Zofia Radwanek „Nieznana”
Nazywam się Zofia Radwanek-Szubiakiewicz, urodzona w 1927 roku. Mam pseudonim „Nieznana”.
- Czym zajmowała się pani przed 1939 rokiem?
Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, chodziłam do szkoły podstawowej. Jak wojna się zaczęła mieszkaliśmy na Targówku w Warszawie. Bomba czy pocisk, już nie pamiętam co to było, zniszczyła nasze mieszkanie, przenieśliśmy się do Warszawy na ulicę Grzybowską. Tam chodziłam dalej do szkoły. Gdy w 1940 roku tworzyli getto, te tereny były przeznaczone dla getta, musieliśmy się zamienić z Żydami na mieszkanie. Przeprowadziliśmy się wtedy na ulicę Brzeską 19 mieszkania 44. Tam już mieszkaliśmy aż do końca wojny. Tam dojrzewałam, tam wstąpiłam do Armii Krajowej. Cała działalność była związana z Pragą, z ulicą Brzeską. Może wrócę do swojego pseudonimu. To był 1943 rok styczeń, początek lutego. Miałam być przyjęta do organizacji, poinformowano nas, że każdy musi przygotować sobie pseudonim. Byłam wtedy jeszcze bardzo młodziutka, bo miałam szesnaście lat. Nie zastanawiałam się jak ważnym jest wyznaczenie sobie pseudonimu. Zgłosiłam się na Brzeską 16, to był dom, w którym mieliśmy mieć przysięgę. Ojciec Bazyli, który był obecny, podchodził do każdego z nas i pytał się jaki kto przyjął pseudonim. Niestety powiedziałam mu, że nie znam jeszcze swojego pseudonimu, bo nie zastanawiałam się jaki wezmę pseudonim. Nie dyskutował dalej, tylko powiedział: „Będziesz <<Nieznana >>.” Do dnia dzisiejszego wszędzie w aktach mam pseudonim „Nieznana”. Dziwi to niektórych, ale już się przyzwyczaiłam, że mam taki pseudonim.
- Może wrócimy do lat okupacji. Czym pani się zajmowała? Od kiedy była pani w konspiracji?
Jak już mówiłam chodziłam do szkoły. Byłam dzieckiem, trudno, żebym pracowała. Rodzice pracowali, starali się nas zaopatrzyć żebyśmy przeżyli wojnę. Tata naturalnie od razu się zorganizował i już należał do organizacji podziemnej. W 1943 roku, gdy skończyłam szesnaście lat, brat, który już należał do organizacji powiedział: „Już najwyższy czas żebyś i ty wstąpiła.” Cała nasza trójka rodzinna już należała do organizacji. Każdy z nas miał inne zadanie, każdy z nas inaczej spełniał swój obowiązek. W czasie okupacji jeszcze chodziłam do szkoły zawodowej, gdzie uczyłam się szyć, ale w zasadzie robiłam maturę, bo to była jedyna możliwość, żeby uczyć się, żeby zdobyć wykształcenie na dalsze lata.
- Jak wyglądała pani działalność konspiracyjna?
Przydzielili mnie, żebym skończyła kurs sanitarny. Skończyłam kurs sanitarny w szpitalu kolejowym na Brzeskiej. Tam było bardzo dużo lekarzy z organizacji, którzy wiedzieli, że jestem przysłana w tym celu, żeby się nauczyć zawodu sanitarnego. Nawet brali mnie na operacje, żebym się przyzwyczaiła do krwi, do ran ciężkich. Nie brałam bezpośrednio udziału przy operacjach, od tego były starsze siostry czy lekarze się tym zajmowali, ale później koło chorego musiałam chodzić, dbać o niego. Po skończeniu kursu, nie miałam nic do roboty, wyznaczyli mnie jako łączniczkę. Przenosiłam wtedy meldunki, bibułę. Nieraz chłopcy wracali z akcji, to odbierałam od nich broń i przenosiłam do magazynów, które były rozrzucone po całej Warszawie. Naturalnie wszystko było zbierane w prywatnych mieszkaniach. Między innymi prywatnym, ale zbiorowym mieszkaniem, to było mieszkanie, w którym żeśmy mieszkali, Brzeska 19. Tam było wszystko, tam był skład, młodzi uczyli się musztry, uczyli się jak obchodzić się z bronią. Nawet ludzie mieli tam składy. Mojej mamy przyjaciółka handlowała pieczywem. Z bazaru przychodziła, brała pieczywo po kilka bochenków, zanosiła i sprzedawała dalej. Mieszkanie było bez przerwy przelotowe. Muszę powiedzieć, że w tym domu było jeszcze kilka skrzynek kontaktowych, gdzie na pewno można było [dowiedzieć się] dużo ciekawych rzeczy. O skrzynkach dowiedziałam się dopiero w późniejszym czasie, jak już nastąpiło wyzwolenie, bo z niektórych mieszkań NKWD aresztowało ludzi. W czasie okupacji pierwszy dowódca Rylski, dowódca praski, też był w takim mieszkaniu i został aresztowany, wiedziałam o tym, w książkach jest nawet opisane. Co jeszcze było ciekawe w mieszkaniu? Tam było bardzo dużo skrzynek. Może opowiem fragment. Jak myśmy się zamienili z Żydami mieszkaniem, to po pewnym czasie po miesiącu, czy dwóch, już nie pamiętam, przyszedł do mieszkania granatowy policjant z Żydem, że on chce coś zabrać z mieszkania. Przyszła władza i to władza, która współpracuje z Niemcami, przyprowadziła Żyda, to znaczy coś jest poważniejszego, zezwoliliśmy. Okazuje się, że w kuchni było palenisko na węgiel. Dwa palniki były normalnie uruchomione, w których się paliło, tam się podkładało węgiel. Druga połowa kuchni była nieczynna. Mnie to intrygowało, może nie tyle mnie co mojego brata. Ciągle coś opukiwał, powiedział, że coś w mieszkaniu jemu się nie podoba. Rzeczywiście, były właściciel Żyd, który przyszedł, rozwalił część kuchni i wyjął skrzynkę wielkości takiej dużej, że można tam było radio wsadzić. Tata radio wsadził, też zamurował, zostawił tylko jedną cegiełkę, odchylał cegiełkę i nastawiał. Cały czas żeśmy słuchali Londynu. Tata notował meldunki, później miałam za zadanie przenieść [je] dalej. Kuchnia się po tym przydała. Druga skrytka była w drzwiach. W każdych drzwiach na dole była wyżłobiona pusta przestrzeń, tam się odchylało paznokciem dosłownie, drzwi trzeba było podnieść do góry. Jak były właściciel odchylił, to wyleciały brylanty, złoto. Drzwi było kilka, więc tego wszystkiego było [dużo]. Co w kuchennej skrytce było, nie wiem. To było w skrzynce, przy nas nie otwierali. Skrytki żeśmy później wykorzystali na przechowanie bibuły konspiracyjnej czy meldunków. Jak wojna się skończyła, to jeszcze wyciągaliśmy z głębi gazetki podziemne, które były drukowane na cieniutkich papierach, dlatego to się nazywało bibuła. To są ciekawostki z mieszkania. Mam sentyment, nawet tam zaglądam na podwórko i patrzę co się dzieje, czy dom jeszcze stoi.
- Czym zajmował się pani brat i pani ojciec?
Brat wyjeżdżał nieraz na kilka dni z Warszawy, naturalnie wiedziałam, że gdzieś w lasy. To była tajemnica, on się nie zwierzał. Wiem, że przechodził ćwiczenie w lesie. Był starszy o dwa lata ode mnie. Był tam uczony, żeby broń poznać. Nie znałam broni, trudno. W czasie okupacji wiem, że chodził na akcje. To była tajemnica, myśmy jeden drugiemu nie zwierzali się. Natomiast mój tata należał do zespołu „Golskiego”. To była grupa dywersyjna. W każdym razie ćwiczenia i spotkania bardzo często odbywały się w naszym mieszkaniu. Mama siedziała w oknie na czatach, patrzyła w bramę czy czasem Niemcy nie nadchodzą. Wtedy przychodzili ludzie poważni, starsi, niemłodzi. To była wielka tajemnica, nie wiem o czym rozmawiali. Tata od czasu do czasu mnie wykorzystywał, chociaż nie należałam do tego zespołu, żeby zanieść meldunek czy roznieść bibułę na punkty. Tata w czasie Powstania, znaczy 1 sierpnia, dostał zawiadomienie, że ma się zgłosić w Warszawie na ulicy Mokotowskiej, bronił Politechniki Warszawskiej. Został śmiertelnie ranny, zginął w czasie Powstania. To jest pamięć bardzo dla mnie bliska. Jak jest święto zmarłych, czy są imieniny taty, czy uroczystość państwowa, zawsze idę do Muzeum, bo jest wyryte jego nazwisko na ścianie. Brat zmarł też tragicznie, ale w zupełnie inny sposób, zostałam sama. W czasie Powstania braliśmy z bratem udział w zajęciu Pasty Praskiej na dawnej ulicy Ząbkowska 15, obecnie Brzeska 24.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć więcej o tej akcji?
1 sierpnia dostaliśmy powiadomienie, że brat ma się zgłosić na Brzeską 6 do punktu zbornego. Było ich tam jedenastu. Podzielili się na dwie grupy. Niestety broni nie mieli za dużo, tylko sześciu dostało broń, znaczy po dwa granaty na osobę. Dostali polecenie zająć Pocztę Praską to znaczy telekomunikację, telefony, które się mieściły na Ząbkowskiej 15. To był bardzo ważny budynek, bo to jak się zdobędzie, to będzie łączność. Po drodze wstąpili po mnie, sanitariuszkę. Czekałam zdenerwowana, bo wiedziałam, że coś się dzieje, bo tata poszedł do Warszawy. Brat poszedł tam. Prawie, że na korytarzu z opaską czerwonego krzyża, z torbą sanitarną, czekałam na wiadomość. Przyszedł jeden z kolegów, powiedział, że już idziemy na punkt. Doszliśmy. Jak doszłam to już zaczęło się Powstanie. Pierwsza grupa zdobywała budynek. Pierwszy rzut nie udał się. Dowódca „Karp” zginął śmiertelnie ranny. Grupa musiała się cofnąć. To była żelazna brama, która była nie do zdobycia. Oni mieli tylko po dwa granaty i było ich sześciu. Porucznik Lot, który był na Ząbkowskiej pod 13... Właśnie tam dobiłam do nich. Oni przyszli, powiedzieli, że „Karp” nie żyje, czy zdobywamy, czy nie. „Jednak trzeba zdobyć.” Drugi raz udało się chłopcom, zdobyli budynek. Była wielka jatka, bo jak rzucili granat w wartownie, gdzie Niemcy siedzieli, to Niemców bardzo dużo zginęło. Nie miałam tam wielkiej roboty, przeważnie byli zabici. Nasi opanowali piętra, dołączyła do nich reszta ludzi i ja za nimi w ogonie. Naturalnie pytałam się: „Czy ranny jesteś czy nie?” W pewnym momencie podchodzi do mnie brat roztrzęsiony, blady. On miał przecież dziewiętnaście lat, prawdopodobnie pierwszy raz się zetknął ze śmiercią, bo mówił, że takiej jatki jeszcze nie widział. Z torby wyjęłam walerianę. W kostkę cukru wlałam prawie, że pół butelki, bo mi się ręce też trzęsły. W międzyczasie jak to szykowałam, to brat poleciał z powrotem do budynku. Trzymałam cukier i sama zużyłam, sama wzięłam walerianę. Dobrze zrobiłam, bo później byłam bardzo spokojna. Wiedziałam, że chłopcy się denerwują. Raczej to traktowałam, że już jest po wszystkim. Wszyscy już byliśmy takiej nadziei, że wojna się skończyła, bo zdobyliśmy ten budynek. Niestety, nad ranem nadjechał czołg niemiecki, który wjechał w żelazną bramę – tam była wielka brama i mur był wysoki, betonowy – zaklinował się. Mimo wszystko z wieżyczki zaczął strzelać (do dzisiaj jeszcze są ślady po kulach na ścianie budynku). Dowódca powiedział: „Wycofujemy się.” Po rynnie z dachu – bo wszyscy poszli później na dach – jedna część na ulicę Białostocką się wycofała, druga na Ząbkowską pod 17.Rozdzieliśmy [się]. Z pięcioma chłopcami przedostałam się piwnicami. Co ciekawe, że jak tylko się Powstanie zaczęło, to mieszkańcy pomagali nam w ten sposób, że przebijali piwnice jedną do drugiej, domy jak były razem to piwnicami można było [przejść] przez całą ulicę. Tak doszliśmy do ulicy Targowej. Tam już trzeba było przejść na drugą stronę. Naturalnie już pod obstrzałem niemieckim doszliśmy do ulicy Kępnej. Dowództwo było na pierwszym piętrze róg Kępnej i Targowej. Złożyliśmy meldunek. Dla nas Powstanie się skończyło.
Brat poszedł druga grupą i on pierwszy doszedł do ulicy Brzeskiej do mieszkania, dopiero po nim dotarłam. Później nastąpiła ewakuacja, Niemcy wywozili wszystkich mężczyzn z Pragi. Cała grupa naszych chłopców, którzy byli z Warszawy, przyszli na Powstanie z Warszawy na Pragę, nie mogli się dostać później do Warszawy. Znowu musiałam chodzić do rzeźni, tam była nasza organizacja. Zdobywałam od nich konserwy mięsne i roznosiłam na punkty, gdzie byli nasi chłopcy, żeby wyżywić ich. Przecież oni rodzin nie mieli na Pradze. Na Brzeskiej to było ich dwunastu, spali wszyscy na podłodze. Znowu Brzeska do ostatniej chwili była punktem zbornym. Jak przyszli Rosjanie, zajęli Pragę, to też miałam nieprzyjemny [moment], bo ktoś oskarżył, że u nas była skrzynka kontaktowa. Mama była sama w mieszkaniu. NKWD [ją] aresztowało, znaleźli radio, bo radia trzeba było zdawać Rosjanom. W piwnicy pod węglem myśmy [je] schowali po Powstaniu. Mama poszła z radiem. To była Brzeska bodajże 13, nie pamiętam, który to był numer. Wiem, że trzymali mamę w piwnicy. Były zrobione więzienia NKWD. Jak przyszłam do domu, to mnie poinformowali, że mama tam jest. Mówią: „Weź litr spirytusu, idź z nimi porozmawiaj, oni na wódkę są łakomi.” Wzięłam wódkę, poszłam i wykupiłam mamę. Naturalnie radio u nich grało, widziałam, że stoi na wartowni. Całe szczęście, że mamę uratowałam. Wtedy brata nie było, bo był wywieziony przez Niemców do obozu, bo wszystkich mężczyzn z Pragi powywozili do obozów. Czekałyśmy na powrót brata. Tata niestety nie wrócił z Powstania. Do dziś jak mogę, to staram się przekazać młodzieży swoje wspomnienia z młodości.
- Jak pani wspomina spotkanie z żołnierzami nieprzyjaciela?
Pozostała wielka skaza, że moją mamę aresztowali. Do dziś nie mogę im tego darować, bo matczysko co było winne? Nic nie było winne, a jednak mogli ją zabrać. Natomiast kontaktu z nimi nie miałam. Wyjechałam później z Warszawy do Wrocławia, ale nie mniej nie są [to] przyjemne wspomnienia z tamtego okresu. Dobrze, że już wszystko się skończyło, że już jesteśmy w innym kraju, możemy mówić swobodnie.
- Co się działo z panią po Powstaniu?
Jak już przydzielili Polsce ziemie zachodnie Wrocław, Legnice – ponieważ w czasie okupacji pracowałam w Urzędzie Skarbowym, organizowali grupę do tworzenia urzędów skarbowych – pojechałam do Wrocławia. Wrocław się jeszcze palił. Pojechałam z grupą. Mieszkałam tam do roku 1949 roku, w 1947 wyszłam za mąż. Tam poznałam męża i wróciliśmy do Warszawy w 1950 roku.
- Jak pani wspomina powrót?
Tam bardzo często chorowałam, klimat mi nie odpowiadał. Jednocześnie zawsze uważałam, że jestem urodzona, wychowana, [w] Warszawie. Warszawa mnie zawsze ciągnęła, już nie wyprowadzałam się z Warszawy.
- Kiedy spotkała się pani z rodziną?
Brat wrócił z obozu w 1945 roku w styczniu. Następnie tata – dostaliśmy wiadomość, że jest pochowany na Śniadeckich 17, zrobiliśmy ekshumację zwłok i tatę przeniosło się na Powązki. Z mamą miałam częściej kontakt, nie chciałam mamy samej zostawiać w Warszawie. Mama nie chciała z Warszawy się wyprowadzić, była bardzo związana z Warszawą, też jest warszawianką od urodzenia. Powiedziała, że nie opuści Warszawy.
- Czy po wojnie była pani w jakiś sposób prześladowana przez władze?
Nie, przede wszystkim nie przyznałam się, że należałam do organizacji. Chciałam to zrobić, pracowałam w Ministerstwie Rolnictwa. Miałam [tam] kolegę. Jak składałam podanie, to wypełniłam, że tata zginął w czasie Powstania jako „akowiec”, że również należałam. On mi poradził: „Przepisz jeszcze raz i nic nie wspominaj o sobie, jesteś tak młodą osobą, że na ciebie nie zwrócą uwagi.” Dopiero się ujawniłam w latach osiemdziesiątych. Napisałam do Londynu, stamtąd dostałam Krzyż Akowski. Wiem, że jestem w tamtych aktach, nawet też [jest] pseudonim „Nieznana” z tego okresu.
- Czy pani brat się ujawnił?
Brat się ujawnił. Musiał się zgłaszać raz na miesiąc z początku do UB, później coraz rzadziej. Zginał bardzo tragicznie i bardzo wcześniej, bo w latach pięćdziesiątych 1957 czy 1958 rok. Może później by go więcej gnębili, niestety zginął. Był elektrykiem, zakładał światło na Torwarze. Spadł na lodowisko, był lód, szykowali imprezę, zabił się. Moją mamę jak zgłosiła się, żeby dostać emeryturę, to zatrzymali na dwadzieścia cztery godziny, że zachciało się mamie emeryturę, rentę wdowią po tacie. Miała dokumenty. Jak myśmy ekshumację zwłok robili, to w butelce znaleźliśmy wszystkie dokumenty taty, nawet akt zgonu podpisany – „akowski” szpital polowy. Na tej podstawie w urzędzie był pisany akt zgonu. Władze wiedziały co to za człowiek i nie chciały mamie dać żadnej emerytury, żadnej pomocy, a nie pracowała zawodowo, więc nie mogła mieć emerytury.
- Czy chciałaby pani jeszcze opowiedzieć jakąś historię z czasów okupacji czy czasów Powstania?
Był z początku okres, że trudno było o wyżywienie. Później warszawiacy sprytnie zaczęli dowozić drób, kaczki i chowali to wszystko przeważnie na balkonach. Rano słychać było, jak kogut zapiał. Wiadomo było, że tam jest drób i można kupić jajka. Myśmy mieli królika, hodowaliśmy go. Brat przyniósł malutkiego białego króliczka, mówi: „Będzie na pasztet.” Żeśmy przynosili jemu i trawkę i różne rzeczy dobre, żeby jak najszybciej zmężniał. Król już był bardzo duży, święta się zbliżały, niestety nikt nie miał odwagi jego zabić, nie było pasztetu na święta. Ale po świętach drzwi były uchylone na korytarz, on wyszedł. Ktoś go złapał, najprawdopodobniej zrobił pasztet. To są wspomnienia z młodości. Mimo, że człowiek nie ma co jeść, to nie zabije stworzenia. Uważam, że to wszystko zależy od wychowania. Jak mam spotkania z młodzieżą, staram się im przekazywać jak najwięcej fragmentów ze swojego życia, żeby wiedzieli, że w ich wieku człowiek troszeczkę poważniej myślał, że młodzi chłopcy, dziewczęta malowali mury ale zupełnie w innym celu. Nie to co dzisiaj, malują, niszczą domy. Trudno mi w tej chwili przypomnieć co się jeszcze działo za okupacji. Wiem, że w domu opłatek się organizowało i to organizowało się w większym gronie. Sąsiedzi wiedzieli, że do mieszkania przychodzą, wychodzą ludzie. To znaczy, że tam coś się dzieje. Jakoś się okupację przeżyło. Wyjeżdżaliśmy tramwajem do Wawra, wtedy tramwaje chodziły aż do Wawra. Tam było bardziej zalesione jak dzisiaj, myśmy jeździli na majówki. Braliśmy podręczny patefon, kręciło się na korbkę i słuchaliśmy różnych melodii, naturalnie to wszystko [były] przedwojenne melodie. Było dużo poezji, młodzież kochała wtedy poezję. Dzisiaj poezja ciężko młodzieży wchodzi do głowy. Staraliśmy się w jakiś sposób żyć w okupacji, bo dużo młodzieży jednak, do której należałam w tym czasie, to miało szesnaście, siedemnaście lat. Czekaliśmy. Jak już wybuchło Powstanie, to byliśmy stuprocentowo pewni, że już mamy wolność. Z początku inaczej myślałam, dzisiaj niestety inaczej myślę – czy było potrzebne, czy nie, nie wiem jeszcze.
Warszawa, 13 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Burzyńska