Zofia Szamowska-Borowska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Zofia Szamowska-Borowska, urodziłam się 19 maja 1919 roku w Łodzi. W Łodzi przypadkowo, bo rodzice moi byli pochodzenia ziemiańskiego, mieli swoje majątki w płockim i w łódzkim. Moje babcie wychowywały mnie bardzo patriotycznie, byłam bardzo z tego zadowolona i wiedziałam wszystko, jacy moi pradziadkowie i dziadkowie byli. W Powstaniu była cała moja rodzina, wszyscy mężczyźni uczestniczyli w Powstaniu. Gdy miałam pięć lat, zmarł mój ojciec i wtedy przeprowadziłyśmy się do Warszawy, więc ja czuję się absolutnie warszawianką. Mieszkaliśmy na ulicy Wspólnej, pod numerem jedenastym, na pierwszym piętrze. Mieliśmy bardzo wygodne, ładne mieszkanie. Mieszkanie to było w centrum Warszawy, więc było nam bardzo przyjemnie, bo mieliśmy zawsze bardzo dużo gości w domu. W domu byłam przyzwyczajona, że cała rodzina, zarówno i moi bracia i siostry, byli u nas często i nawet mieszkali, bo oni jeszcze mieszkali w majątkach. Na wakacje jeździłam zawsze do majątków moich krewnych, gdzie spędzaliśmy najczęściej wakacje w sześcioro i było nam bardzo wspaniale, i wesoło. Młodość miałam bardzo przyjemną, chodziłam do szkoły pierwszorzędnej, wspaniałej szkoły imienia Zofii Wołowskiej przez całe jedenaście lat. Nauczyciele byli bardzo patriotyczni i również podawali nam najróżniejsze wiadomości, ażebyśmy wyrosły na dobre Polki. Na naszym znaczku szkolnym były słowa „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Po szkole, jak ukończyłam szkołę, zapisałam się na fizykę i chodziłam na Uniwersytet Warszawski, w którym były wspaniałe warunki i bardzo byłam zadowolona, bo zaprzyjaźniłam się z wieloma koleżankami i kolegami. Nauczyciele, wykładowcy byli bardzo wspaniali, także byłam zachwycona pobytem i bardzo polubiłam takie życie.

  • W którym roku pani zdała maturę?


W 1938 [roku] i w 1938 [roku] poszłam na fizykę. 1939 rok był dla mnie wielkim szokiem, bardzo byłam zdenerwowana, bo któregoś dnia, już podczas okupacji, poszłam na Uniwerek i trafiłam akurat na wjazd Niemców samochodami i motocyklami. Gdybym miała jakąś broń albo coś, to bym się na nich rzuciła. Było to dla mnie wielkie przeżycie. Podczas wojny pracowałam w Szpitalu Świętego Łazarza jako sanitariuszka, bo byłam bardzo dobrze przeszkolona jeszcze u nas w szkole na kursach PCK, w których uczono nas pierwszej pomocy. Dlatego u świętego Łazarza, że na dole u nas, pod Wspólną 11, mieszkał lekarz, który mnie po prostu wprowadził, tam pracował u świętego Łazarza. Tam miałam taki pierwszy chrzest bojowy, powiedziałabym.

  • Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?


Sam wybuch wojny był dla mnie straszny. Zniszczył się cały mój świat. Upadł w gruzy, życie się zupełnie zmieniło, byłam całkowicie na początku załamana. Największe wrażenie na mnie robiły przemówienia pana prezydenta Starzyńskiego, które były wspaniałe, a on sam był dalekim moim krewnym, z czego jestem niezmiernie dumna.

  • Czy poza tym, że pani pracowała w szpitalu świętego Łazarza w czasie okupacji, zajmowała się pani jeszcze innymi rzeczami?


W szpitalu świętego Łazarza pracowałam właściwie tylko w czasie oblężenia Warszawy, a później przez moją dyrektor szkoły dostałam się jako opiekunka Polskiego Czerwonego Krzyża do Szpitala Ujazdowskiego. W tym okresie Szpital Ujazdowski to był taki ośrodek polskości, to się mówiło „Rzeczypospolita Polska” o tym szpitalu. Dyrektorem był tam wspaniały człowiek pułkownik Leon Sztrel, który kierował całym szpitalem nadzwyczajnie. Wiedział wszystko, znał wszystkich i czuwał nad wszystkim. Z początku pracowałam na oddziale chirurgii szczękowej, na której obserwowałam operacje… ja jestem lekarzem, więc teraz dopiero zdaję [sobie] sprawę, jakie to były nadzwyczajne tam operacje. To był oddział chirurgii plastycznej, leżało bardzo wielu młodych ludzi, z różnych stron Polski, także oni byli tutaj osamotnieni zupełnie. Także nasza praca, opiekunek PCK, polegała na tym, że miałyśmy im w pewnym sensie umilić życie. To znaczy przede wszystkim dostarczyć im jakieś pożywienie, jakieś słodycze, których oni w szpitalu nie dostawali, bo jedzenie było bardzo skromne. Poza tym, żeby oni mogli nawiązać kontakt tutaj z mieszkańcami Warszawy i nie być takimi samotnymi. To polegało na tym, że oni, ci, którzy mogli, którzy chodzili, przychodzili na święta do mieszkańców Warszawy. Moja mama pracowała w RGO [Radzie Głównej Opiekuńczej] i miała również bardzo dużo różnych znajomych, kolegów. Ja kończyłam szkołę w Warszawie, chodziłam na Uniwersytet i zmobilizowałyśmy, mogę powiedzieć, wszystkich naszych znajomych do tej pracy, która była naprawdę pracą bardzo owocną i przyjemną. W 1941 roku przełożona naszego PCK nas zebrała i powiadomiła, że przyjeżdżają oficerowie i żołnierze chorzy na gruźlicę ze stalagów i oflagów w Niemczech. Zgłosiłam się na ochotnika, chociaż można powiedzieć, że nie zdawałam sobie chyba sprawy właściwie z ogromu pracy, która mnie spotka. Przyjechało stu pięćdziesięciu tych młodych ludzi, już ciężko chorych. Wtedy naprawdę była wielka praca, żeby jakoś im umożliwić to życie i ich jakoś rozerwać. Więc znowu, tak jak na tamtym oddziale, to na tym organizowałam, mogę powiedzieć, wszystkich znajomych i wszystkich przyjaciół. Na przykład było tak, że moja znajoma pani, która miała sklep rzeźniczy na Wspólnej w każdy czwartek przyjeżdżała na oddział do mnie z obiadem, który był wspaniały zawsze i wszyscy nasi żołnierze z nadzwyczajnym zainteresowaniem czekali na ten obiad, bo było to wspaniałe rzeczywiście gotowanie tych pań, które przyjeżdżały. Wszyscy byli zapraszani na święta, nawet ci, którzy byli w bardzo złym stanie też bardzo chcieli. A jeśli nie mogli, to przychodziły do nich indywidualne osoby, które [też] załatwiałam, żeby im umilić święta. Miałam pod swoją bezpośrednią opieką dwudziestu siedmiu żołnierzy na dwóch salach, jedna była duża, druga była mała, mniejsza sala. Niestety wszyscy moi żołnierze zginęli. To było straszne, bo śmierć zaczęła się od drzwi i szła i wszyscy umierali po kolei. Taka dziwna ciekawostka. Był taki pan, bardzo przyjemny sierżant Sieszkudowski, który miał dwoje dzieci i żonę. I on postanowił, że będzie żyć i przeprowadził się na drugą stronę sali i nie umarł. Jedyny, który nie umarł z moich żołnierzy to był ten. To była taka ciekawostka trochę.

  • Kiedy pani się zetknęła z konspiracją? W jaki sposób?

 

Ja zetknęłam się z walką podziemną w Szpitalu Ujazdowskim. Od samego początku tam był zaczątek właściwie całego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej. Jak moi chłopcy umarli wszyscy, to ja wtedy zapisałam się do Drugiego Batalionu Szturmowego „Odwet”, to był luty 1942 rok. Ja i pracowałam normalnie, bo trzeba mieć było auswajs. Tak jak wszyscy wiedzą, były warunki trudne, łapanki, wywozili nas do różnych robót, na różne ciężkie roboty do obozów koncentracyjnych, więc chodziło o to, żeby mieć jakiś auswajs, że się pracuje. Trafiłam bardzo szczęśliwie, dlatego, że pracowałam w polskiej fabryce kostek bulionowych na Krakowskim Przedmieściu. Tam pracowali sami młodzi ludzie, uczniowie liceum albo studenci, albo ci, co chcieli się uczyć, wszyscy tam pracowali i było także zorganizowane bardzo życie podziemne.

  • Czy uczestnicząc w tym życiu konspiracyjnym kontynuowała pani studia w ramach tajnego nauczania?


Tak. W 1943 roku zapisałam się na naukę medycyny [na] Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Wstąpić na uniwersytet tajnego nauczania było zasadniczo dosyć trudno. Mnie zaprotegowała moja dyrektor i ksiądz Dybowski (nasz prefekt), którzy byli wykładowcami na Uniwersytecie Poznańskim. To była taka wielka uroczysta sprawa, bo to wszystko było w tajemnicy, za pomocą pewnych szyfrów. Weszłam do takiego pokoju, gdzie mnie tam zapisano, adresy, to wszystko przekazała mi pani dyrektor i od 1 września, czy października… zaczęłam chodzić na tajne komplety. Tajne komplety odbywały się albo u mnie w mieszkaniu albo u mojej przyjaciółki i kuzynki Krzemińskiej. Na komplecie było nas dziewięć osób, w tym dwóch chłopców i siedem dziewcząt.

  • Pani mieszkała na ulicy Wspólnej, a na jakiej ulicy mieszkała pani kuzynka?


Ja mieszkałam na ulicy Wspólnej, [a kuzynka] na Mokotowskiej. Jednego dnia były u mnie, drugiego dnia były u niej te komplety. Mieliśmy takich wspaniałych profesorów, których bardzo polubiliśmy. Zwłaszcza profesora od biologii, który był naszym ulubieńcem. Muszę powiedzieć, że podczas tych naszych studiów tajnych, spotkałam się z taką przykrością, bo któregoś dnia, wszyscy zebraliśmy się… Myśmy siedzieli zawsze w pokoju stołowym, był taki wielki duży stół, i wszyscy sobie wygodnie siedzieli i tam robili notatki, i były dwa wejścia, frontowe i od kuchni. Naraz od kuchni, taki dozorca, który mi we wszystkim pomagał, to też powiem, bo to jest rzadkość, bo na ogół dozorcy podczas okupacji bardzo nieładnie się zachowywali, a ja miałam takiego pana Jana, który był bardzo szlachetnym człowiekiem. Nawet meldował, na przykład chłopców ze szpitala u mnie w domu. Bo to im było potrzebne do uzyskania pewnych danych pieniężnych. Myśmy tak sobie spokojnie siedzieli i zapisywaliśmy, to od kuchni przyszedł pan dozorca nasz i mówi: „Panienko, panienko, gestapo do was!” No to ja… najpierw sprzątnęliśmy szybko książki, potem postawiłam litra wódki, którą dostawałam w pracy jako deputat, który zamieniałam potem na chleb, czy jakieś inne żywienie, ale tę buteleczkę litrową postawiłam na stole, kieliszeczki, chlebek i tam coś jeszcze i wtedy [zrobił się] straszny szum, bo każdy z moich kolegów i koleżanek miał coś kompromitującego. A to gazetkę, a to jakiś raport i każdy starał się to gdzieś umieścić. Usłyszeliśmy krzyk i szum straszny i takie, powiedziałabym, tupanie na schodach, bo oni szli frontowymi schodami, ale na szczęście, pochodzili, pochodzili i do nas nie przyszli. Za chwilę przyszedł pan Jan i powiedział „Panienko, już poszli, bo oni szukali jakichś dziewczyn, prostytutek, ale nie znaleźli i poszli.” Więc było to dla nas ostrzeżeniem, że nie wolno nam jest nic na te komplety przynosić, bo bardzo wiele kompletów było po prostu… przyszło gestapo i pozabierało ich wszystkich i jeszcze obciążeniem stanowiłyby wszystkie dowody, że należymy do „jakiejś” Polski Podziemnej. Także… akurat wszystkie egzaminy pozdawałyśmy, kolokwia i mieliśmy 1 sierpnia iść na [praktyki do] prosektorium, do szpitala znowu Ujazdowskiego. Byłam bardzo zadowolona, że mam mieć [praktyki] w prosektorium od 1 września, w Szpitalu Ujazdowskim, ale wybuchło Powstanie.

  • Jak liczne były grupy na tajnych kompletach, ile państwa się spotykało - młodych ludzi?


Myśmy się tylko spotykali w dziewięcioro, bo to była wielka tajemnica, myśmy się w ogóle… Ja nie widziałam nikogo innego, tylko nas dziewięcioro, jak przychodzili na początku, to tylko imiona się mówiło. Jeżeli chodzi o moją pracę w Drugim Batalionie, to miałam wspaniałego dowódcę Juliusza Sobolewskiego, który skończył gimnazjum imienia Adama Mickiewicza w Warszawie, był harcerzem, w 1939 roku walczył w armii Kleeberga. Był to bardzo mądry i inteligentny, i bardzo zrównoważony człowiek, który wspaniale kierował nami, bo to wszystko przecież była młodzież. My dziewczyny byłyśmy przede wszystkim szkolone w sanitariacie, więc miałyśmy bardzo dokładne szkolenie, przede wszystkim pierwszej pomocy i pracy pielęgniarskiej. Spotykałyśmy się też w sekcjach, w sekcji było mniej więcej po siedem, sześć osób i spotykałyśmy się znowu u mnie, u mojej przyjaciółki na Wspólnej pod siódmym. To były nasze spotkania. Co tydzień, spotykałyśmy się i uczyłyśmy się tego bardzo dokładnie. Chłopcy byli również bardzo dokładnie szkoleni i mieli nawet manewry tak zwane w lasach pod Warszawą. Więc byli dobrze obeznani z bronią. Myśmy się tak wszyscy nie spotykali nigdy, tylko wtedy, kiedy była przysięga to było więcej osób, ale nikt z nas nie wiedział jak się nazywamy. Myśmy roznosiły również gazetki i różne rozkazy, powiadomienia, zawiadomienia, że trzeba się było zbierać – to nasza praca polegała również, jako takiej łączniczki, podczas okupacji.

Czy jeszcze jakieś inne zadania pani wykonywała podczas okupacji?


Jednego razu byłam w getcie, zaniosłam tam żywność. A tak, to więcej ja nie wykonywałam. Chłopcy mieli różne sytuacje, Podchorążówkę pokończyli. Bardzo dużo skończyło Szkołę Podchorążych, także byliśmy bardzo dobrze wyszkoleni i przygotowani do Powstania.

  • Czyli pani, poza szkoleniem sanitarnym i pracą łączniczki, nie miała jakiegoś dodatkowego szkolenia wojskowego w trakcie?


Nie. Myśmy nie miały. Trochę, ale to bardzo mało. Myśmy nie miały wojskowego szkolenia, tylko chłopcy.



  • A jaki podczas okupacji i później nosiła pani pseudonim?


„Zosia”.

  • Gdzie i kiedy pani rozpoczęła Powstanie, czy panią Powstanie zaskoczyło?


Nie. Ja mówię, myśmy miały wspaniałego dowódcę, który wszystko zorganizował.

Myśmy byli powiadomieni, że mamy przyjść na… nie na Kolonię Staszica bezpośrednio, tylko najpierw na Filtrową, tam było takie zebranie. Wszystkim nam wydawało się, że my sobie… Za trzy dni będziemy w domu. Pamiętam, jak moja mama polecała mi wziąć tam sweterki na zmianę, różne rzeczy, a ja spojrzałam na mamę z góry i powiedziałam: „Mamusiu, przecież my za trzy dni już zwyciężymy!” Entuzjazm był u nas wspaniały, wszyscy szykowali się na taką walkę, byli z wielkim poświęceniem i zaangażowaniem i spotkaliśmy się właśnie tam wszyscy na takim spotkaniu na Filtrowej.1 sierpnia 1944 roku na Kolonię Staszica, która była nam przydzielona jako miejsce walki, zgłosiło się sześćset pięćdziesiąt żołnierzy, w tym sto dziewczyn, które pełniły funkcję sanitariuszek i łączniczek. Wśród tych stu dziewcząt, dwanaście było pielęgniarek dyplomowanych, które ukończyły Szkołę Warszawską Pielęgniarską i które były pielęgniarkami właściwie operacyjnymi. Także były bardzo dobrze wyszkolone. Reszta – było siedmiu studentów medycyny między innymi i ja, którzy o prawdziwej medycynie jeszcze takiego dużego pojęcia nie mieli, ale zawsze wiedzieli trochę więcej niż inne dziewczyny. Był wspaniały lekarz, doktor Tadeusz Orłowski, syn profesora Witolda Orłowskiego, który był jedynym naszym lekarzem.

W ogóle w Postaniu staraliśmy się załatwić wszystko tak, żeby każdy oddział miał swoje miejsce, gdzie udzielano pierwszej pomocy, potem szpital polowy, a potem byli odsyłani do szpitala wojskowego, jeżeli taki istniał. Na Kolonii Staszica nie istniał taki szpital, myśmy mieli tylko szpitale polowe. Dwa szpitale polowe, jeden na ulicy Langiewicza 5, a drugi, który właśnie prowadził pan doktor Orłowski, ale był po drugiej stronie alei Niepodległości. Właściwie w pierwszych dniach ten punkt nie był bardzo wykorzystany, bo Niemcy tam… był bezpośredni, stały bezpośredni obstrzał. Tak, że nie mogliśmy tam się dostać.

Zadaniem naszego batalionu było zdobycie koszar niemieckich lotników… O godzinie siedemnastej nasz wódz, razem z zastępcą swoim, poprowadzili dwa oddziały na te koszary. Zdobyto część koszar, ale nie wszystkie, tak, że w pełni nie byliśmy już w stanie wykonać tego rozkazu, ponieważ było mało broni, a tam Niemcy bronili się bardzo wytrwale. Zdobyliśmy jedne koszary, z których nasi chłopcy przynieśli sobie trochę broni, a nam środki żywnościowe. Niestety, bardzo wielu wtedy zostało rannych. Czterdziestu zostało rannych i trzech […] umarło.

 

Nasze sanitariuszki, wszystkie z wielkim poświęceniem i narażeniem życia, przyniosły [ich] do szpitalika, naszego polowego na Langiewicza 5. Niektórzy chłopcy, którzy nie mogli już być ta, się nie zmieścili, byli przeniesieni do innych [szpitali]. W sumie koniecznej, stałej opieki wymagało czterdziestu rannych. Muszę zaznaczyć, że jeżeli chodzi o ludność Kolonii Staszica, to bardzo była nami zainteresowana i wszyscy udzielali nam pomocy i kwaterunku. Tam było bardzo wielu profesorów, lekarzy i zdali oni wszyscy egzamin nadzwyczajny z opieki i pomocy dla powstańców.Nasz punkt na Langiewicza 5, też był dobrze zorganizowany. Było to miejsce, w którym nasz dowódca podczas okupacji, już dla nas, że tak powiem, obsadził [stanowiska]… były tam środki opatrunkowe, nosze. A to był dom, w którym przed wojną mieszkali Żydzi i jakoś go opuścili tak, że cała ta willa była tylko nasza i można było dobrze tam rozłożyć łóżka i chorzy leżeli w możliwych warunkach. Niestety, żadnych operacji nie mogliśmy dokonywać, bo nie było żadnego lekarza ani możliwości operowania, bo nie było sprzętu operacyjnego. Dlatego trzej nasi chłopcy tam umarli i następnego dnia… To było pierwsze i jedyne miejsce, gdzie był pogrzeb, wyprawiono tym chłopcom, gdzie był ksiądz, gdzie był dowódca i gdzie myśmy wszyscy byli i widzieli to, i przechodzili to. Niestety na Langiewicza pod numerem piątym, nie byliśmy długo, parę dni, dlatego, że Niemcy podpalili sąsiedni dom i musieliśmy się ewakuować. Ewakuacja była bardzo trudna, bo właściwie uratowali się tylko ci, których niosły sanitariuszki, a dwóch chłopców z pierwszego piętra, którzy skakali przez okna, to zostali natychmiast zabici. Przeprowadziliśmy się na Langiewicza 11, parę domów dalej, gdzie była pani Gebethnerowa. Była to nauczycielka, wspaniała kobieta. Nauczycielka w gimnazjum Królowej Jadwigi, która przyjęła nas naprawdę jak dzieci. Nasi chłopcy wymagali tych operacji, których myśmy nie mogli im zrobić, także było to bardzo smutne. Leżał tam śmiertelnie ranny zastępca naszego dowódcy, pan Romuald Jakubowski, który był ranny w brzuch. To był cud, bo miał przestrzał od strony brzucha do kręgosłupa i nie były naruszone ani jelita, ani drogi moczowe. Wydawało nam się, że on na pewno zaraz umrze, ale szczęśliwie nie umarł i był jednym z dwóch chłopców, którzy zostali, wyszli uratowani z Kolonii Staszica. On nie mógł wcale nic jeść ani pić, więc myśmy wykombinowały tak, że kolega, który był chemikiem, zrobił nam taki wywar z soli fizjologicznej i myśmy mu dożylnie to wstrzykiwały. I on przeżył, to był naprawdę prawdziwy cud. Na Langiewicza 11 [też] nie byliśmy długo, dlatego że Ukraińcy podpalili dom [na] Langiewicza 13, w którym było czterdziestu powstańców. Tylko dwudziestu sześciu się uratowało, pozostali albo spłonęli, albo zostali zabici. Jak było podpalenie tego sąsiedniego domu na Langiewicza 13, to Niemcy pozwolili nam ewakuować chorych, bo to już tam był taki obstrzał, żeby nas pozabijali. Ale pozwolili nam ewakuować i przenieśliśmy się do szpitalika na Langiewicza 9, do pań Pęcherzeckich, które również udzieliły nam pomocy bez żadnego gadania, ani oporu. Byli to też bardzo przyjemni ludzie. Tam też nie byliśmy długo…

Na Langiewicza 9 odwiedzili nas Ukraińcy i to była straszna noc. Ale potem, powiedziałabym, że dowódca ukraińskich - esesman zaprzyjaźnił się z nami i następne dwa razy był jako gość. A nawet, co było dla nas niezrozumiałym zupełnie, powiedział, że chętnie by się przyłączył do nas. Jego rodzice byli zamordowani we Lwowie przez komunistów i on nienawidził komunizmu, a Niemcy mówili im, Ukraińcom, że my jesteśmy komuniści i oni do nas mówili: komunist, że my komuniści, a myśmy nigdy komunistami nie byli. To taka jest dygresja trochę, że nie wszyscy Ukraińcy tacy byli okrutni, bo w sumie, poza tymi, którzy zgwałcili parę koleżanek, to wszystkich właściwie nie pozabijali. Ten dowódca, jak wszedł do nas, to najpierw poszedł na salę chorych i to była straszna chwila, bo z otwartą bronią w ręku przyglądał się każdemu i myśleliśmy, że każdego zabije, ale nie zabił. A później w pewnym sensie stał się... już nie wrogiem. Także różne rzeczy się działy. Sytuacja była już nie do obronienia, byliśmy już ze wszystkich stron otoczeni przez Niemców i władze Powstania zdecydowały, że nasz batalion musi opuścić Kolonię Staszica. Podczas walk pierwszego dnia, przyłączył się jeszcze do nas Pierwszy Szwadron Strzelców Motorowych, który również miał lokalizację na Kolonii Staszica, i powinien był przejść przez Pole Mokotowskie. Ale pierwszego dnia, jak wyszli, to tam musieli się natychmiast cofnąć, bo był taki obstrzał, że zabrawszy swoich rannych, wrócili na Kolonię Staszica. Także było nas jeszcze więcej.Wtedy, kiedy my, sanitariuszki i chorzy obłożnie byli na Langiewicza, przyszedł do nas nasz dowódca i stwierdził, że nie mogą zabrać ciężko rannych, bo przez Pole Mokotowskie jest przejście bardzo niebezpieczne, wiele osób zginęło, także po prostu przeniesienie na noszach tych naszych rannych będzie absolutnie niemożliwe. Wtedy wszyscy żołnierze i sanitariuszki, które chodziły, które mogły chodzić, powstawały z łóżek i dołączyły do żołnierzy zdrowych. Dnia 10 sierpnia przeszli do Śródmieścia. Już wcześniej, kiedy sytuacja stała się beznadziejna z powodu u broni, nasz dowódca zdecydował, że jeśli ktoś nie ma broni, a ma tutaj jakichś krewnych to może do nich przejść. Część osób przeszła na Mokotów, część osób walczyła później w „Baszcie”, ale gros powstańców, naszych kolegów, przeszło do batalionu „Golski”, gdzie nas bardzo serdecznie przyjęto, ale zachowaliśmy swoją odrębność. Do batalionu „Golski” przeszło trzystu pięćdziesięciu żołnierzy. A w sumie sytuacja była taka, że było wielu zaginionych i wielu, którzy zostali zamordowani, zabici przez Niemców, albo Ukraińców.

  • Jakie były dalsze pani losy po ewakuacji oddziału z Kolonii Staszica?


Zostałam. Nasz dowódca zdecydował, że osoby najbardziej przygotowane pozostaną z rannymi. I myśmy zostały.

  • Co się działo potem, gdy uzbrojone oddziały się już wycofały?

 

Myśmy zostały. Zostało nas sześć sanitariuszek. Na Langiewicza były cztery osoby takie, że nie mogły się w ogóle ruszyć. To samo było jeszcze w dwóch miejscach, na Kolonii Staszica również… Po prostu u ludzi, którzy ich przyjęli leżało dwóch rannych jeszcze, którzy także nie mogli wyjść. Wtedy znowu cud, dlatego, że przyszli – dwóch oficerów Wehrmachtu -Niemcy. I zawiadomili nas, że musimy się ewakuować koniecznie, dlatego, że następnego dnia wchodzą Ukraińcy, oni odchodzą. Będzie ewakuacja, będzie likwidacja w ogóle całej Kolonii Staszica. Powiedzieli nam oni również, że sprawa polega na tym, że 11 sierpnia będzie dzień, kiedy można iść z białą flagą i chodzić po Warszawie, przemieszczać się, żeby ludzie mogli wrócić do swoich domów, żeby ludzie mogli - częściowo ludność cywilna - wyjść ze szpitala. Myśmy również postanowiły tak zrobić i ewakuowałyśmy swoich rannych. To niesamowita sprawa, bo pierwszy szedł nasz jeden z mieszkańców z Kolonii Staszica z białą flagą, a potem myśmy niosły naszych rannych. Z tym, że ponieważ nas było sześć, to mogłyśmy wziąć tylko trzech, bo i tak noszenie noszy dłuższy czas przez dwie osoby było niezmiernie ciężką pracą fizyczną. Jednego z kolegów zostawiłyśmy, po którego wróciłyśmy.

  • Dokąd panie zaniosły tych rannych?


Nasza koleżanka, pielęgniarka dyplomowana wyszła rano i poszła najpierw do szpitala, który był najbliżej, to znaczy do szpitala pielęgniarek, który był na ulicy Koszykowej. Ale tam odmówiono przyjęcia. Powiedzieli, że nie mogą nas przyjąć, bo to był szpital niemiecki. Więc ona poszła dalej, do szpitala Dzieciątka Jezus, wejście od ulicy Oczki i tam niezwykle przyjemnie i serdecznie powiedziano, że nas przyjmą. Szpital ten był na początku pod władzą powstańców, oddział „Golskiego”, ale po paru dniach Niemcy odebrali ten szpital i tam właściwie rządzili Niemcy, z tym, że ja Niemców w tym szpitalu w ogóle nie widziałam. To była tylko jakaś władza naczelna. A personel cały był polski. Niemców się w ogóle nie widziało. Więc jak myśmy przyjechali, przyszli, to naturalnie zdawało nam się, że jesteśmy w raju, bo chłopcy mieli łóżka, pościel, my też. Wszyscy zostali otoczeni bardzo dobrą opieką lekarską i [wydawało] się, że może będzie trochę spokoju, ale [to była] nieprawda. 25 sierpnia, zarządzono ewakuację szpitala, z tym, że musiał wyjść cały personel i wszyscy chorzy, którzy mogli iść o własnych nogach. Było to tragiczne dla nas i tragiczne dla naszych chłopców i tragiczne dla wszystkich.

Bo tam było i trochę jeszcze cywilów, którzy zostali 1 sierpnia w szpitalu. Ewakuacja była dla nas straszną tragedią, ale musiałyśmy wyjść, bo Ukraińcy chodzili i po prostu wszystkich wyrzucali. Zastępca naszego dowódcy, pan Romuald Jakubowski, wyszedł razem z nami, z tym, że był bardzo chory, ale wzięłyśmy go w środek naszego towarzystwa i wyszłyśmy. Droga była straszna, po drogach, w rowach Ukraińcy gwałcili kobiety, zabijali. Droga była po prostu okropna. Myśmy doszły do Leśnej Podkowy i na szczęście nie wzięto nas do obozu w Pruszkowie, dlatego, że spotkałyśmy tam dwie nasze koleżanki z „Odwetu”, które wyprowadziły nas drogą inną, niż wszystkich i znalazłyśmy się w Leśnej Podkowie. W Leśnej Podkowie dano nam willę na zamieszkanie, proponowano nam pracę, także mogłyśmy się urządzić dobrze. Byłyśmy właściwie już w wolnej Polsce. Tam nie było takiego reżimu przecież jak w Warszawie. Ale nie mogłyśmy tam być, bo nie mogłyśmy myśleć o tym, że tam zostali się nasi [ranni].

Robiłam różne wyczyny, żeby wrócić do szpitala. Wróciłyśmy po trzech dniach. Nie wiem, jak to się stało, zmieniła się już polityka Niemiec tak, że Niemcy tam dostarczali do szpitala pewien transport żywności, tym wszystkim kierował pan doktor Wagner, do którego wielokrotnie chodziłyśmy, trzy razy dziennie i w końcu za parę dni wróciłyśmy do szpitala.

  • Do szpitala Dzieciątka Jezus?


Tak. Do naszych chłopców. Ten okres, kiedy oni tam byli sami, to był straszny. Bo nikt nie mógł chodzić. Na tej sali, gdzie leżeli nasi chorzy, ranni, było wielu powstańców, bo to była taka wielka piękna sala na chirurgii z takimi pięknymi palmami. No i pomiędzy tymi, na tej wielkiej sali, ci wszyscy chorzy chirurgicznie leżeli, ale jeden z kolegów, jakoś się uwolnił z bandaży, z gipsu, zdjął sobie. Poszedł do kuchni i z tej kuchni przynosił im wodę i był cukier. Ta woda i cukier właściwie uratowała im życie, bo jakoś by nie przeżyli tego. W szpitalu jeszcze przychodził do nich ksiądz z kościoła Dzieciątka Jezus. Niezwykły człowiek, który przynosił im komunię i wodę. Jak myśmy przyjechali to już sytuacja była nieco lepsza, dlatego, że przybyła tam część personelu z Woli. Bo na Woli wtedy zlikwidowano szpitale i przyszło dwóch wspaniałych chirurgów, pan doktor Turski i pan doktor Bednarski, przyszły minister zdrowia. Jak myśmy wrócili, to już nasi chłopcy niektórzy byli operowani, zaczęłyśmy bardzo ciężką pracę. Pracowałyśmy u siebie na chirurgii, obsługiwałyśmy naszych chorych powstańców, a oprócz tego, przydzielono nam cywili. Ja pracowałam na oddziale nowotworowym, gdzie były nowotwory narządów moczowo-płciowych mężczyzn. Przyznam się szczerze, że była to bardzo trudna i ciężka praca. Zakonnice, które tam były, nauczyły nas wszystkiego i były bardzo zdziwione, że myśmy sobie z tym dawały radę i chciały tam pracować, bo uważały, że to nie jest praca dla nas. Ale myśmy już wszystko mogłyśmy robić, wiec byłyśmy tam. Przez ten cały czas pracowałyśmy bardzo ciężko. Lekarze operowali. Były opatrunki i zabiegi i operacje, ale stan naszych chłopców właściwie pogarszał się, dlatego, że to wszystko było za późno. Tam była jeszcze taka jedna nasza przygoda. Mianowicie, nie wiem jak to się stało, ale pod koniec września, z naszego szpitala był zorganizowany wypad na Czerniaków i stamtąd przyniosłyśmy dwudziestu ciężko chorych powstańców, których już absolutnie nie było możliwości zakwaterowania. Na to zezwolili Niemcy. I Niemcy nas prowadzili tam. Było to zdumiewające, dlatego, że moja koleżanka, moja przyjaciółka, Krystyna Person zasłabła i żołnierz Wermachtu niósł razem z drugą koleżanką tego rannego, którego ona już nie mogła nieść, bo zasłabła. Także takie różne dziwne rzeczy się działy, które są… świadczą o tym, że różni są ludzie w różnych krajach. To był taki wypad. Nasz szef, nasz wspaniały dowódca przysyłał do nas… takie kontakty były z nami, pytał się, jak żyjemy, czy nie chcemy wrócić do oddziału. Myśmy już powiedziały, że… ponieważ nie byłyśmy tam niezbędnie potrzebne, że już zostaniemy z nimi. Potem była kapitulacja, która była bardzo smutną i przykrą sprawą dla nas wszystkich.

Wtedy pierwszy raz poszłam do domu, bo cały czas nie byłam.

  • Przez cały ten okres, dwóch miesięcy nie była pani w domu?


Nawet więcej, dwóch i pół... Poszłyśmy do swoich domów… a jeszcze stała się wielka tragedia, bo pod koniec już była dosyć słaba żywność w szpitalu, a zaraz na przeciwko nas, na Nowogrodzkiej, były ogródki działkowe i zaczęłyśmy chodzić tam po pomidory i po jabłka. Któregoś dnia wyszłyśmy z Natalką Jusznienko po te zapasy. Chociaż byłyśmy z flagą Czerwonego Krzyża, to strzelali do nas i Natalka została ranna. Bardzo ciężko, w nogi. Miała mieć amputację, ale właśnie pan doktor Bednarski i Turski leczyli ją i nie wykonali tej amputacji, tylko ona miała jeszcze później siedemnaście operacji na te nogi, ale nogę miała. Niestety, podczas tych dni po okupacji, myśmy wychodziły ze szpitala z flagą Czerwonego Krzyża, byłyśmy w domu. Ja niestety, dochodząc do ulicy Wspólnej, byłam coraz gorszej myśli i tak rzeczywiście było. Nasz dom, Wspólna 11 był całkowicie zrujnowany, zbombardowany. Nie wiedziałam, co się stało z moją rodziną, ale sąsiedzi, którzy tam jeszcze byli, powiedzieli, że moja mama, moja siostra, mój szwagier i dwóch siostrzeńców, [z] których jeden miał - chłopiec rok, a dziewczynka trzy lata, wyszli podczas trwania Powstania, wyszli z Warszawy. Losy ich były też fatalne, dlatego, że moja mama została wzięta do obozu koncentracyjnego, który przeżyła bardzo ciężko i wróciła do Warszawy potem, w 1947 roku. Moja siostra z moim szwagrem i tymi dziećmi została skierowana do obozu pracy, gdzie mój siostrzeniec przestał chodzić i mówić, bo miał rok. Ale też jakoś tam wrócili potem do Polski. My jeszcze popełniłyśmy taką sprawę, że chodziłyśmy do różnych znajomych i przeprowadziłyśmy wielu młodych ludzi w ten sposób, że wprowadziłyśmy ich do szpitala, a potem ze szpitala, była ewakuacja i oni też uniknęli obozów. Nasz dowódca proponował nam przejście z oddziałem, ale już nie miałyśmy siły też zostawić Natalki samej. Ewakuowałyśmy się do Skierniewic…

  • Cały szpital się ewakuował? Pani ze szpitalem?


Tak. Szpital cały był ewakuowany w różne miejsca. Jeszcze nasza koleżanka przeniesiona przez nas jeszcze z Kolonii Staszica, ranna w nogę, ona była spod Krakowa, była góralką i tak złożyło się, że była w Powstaniu u nas i chciała wrócić tam, więc z siostrami zakonnymi, które bardzo się z nią zaprzyjaźniły, wyjechała do Krakowa, ale niestety tam […] zmarła, bo to wszystko już było za późno. My z Natalką postanowiłyśmy jechać do Skierniewic, bo tam nam radzili lekarze, bo tam był bardzo dobry chirurg, pan doktor Jurewicz i tam pojechałyśmy. Mogę powiedzieć, że była znowu niespodzianka, bo do tych Skierniewic odwieźli nas Węgrzy, którzy walczyli wtedy po stronie Niemiec. Oni, zobaczywszy nas bezradnych z chorą, wsadzili nas do samochodu i zawieźli nas do Skierniewic, do szpitala. To było dwa tygodnie… myśmy wyszli jako ostatni ewakuacyjny szpital Warszawy. Także to jeszcze… to było 25 października.



  • Jak pani zapamiętała - jaki był stosunek żołnierzy niemieckich, przeciwników do pani jako sanitariuszki?


Zaznaczyłam to specjalnie. To Niemcy nas właściwie uratowali, bo przyszli, powiedzieli, my byśmy tego wcale nie wiedziały, że można wziąć tą białą flagę i iść. Jednego dnia. Także oni przyszli i właściwie oni nas uratowali. Tak samo jak i ten komandir, jak oni o nim mówili, ten Ukrainiec. Na początku był bardzo źle nastawiony, a potem przychodził do nas dwa razy z wizytą. On dowiedział się o tym wszystkim, myśmy dowiedzieli się o jego losach i on chciał z nami wrócić, odejść od Ukraińców. Także to były takie cuda. Ja uważam, że to były cuda wszystko. Bo to przecież niezwykłe. Ale wszędzie jeszcze są dobrzy ludzie. Nie każdy Niemiec ma być draniem, może on był Austriak, może on był ze Śląska, my nie wiemy skąd… Oni mówili po niemiecku. Na szczęście jedna z naszych koleżanek mówiła biegle po niemiecku, a ja to się nie chciałam uczyć niemieckiego dlatego, że nie chciałam.

A to jest błąd, bo języka wroga zawsze się trzeba uczyć.

  • Proszę opowiedzieć nam jeszcze o pani losach podczas pobytu w Leśnej Podkowie?


W Leśnej Podkowie właściwie wszyscy nam bardzo pomogli, mogliśmy zostać, ale wróciłyśmy, my we dwie, we trzy. To znaczy Natalka Jusznienko, Krysia Person i ja. Poza tym działy się znowu cuda, bo Romuald Jakubowski na ulicy spotkał swoich rodziców, którzy tam byli również, no i już… ponieważ on w ogóle był bardzo chory i bardzo słaby, to został z rodzicami. Nasza przyjaciółka jedna spotkała swego męża również na ulicy, który był też ewakuowany, on był powstańcem, ale w innym oddziale. I jeszcze jedna nasza przyjaciółka, Basia, która była z nami, to ona dostała ataku woreczka i została, dlatego myśmy wróciły tylko we trzy. Dlatego to chciałam powiedzieć, bo nas było więcej.

  • Czy wie pani coś o losach tych żołnierzy, którzy przeszli do Śródmieścia?


Tak jak już mówiłam, że baon „Golski” przyjął bardzo serdecznie naszych kolegów, pomagał im przy przejściu przez Mokotów. To przejście było bardzo trudne i akurat tej nocy, kiedy oni wyszli, to nie było gwiazd i przyszli tak, że nikt nie zginął. Było to wielkie szczęście, bo na ogół na Polu Mokotowskim ginęło bardzo wiele osób chcących udać się do Śródmieścia, czy na Mokotów, czy gdzieś…, ale oni wszyscy przeszli szczęśliwie. W Śródmieściu nasze koleżanki pracowały w szpitalach polowych albo w szpitaliku takim terenowym, który został zorganizowany przez naszego lekarza, pana doktora Orłowskiego. Tam był taki mały szpitalik lokalny.

Najważniejszym szpitalem dla „Golskiego” i „Odwetu” był szpital „Sano”, mieścił się na Lwowskiej 13, był to dawny szpital ginekologiczny, bardzo dobrze wyposażeni, pracowali w nim świetni lekarze. Na początku był to bardzo…, mieli bardzo dogodne warunki, leżeli na łóżkach na parterze i tam wykonywano bardzo skomplikowane operacje. Z chwilą, kiedy bombardowanie na Politechnikę i Architekturę [Wydział Architektury] stało się bardzo intensywne, chorzy nie mogli już leżeć na parterze tylko przeniesiono ich do piwnic, gdzie już było bardzo trudno. Ale szpital ten spełniał wspaniałą robotę. W Śródmieściu było jeszcze więcej szpitali, na Kopernika i cały szereg najróżniejszych szpitali. Także z tym nie było kłopotu.

Nasze koleżanki pracowały właśnie w szpitalach…, gdy natomiast przyszedł czas, kiedy był transport już chorych i rannych z Woli i ze Starego Miasta, najwięcej ze Starego Miasta, to służyły, przenosiły przez Aleje Jerozolimskie, które były bardzo atakowane i przejście przez barykadę było bardzo niebezpieczne. Także tam nawet wiele osób zginęło. Nasi koledzy brali udział w obronie. Mieszkali wszyscy przeważnie na Noakowskiego i brali udział w obronie [Wydziału] Architektury i Politechniki. Wyszli potem wszyscy razem z wojskiem. To znaczy, nasz dowódca miał zamiar przejeżdżając przez Polskę gdzieś uciec i stworzyć tam…, zatrzymać się tam z tymi partyzantami i pozostać w Polce. Ale niestety to się nie udało i zostali przewiezieni do najróżniejszych obozów jenieckich, w których byli – zależy – jedni wrócili wcześniej, drudzy wrócili później, jedni jeszcze pojechali do Anglii, bili się o Anglię. Także w całej Europie się znaleźli, ale wielu, bardzo wielu powróciło. My w szpitalu w Skierniewicach zatrzymałyśmy się, tam otoczono Natalię bardzo serdeczną opieką, w ogóle były wspaniale siostry zakonne, które naprawdę były nadzwyczajne, nadzwyczaj opiekowały się chorymi. Ja byłam z Natalią do chwili przyjazdu jej matki. Jej matka mieszkała w Toruniu, więc miała trudności duże z przyjazdem, ale przyjechała. Wtedy 17 stycznia było już… Warszawa była wolna. Dowiedziałam się, że jest medycyna na Pradze i postanowiłam wrócić do Warszawy. Znowu wszyscy się dziwili: „Gdzie ty jedziesz?” Pan doktor, taki fajny jeden, pyta mnie się: „Moje dziecko, a gdzie ty jedziesz teraz?”, ja mówię: „Na medycynę, panie doktorze.” Strasznie byli wszyscy zdumieni, ale ja postanowiłam koniecznie skończyć medycynę. Widziałam tyle nieszczęść, tyle strasznych śmierci, taką bezradność, że postanowiłam bezwzględnie jechać do Warszawy.Moja jazda była dosyć śmieszna, ale dużo osób wtedy jeździło. Trochę na piechotę, trochę jakimś pociągiem towarowym. Przyjechałam do Warszawy. I znowu spotkały się niesamowite sprawy. W wagonie spotkałam moją koleżankę od Wołoskiej, mojego gimnazjum, która mi powiedziała, że ponieważ dom mój jest całkowicie zniszczony i w ogóle ta część Wspólnej zupełnie zrównana prawie z ziemią, a jej ojciec miał dom na Bartoszewicza 5, który jeszcze nie był zamieszkały przez Polaków, bo był zbudowany w 1939 roku, więc żebym tam poszła i zajęła jakieś mieszkanie. Nie wiadomo, czy oni odzyskają to mieszkanie czy nie, ale po prostu będzie to…, mogę sobie tam zająć mieszkanie. Było to dla mnie bardzo ważne, bo nie chciałam zająć jakiegoś mieszkania, do którego potem wróciliby właściciele i byłyby problemy. Więc zajęłam sobie to mieszkanie, zabiłam gwoździami przy pomocy już ludzi, którzy tam mieszkali. Wybrałam się następnego dnia na [Groch]ów. Medycyna rozpoczęła się we wrześniu 1944 roku na ulicy Boremlowskiej, na Pradze. Więc ja szłam przez most pontonowy na piechotę na Pragę, nie miałam pieniędzy na to, żeby płynąć łodzią, albo jechać jakimś innym środkiem lokomocji, więc po prostu szłam na piechotę. Ulica Boremlowska mieści się na dalekim Grochowie, także było to właściwie ode mnie z mieszkania, z Bartoszewicza bardzo daleko, ale to mnie nie zrażało. Chodziłam codziennie tam i z powrotem na medycynę. Były to bardzo piękne czasy, bo wszyscy mieliśmy bardzo wiele wtedy nadziei, myśleliśmy, że wszystko jakoś inaczej się ułoży i że będzie dobrze. Ja wróciwszy, w swoim życiorysie napisałam, że byłam w Powstaniu Warszawskim, brałam udział, bo nigdy nie wydawało mi się, że będziemy zbrodniarzami, tylko myśleliśmy, że nie musimy być bohaterami, ale zostaniemy uznani za ludzi, którzy spełnili swój obowiązek. Ale niestety, w dalszym swoim życiu i życiu moich kolegów przekonałam się, że tak nie było. Na tych studiach to było niezwykłe, była młodzież z różnych lat, byli tacy później, którzy do nas dołączali, którzy już byli na pierwszym, na drugim, na trzecim roku medycyny, nawet przed wojną. Więc rozpiętość wiekowa była około dziesięciu lat. Warunki były bardzo trudne, nie było sal wykładowych porządnych, no i gros kolegów właściwie tam mieszkało. Była taka wielka sala i tam wszyscy, chłopcy i dziewczęta, razem to wszystko nocowało, to wszystko się razem uczyło. Najpierw rano mieliśmy wykłady, a popołudniu mieliśmy ćwiczenia. Więc ja rano, jak wstawałam, to w domu jadłam chleb razowy z marmoladą, którą przyniosłam poprzedniego dnia z podwieczorku. Szliśmy… Na uczelni mieliśmy obiady za darmo, które fundowali nam okoliczni gospodarze z województwa warszawskiego. Potem jeszcze były ćwiczenia, a potem dostawaliśmy podwieczorek, który składał się właśnie z chleba razowego z marmoladą, który ja zjadałam, a poza tym zabierałam sobie do domu na śniadanie. Pomimo, że te studia były dla mnie okropne, ale były również i wspaniałe, bo tak, jak mówię właśnie, mieliśmy nadzieję, wiele nadziei na przyszłość, która się nie spełniła.Pamiętam… już wtedy się zaczęły prześladowania, bo nasz kolega został zaaresztowany. Przyszła milicja i zabrała go z wykładów. Był to syn profesora Zaorskiego, Andrzej Ryszard Zaorski, nasz kolega i przyznam się szczerze, że tym wtedy, wyprowadzeniem jego, aresztowaniem, byliśmy wszyscy bardzo przejęci. Ale byliśmy bardzo zżyci ze sobą, jako przykład może posłużyć to, ze ja często nie miałam ani grosza i wtedy pożyczałam od kolegów, którzy trochę pieniędzy posiadali i potem im oddawałam… Byliśmy ze sobą bardzo zżyci i bardzo szczęśliwi, że możemy studiować. Na szczęście na drugim roku część wykładów miałam na Uniwersytecie, także byłam bardzo blisko swego miejsca nauki i już było mi znacznie lepiej.Utrzymywałam się ze wszystkiego, co można tylko. Przez jakiś czas załatwiałam meldunki tutaj w naszej dzielnicy, dawałam korepetycje. Jak już byłam na trzecim roku i na czwartym, to zaczęłam pracować jako p.o. lekarza w takim zakładzie dla dzieci, dla chłopców z trudną przeszłością, bo to były przeważnie dzieci, które utraciły rodzinę. To było na Mokotowie, taki instytut, i tam już byłam bardzo szczęśliwa, bo co drugi dzień nie byłam głodna.

  • Jakie były dalsze pani losy po zakończeniu studiów, po wojnie? Czy była pani w jakiś sposób represjonowana przez władze komunistyczne?


Jeżeli chodzi o moją pracę, to całe moje życie pracowałam na dziesięciu godzinach pracy. Były okresy, kiedy pracowałam pięć godzin w lecznictwie zamkniętym i pięć godzin w lecznictwie otwartym, albo siedem godzin w lecznictwie zamkniętym i trzy godziny w lecznictwie otwartym. Pracę swoją otrzymałam tak, że otrzymałam stypendium na pediatrii z Ministerstwa Zdrowia. Był to okres, kiedy pediatrów w Polsce było bardzo mało, i wtedy, niezależnie od tego, kto – jeżeli się zapisał, to dostawał to stypendium. To stypendium dostałam we wspaniałym szpitalu, w którym pracowali wspaniali lekarze i nauczyłam się tam bardzo dużo. Warunki były niezmiernie ciężkie i trudne do wyobrażenia. Bo na przykład na dyżurze, na dwieście chorych w szpitalu był tylko jeden lekarz. Więc zrozumiałe, że to było po prostu okropne. Okropna praca, strasznie ciężka. Na izbie przyjęć bywały takie dni, że przyjeżdżało około stu dzieci tutaj z okolic Warszawy, bo to myśmy byli jednym z pierwszych szpitali, który był w Warszawie otwarty. Nasi profesorowie, nasi lekarze pracujący [to] byli naprawdę niezwykle ludzie uczynni i bardzo starali się nas nauczyć. Przede wszystkim był tam dyrektorem pan profesor Remigiusz Stankiewicz, który był wspaniałym pediatrą. Wtedy właśnie, kiedy pracowałam na Kopernika, pan profesor Chrapowicki przechodził na klinikę na Działdowską i zaproponował mi, żebym ja z nim przeszła. Bardzo bym chciała przejść, żeby trochę popracować i naukowo, ale pan profesor przyszedł i powiedział: „Pani Zosiu, jutro pani idzie na Filtrową, bo będzie pani u nas zatrudniona, otrzymała pani bardzo wysokie noty kwalifikacyjne na pracę w klinice, tylko musi pani podpisać umowę na ulicy Filtrowej.” Poszłam na ulicę Filtrową, pani personalna bardzo badawczym okiem podjęła mnie i powiedziała: „Nie, proszę pani, pani nie będzie miała załatwionej pracy.” Więc ja zaczynam, że pan profesor Rapiński powiedział… A ona na mnie: „Pani nigdy u nas żadnej pracy nie dostanie!” Nie pytałam się, dlaczego, ale wiedziałam. Ale to ja więcej takich… Potem trudno było z awansem, nie mogłam zostać jakimś… Zresztą miałam później duże stanowisko, ale byłam zawsze zastępcą, a dyrektorem nie mogłam zostać. To mnie nie przeszkadzało absolutnie. Właśnie to był taki okres trudny, że wielu naszych kolegów zostało zaaresztowanych, z moich przyjaciół bardzo wielu. Koledzy wracali w różnych porach od 1946 roku, a było wielu, których wróciło znacznie później. Niestety nasz dowódca, który wracał z oflagu, z żoną i chłopcem, który miał jeden rok, został zatrzymany już w Gdyni, ale stamtąd go jakoś zwolniono, zaczął pracować, kończyć politechnikę. Za parę lat go zaaresztowano, skazano na karę śmierci, uznając, że był szpiegiem. Sytuacja była wtedy bardzo trudna. Bardzo wielu kolegów było aresztowanych. Na przykład też byli wywiezieni do kopalń na Śląsk jako, powiedziałabym, więźniowie pracowali. Także był to niezmiernie trudny okres, ciężki, a najbardziej przykre było to właśnie, że byliśmy uważani za zbrodniarzy.

  • Jakie jest pani najgorsze a jakie jest najlepsze zarazem wspomnienie z Powstania?


Ja mam bardzo mało wesołych wspomnień, ponieważ ja byłam cały czas tylko opiekunką chorych.

W związku z tym… na przykład nasi koledzy, którzy przeszli do Śródmieścia, to były nawet przedstawienia, Fogg śpiewał, który był w „Odwecie”. Należał do naszego środowiska, Mieczysław Fogg, śpiewak Warszawy. Były występy pani Kwiatkowskiej, nasz aktor Andrzej Łapicki należał do nas również, do „Odwetu”.

Także różne tam przyjemne okresy mieli, ja nie miałam właściwie przyjemnych żadnych okresów. Jedno tylko miałam śmieszne przeżycie. Mianowicie, jak byliśmy na Langiewicza 11 i płonął nam nasz dom, to ja przedtem postanowiłam ugotować coś dobrego, bo wszyscy byliśmy bardzo głodni. Ponieważ chłopcy przynieśli nam ryż, cukier i mleko, więc ja zrobiłam ryż z jabłkami, które zebrałyśmy w naszym ogródku. I akurat wtedy, kiedy była ewakuacja w takich bardzo ciężkich, trudnych, tragicznych okolicznościach, przypomniano mi o tym, że ryż jest w piecyku. I ja w zagrożeniu życia pobiegłam po ten ryż z jabłkami i ci wszyscy ciężko chorzy ludzie, w strasznych warunkach na ulicy, zajadali się tym ryżem i ja stałam się sławną osobą – nie z tego powodu, że byłam dobrą sanitariuszką, tylko z tego powodu, że ugotowałam ryż. Było to… takie śmieszne to było, dlatego, bo byliśmy młodzi, ale wszyscy sobie zjedli i było nam nawet przyjemnie. To było takie jedyne wspomnienie właściwie, bo żadnych wesołych wspomnień ja z Powstania nie mam. Bo mają ludzie… w Śródmieściu, że była wolność, że mogli robić, co chcieli i że była pełna wolność wtedy.

  • A czy podczas Powstania miała pani dostęp do prasy, słuchała pani radia?


Nie, tam też nie było. Radio czasami u sąsiadów, jak tam był czas, ale czasu nie było na słuchanie, radia myśmy nie mieli. Prasa dochodziła, ale bardzo rzadko. Myśmy byli otoczeni zewsząd przez Niemców. Nie przeżyliśmy tych pięknych dni Powstania, którzy przeżyli nasi koledzy w Śródmieściu. Nie przeżyłam. Nie.

  • Czy jest jakaś rzecz, z okresu Powstania czy z okresu okupacji, której do tej pory pani nigdy pani nikomu nie powiedziała i teraz na przykład chciałaby nam przekazać?


Raczej ja w ogóle, tak jak mówię, w pięćdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego jeszcze nic nie mogłam mówić o Powstaniu, nie byłam w stanie.

  • Czy może pani jeszcze powiedzieć coś o sytuacji aprowizacyjnej, czym się państwo żywili, pani wspomniała, że udało się kiedyś zdobyć ryż…


To nasi koledzy, którzy zdobyli tą kwaterę lotników, stamtąd przynosili nam jedzenie. Znaczy jedzenie – ten ryż przynieśli parę razy i tam jeszcze coś, ale właściwie, to byliśmy głodni na Kolonii Staszica. A w szpitalu, to już ja otrzymywałam takie jedzenie, bo tam w Szpitalu Dzieciątka Jezus siostry miały duże zapasy jedzenia. Potem to wożono, już potem, jak się sytuacja zmieniła i staliśmy się wojskiem, a nie łobuzami, to nam przywożono z Leśnej Podkowy, z Milanówka... Także nie było tak najgorzej. U nas, gdzie indziej było bardziej tragicznie. Akurat ja tego nie przeżyłam… Byłam głodna, ale nie tak rozpaczliwie. Myśmy akurat mieli to lepiej z nimi, ale wolelibyśmy być w innej sytuacji, niż tam powstaliśmy. Nasz batalion był batalionem naprawdę bardzo dobrze zorganizowanym, dobrze przygotowanym do walki i odegralibyśmy zupełnie inną rolę, gdybyśmy mieli broń, której nie mieliśmy… Z jakiego powodu nie została nam dostarczona…? Do tej pory, chociaż i nasz dowódca starał się dowiedzieć, nie wiemy jak to zostało załatwione, że myśmy nie dostali tej broni, którą mieliśmy [otrzymać]. Mieliśmy częściowo, koledzy mieli swoją bezpośrednio, ale takiej broni, którą mieliśmy otrzymać na Kolonii Staszica, nie otrzymaliśmy. I to było naszą klęską. Chciałam zaznaczyć, że moim zdaniem… u nas, tak samo i zresztą w całym Powstaniu, ja przecież byłam zwykłą sanitariuszką, ale wydaje mi się, że jeżeli chodzi o sprawy [medyczne], to służba zdrowia pracowała z wielkim poświęceniem i z wielkim narażeniem stale własnego życia. Bo każda [osoba], która niosła chorych z pola walki, no to [była narażona]… Ja pamiętam, niosłam pierwszego powstańca, to było po prostu dla mnie straszne przeżycie, bo to był taki piękny, duży, wielki chłopak, ciężki i był ranny w nogi. Tak, że obydwie nogi były, wisiały tylko na skórze, i jak położyłyśmy… a nosze były dosyć krótkie na niego, to opadała mu z jednej strony głowa albo z jednej strony nogi. Nie mogłyśmy sobie poradzić z tym i tego do końca życia nie zapomnę. Zresztą zmarł on od razu, to był jeden z tych trzech żołnierzy, który miał pogrzeb. To było dla mnie najtragiczniejsze wspomnienie. Ale radosnych nie miałam niestety.

  • Pani wspomniała już, że w czasie Powstania pani miała kontakt z Niemcami, z Ukraińcami z Węgrami, czy jeszcze z jakimiś innymi narodowościami pani się w czasie Powstania zetknęła?


No to tylko ci, z Węgrami jeszcze, którzy nas zawieźli, będąc w służbie Niemców. Podeszli, zawieźli nas do szpitala samochodem do Skierniewic. To tylko z Węgrami, więcej nie. Ale właśnie miałam takie ciekawe te spotkania z tymi wrogami, którzy czasami przestali być wrogami i nam pomogli bardzo. Tak, jak ci Niemcy.


  • A jaki był stosunek ludności cywilnej?


Do nas na Kolonii Staszica to był wspaniały. To byli naprawdę bohaterowie. Bo oni nas przyjmowali też wiedząc przecież, że narażają się na śmierć. Przecież wszystkie te wille, które spłonęły, to przez nas, bo to były podpalane przez Ukraińców albo przez Niemców. Także byli bardzo dobrzy dla nas. Myśmy wierzyli, że pomoc nadejdzie z Anglii, z Francji, potem, że Rosjanie nam pomogą. Ale starsi ludzie wiedzieli, że Rosjanie nam nie pomogą. To nam mówili stale. Myśmy mówili: „O, już idą, już są nad Wisłą!”, a oni sobie stali spokojnie. Ale może i lepiej. Bo jakby przyszli, to myślę, że my byśmy wszyscy nie żyli.


  • A jak dzisiaj z perspektywy tylu lat ocenia pani Powstanie?


Myślę, że Powstanie było bardzo potrzebne. Myśmy przeżyli teraz jeszcze takie wzloty, piękne. Jeden to był jeszcze w okresie Solidarności, gdy wszystkim nam się zdawało, że jesteśmy młodzi i że znowu będzie dobrze, no i to trochę nas zawiodło. Przede wszystkim teraz przeżyliśmy piękny okres. Piękny okres, bo ten okres tych trzech miesięcy w sierpniu, we wrześniu, w październiku, to był nasz najpiękniejszy okres w życiu, bo tu już było zupełnie inaczej. Przede wszystkim pan Prezydent Warszawy, który jest naszym Prezydentem Warszawy, pan Lech Kaczyński doprowadził do tego, że nie tylko Polska, ale cały świat dowiedział się o tym, czym było Powstanie Warszawskie, że Powstanie Warszawskie przyczyniło się w dużej mierze do odzyskania niepodległości. No i, że my nie byliśmy zbrodniarzami, ale byliśmy bohaterami, co wprawiło nas w wielki entuzjazm. Nie uważamy się za bohaterów, ale w każdym razie spełniliśmy swój obowiązek, jaki na nas spoczywał. Więc wydaje mi się, że to jest po prostu, to był wspaniały okres.

Warszawa, 5 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut
Zofia Szamowska-Borowska Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: 2 batalion szturmowy „Odwet” ; Batalion „Golski” Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter