Złudzenia umarły w kanale

Jak się pan czuje, kiedy zespoły rockowe nagrywają płyty poświęcone Powstaniu Warszawskiemu, a na ulicach miasta inscenizowane są — jak w ostatni weekend — powstańcze epizody. Serce rośnie, że się pan tego doczekał?STEFAN STAW...

.
Jak się pan czuje, kiedy zespoły rockowe nagrywają płyty poświęcone Powstaniu Warszawskiemu, a na ulicach miasta inscenizowane są — jak w ostatni weekend — powstańcze epizody. Serce rośnie, że się pan tego doczekał?
STEFAN STAWIŃSKI: (śmiech) Myślałem, że im więcej czasu minie od tamtych wydarzeń, będzie o tym coraz ciszej. A tu z roku na rok większa pompa. Prezydent, premier.. To efekt polityki obecnego rządu. Powstanie było ostatnim wielkim polskim zrywem romantycznym i największą tragedią w najnowszych dziejach Polski.
Pan, dowódca kompanii w Powstaniu, mówi o tej pompie z ironią...
Za czasów PRL oficjalne obchody tej rocznicy były bardzo skromne. My warszawiacy tysiącami odwiedzali cmentarze, w powietrzu czuło się odświętną atmosferę...
Jednak dziś, niezależnie od oficjalnej polityki, młodzi ludzie masowo odwiedzają Muzeum Powstania Warszawskiego nie dlatego, że ktoś im każe, tylko dlatego, że — jak deklarują — odczuwają emocjonalny związek z bohaterami tamtych wydarzeń.
Dałby Bóg, żeby tak naprawdę było! Ja mam dziś niewielki kontakt z młodymi ludźmi, a ci, których znam, interesują się zupełnie innymi sprawami.
Denerwuje pana, że dzisiejszy obraz Powstania ma trochę popkulturowy posmak?
Tak rzeczywiście jest. Może dlatego, że spośród powstańców do dziś żyje przede wszystkim „młodzież” — ci, którzy przyszli do Powstania, mając 14—15 lat i wspominają je głównie jako wspaniałą młodzieńczą przygodę, nie bardzo wnikając w wymiar tragiczny. Moi koledzy, sprawujący wówczas choćby skromne funkcje dowódcze, już wymarli. Podczas mojego niedawnego 85-lecia byłem oglądany jak rzadki okaz.
Pańska wizja Powstania, chociażby w „Kanale”, jest dużo czarniejsza i bardziej posępna niż ta, która dziś dominuje we wspomnieniach.
Oczywiście, bo złożyły się na nią moje własne doświadczenia. Moje młodzieńcze złudzenia umarły właśnie w kanale wraz z wizją świata, z jaką wchodziłem w życie.
Jaka to była wizja?
Powstanie było ostatnim wielkim polskim zrywem romantycznym. I zarazem największą tragedią w nowszych dziejach Polski Tak wielką, że chyba skutecznie wyleczyła Polaków z romantyczno-wojowniczych tęsknot. W XIX-wiecznych zrywach powstańczych ginęli głównie żołnierze. Tu, wśród 200 tysięcy ofiar, dominowali cywile. Praktycznie przestało istnieć całe miasto. Właściwie to my zburzyliśmy to miasto! (gorzki śmiech)
Czyli, nie warto było?
To nie jest kwestia: warto — nie warto. Tej chęci wojowania nie dało się po prostu zatrzymać. I jeszcze te obłędne rachuby, że przyciśnie się na tyle Stalina, by pomógł Polakom. Nie było na to szans!
Jeszcze raz zapytam: nie warto było? Nawet nie z punktu widzenia wielkiej historii i polityki, tylko z pana osobistego punktu widzenia, z punktu widzenia losów pańskiego pokolenia?
Ja przecież nie mogę odpowiedzieć, że nie warto, mówiąc o czymś, do czego przygotowywałem się przez kilka lat i co stało się moim najważniejszym doświadczeniem. O czymś, co zbudowało mnie jako człowieka i z czego przecież (śmiech) przez tyle lat korzystam jako pisarz i scenarzysta. Ale w Powstaniu działy się rzeczy okropne. Mój kolega, porucznik „Zbójnik”, ruszył z podległą mu kompanią mającą na krzyż trzy karabiny maszynowe i parę granatów, zdobywać Fort Mokotowski strzeżony przez świetnie uzbrojonych Niemców. Po pierwszej serii strzałów z Fortu kompanii „Zbójnika” już nie było. O tym też trzeba pamiętać, nie tylko o nadającym się do pięknych wspomnień bohaterstwie.

Rzeczpospolita A (01-08-2006)

Zobacz także

Nasz newsletter