niemców, strzelanina. Wszyscy czekali. To była może i słuszna decyzja. Druga [rzecz] – było podjęte pochopnie. Z drugiej strony ja mogę powiedzieć, że nie wiem, czy to było aż tak pochopnie. Bo ja słyszałam armaty za Wisłą. Byłam na Zielonej i to był [rejon] góra Mińsk Mazowiecki. W ostatniej chwili wujek mnie przywiózł do Warszawy. Przypuszczam, że nasi dowódcy liczyli na to. Jedni mówią, że słychać było już od paru dni głuche detonacje, a potem mocniej i mocniej. Dlatego mnie wujostwo wywiozło do rodziców, że tam będzie bezpieczniej. Potem [Sowieci] się cofnęli, poczekali i przyszli. Pamiętam, jak wysadzili 11 września mosty w Warszawie.
Warszawa, 24 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda