Aleksandra Skowrońska „Lusia”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Aleksandra Skowrońska. Urodziłam się 12 grudnia 1929 roku w Łodzi.

  • Proszę podać, gdzie pani była w czasie Powstania i jaką funkcję pani pełniła.


W Powstaniu wzięłam udział w Batalionie „Odwet” jako sanitariuszka, bo tam zorganizowano mi przedtem również przeszkolenie […] sanitarne.

  • Proszę powiedzieć kilka słów na temat najbliższej rodziny: rodziców i ewentualnie rodzeństwa.


Ojciec mój Edward Michalski – bo z domu jestem Michalska – był chemikiem i pracował u Scheiblera i Grohmana. Mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym (to znaczy ono nie było darmowe, ale dużo taniej, jak na takie duże mieszkanie), przy ulicy Tylnej 1 w Łodzi. Matka moja była nauczycielką, ale ja jestem dzieckiem starszych rodziców i moja mama, jak ja się urodziłam, przeszła na wcześniejszą – kiedyś można było po dwudziestu latach pracy – emeryturę. Tak że dzieciństwo miałam wspaniałe, aż do momentu wojny.

  • A proszę powiedzieć, jak pani pamięta…


Aha, jeszcze miałam rodzeństwo starsze. Brat Jan Michalski, profesor też, bardzo wybitny chemik. I moja siostra, która wyszła za mąż za pana Gołębiowskiego, również była profesorem pediatrii w Łodzi, po akademii. Najpierw w uniwersytecie pracowała, przy uniwersytecie był Wydział Medyczny, a później w Łódzkiej Akademii Medycznej. I tak, mój brat również brał udział w Powstaniu Warszawskim, był ode mnie sporo starszy, urodził się w 1920 roku. A siostra moja akurat była chora i została z matką.

  • Jak pani pamięta okres przedwojenny, jeśli chodzi o atmosferę panującą w domu?


Proszę pana, książki były zawsze w domu. Mój ojciec, co było dla mnie największą przyjemnością, ponieważ pracowało się wtedy też i w sobotę, w niedzielę, przychodziłam do niego rano i przez godzinę mi czytał książki. Dziecinne, oczywiście, ale czytał mi odpowiednie książki. Może to wpłynęło nawet na to, że ja cały czas czytam, jestem zainteresowana, obojętne, jakie to są warunki, jeżeli tylko mam dostęp do książki. Ojciec się ze mną bawił bardzo dużo i takie kombinacje różne takie, żeby rozszerzyć moje horyzonty, więc to były takie zabawy bardzo mądre, powiedziałabym, bardzo dużo mi czasu poświęcał, jeżeli tylko mógł. No i mama też. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, aż do dziesiątego roku życia. No oczywiście później przecież – pułkownik chyba Umiastowski – było ogłoszenie przez radio, że wszyscy mężczyźni od osiemnastu do pięćdziesięciu lat muszą natychmiast opuścić Łódź i udać się do Warszawy. No i oczywiście mój brat już miał osiemnaście lat, bo był po pierwszym roku Politechniki Warszawskiej, i mój ojciec wyszedł, bo nie miał jeszcze tylu lat.

  • A jak pani zapamiętała sam wybuch wojny, dzień 1 września?


To było potworne po prostu. Ja byłam pod Łodzią. Wiem, że już się zaczęły pierwsze naloty. Ojciec przyjechał do mnie, bo ja tam z ciotką zostałam, w Grotnikach, pod Łodzią była taka miejscowość letniskowa. I odprowadzałyśmy już ojca z siostrą pod lasem, bo już tam krążyły samoloty. No i później zaczęłyśmy z tą ciotką, ponieważ zaczęli bombardować, bo te Grotniki to leżały… była Linia kolejowa łącząca Łódź z Gdynią, tam trzeba się było przesiąść, ale to bardzo istotna taka sieć kolejowa. W związku z tym, zaczęli już Niemcy bombardować. No i ta moja ciotka zaczęła znowu z nami uciekać, uciekłyśmy pod Łódź do ciotki drugiej, do majątku, ale tam też już wszystko było słychać, już artylerie i tak dalej, znowuż z powrotem do Łodzi. Tej cioci mąż był na pewno w wywiadzie, dlatego że miał własny samochód i polecenie, że musi pojechać do Rumunii załatwiać – ponieważ on kiedyś był konsulem w Rumunii, więc ma załatwiać dostawy broni dla Polski. No i wie pan, na szczęście wtedy zobaczyliśmy ten samochód wujka tam gdzieś na polu i nas zostawił w domu, a sam z żoną i dzieckiem wyjechał.

  • No i co się działo następnie, jak było w Łodzi, jeśli chodzi o ten pierwszy nalot?


No, ojca nie było. Poszłyśmy kiedyś z mamą coś tam załatwiać na Piotrkowską (bo ja bardzo blisko [obecnego mieszkania] mieszkałam przedtem) i nagle mama mówi tak: „Słuchaj, idziemy szybko i nie oglądaj się na ulicę”, bo szedł oddział konny żołnierzy niemieckich. I mama mówiła: „Nie patrz, skręcamy zaraz w pierwszą przecznicę”. To to pamiętam jak dzisiaj. No i później wysiedlenie.

  • Kiedy?


Proszę pana, nie pamiętam. Albo koniec listopada – to było pierwsze wysiedlenie z Łodzi – albo pierwsze dni grudnia. Bo pamiętam, że już święta były gdzie indziej. Tak koło dziewiątej wieczorem – ja już byłam w łóżku, w koszulce – walenie do drzwi. Walenie kolbami do drzwi. Myśmy mieszkali na parterze. Wchodzą, trzech takich drabów, na korytarzu była reszta. I: „Proszę, godzinę ma pani do spakowania i jedna walizka”. Ale ja niestety to muszę dużo dłużej opowiedzieć, jeżeli mam mówić tak, jak było dokładnie. Moja mama w ogóle miała kłopoty z wątrobą i tak dalej. Moja mama w tym momencie dostaje strasznego ataku – wymioty, z tego zdenerwowania. Wymioty, bóle, mówi: „Ratuj mnie”, bo rodzeństwa nie było, dlatego że mama ich wysłała do Warszawy już przed tym.

  • A starszy brat i ojciec wrócili?


Wrócili, no ale… Zaraz, zaraz. No wrócili, tak, tak. Ale ojciec wrócił… Już był tak chory, jak wrócił z Warszawy, z tej obrony Warszawy, że dostał… A bał się o rodzinę, że zostawił tutaj, z dwójką dzieci, siostrą, no a o synu też nic nie wiedział, że piechotą szedł z Warszawy od razu po kapitulacji. Przespał się raz trochę w jakiejś stodole, zmarzł, był wygłodzony kompletnie i dostał zapalenia płuc, tak silnego, że mimo tutaj najlepszych lekarzy (przecież nie było penicyliny) umarł. Tak że jak przyszli nas wysiedlać, to ojca już nie było. Ale teraz panu opowiem kombinację. Mama ma ten atak, a na drugim piętrze tego domu mieszkali z pochodzenia Niemcy, ale ten pan był szalenie sympatyczny, też pracował u Scheiblera, bo tam przecież wszyscy [pracowali]. „Leć do niego, błagam cię”. I ci Niemcy w tej koszulce nocnej puścili mnie tam jednak. I on przyszedł i powiedział tak, jak zobaczył, jaki jest stan mamy: „Wzywam niemieckiego lekarza. Nie wolno wam teraz ruszyć tej pani”. Przyszedł, przyjechał pewno, niemiecki lekarz, stwierdził, że mamę w tym stanie można tylko wziąć do szpitala albo trzeba ją tutaj zostawić w spokoju, pod opieką lekarską. No i proszę pana, nie zabrali nas. Jeszcze dostała ileś tam zastrzyków, tak że jeszcze taka pani sąsiadka, której córka była na drugim roku medycyny, przyszła jeszcze rano, mamie zrobiła zastrzyk. Mamie się zrobiło lepiej i mama mówi tak: „Słuchaj, nie zostajemy, bo za chwilę przyjdą i nas zabiorą, nie wiadomo gdzie”. Tą walizkę spakowałyśmy, jeszcze ja taką torebkę niosłam i przeniosłyśmy się do jej siostry, na ulicę Nawrot przy Kilińskiego. Mam dalej mówić? Bo to strasznie długa historia.

  • Jeśli pani uważa, że można ją jakoś skrócić, to proszę.


No to mogę tylko powiedzieć, że po kilku dniach przyszli tam przesiedlić nas. To znaczy przesiedlenie było lepsze o tyle, że to już się zaczęła sprawa żydowska w tym momencie w Łodzi, bardzo wcześnie, i już niektórych Żydów powypędzali z ich domów. I proszę pana, to wysiedlenie polegało na tym, że trochę więcej rzeczy wyrzucali, trochę przez okno. No i dostaliśmy taki pokój w takim strasznym domu, zaniedbanym, i tak dalej. No i moja matka postanowiła, że i tak długo tu nie będzie. Ta siostra mamy wyjechała pod Łódź do rodziny, a my z mamą takimi etapami, proszę pana, dostaliśmy się nie do Łowicza, tylko przed tym jeszcze, Boże, miasto, miasteczko… Tam był kuzyn mamy. I ten kuzyn nam pomógł przejść przez zieloną granicę. Była zima już, bo pamiętam, że było dużo śniegu, mieliśmy iść wzdłuż torów kolejowych. Jeżeli byśmy z daleka coś zobaczyli, to mamy się kłaść na ziemi i tak dalej. No i w końcu nam się udało i dostaliśmy się… Nawet nie pamiętam gdzie. I w końcu jeszcze jakimś pociągiem [dotarliśmy] do Warszawy, do rodziny.

  • I gdzie w Warszawie zamieszkaliście?


Najpierw mieszkaliśmy u cioci na Mickiewicza 37, no ale też tam było bardzo ciasno i moja mama wynajęła [pokój] na Mickiewicza – „pod Matką Boską” ten dom się nazywał – taki mały pokój, śmieszny. Pokój miał może wielkości dwunastu metrów. W każdym razie było jedno łóżko, a my z siostrą, z mamą jedna spała na zmianę, a druga na leżaku. A mój brat u stryja zamieszkał, na Noakowskiego 12.

  • Poszła pani do szkoły w Warszawie?


Tak.

  • Gdzie pani poszła?


Najpierw chodziłam do szkoły powszechnej, bo na Żoliborzu to była szkoła powszechna na placu Inwalidów chyba albo Wilsona, ale chyba Inwalidów. A później gimnazjum, to już chodziłam do gimnazjum imienia… Jezu, jak ja jestem zdenerwowana, wie pan, wszystko mówię…

  • To pomińmy to teraz. Czy pani pamięta jakieś dramatyczne wydarzenie z okresu okupacji, jeszcze przed Powstaniem? Typu spotkanie Niemców gdzieś na ulicy, bycie świadkiem łapanki, rozstrzelania…


No właśnie, może już po… Proszę pana, chcę tylko powiedzieć, że bardzo wcześnie zaczęłam działać.

  • Proszę o tym opowiedzieć. To na pewno o konspiracji, tak.


Piętnaście lat miałam i kilka miesięcy, jak wzięłam udział w Powstaniu. Natomiast jak miałam czternaście lat, to moja kuzynka starsza wciągnęła mnie do harcerstwa. Ja chciałam być w harcerstwie. Mogę tylko powiedzieć, że spotkania były tam, gdzie składałam przysięgę, na Wspólnej, w domu adwokackim. Tego pana nie było, bo był oczywiście w niewoli. I tam dostawałam polecenia, a po drugiej stronie Marszałkowskiej, chyba też była wtedy Wspólna, syn adwokata uczył mnie strzelać z pistoletu ręcznego. A ja, moim zadaniem było… Tylko powiedziałam, że to musi być w godzinach… Bo nie wolno mi było powiedzieć rodzinie, że ja jestem [w harcerstwie], w ogóle nikt nie powinien wiedzieć oprócz mnie. Więc ja mówię, ja bym chciała tak w okolicach lekcji. No i rzeczywiście, odbierałam „Biuletyn Informacyjny” na ulicy na wysokości Piusa (wtedy była jeszcze ulica Piusa w Warszawie, teraz nie wiem, czy jest, czy wróciła). I przy Mokotowskiej był taki à la warsztat i tam ja dostawałam cztery paczki tych „Biuletynów…”, posegregowanych już, no i do ludzi, ale tylko w jednym zakresie, to znaczy Wspólna, Hoża i w zeszycie do matematyki miałam zapisany specjalnie numer domu, numer mieszkania i odpowiednie pukanie do drzwi. I nawet powiedzieli, że dobrze, że to jest w okolicach pierwszej czy drugiej, dlatego że wtedy więcej raczej przychodzili rano albo wieczorem, a reszta coś… No i w ten sposób przez jakiś czas ileś tam razy to robiłam. Nie pamiętam, dwa miesiące, trzy będą i potem nastąpiła wsypa i było powiedziane, że jeżeli przed tym magazynem będzie coś specjalnego ustawione, to znaczy że ja mam już tam więcej nie wchodzić. I straciłam kontakt na jakiś czas. I w tym czasie właśnie w tym domu „pod Matką Boską” mieszkał kolega (zaraz sobie przypomnę nazwisko) i do niego przychodził też drugi kolega, to były też dzieci [oficerów]. Tego jednego był major, zdaje się, a drugiego kapitan, to byli w niewoli. I oni zorientowali się, że ja jestem dziewczynką taką, która tam troszkę poważniej myśli, i zaproponowali mi tak: „Wiesz co, niedługo ma być Powstanie i nasz batalion szuka dziewczynek na sanitariuszki. Czy ty byś nie chciała zostać sanitariuszką?”. Ja mówię: „No wiesz, teraz to mogę, bo straciłam kontakt, więc mogę się tego podjąć”. No i przeszłam kursy sanitarne dwa razy, też w prywatnych mieszkaniach. Uczyła nas pani Zosia Straszewicz, Zofia Straszewicz, tak zwana Biała Zosia. No i później dostałyśmy takie torby, ale te torby same, [puste]. Był spis rzeczy, co powinno być w torbie, i było polecone, żebyśmy jak najwięcej same to załatwiły. A ponieważ siostra moja już studiowała medycynę wtedy na kompletach, no to ona mi pomogła w tym wszystkim.

  • Kiedy pani przeszła do tej drugiej grupy?


Przeszłam początek 1944 roku.

  • A wcześniej kiedy przysięgę pani składała?


Przysięgę składałam na pewno w 1943.

  • Wspomniała pani, że była wsypa w tej pierwszej grupie, w ramach pierwszej grupy.


Tak.

  • Czy pani wie, na czym ona polegała?


Proszę pana, nie wiem. Mogę tylko powiedzieć jedną rzecz, że po wojnie kiedyś szwagier, mąż mojej siostry, który też był w Powstaniu, odznaczony Krzyżem Walecznych i tak dalej, poszliśmy do kina, zabrali mnie do kina. I przed [seansem] były zawsze te, jak to się nazywało, takie wiadomości.

  • „Kronika Filmowa”?


Tak, „Kronika Filmowa”, którą przecież wtedy aktor nagrywał, bardzo dobry. I w tej kronice ja patrzę, że ten chłopak, który mnie uczył strzelać z pistoletu, jest skazany na śmierć za to, że dalej działał, już po wyzwoleniu, nazwijmy to. To było potworne dla mnie, jak to zobaczyłam. Super sympatyczny, wspaniały człowiek.

  • Niesamowite, że takie rzeczy były w „Kronice Filmowej”. No dobrze, czyli przeszła pani kursy sanitarne.


Ja miałam być… To dwudziestego ósmego było. Bo pierwsze, jak powiedziałam, że idę na Powstanie, to moja mama powiedziała: „Ty, smarkata, idziesz na Powstanie? Nigdzie nie idziesz, zostajesz w domu”. Ja mówię: „Mamo, oni na mnie czekają. Czy ty rozumiesz, ja ucieknę, ja nie mogę zawieść”. No i mam szacunek dla mojej mamy, bo ona powiedziała: „No to dobrze, idź. Tylko pamiętaj, rób wszystko, żebyś wróciła cała do domu”. Ja mówię: „Mamusiu, co ty się martwisz. My idziemy tylko na trzy dni, bo Powstanie ma trwać trzy dni”. No i jak się zjawiłam przy Wawelskiej, przy Alejach Niepodległości, bo tam była zbiórka, no to za chwilę nas rozpuścili. I wróciłam, mówię: „Widzisz, mamo? Już wróciłam”. No ale za chwilę było następne.

  • Czyli mówi pani o tym wezwaniu, które było pod koniec lipca?


Tak, to, które zostało odwołane. Ale myśmy tam byli umówieni, że mamy przyjść.

  • No a 1 sierpnia jak to wyglądało?


1 sierpnia, proszę pana, ja byłam dość wcześnie tam, już chyba o jedenastej.

  • Co miała pani…


Nie, przepraszam. Dlatego że myśmy już wyszły 1 sierpnia… Nie wiem, teraz nie jestem pewna, czy 1 sierpnia, czy ostatniego lipca, dlatego że jak powiedziano nam, że będziemy atakować Stauferkaserne od strony tej części i żebyśmy z noszami wyszły, tego 1 sierpnia z noszami na to Pole Mokotowskie. Ale patrzymy, że tam tylko mała grupka chłopców, a strzelanina niesamowita, no, waliło się wszystko naokoło. I my po godzinie – bo widzimy, że tam się właściwie nic nie dzieje – wróciłyśmy z powrotem do tego pomieszczenia. Ja dostałam nocleg tam u takiego pana na parterze, bardzo sympatyczny pan, który mądrze zrobił, że rodzinę, swoją córkę i żonę, jak się dowiedział, że będzie Powstanie, to wysłał pod Warszawę. Był sam, mogłam u niego spać. Bardzo pomagała pani Delly, żona pisarza… Boże święty, co chwilę zapominam, zaraz mi przyjdzie. Ona później urządziła tam muzeum, ja byłam po wojnie. Ale chcę panu powiedzieć, to jedno najgorsze, które się nam zdarzyło, to było 5 sierpnia – to pamiętam doskonale, bo to był dzień urodzin mojej siostry. Weszli „ronowcy” tam. A myśmy były… ja byłam w punkcie sanitarnym, zostałam tam u pana profesora Orłowskiego i właśnie tej Zosi Straszewicz, na ulicy Lekarskiej. A ten dom, w którym ja nocowałam i trochę jadłam, u pani właśnie Delly, to przy końcu ogrodzenia była furtka i była willa, właśnie na tej Lekarskiej, gdzie był najważniejszy punkt sanitarny, z dobrym osprzętowaniem i tak dalej, profesora późniejszego Orłowskiego, i Zosia Straszewicz. I proszę pana, wtedy jak ja byłam, to było tylko trzech, zdaje się, albo czterech rannych, którzy przeważnie chcieli się dostać przez Aleje Niepodległości i niestety [zostali ranni]. I wtedy, 5 [sierpnia] weszli ci „ronowcy”. Ja akurat byłam tam na dyżurze właśnie przy tej willi, ale bardzo mądrze zrobił Orłowski, że jednak ci chłopcy byli na górze, rozumie pan, na tej willi. No i ci „ronowcy” wyciągnęli nas, mnie i moje dwie koleżanki, pod ogrodzenie takie w poprzek, które było. „Gdzie są mężczyźni?”, a my mówimy: „Nie ma mężczyzn tutaj”. – „Gdzie są mężczyźni, bo was rozstrzelamy – znaczy strelyat’” – tam do nas [krzycząc, kierują] karabiny. Ja mówię co, no to już ostatnie moje [chwile]. „Nie, nie ma mężczyzn”. Proszę pana, nie wiem, co się stało, ale nagle zaczęli nas rabować, zabrali mi, moim koleżankom, już dobrze nie wiem, mnie zegarek i pierścioneczek taki złoty. A miałam na szyi, proszę pana, jeszcze krzyżyk, ale tego nie zauważyli, to zostało. No i zachowywali się okropnie, ordynarnie, ale się nachodzili… Ale wszystko parter, na górę bali się wchodzić. No to tam nakradli się alkoholu, napili się, później byli pijani. A jeszcze jedna rzecz: kątem oka – to muszę powiedzieć, bo to było coś strasznego – jak my tak stoimy do tego rozstrzelania, to ja patrzę, a… Bo to był jeden dom tak, a drugi dom tak szedł. A w tym drugim domu przy klatce stoi na zewnątrz pan doktor Orłowski, ma na szyi aparat fotograficzny, obok niego Zosia Straszewicz. I oni do niego. A Zosia Straszewicz zasłoniła jego. I niech pan sobie wyobrazi, że oni nie strzelili do niego. A później ja się dowiedziałam z tej książki, że on był w wywiadzie AK. Był bardzo ważną postacią, bardzo chciał zrobić zdjęcie. Ale też szaleństwo, nie? No i proszę pana, później to dowództwo, które się… Najgorzej mieli ci, którzy byli na tej kolonii Staszica, nie w tych dużych domach, bo tam jednak sporo osób było rannych. Nie wszystkich… No i nasz dowódca też tam był po tamtej stronie. No i dowiedzieliśmy się, że będziemy próbować się dostać do Śródmieścia.

  • Zatrzymajmy się jeszcze. Scena, kiedy zostajecie wyprowadzeni przez „ronowców” – ona się zakończyła tak, że puszczono was wolno po obrabowaniu?


Tak, puścili i w ogóle nikogo nie wzięli.

  • A jeszcze…


Ale chcę jedną rzecz powiedzieć. Ponieważ ja pojechałam do Warszawy po jakimś czasie, zobaczyłam, że na tym domu jest tablica. Jest napisane, że dosłownie pięć dni po tym czy cztery przyszli znowu „ronowcy”, jednak znaleźli iluś mężczyzn, których rozstrzelali, a kobiety wszystkie na ten słynny Zieleniak wzięli. Tak że całe szczęście, że ten dowódca zdecydował się to przeprowadzenie. No przeprowadzenie też było dość trudne. Trzymaliśmy się za ręce i Niemcy puszczali przecież reflektory, no więc się padało, się czołgało. Później nie można było szybko uciekać, bo tam zaczęły się ogródki działkowe, to wie pan, wszystko chrzęściło, a wiadomo, że tam były okopy wzdłuż tego Pola Mokotowskiego, Niemcy siedzieli w tych okopach. No i nam się udało przejść, że kilka strzałów było dopiero od strony Politechniki, a myśmy się dostali na tą [barykadę] – na rogu Śniadeckich przy placu Politechniki była duża barykada i myśmy na tę barykadę przeskoczyli, więc byliśmy szczęśliwi i uradowani. Tam nam dali coś do napicia się i nawet nie pamiętam, ale chyba gdzieś się położyliśmy i chyba dopiero później, bo to wszystko było dość późno wieczorem, dopiero następnego dnia zakwaterowali nas do „Golskiego”. Bo to był zresztą… Chyba było tak, że „Golski” wiedział i chciał, żebyśmy się tam przenieśli. No, zakwaterowali nas w Architekturze.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, zanim się przedostaliście, w tym początkowym okresie, czy pani miała już takie momenty, że swoją wiedzę jako sanitariuszka miała okazję wykorzystać? Czy pani opatrywała rannego?


Prawdę powiedziawszy, tam miałam minimalną. Tylko jakiś okład czy coś takiego, zmienianie. Dlatego że na szczęście tam takiego ciężko rannego nie było. Czy pani miała jakieś materiały, jakąś torbę? Jak była pani przygotowana?
Miałam torbę sanitarną i tam bandaże różnego rodzaju, takie do podkładania twardego, jeżeli byłaby złamana jakaś część nogi czy ręki, zastrzyki. Ale tylko wolno nam było oczywiście oprócz zastrzyków dożylnych, tylko podskórne i domięśniowe zastrzyki i odpowiednio przeciwbólowe, takie rzeczy.

  • Co się działo potem, kiedy już byliście w drugim miejscu?


W Architekturze? Niech pomyślę chwilę, dobrze? Żeby nie za dużo mówić i nie chaotycznie. No, proszę pana, jak się dostaliśmy do Architektury na drugi dzień, to zobaczyliśmy, że tam wiszą polskie sztandary, że jesteśmy w wolnej Polsce. Był entuzjazm niesamowity – jesteśmy w wolnej Polsce. Legitymacje nam tam zrobili, opaski, bo tam nawet nie zdążyli donieść opasek. No, szczęście niebywałe. Muszę panu powiedzieć, że to jest takie uczucie, które się rzadko kiedy w życiu powtarza. No i w tej Architekturze zajmowaliśmy się… Oczywiście pan profesor znowuż zorganizował tam taki punkt sanitarny i ten punkt sanitarny to najpierw się zajmował tylko pewnymi [sprawami]. Aha, może jeszcze jedną rzecz powiem. Na Śniadeckich była jakaś, zdaje się, dyrekcja krajowa czy coś, znaczy jakieś centrum, bardzo ważne, dowodzenia wojskowego. I zaczęły się straszne bombardowania, między innymi rąbnęły tam najpierw i tam jednego rannego myśmy wyniosły i ten ranny miałyśmy donieść do SAN-u, bo tam okazało się, że na tej Lwowskiej jest przedwojenna klinika prywatna, SAN się nazywała. I tam byli bardzo dobrzy lekarze, wspaniali, chirurg… I proszę pana, tego rannego na tych noszach niesiemy, a on nam umiera na noszach. I to było dla mnie takie przeżycie… Naprawdę, bez przesady, ze dwadzieścia lat widziałam twarz tego chłopca. Ciągle widziałam twarz tego chłopca. Później widziałam przecież niejednego zabitego.

  • Ale to był ten pierwszy, tak?


Ale to był ten pierwszy.

  • Nie znała go pani wcześniej?


Nie, no skąd. Prawdopodobnie on był z tamtego innego oddziału. Później tam też próbowaliśmy… Też pomagaliśmy, bo tam to poszły tak bomby, że widzieliśmy, że jest kobieta, włosy jej, a my nie możemy się dokopać, a nie chcemy jej uszkodzić, więc powoli to wszystko się, wie pan… No ale w końcu ją uratowaliśmy.

  • Było widać, że oddycha?


Tak, tak, że oddycha. Chodziło o to, żeby [wyciągnąć] jak najszybciej, żeby się nie udusiła właśnie. I tam okazało się, że ona później mówiła, że tam się taka wyrwa jedna zrobiła, dzięki temu ona to przeżyła, zanim myśmy ją wyciągnęli, bo było bardzo trudno. No a zapomniałam powiedzieć, że tam na tym [punkcie] jeszcze jak byliśmy, to w tych alejach to przecież naokoło byli Niemcy, to oni chodzili ciągle, czołgi były i strzelały, do piwnicy, do tego, tak, żeby tyle strachu narobić, bo właściwie tak naprawdę może nawet nikogo nie zabili. Nie wiem, trudno mi powiedzieć.

  • Czy pani pamięta jakieś koleżanki, które były wraz z panią?


Właśnie tych zasypanych… To nie były takie koleżanki, wie pan, z którymi ja się zdążyłam…

  • Zżyć.


Bo one były tam. No ale oczywiście w książce jest to, przecież nie będę teraz czytała książki.

  • Bo pani z tego pierwszego miejsca przeszła też grupą osób.


No tak, tak.

  • Czy ta grupa osób była pani znana, czy też nie bardzo, poza panią Straszewicz, o której pani wspomniała?


Poza panią Straszewicz to jeszcze później się zaprzyjaźniłam, właściwie tam, z lekarką, z którą miałam prawie do końca kontakty, ponieważ ja jeździłam rzadko na te spotkania, bo jednak z Łodzi tam to nie było tak łatwo dla mnie. No to cały czas korespondowałyśmy sobie w ten sposób, że dzwoniłyśmy do siebie często. W Łodzi była koleżanka, z którą miałam bardzo duży kontakt, ciągle się spotykałyśmy, aż ona umarła. I tutaj jeszcze spotkałam tego zastępcę dowódcy, Bojarski się nazywał. On tutaj w Łodzi miał rodzinę. Ja patrzę, Bojarski idzie, no przecież poznałam go. Później z jego kuzynką miałam długi kontakt, aż do jej śmierci. To tak. I z małżeństwem, Wleźlakowie, też byliśmy stale [w kontakcie]. Albo się spotykaliśmy, bo ja kilka razy byłam na tej uroczystości Powstania, chyba trzy albo cztery razy byłam.

  • Wracamy do czasu Powstania. Proszę powiedzieć, czy była jakaś akcja bojowa, w której pani jako sanitariuszka brała udział i jakoś szczególnie pani utkwiła w pamięci?


Prawdę powiedziawszy, nie, dlatego że myśmy nie… To wszystko było, wie pan, traktowani byliśmy jak zło konieczne, ponieważ było bardzo mało broni, dlatego się nie zaczęło to tak, jak powinno być, bo nie dostarczono broni do tego oddziału mojego, jeszcze tam, na kolonii Staszica.

  • Czy pani miała kontakt z jakąkolwiek bronią w czasie Powstania?


No skąd. Proszę pana, jak ktoś miał broń… Dobrze, że niektórzy żołnierze mieli broń, gdzie tam sanitariuszka.

  • Czy pełniła pani jakieś inne funkcje oprócz sanitarnych?


No i owszem. Proszę pana, sanitariuszki później musiały… Zaczęło się odwszawianie. Tak że jak się spało, proszę pana, myśmy spali na słomie, tak jedno przy drugim, to oprócz rannych to musiałam odwszawiać. Dobrze, że się chodziło… Wie pan, jak się gdzieś tam szło, to się szło piwnicami, pan na pewno wie to. Później dwie koleżanki zginęły od tych gołębiarzy, tak że wiem, że chłopcy naszego batalionu zrobili dopiero na nich napad i złapali tych dwóch Niemców. No i oni nawet byli u nas, w niewoli siedzieli. Niektórzy byli [tak nastawieni], że trzeba im solić czy nie dawać wody, ale ja byłam przeciwna. Ja mówię: „Zachowujmy się jak ludzie. Trudno, oni byli niedobrzy, dranie skończeni, ale czy my musimy być draniami?”. Ja byłam temu przeciwna. Nie wiem, co tam się w końcu działo, bo przecież nie siedziałam przy nich. Wie pan, wykorzystywali nas też do takich akcji, na przykład było bombardowanie apteki, brakowało leków, tośmy chodziły, szukały tam w tych [mieszkaniach]. A jeszcze dwa razy brałam udział w odbieraniu ze starego miasta Powstańców. Bo to tak było, że Aleje Jerozolimskie były z jednej strony, część należała i tak na ukos z drugiej, do Polaków, a dalej byli Niemcy. No ale ich przenosili kanałami i na tą drugą stronę i myśmy… Dwa razy odbierałam i [pomagałam dojść] do szpitala, bo były szpitale jeszcze takie również na Wspólnej, o ile pamiętam, i Hożej.

  • Ale skąd pani ich odbierała?


Odbierałam, proszę pana… Tylko jak się ta ulica teraz nazywa… Równoległa, tu była Jerozolimskie, Marszałkowska i tu była następna ulica.

  • Równoległa do Marszałkowskiej?


Tak, równoległa. Widzi pan, już zapomniałam. No i tam w każdym bądź razie był punkt, że przenosili ich na drugą stronę tu, a myśmy tylko do tego szpitala ten kawałek. Ale strasznie wyglądali ci ludzie, strasznie. To był widok tragiczny.

  • Czy pani przechodziła w ogóle na drugą stronę Alej Jerozolimskich?


Tak, proszę pana, tak. Proszę pana, w tydzień po tym… Jeszcze powiem panu jedną rzecz, która była dla mnie ważna i odegrała bardzo dużą rolę w moim życiu. Otóż na drugi dzień jak byłam w Architekturze, wychodzę na podwórze i kogo spotykam? Moją bratową, która była w „Golskim”. Moją bratową, która była w czwartym miesiącu ciąży. Jak się skończyło Powstanie, to ona była już w piątym miesiącu. Znaczy trzy miesiące była, w piątym miesiącu była już, jak wychodziła.

  • Jak się nazywała?


Z domu [Maria] Wejchert, a wyszła za mojego brata Michalskiego.

  • Imię albo pseudonim pani pamięta?


„Grażyna”.

  • To imię czy pseudonim?


Ona była właściwie w kuchni głównie. Ona nawet nie wiedziała, gdzie ona była. Ja jej powiedziałam, że to był „Golski” w końcu. Ona wiedziała, że siostra biskupa tutaj z Łodzi, Tymienieckiego, ta siostra, że one w dzień wybuchu Powstania z jakimiś wielkimi garami szły właśnie do tego „Golskiego” pewno, żeby im tam gotować.

  • Proszę powiedzieć…


I teraz chcę panu powiedzieć. I jeszcze tak, po dwóch dniach powiedział nasz dowódca, że jeżeli chcemy iść do rodziny, jeżeli możemy odwiedzić rodzinę, to daje nam przepustkę do następnego dnia. No i ja spróbowałam [iść] do mojej matki, która mieszkała… Myśmy dostali mieszkanie, jako wysiedleni, pożydowskie, ta część, jak zmniejszyli getto. Na Elektoralnej 1, tuż przy placu Bankowym. No i ja postanowiłam iść. No i właśnie doszłam do tego punktu, do Alei Jerozolimskich, a tam ci Powstańcy mówią: „Nie puścimy ciebie. Czy ty nie widzisz, ile tu leży ludzi? Trupów? Czy ty chcesz tam leżeć za chwilę?”. A ja mówię: „Ale ja muszę, muszę iść do matki”. To oni mówią: „Tylko leć zygzakiem chociaż”. Proszę sobie wyobrazić, ani jednego strzału na mnie nie było. No, oczywiście do matki nie doszłam, bo tam już wszystko było zajęte przez Niemców, ale ciotka moja mieszkała na Pańskiej i tam się do ciotki jeszcze dostałam, przeszłam straszne bombardowanie tam, a wieczorem wróciłam i wieczorem już było lepiej. Co prawda, widok był okropny: tu się pali, tu się pali, wie pan, coś strasznego, ale ten przelot, przelecenie było dużo lepsze, bo się trzymali, to już była noc, więc trzymaliśmy się za ręce i wszyscy razem szybko przelecieliśmy, nawet nikt nie zginął. Ale to wszystko są przeżycia, wie pan? Może nie takie ważne, bo nie jakieś…

  • Jeszcze miałem dopytać o to odwszawianie. Na czym to polegało? Jak to musieliście robić?


Proszę pana, ponieważ się chodziło tymi piwnicami, to ja poprosiłam o grzebienie. Były takie specjalne grzebienie do wyczesywania wszy. A później, no to niestety, trzeba było ręką te, jak to się nazywało, te, które te…

  • Gnidy, tak?


Tak, gnidy. I w tym momencie, jak było bombardowanie, to ja właśnie robiłam odwszawianie. I dzięki temu żyję, bo właśnie te dwie koleżanki, gdybym była tam dwa metry dalej, rozumie pan, to bym zginęła. A tak byłam tylko przysypana trochę. I ta moja bratowa też żyje dzięki temu, że jeden był niewypał. Prawdopodobnie ci, co pracowali tam w Niemczech, wie pan.

  • Jak pani była przysypana trochę, to na tyle trochę, że pani sama z tego wyszła, z tego zbombardowanego budynku?


Tak, tak. Trochę mi pomogli, ale prawie że, można powiedzieć, sama.

  • Była pani ranna?


Nie. No miałam takie wie pan, drobne zadrapania, to w ogóle się nie brało pod uwagę. Żadnej rany, w każdym razie, takiej dużej. Miałam szczęście, mówię, miałam szczęście.

  • Jak było z wodą?


No proszę pana, najpierw było jakie takie jedzenie, ale bardzo krótko. Później była tak zwana plujka, to były plewy na wodzie. W „Golskim” było lepiej, bo moja bratowa mówi, że jak nosiła im jedzenie, to oni mieli zupełnie niezłe jedzenie w „Golskim”, ci dowódcy. Później jak się dowiedzieli, że ona jest w ciąży, to tam jakieś dwa pudełka dostała jakichś konserw.

  • Czy pani pamięta jakieś wydarzenia lżejszej natury, że tak powiem, czyli…


Zaraz panu powiem. Przychodzi 15 sierpnia, a u nas wielka uroczystość. Jest Ekier, który gra na fortepianie Chopina i tak dalej. Jest, proszę pana, no, ten piosenkarz taki warszawski.

  • Fogg?


Tak. I pani Mira Zimińska, która zresztą później przychodziła do nas bardzo często, bo ona mieszkała na Noakowskiego. I był wspaniały koncert, w ogóle piękny. Przepiękne przeżycie. Ale ten Fogg to nam jeszcze śpiewał później ze dwa razy, jeszcze chyba przed samym jak już powstało to, zawieszenie broni.

  • A on śpiewał bez akompaniamentu, czy właśnie Ekier mu…


Nie no, to tak, był z akompaniamentem. I później jeden z kolegów, który… To taka znana postać, bo chyba nawet film nakręcił, to też grał tak często na fortepianie, korzystał z tego fortepianu i też mógł na przykład jej tam akompaniować.

  • Czy tylko raz była taka sytuacja, czy jeszcze się powtarzała?


To znaczy wie pan co, ten Fogg nam później jeszcze dwa razy śpiewał, a ta pani Mira Zimińska to przychodziła tak, jak ktoś tam poprosił, to zaśpiewała coś i tak dalej, bo po prostu nie miała jedzenia i ona coś tam dostawała.

  • A jak było z…


To śmieszne tylko, bo to jest napisane w książce, bo ja tego nawet nie wiedziałam, że ona oczywiście zawsze zapominała hasła. Przecież nie wpuszczali wszystkich do Architektury. Zapominała hasła, to: „Zaraz wam zaśpiewam, to będziecie wiedzieli, że to ja”.

  • Czy pani pamięta jakieś przejawy życia religijnego, msze?


Tak, była msza, oczywiście, zapomniałam o tym.

  • Kiedy to było?


Chyba tego piętnastego była msza. Tak mi się wydaje, że ta uroczystość zaczęła się mszą, tam na korytarzu chyba.

  • Jak było z ludnością cywilną? Jak cywile do was się odnosili albo wy do cywili?


Proszę pana, muszę powiedzieć tak, jak było. Na początku była euforia, „kochani” i tak dalej. Niestety to się skończyło po jakimś czasie i mówili: „Co wyście nam zrobili?”. Ja to słyszałam. Jak ja zobaczyłam tak, jak nie było wody, później wyłączyli nam światło przecież i te matki z małymi dziećmi głodnymi w tych piwnicach. To nie był przyjemny widok. Ja się w końcu nie dziwię, że oni mówili: „Co wyście nam zrobili?”. A na początku była euforia. I ja proszę pana, tutaj poprosili mnie na ostatnie… Bo to chciałam panu powiedzieć, że mój szwagier, który był w „Maszcie”, jest odznaczony Krzyżem Walecznych, moja siostra, jego żona i ja też przyczyniliśmy się, a oni szczególnie, ale ja też, że powstał, jest bardzo ładny pomnik, ale nie Powstania Warszawskiego, bo myśmy nie chcieli. Jest pomnik Powstańców Warszawy. Dlatego że, proszę pana, mimo że byłam w tym Powstaniu, brałam udział, uważam, że decyzja była zła. Niestety, decyzja była zła. Zginęło bardzo dużo wspaniałej młodzieży, która była przyszłością dla naszego państwa. Niemcy mieli pretekst, wykończyli Warszawę, pokradli resztę tych dobrych rzeczy, tych pamiątek wspaniałych, bo „dobrych rzeczy” to złe powiedzenie. Taka jest moja osobista [opinia] i ja tego nie zmienię, dlatego tak. Oni też byli tego zdania. I myśmy postanowili, że to musi być pomnik Powstańców Warszawskich. Aha, i chcę powiedzieć, że ja miałam bardzo krótkie wystąpienie i bardzo złe, poprosili mnie. Ale powiedziałam jedną rzecz, którą chciałam powiedzieć, proszę pana, że bohaterami – bo mówię, nas się często nazywa bohaterami – a ja uważam, że bohaterami są także wszyscy mieszkańcy Warszawy, którzy tak jak my musieli przejść bombardowania, działa, te tak zwane szafy […] i tak dalej. To przecież się rozpadało, jak się dostało w jakieś miejsce bardziej zamknięte… Moja koleżanka miała dziesięć odłamków od tego, a ja zdążyłam wejść jeszcze tyle. Gdybym była pół metra dalej, to bym ja też miała te dziesięć. I tak dalej, no nie muszę mówić, i dział tych… A to działo pokładowe to przecież jak padało, to do piwnic rozwalało. A przecież w piwnicach siedzieli warszawiacy. Ja dlatego podkreśliłam, że dla mnie bohaterami są właśnie wszyscy warszawiacy, którzy później wyszli, zostali – sporo zostało bez niczego.

  • Jeśli chodzi właśnie o te nastroje, czy pani zauważyła taki moment, kiedy po prostu one zaczęły się zmieniać? Czy to był jeszcze sierpień, czy to był wrzesień?


To był już wrzesień, to był wrzesień. Najgorsze było, że woda i światło [zostały odcięte]. No, niektórzy mieli jakieś zapasy w domu. Ja, proszę pana, byłam naprawdę głodna, bardzo głodna i później nam, proszę pana, dali po pięć kostek cukru. I dzięki tymi pięcioma kostkami cukru jakoś to wytrzymałam. Aha, bo chcę powiedzieć, że ja nie poszłam do niewoli. Ale dlaczego nie poszłam do niewoli? Powiedziałam, że nie mogę mojej bratowej zostawić samej, i wyszłam z nią. Bardzo późno, dopiero 6 października wyszłyśmy z Warszawy. To znaczy piechotą nas pognali tam, a później wylądowałyśmy w Ursusie.

  • Przepraszam, jeszcze zanim dojdziemy do tego momentu – czy pani podczas Powstania bezpośrednio zetknęła się już w Architekturze z Niemcami, czy to z jeńcami, czy nie z jeńcami niemieckimi?


Czy się spotkałam?

  • Tak.


No tylko z tymi dwoma, cośmy tam ich złapali. Nie, z Niemcami… No co, widziałam później, jak już wychodziliśmy, bo to wszystko było pod tym… Po drodze nic a nic, trzeba broń było rzucać i tak dalej, myśmy broni nie miały, więc… Co by pan jeszcze chciał wiedzieć właśnie z takiego Powstania, co utkwiło mi w głowie bardzo? No wie pan, moja pamięć… Ja dziewięćdziesiąt lat skończyłam właśnie, więc wie pan, dobrze, że jeszcze myślę i chodzę.

  • Przejdźmy do zakończenia Powstania. Czy pani pamięta moment kapitulacji, zanim wyszliście?


No niestety, no jak nam powiedzieli, że… Najpierw było zawieszenie broni, bo jeszcze szły pertraktacje i wiedzieliśmy, że żołnierzy Armii Krajowej mają tak traktować jak normalnych żołnierzy, i dopiero wtedy została podpisana kapitulacja. Jeszcze dwa czy trzy dni były rozmowy prowadzone. Całe szczęście, bo przecież w końcu by wymordowali tych Powstańców.

  • Czy pani pamięta zrzuty w czasie Powstania?


Tak. A no właśnie, proszę pana, już wtedy byłam… To było chyba koło 15 czy 18 sierpnia, wtedy byłam w tym punkcie sanitarnym na Noakowskiego. Tylko nie na froncie, tylko tam wszystko było, i barykady, zabarykadowane bramy i tak dalej, a tutaj był punkt sanitarny. No i proszę pana, akurat słyszymy jakiś niesamowity szum, że wszystko zleciało na podwórko i patrzymy, te samoloty lecą, Liberatory się nazywały. No i wszyscy, wie pan, i widać, że lecą jakieś tam tego… Byliśmy pewni, że to desant, no to jesteśmy uratowani. No wie pan, krzyk był: „Hurra! Hurra!”, wszyscy szaleli z radości. No a później okazało się, że to były zrzuty i to jeszcze takie… No ale jedna rzecz, to muszę też powiedzieć gwoli prawdy, że jednak nadlatywały te kukuruźniki rosyjskie. Oni rzucali broń – rzucali niedobrą, bo akurat taka, co nam nie pasowała, czy tam amunicje do czegoś, więc były duże krytyki, ale fakt faktem, że były i trochę tam jedzenia jakiegoś też było czasami. Ja mówię tak, jak ja to [pamiętam]. Wie pan, wszystko chcę powiedzieć tak, jak było dokładnie, żeby… Oczywiście ja…

  • A czy pamięta pani może…


W ogóle się nie przyznawałam, przecież matka mi powiedziała, że nie wolno mi nikomu powiedzieć, nawet dobrej koleżance, że byłam w Powstaniu, bo bała się, że będę miała przykrości.

  • Czy pani pamięta może jakichś Powstańców innej narodowości?


Proszę pana, o ile się nie mylę – ale to wiem z książki, to znaczy ja ich nie spotkałam osobiście – że było tam, zdaje się, dwóch Francuzów. No byli cichociemni, bo nawet w tym naszym oddziale był Cichociemny.

  • Ale nie pamięta pani…


Bo to był Polak, ale Cichociemny, zrzucony.

  • No dobrze, kończy się Powstanie i co się dzieje dalej? Pani decyduje się wychodzić?


Tak, wychodzę z ludnością cywilną, dochodzimy tam… Spory kawał rozciągnęli, aż w końcu wsiedliśmy… Nie, nawet chyba do Ursusa piechotą nas gnali. I tam w tych, wie pan, spaliśmy jedną noc, tam na maszynach dosłownie. No i powiedzieli taką rzecz, że jeżeli jest ktoś chory, to może się do lekarza niemieckiego udać, może być zwolniony czy coś takiego. Moja bratowa, ja mówię: „Słuchaj”, dostała płaszczyk jakiś, ponieważ tam na Noakowskiego ten stryj był, więc ja tam też dostałam sweter i tak dalej, a ona dostała płaszcz. Ja mówię: „Zdejmij ten płaszczyk, bo przecież widać, że już masz brzuszek. Powiedz to, znasz niemiecki”. Ona była z Gdańska. „Powiedz po niemiecku, żeby cię nie zabrali”. No i nie zabrali. A ja, proszę pana, jak zwykle mam takie szczęście, że muszę to powiedzieć. Rozstałam się z bratową, bo ona na tego, a ja tutaj na wywózkę. No i nikogo już teraz [nie znam], jestem sama, bo jeszcze bratowa była i jej jakaś kuzynka. No i proszę pana, tak stoję, stoję, idzie siostra z chłopcem, prawdopodobnie chory, jakieś kłopoty umysłowe. I mówi… Aha, poszłam do lekarza polskiego i on… Bo ja dostałam od profesora naszego takie zaświadczenie, że mam ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i że powinnam się znaleźć pod opieką lekarską. No i poszłam do tego lekarza, pokazuję to, a on mówi: „A, z tym to wykluczone”. Tyle. A to był Polak. No i ja tak wychodzę, zrozpaczona tam stoję, idzie siostra z takim chłopcem właśnie. Mówi tak: „A ty masz już, dziewczynko, zwolnienie?”. Ja skłamałam, powiedziałam: „Mam”. – „To zaprowadź tego chłopca do tego drugiego budynku, który jest na wyjazd”. No i niech pan sobie wyobrazi, że Niemcy mi nie sprawdzili tego dzięki temu chłopcu i ja po trzech godzinach znalazłam w końcu moją bratową. No i później chyba tam dzień czy dwa, dwa dni mieliśmy i nas postawili, te, wagony i że teraz będzie wywózka. No i tak po kolei wychodzimy z tego wielkiego budynku. I tam się zaczyna tragedia, bo zaczęli jednak… Poznali, że jest kilku Żydów, wyciągają, oni krzyczą, płaczą. A ja, proszę pana, nie dowierzałam nigdy Niemcom. Wzięłam, wyciągnęłam sobie, ten, to się… I taka jestem zmęczona, że już zapomniałam. Wszystko jedno, zrobiłam sobie sztywno rękę i proszę pana, Niemiec mnie już ciągnie, a moja bratowa, która zna niemiecki, mówi: „Niech pan jej da spokój, bo to dziecko ma przestrzeloną rękę” i mnie puścili. Oszukałam Niemców. I dzięki temu się znalazłam w końcu na… Wozili nas tymi bydlęcymi wagonami, takimi otwartymi, bardzo długo, bo nas nikt nie chciał przyjąć. A pan wie, co to się dzieje. W nocy w lesie się zatrzymujemy: „O tak, zaraz nas rozstrzelają wszystkich”, i tak dalej. I tak dwa dni nas wozili, aż w końcu nas Kielce przyjęły. I teraz panu powiem prostą rzecz, ale ważną. Ta kuzynka – właściwie to była przyjaciółka – to była żona architekta takiego od ogrodów, bardzo znanej osoby. Mówi: „Wy się nic nie martwcie, bo mamy tutaj też kolegę mojego męża. Mają tu willę i tak dalej. Idziemy tam”. Moja bratowa, ja i ta pani z tym chłopakiem. A tamta pani, żona tego: „Nie wpuszczamy już nikogo, mam dosyć warszawiaków, proszę odejść”. I my takie zrozpaczone, takie zmęczone chodzimy. Prosta kobieta do nas podchodzi – „Wy z Warszawy, prawda?”. No co? Ja mówię: „No nie wiemy, gdzie się jakoś zakotwiczyć”. Ona mówi: „Ja mogę wam tylko zaproponować, ale chodźcie ze mną. Zrobię wam [posłanie], mam sienniki, dam wam. Tam na górze się prześpicie, dostaniecie ode mnie jedzenie” i tak dalej. Ta biedna kobieta nas przyjęła, jeszcze nakarmiła, czymś prostym, ale jednak, [dała] wody gorącej, ta moja bratowa nareszcie mogła się położyć. Widzi pan? Ludzie a ludzie. No i stamtąd jeszcze, wie pan, jak nas wieźli tym wagonem otwartym, to na jednej ze stacji – Włochy albo następnej – zwolnił pociąg i ojciec mojej bratowej stoi na stacji. No też przecież… Moja matka też wychodziła na wszystkie [przejazdy] i pytała się, czy o moim bracie, o mnie: „Czy znacie tego czy to?” i tam. I mówi tak: „Jedźcie do Wróblówki. Spotykamy się we Wróblówce”. To było tam, gdzie oni jeździli na wakacje w góry, koło Czarnego Dunajca. No i w końcu, najpierw w Krakowie się zatrzymaliśmy, też u znajomej, a stamtąd się w końcu dostaliśmy do tej Wróblówki i ci górale, no, przyjęli, dali nam izbę. No ale najważniejsze, że wiem, że ocalał mój brat, nie poszedł do niewoli i rodzice mojej bratowej. No i tak patrzymy, wychodzimy, bo z tego Czarnego Dunajca jakoś się tam dostali, idą, a ja patrzę, a idzie moja mama i moja siostra. Bo te karteczki się wypisywało, wie pan, mówię, przylepiało i tak one też przeczytały to. No to moja radość już nie miała granic, proszę pana. I u tych górali naprawdę – to, co mieli, to się podzielili. No, też przeszliśmy, bo tam oczywiście zatrzymał się front. W tej izbie tam nikt nie zamykał drzwi, tam żadnych nie było, wie pan… W górach wszystko było otwarte, oni nie mieli żadnych zamków. Nagle wpadają Rosjanie, żołnierze i kładą się, pięciu, na ziemi w tej izbie naszej. Później jeszcze… Na szczęście później zrobili sobie tam lotnisko, więc już był jeden tylko. A tak moja siostra z teściową przyszłą, ja z mamą, to wszystko na jednym łóżku i jednej kanapie i jeszcze ci. Pan sobie wyobraża, jak tam było przyjemnie? Ci pierwsi to nawet nie umieli jeść, jedli rękoma. A później, jak był ten lotnik już, to już się chwalił, że nawet ma wodę kolońską z Lwowa. No i się trochę zachowywał…

  • A kobiety nie obawiały się tych sowieckich żołnierzy?


No jakże, moja mama ciągle moją siostrę… Ja to jednak, wie pan, widać było, że [jeszcze dziecko]. Ja sobie dodałam przecież dwa lata. Jak mi tam legitymację wystawiali, to sobie dwa lata dodałam. Bardziej się bała o siostrę. No to siostra zawsze miała okno otwarte, że w razie czego wyskoczy oknem, jak się zaczną zachowywać nie tak.

  • Ona już była pod koniec ciąży właściwie.


Ja mówię o siostrze. A bratowa to mieszkała u tych górali, u których oni zawsze przyjeżdżali na letnisko. To tam byli jej rodzice, jej brat i moja bratowa, a jeszcze w innej izbie mieszkała kuzynka, która też tam urodziła dziecko, bo moja bratanica się urodziła właśnie tam.

  • Jak długo tam byliście, do kiedy?


Długo, bo tam się front zatrzymał. Moja mama pierwsza wyjechała z siostrą, ja zostałam z tą przyszłą jej teściową tam. Tak że ja w Łodzi byłam dopiero na początku kwietnia. Do szkoły normalnej nie mogłam się dostać, tak że się dostałam do gimnazjum takiego, Gimnazjum 21, ogólnokształcącego, ale tam była zbieranina, wie pan, bo ci, co… Tak że było od takiej jak ja, miałam te piętnaście lat, a inni mieli po dwadzieścia czy tam po osiemnaście jeszcze. No ale już później się wszystko normalnie potoczyło. Uniwersytet skończyłam, chemię.

  • Nie miała pani nieprzyjemności związanych z działalnością w AK? Mam na myśli coś w rodzaju represji albo uprzedzenia w szkole, w pracy?


Nie, nie miałam dlatego, że zasadniczo nikt nie wiedział. Znaczy mama mi powiedziała: „Pamiętaj, nie wolno nawet najbliższej koleżance, nikomu nie wolno powiedzieć”. A ponieważ, no, byłam jednak nieletnia, to nikt się nawet tak bardzo nie interesował dokładnie, co ja robiłam.

  • Czy jeszcze jest coś na temat okupacji albo Powstania, co chciałaby pani dodać? Bo już dochodzimy do końca naszej rozmowy, więc może coś podsumowującego chciałaby pani powiedzieć.


Proszę pana, to jest coś bardzo, bardzo trudnego. I człowiek idzie, z wielkim entuzjazmem do tego podchodzi, prawda. A później powoli sobie zdaje sprawę, że jakoś nie tak się ułożyło, jak powinno być. No teraz przecież, jak już dorosła jestem, to zdaję sobie sprawę, jakie były szanse, jeżeli nie było jakiejś pomocy z zagranicy. No później wiemy, że przecież mówili. No, proszę pana, nie powinno być [Powstania] w takiej sytuacji. Za duże koszty. Ja rzeczywiście mam… Ten jeden Baczyński, który prawdopodobnie by też dostał nobla, bo mam jego książeczkę z jego wierszami. No, wspaniały poeta, tak? No ja tylko podaję to jako jeden przykład, a takich było na pewno wielu, którzy zginęli. Ja miałam wyjątkowe szczęście i mam wyjątkowe szczęście, że mój brat też wyszedł z tego cało, mój szwagier wyszedł cało. No, on miał bardzo ciężkie walki tam, do końca był w tym batalionie. Tak że oni taką szkołę to bardzo długo… Zapomniałam, jak się nazywała na Mokotowie ta szkoła. O tą szkołę to o każdy kawałek tej szkoły walczyli.

  • A jak się szwagier nazywał?


Jak się szwagier nazywał? Henryk Gołębiowski. Aha, no bo powiedziałam panu, że on jest Krzyżem Walecznych odznaczony. I oni się bardzo trzymali tam, tak że on na przykład jeździł na każde prawie te jajeczka tak zwane, jeździł do kolegów.

Łódź, 14 stycznia 2020 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

Aleksandra Skowrońska Pseudonim: „Lusia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski”, kompania „Odwet” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter